Zofia Małkowska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zofia Małkowska, urodziłam się w 1931 roku, 1 sierpnia, w Bielsku Podlaskim, to jest na Podlasiu. Tam jako dziecko mieszkałam bardzo krótko, [około dwóch lat], rodzice przenieśli się do Siedlec i rok 1939, wybuch wojny, zastał mnie w Siedlcach. Ojciec był wielkim patriotą, wierzył, że Polacy wygrają, że to jest jakaś krótkotrwała klęska Polski. Uciekamy, [ponieważ] mamy sojuszników na wschodzie, którzy nas wesprą i [wspólnie będziemy walczyć z Niemcami]. W związku z powyższym uciekaliśmy z Siedlec przez całą Polskę na wschód. W Wilnie mamusia moja miała brata rodzonego i tam mogliśmy znaleźć oparcie. Myśleliśmy, że przez ten okres czasu wszystko się wyjaśni, wojnę Polska będzie prowadziła. Niestety tak się nie stało. Przejechaliśmy przez całą wschodnią Polskę, po drodze już była opanowana przez Związek Radziecki. Jak jechaliśmy w bydlęcych wagonach w kierunku Wilna, to już na stacjach maszerowali żołnierze rosyjscy. Karabiny mieli autentycznie na sznurkach, w ogóle bardzo kiepsko się prezentowali jako armia rosyjska. Jak przyjechaliśmy do Wilna, to myśleliśmy, że jeszcze troszkę tam posiedzimy. Ale okazało się, że po kilku tygodniach trzeba było przejść na obywatelstwo litewskie, żeby być w Wilnie. Doszliśmy do wniosku, że jednak pojedziemy do rodziny mojej matki, tam gdzie się urodziłam, co wspomniałam na początku, w Bielsku Podlaskim. Oczywiście to już były tereny Związku Radzieckiego. Pamiętam jeszcze taką fatalną podróż z Litwy do Związku Radzieckiego, to mnie wprowadzali przez okno, bagaże przez okno i dzieci przez okno były rzucane, [był] taki straszny tłok. Wszyscy usiłowali wyjechać.
W Bielsku Podlaskim była moja babcia, matka mojej mamy i jej rodzeństwo, ciocia Genia i Antoni Wojtkowski, był adwokatem w Bielsku, ale to był stary człowiek, miał domek i tam zamieszkaliśmy. Domek w ciągu kilku tygodni został zarekwirowany przez rosyjskiego dygnitarza i mieszkaliśmy wszyscy razem. Niedługo potem sprowadził żonę i córeczkę. Widziałam jak ta córeczka, która miała cztery latka, dziwnie się zachowywała. Ciocia pokazała jej jajko i mówi: „Kochanie, to jajeczko to można ugotować, można usmażyć. Na co masz apetyt?”. A ona mówi: „To igraszka, to jest zabawka” – [nie znała jajek,] autentycznie chciała do góry rzucić. Straszny głód był w Związku Radzieckim. Faktycznie, tak jak się czasami słyszy w kawałach, że na balu w koszulach nocnych Rosjanki występowały, to na pewno tak było, bo słyszałam komentarze Polaków, miałam wtedy [osiem] lat, jak opowiadali [o tym]. Nasze koszule były naprawdę ładne przed wojną, pięknie wykończone i mogły zupełnie dobrze służyć jako suknie balowe. Chodziłam do szkoły. W szkole był język rosyjski, uczono wszystkich alfabetu, nie można było po polsku mówić, wprowadzony był od razu język rosyjski do szkoły. Chodziłam wtedy chyba do drugiej klasy szkoły podstawowej. [Większość naszych znajomych została wywieziona na Syberię]. […] [Ojciec został poinformowany przez życzliwych ludzi, że w następnym transporcie nasza rodzina była zaplanowana do wyjazdu na Syberię. Zdecydowaliśmy się na ucieczkę przez Bug do Generalnej Guberni]. Wynajmowało się przewodnika, któremu się płaciło i on przeprowadzał przez Bug. To był luty 1940 rok. Bug był zamarznięty, była niska temperatura, około dwudziestu stopni. Ubrali nas, mnie i mego brata, który był pięć lat ode mnie starszy, w walonki, jakieś filce, kożuchy, żebyśmy nie zamarzli po drodze. Co się okazuje? Przewodnik nas podprowadził i gdzieś się zagubił, po prostu wycofał się i nas zostawił. To była też makabryczna podróż do Generalnej Guberni, która upamiętniła mi się bardzo, bo ciemno było, śniegu pełno, błądziliśmy, ale w końcu dokądś doszliśmy. Zobaczyliśmy młyn duży i nie byliśmy pewni, czy to jest Związek Radziecki, czy Generalna Gubernia. Ale okazuje się, że to była już Generalna Gubernia i młynarz nas bardzo serdecznie przyjął. To była godzina czwarta nad ranem. Powiedział, że możemy sobie odpocząć do rana, a rano oczywiście musimy wynająć furmankę i pojechać na dworzec. Poinstruował nas, co mamy mówić, żeby Niemcy się nas nie czepiali, że jedziemy z jednej wsi na drugą i dlatego chcemy na dworzec jechać. Oczywiście wsiedliśmy do tej furmanki, jedziemy, ale dosiadł do nas żandarm, bardzo sympatyczny, miły, po polsku zaczął z nami rozmawiać i mówimy, że teraz skręcamy na stację, a on mówi: „Nie, nie, na żandarmerię”. Zawiózł nas na żandarmerię, na żandarmerii Niemcy już byli przygotowani na takich uciekinierów. Dosyć dużo ludzi uciekało przed wywózką na Syberię. Rozebrali nas do naga pojedynczo. Wszystko nam zabrali, bo wtedy jak się przechodziło przez Bug i się jechało do Warszawy, no to ktoś jak miał jakieś monety, złoty zegarek, złotą biżuterię, to się zaszywało gdzieś do palta, więc oni już widocznie wiedzieli, że tutaj ludzie jak wyjeżdżają, to cały dobytek mają przy sobie. Mamie zabrali futro, które miała, karakuły. Nam też kazali powiedzieć, gdzie mamy zaszyte, my w ogóle nie wiedzieliśmy o tych wszystkich tajnikach. Ale w każdym razie ograbili nas całkowicie, dali nam pieniądze na bilet do Warszawy.
W ten sposób w 1940 roku, w lutym, znalazłam się w Warszawie i zaczął się mój okres pobytu [tutaj] i do tej pory jeszcze mieszkam i żyję. Ale w międzyczasie dużo miałam różnych przeżyć, bo okupacja była bardzo ciężka, bardzo trudno było, bardzo nam się źle powodziło. Rodzina tatusia, jak to rodzina, początkowo nas bardzo miło przyjmowała, potem ubodzy krewni to nie bardzo. Tatuś nie mógł pracować nigdzie, bo w Siedlcach mieszkaliśmy, tak jak wspomniałam, mieliśmy pięciopokojowe mieszkanie, tatuś był wyższym urzędnikiem pocztowym i mieszkaliśmy tam. Jak wyszliśmy w 1939 roku, uciekając przed Niemcami, to już tam w życiu nie wróciliśmy i tatuś nie mógł wrócić, bo poszukiwało ojca gestapo. Tak że straciliśmy wszystko dosłownie w 1939 roku, całkowicie, wyszliśmy, tak jak staliśmy. Teraz w Warszawie już znowu zaczęliśmy. Stół trzeba było kupić, krzesło, łóżko i w ogóle jakoś ten pokój, który dostaliśmy… w końcu się wyprowadziliśmy od kuzynów. No i tak się żyło.
Brat był starszy ode mnie pięć lat, Janek Zembrzuski. Chodził do Wawelberga i skończył podchorążówkę, miał już legitymację akowską. U nas odbywały się spotkania, zebrania organizacyjne i nawet w dzień Powstania to taka była jeszcze widocznie niezbyt dobra informacja dla wszystkich, to zresztą było i w historii, powiadamiani byliśmy później, że zebranie było wyznaczone przecież. Bo te zebrania były wyznaczane dwa tygodnie przedtem czy trzy tygodnie i ci młodzi chłopcy zaczęli przychodzić do nas na to zebranie o siedemnastej. Ale zorientowali się, że już Powstanie wybuchło.
Pamiętam pierwsze wrażenie. Wyglądam… To w ogóle niezapomniane uczucie było, już teraz mi się płakać chce, jak o tym mówię. Cała ulica Złota w ciągu paru minut była udekorowana chorągwiami biało-czerwonymi, wszystkie domy, każdy dom miał chorągiew. Myśmy wybiegli, i młodzi, i starzy, i wszystko się robiło, żeby barykady pobudować rękoma. Kto czym miał, to się kopało chodniki, ustawiało się, ludzie wynosili szafki, żeby zapobiec ewentualnie… Nam się wydawało, że to taka wojna, że barykady wstrzymają Niemców, i tak to zaczęło się dziać.
Trzeciego dnia to mój brat od razu zgłosił się na placówkę, walczył w obronie Poczty Polskiej na Zielnej i tam zginął 3 września. Natomiast my byliśmy na Złotej i Niemcy trzeciego dnia, po tym niesamowitym udekorowaniu ulicy, przyleciała cała eskadra samolotów i rzuciła bomby zapalające. To polega na tym, że jednocześnie wszystkie samoloty się zatrzymały i jednocześnie rzuciły tak zwane dywanowe bomby. Nie było domu, w którym nie było jakiegoś uszkodzenia. Nasz dom to było stare budownictwo przedwojenne, grube mury, no to nie rozpadł się, ale się porozchodziło. Były takie luki, że strach było (myśmy mieszkali na pierwszym piętrze), żeby wchodzić na górę. Całe życie zaczęło koncentrować się w piwnicy. Całe dwa miesiące mieszkaliśmy w piwnicy. Nie było światła, nie było wody. Ja to mówię, bo to młode pokolenie sobie nie wyobraża, jak to myśmy mieszkali. Kaszę jadłam przez te całe dwa miesiące, nic innego. Karbidówka paliła się w piwnicy. Karbidówka to jest taka lampa, za pomocą karbidu się ją zapalało i taki mały płomyk. Pamiętam, wtedy miałam te trzynaście, czternaście lat, jak te „krowy” ryczące były i tak się zastanawiałam jako dziecko, czy w nasz dom trafią, czy nie. Przygasał płomyk tej karbidówki, ale potem znowu się wybił, to znaczy, że nas nie trafiło. Byliśmy tak strasznie zdenerwowani tym bombardowaniem, że postanowiliśmy przejść przez Aleje Jerozolimskie do znajomych, bo słyszeliśmy, że tam gdzie granica niemiecka była zaraz, to tam Niemcy jednak nie stosowali tych bombardowań, bo się bali o uszkodzenie swoich ludzi. Przez Aleje Jerozolimskie się przechodziło pod obstrzałem. Pamiętam, że w Alejach były poustawiane worki z piaskiem i trzeba się było pochylić, niemal na czworakach przejść, żeby nie wystawać. Tam pobyliśmy kilka dni, ale jednak, jak to się mówi, wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, wróciliśmy z powrotem na ulicę Złotą.
Okazuje się, że [3 października, podczas naszej nieobecności] był jakiś żołnierz na posterunku, przyszedł i chciał się zobaczyć z rodzicami. Prawdopodobnie chciał powiadomić, że brat zginął. Wtedy ojciec poszedł na Zielną i dowiedział się, że [brat] został od razu pochowany. [Powstańcy] opowiedzieli szczegóły [dotyczące jego śmierci]. Bardzo przyzwoicie Czerwony Krzyż działał, bo po wojnie jak rodzice [byli w 1945 roku] przy ekshumacji zwłok brata z placu Małachowskiego, to było wszystko [bardzo dokładnie] opisane, co miał przy sobie. Tak że bardzo dokładna [ewidencja] była… numerek był. On był żołnierzem, więc miał swój numerek. (Ten numerek też przekazałam do muzeum, jak pan Kaczyński prosił o to, żeby dostarczać, jak się tworzyło [Muzeum], to wszystkie pamiątki, jakie miałam, legitymację oryginalną, kenkartę, to wszystko doręczyłam). Mamie nie powiedzieliśmy, że syn mamy zginął. Ja tylko się dowiedziałam i tatuś. Cały czas mama była utrzymywana [w nieświadomości], że może się skończy [wojna][i wróci], bo się baliśmy. Potem Powstanie się skończyło, podpisana była umowa czy kapitulacja, trudno powiedzieć.
Aha, a jeszcze w czasie Powstania… Oczywiście nie byłam zorganizowaną osobą, ale brałam udział, w tym sensie, że vis-à-vis naszego domu na Złotej mieściło się dawne gimnazjum Lelewela, a w trakcie Powstania to był szpital. Nie byłam taka spokojna, rodzice to mnie trzymali, bo już jeden syn poszedł walczyć, no to już mnie nie puszczali nigdzie, żebym się za bardzo nie oddalała. Ale tam nawiązałam kontakt właśnie z tymi szpitalnymi. Tam było sporo młodzieży i harcerze, ja się dołączałam do nich. Na przykład jak Polacy zdobyli od Niemców w Alejach Jerozolimskich budynek koło dworca, to nas wysłali, żebyśmy poprzynosili poduszki, materacyki jakieś, pościel, bo szpital nasz nie był wyposażony w to wszystko. No i myśmy tak kilka razy kursowali w tym okresie, kiedy był w rękach Polaków. Potem na przykład była wyprawa do Haberbuscha i Schiele, gdzieś… do tej pory nie wiem, gdzie byłam. Teraz jak chodzę, to Warszawa się tak zmieniła, że nie mogę znaleźć tych miejsc. Tak że bez przerwy byłam czynna. Ojciec mój pełnił rolę księdza niemalże, bo jak u nas na przykład kiedyś [rzucili] granatnik (bo Niemcy rzucali, czasami z dworca obstrzał był, bo to było niedaleko, Złota 59), to ten granatnik nie uszkadzał murów, ale zabijał ludzi, rozpryskiwał się. Wtedy nasi sąsiedzi, lokatorzy, z którymi mieszkaliśmy na Złotej, poginęli. Ojciec właśnie vis-à-vis, tam gdzie był szpital i był teren duży, to pogrzeby robił. Trumnę się zbijało, chowało się, żegnało się tego umarłego. Mój tatuś taki był, że wszystko potrafił obsłużyć. A poza tym jak tylko Powstanie wybuchło, to studnie robiliśmy, kopaliśmy sami przecież. W ogóle nie wiem, jak to człowiek mógł przeżyć, i te „krowy” ryczące wciąż, co było coś koszmarnego. Byliśmy do samego końca Powstania. Dopiero wyszliśmy jak już była kapitulacja, widziałam jak „Bór” Komorowski wychodził, wszyscy żołnierze. Mama czekała, kiedy Janek przyjdzie, kiedy on wróci, kiedy my go zobaczymy.
Nas Niemcy na piechotę pędzili do Ursusa, bo część ludzi [była odwożona] z Warszawy samochodami czy pociągiem do Pruszkowa. A my [szliśmy] z ulicy Złotej. Po kapitulacji już [widziałam], jak Niemcy chodzili, polewali benzyną i palili [domy]. Tak że Warszawa to nie była tak zniszczona w czasie Powstania przez walki powstańcze. Tak jak czasami niektórzy krytykują w ogóle to, że Powstanie było, i mówią, że tak Warszawę się zniszczyło. Niemcy po kapitulacji autentycznie chodzili z benzyną, polewali i palili domy, które były jeszcze niespalone.

  • Jak pani zapamiętała właśnie stronę nieprzyjacielską? Jak pani zapamiętała Niemców, czy była pani świadkiem jakichś zbrodni czy…

To widziałam, jednak to Niemcy… jeżeli chodzi o to palenie, to widziałam. A to, że mordowali, rozstrzeliwali, to w ogóle straszne było. Oczywiście, pamiętam jeszcze Powstanie w getcie, jak też się jeździło i patrzyło się, jak te domy żydowskie się palą. Jak tam niektórzy skakali niemalże, uciekali. To wszystko pamiętam, dlatego że to były takie wrażenia, które trudno jest zapomnieć, a Powstanie to szczególnie. […] [Był głód]. Teraz trudno jest mi sobie przypomnieć, jak można było w piwnicy mieszkać dwa miesiące. No jak to można było?! Ja nie wiem, no. Pamiętam, jeszcze jako dziecko tak siedziałam i sobie myślę: „No przecież Niemcy z nami walczą, więc i tak człowiek [musi w końcu zginąć]”. Dlatego wcale się nie dziwię, że ludzie ochoczo szli, walczyli, ginęli, bo wszystkim się wydawało, że trzeba walczyć, trzeba zwyciężyć, dlatego że nie wyobrażam sobie jakoś innej sytuacji. Tym bardziej że w czasie okupacji społeczeństwo polskie było tak zmęczone egzekucjami przez Niemców, że już wszyscy młodzi ludzie [byli] zorganizowani, bo bardzo dobra była organizacja, przecież podziemie tak zwane, to [wszyscy] chcieli walczyć, chcieli się po prostu jak gdyby odwzajemnić Niemcom za te krzywdy, które ich przez kilka lat spotykały. Przecież co się działo na Pawiaku? Tak jak słyszę, jak teraz Niemcy robią tą całą historię, wypędzeni Niemcy. Jak to można mówić o wypędzeniu Niemców, jak przecież Niemcy nas wypędzali. Myśmy ich wypędzali z własnego kraju.

Jeszcze reasumując to wszystko. Do Ursusa doszliśmy na piechotę i [tak jak mówiłam], wyszliśmy, jak stoimy, tylko palta zimowe się włożyło. Wzięliśmy tylko kaszę jeszcze, bo jak głód będzie, bo człowiek głodny, to zawsze się zabezpiecza na jedzenie i ubranie. Buty zimowe, bo to był październik. […] Tam dwa dni jeszcze siedzieliśmy na cemencie, bo to była fabryka Ursus, olbrzymia fabryka, tam było pełno Powstańców i taka była segregacja. Czwórkami [nas ustawili], Niemcy stali z jednej strony, [my] z drugiej i: „Tą do roboty, tą do Generalnej Guberni, tą do roboty…”. Ja jako dziecko to traktowana byłam jeszcze jako dziecko. Ojciec dużo starszy od mamy, dwanaście lat, to po tej tragedii, po stracie syna, to się tak zestarzał, że w ogóle wyglądał jak staruszek, mama też, tak że na nas machnęli ręką: „Na Generalną Gubernię”. Do pociągów bydlęcych załadowali, bo to innych pociągów nie było, tylko były towarowe pociągi i do Koniecpola dojechaliśmy.
W Koniecpolu nas wyrzucili i powiedzieli: „A teraz to będziecie budować schrony, doły kopać”. No i myśmy cały dzień budowali te schrony. Ale potem ludzie mówią: „Postaramy się może jakoś bliżej stacji uciec z tego, bo tak to będą nas tu trzymać kilka dni”. Nam się udało wsiąść do pociągu, to był wieczór i pociąg jechał do Częstochowy. W Częstochowie nikogo nie znaliśmy, była godzina policyjna, wysiedliśmy. No i co tu zrobić? To znowu do Niemców się dostaniemy? Proszę sobie wyobrazić, jakaś pani podchodzi, mówi tak: „Słuchajcie, tutaj was nikt nie przyjmie w Częstochowie, bo to już są dwa miesiące Powstania”. Częstochowa była bardzo serdeczna, wszystkich przyjmowała, ale już pęka w szwach. „Jest taki barak pod Jasną Górą, wybudowany przez PCK, otwarty dzień i noc i tam możecie przenocować, bo tutaj to was zgarną do więzienia”. No i tam poszliśmy. To koszmarne było. To był barak otwarty, zimno w październiku, ze słomą sienniki jakieś, nawet nie wiem, czy koce były, paltami się okrywaliśmy. Tam mieszkaliśmy chyba dwa tygodnie, ale już nie można było wytrzymać, bo było zimno w nocy. A wszy i łonowe, i głowowe, i jakie tylko można było sobie życzyć. Nigdy w życiu nie miałam takiego urodzaju. W każdym razie ojciec chodził cały czas po domach i prosił o przyjęcie. Przecież wiadomo, że oni pieniędzy nie brali, zresztą myśmy nie mieli pieniędzy na płacenie. W końcu znalazł emerytkę pocztową, która miała domek i nas przyjęła do kuchni.
Bardzo dużo serca okazała, bo w tej kuchence w ciągu dnia to normalnie kuchenka jako kuchenka egzystowała, natomiast w nocy… Pokupowaliśmy słomy, napychaliśmy sienniki i spaliśmy w nocy, rozkładaliśmy. Tak mieszkaliśmy do zdobycia przez Związek Radziecki, do kapitulacji Niemiec. Niemcy też na moich oczach uciekali w nocy, niespodziewanie ta ofensywa ich zastała. Pamiętam, że myśmy zeszli do piwnicy i przez okienko piwniczne widzieliśmy, jak tylko migały nogi Niemców, uciekali. Rosja opanowała Częstochowę właściwie bez strzałów. To był już 1945 rok, już wojna [tam] się chyba skończyła w styczniu. Cały czas siedziałam, nie puszczali mnie, bo nie miałam dowodu osobistego ani do szkoły nie chodziłam. Nic, tylko siedziałam w tym domu, więc sobie myślę: „To ja muszę pójść i zobaczyć tą Częstochowę”. No to tatuś mówi: „No oczywiście, no idź, jesteśmy w wolnym kraju, wyzwolonym przez »przyjaciół«” (w cudzysłowie). No i proszę sobie wyobrazić, zaraz śmiać mi się chce, idę i zrobili łapankę. Dużo żołnierzy rosyjskich i zgarniali wszystkie baby i do swego garnizonu, gdzie oni mają to całe wojsko. Do kuchni i do obierania kartofli nas zapędzili. Tyle kartofli, co się naobierałam, to chyba w życiu nie [obrałam] tyle. Siedzieliśmy w tej kuchni, jeść nam nie dali. Obiady tam jedli, a my nic, tylko kartofle [obierałyśmy]. Musiałyśmy wychodzić na zewnątrz, wykopywać rękoma… Tam Niemcy przed wyjazdem mieli, nie wiem, jak to się nazywa, w ziemi były piwnice czy coś… To wyciągaliśmy [ziemniaki stamtąd], przynosiliśmy wiadrami i to obieraliśmy. Myślę sobie: „Boże kochany, a ojciec? Dowiedział się, że łapanka była, że kobiety [połapali]…”. A wiadomo było, co robili Rosjanie z młodymi dziewczynami. Tu mówią: „Tu syna straciliśmy, a teraz córki nie mamy”. A że tatuś znał dobrze rosyjski, to po prostu wiedział, że się może z nimi dogadać. Bo tak jak by nie znał, to by nie załatwił. Zaczął chodzić po tych garnizonach wszystkich i trafił do tego, gdzie byłam… Wszedł do kuchni, zobaczyć, czy ja tam jestem, i dopiero to była radość. I zabrał mnie zaraz stamtąd. Tak że nie wiem, jak by to się mogło dalej skończyć. Tak że przygody to miałam, nie mogę narzekać na przygód.
Potem już chodziłam do gimnazjum w Częstochowie, tatuś pojechał do Warszawy, szukał w ogóle mieszkania, żeby wrócić do Warszawy. Wtedy już robiłam małą maturę w Częstochowie. Jeszcze pamiętam właśnie taki śmieszny epizod. Jak opuszczaliśmy Warszawę, to w piwnicy wszystkie skarby, jakie kto miał najlepsze (no bo co można było do Ursusa na piechotę zanieść… tylko buty, jakieś ubranie ciepłe, nic więcej), to pod węgiel. Uważali, że jak się pod węgiel schowa, to jak się wróci po wojnie do piwnicy, to na pewno te wszystkie skarby zostaną ocalone. [Jak] można było Warszawę odwiedzić, to [ojca] strasznie prosiłam, żeby zobaczył [czy coś ocalało w piwnicy], bo ja tam schowałam lalkę i pamiętnik taki, co się pisało: „Ku pamięci”. Różne wierszyki się pisało. Te dwie rzeczy schowałam, a rodzice swoje rzeczy pochowali. Jak ojciec przyjechał do Warszawy, to się okazało, że węgla ani śladu, bo zima była, to ludzie zużyli, wszystkie skarby, jakie były [pod węglem zginęły]. W piwnicy była tylko moja lalka i pamiętnik. Lalki już nie mam, bo wnuczętom podarowałam, jak były małe, nie wiem, co one zrobiły z tą lalką. […] [Pamiętnik mam i czasami zaglądam do niego, czytając wpisy bliskich mi osób, już nieżyjących].

  • Czy podczas Powstania miała pani częsty kontakt z Powstańcami, z prasą podziemną?

O tyle miałam częsty, tak jak wspomniałam, że na vis-à-vis były tereny po gimnazjum Lelewela i po prostu jako osoba niezorganizowana chodziłam z nimi i pomagałam w tym szpitalu. Ale to nikomu tam nie przychodziło na myśl, żeby robić jakieś oficjalne członkowstwo.

  • Jaka była pani wiedza na ten temat, co się działo w tym czasie?

Myślę, że to była dosyć duża wiedza, bo jak obserwuję teraz rozwój młodego pokolenia, to młodzież jest taka mniej dojrzała. A my – wojna, okupacja, straszne morderstwa czynione przez Niemców w czasie okupacji. A Powstanie, no to jakoś tak człowiek dorosły był. Ja się czułam bardzo dorosła i nawet do tego stopnia, że mi się wydawało, że jeżeli jest tak silny antagonizm między Polską a Niemcami i walka trwa, to nie można wyjść z tej walki na żywo, że na pewno człowiek musi zginąć. Nawet jako młodej dziewczynie takie myśli mi przychodziły, że właściwie wszyscy młodzi szli, walczyli, bo tylko walka mogła nas uratować, zwycięstwo. A tak jakoś nie widziałam możliwości jakiegoś porozumienia i to dla mnie było trochę niespodzianką, że zawarto właśnie w końcu porozumienie władz niemieckich z polskimi. Byłam zaskoczona, ale szczerze mówiąc, to chyba wszyscy byli pozytywnie zaskoczeni. My mieliśmy kontakt [z organizacją w czasie okupacji], dlatego że mój brat cały czas był przecież w [AK], to miałam dużo znajomych, jego rówieśników. To byli osiemnastoletni chłopcy, dziewiętnastoletni. To przecież wszyscy tak mniej więcej jednakowo myśleli, że trzeba walczyć z Niemcami, żeby [odzyskać Ojczyznę]. […] Myśleliśmy, że Rosja będzie interweniować, że pomoże Powstańcom.

  • A czy uczestniczyliście państwo w życiu kulturalnym czy religijnym w tym czasie?

W czasie Powstania?

  • Tak.

O kulturalnym… Do kościoła to oczywiście [chodziliśmy]. W czasie okupacji powstały przy każdym domu kapliczki (jeszcze teraz w niektórych starych domach są) i tam zawsze się odprawiały majowe nabożeństwa. A w czasie Powstania to codziennie się spotykaliśmy, modliliśmy się, śpiewaliśmy pieśni. To już tak było zupełnie normalne. Na pewno religijna była młodzież, patriotyczna bardzo i religijna.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z tego okresu, z okresu Powstania?

Chyba wiadomość, że mój brat zginął tak niespodziewanie. Jeszcze opowiedzieli, że w takiej sytuacji, że wrócił z obchodu (to było wszystko właśnie przy PCK podane, jego szczegóły śmierci), potem miał zamiar iść spać. Sądzone widocznie mu było zginąć. Dowódca przyszedł i zapytał się, kto jeszcze mógłby na ochotnika pójść pewne polecenie wykonać, bo tam akurat był [ktoś] potrzebny. On się zgodził, poszedł i zginął. Dla mnie ta świadomość [jest straszna]… A tak poza tym co tu można mówić? Bombardowania były codziennie straszne. Liczyło się tylko, ile tych „krów” ryczących jest, „szafa grająca”. To człowiek cały czas tylko czekał, że zostanie zabity. […] Trudno było cokolwiek planować, myśleć o przyszłości.

  • A jakie jest pani najlepsze wspomnienie?

Najlepsze? Największą radość mi właśnie sprawiło, jak wyjrzałam przez okno w dzień Powstania i zobaczyłam naszych chłopców z opaskami Armii Krajowej na ręku i chorągwie, wtedy to coś wspaniałego było. To było takie przeżycie, które się do końca życia będzie pamiętać. Świadomość, że człowiek jest w wolnym kraju. Bo zdaliśmy sobie sprawę, że już teraz my jesteśmy Polską, ten wycinek mały, ale Polska.

  • Jak z perspektywy czasu pani ocenia Powstanie, jego konieczność?

Muszę powiedzieć, że mój pogląd na te sprawy się nie zmienił. Uważam, że dobrze, że Powstanie wybuchło, bo to było nieuniknione. Bo ludzie po prostu, młodzież będąca w ciągłej konspiracji i wciąż przygotowywana do walki, musiała znaleźć ujście. Wydawało nam się, że to jest dobre. Bo na pewno, gdyby większość Powstańców uważała, że nie ma sensu robienia Powstania, to nie poszliby walczyć i nie byłoby Powstania. Więc jeżeli wszyscy podjęli taką decyzję, to wydaje mi się primo, że mieli zaufanie do dowództwa, bo gdyby był bardzo duży krytycyzm… ale z drugiej strony posłuszeństwo również obowiązuje. Wydaje mi się według mojej opinii (może nie wszyscy tak uważają, bo są ludzie, którzy mówią, że niepotrzebnie to było organizowane, że tyle ludzi zginęło), biorąc pod uwagę, ile ludzi ginęło, [w czasie okupacji], kiedy nie było Powstania, [mordowanych w obozach koncentracyjnych] […], ale też [i w więzieniach] […].

  • Co się działo później z państwem?

[…] Jeszcze z mamą taki epizod był straszny, bo tatuś prosił, żeby [PCK] mamy nie zawiadamiało o śmierci. [Ojciec] dowiedział się, że tego i tego dnia będzie ekshumacja na placu Małachowskiego. Myśmy mieszkali w Częstochowie jeszcze, bo to było rok [1945], nie tak długo po skończeniu Powstania. [Ojciec] był na tej ekshumacji. Nam nie podawał terminu, bo po co mamę narażać na taki wstrząs, i był bardzo zaskoczony, jak się okazuje – jak to u nas, zawsze biurokracja – [że] wysłali do Częstochowy zawiadomienie [o terminie] ekshumacji. Wtedy mama przeżyła jeden szok, że w ogóle brat już nie przyjedzie z żadnego obozu, że jednak zginął. No a drugi, [ekshumacja], ubrała [się] i pojechała do Warszawy. Tatuś jak jest na placu Małachowskiego, patrzy, a mama [już] jest. […] [Brat był pochowany bezpośrednio do ziemi. Tak jak zginął, ubrany] miał sweter, miał… nawet pas nie był zdjęty z nabojami. Dowody, wszystko miał przy sobie, te legitymacje i to wszystko dopiero wtedy odebraliśmy. To było koszmarne. Mama przeżyła niesamowity wstrząs, [nie chciała w ogóle rozstać się z synem]. Potem to całe moje życie było takie smutne czasami przy uroczystościach świątecznych, jak Boże Narodzenie, Wielkanoc, [to był płacz i wspominanie]. A takich rodzin było bardzo dużo. Nie było rodziny chyba, która by nie była w jakiś sposób poszkodowana. To historia może oceni, czy to [Powstanie] było słuszne, ale to osoby, które naocznie to widziały, poumierają, to potem już zawsze jest nie taka… już takie ścisłe fakty tylko wtedy odgrywają rolę. [Czas goi rany. Mama stopniowo wracała do normalnego życia, zaczęła pracować. Ojciec również pracował, a ja się uczyłam].

  • Czy miała pani przyjaciół w tym okresie?

Koleżanki, w ogóle lubię mieć przyjaciół, lubię znajomych, ale wtedy to byłam dzieckiem, wtedy to było trudno. Miałam z podwórka znajomości i to też takie różne były. Na przykład na podwórku naszym mieszkała rodzina, miała dwoje dzieci, nawet tak znałyśmy się z tą dziewczynką i z tym chłopakiem. Potem pewnego pięknego dnia patrzymy, a nasz Walduś w Hitlerjugend. Okazuje się, że rodzice podpisali folkslistę, folksdojczami się zrobili, a dzieci od razu poszły. No i skończyła się znajomość, skończyła się przyjaźń, bo my uważaliśmy, że to jest wróg. I takie sytuacje bywały, też trzeba było decyzje podejmować, będąc dzieckiem. To są rzeczy, mi się wydaje, szalenie trudne do zrozumienia osobom, które nie uczestniczyły.

  • Czy jest coś, co by chciała pani przekazać przyszłym pokoleniom?

Właśnie dlatego zdecydowałam się na rozmowę z państwem, żeby bezpośrednio [opowiedzieć]. Moje [wspomnienia], nie książkowe wiadomości, tylko takie naoczne.

  • Jak później pani sobie ułożyła życie?

Później to maturę zrobiłam, na studia się dostałam, zdałam egzamin, skończyłam studia, wyszłam za mąż, urodziłam syna… Wszyscy już poumierali, rodzice nie żyją, mąż też nie żyje. Mam satysfakcję, że dobrze wychowałam syna, jest naukowcem, profesorem Akademii Medycznej. Nowe pokolenie rośnie, wnuczki, i przy okazji one się też zapoznają z moim życiorysem, bo z reguły tak za dużo nie opowiadam, nie należę do osób bardzo gadatliwych.



Warszawa, 28 lutego 2011 roku
Rozmowę prowadziła Magda Dąbrowa
Zofia Małkowska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter