Zofia Mróz „Zmorek”

Archiwum Historii Mówionej

[Nazywam się] Zofia Mróz. Urodziłam się 24 stycznia w 1929 roku.

  • Do jakiej organizacji pani należała i jaki miała pani pseudonim?

Pseudonim, którego w czasie Powstania nie miałam okazji używać, był „Zmorek”. Moje nazwisko brzmiało Morek, „Z” to była pierwsza literka imienia, więc razem ładnie się składało na pseudonim „Zmorek”. W czasie okupacji należałam do tajnego harcerstwa, później w internacie RGO na Pańskiej również do harcerstwa i jako harcerka brałam udział w Powstaniu.

  • Czy urodziła się pani w Warszawie?

Jestem warszawianką, uważam się za warszawiankę, ale przypadkowo urodziłam się w Puławach. Mój ojciec był przedwojennym oficerem i akurat wtedy miał jakąś funkcję w Puławach, gdzie przebywali razem z mamą. Tam się urodziłam. Potem znów mieszkaliśmy w Warszawie przy ulicy Ordynackiej.

  • Dzieciństwo spędziła pani w Warszawie?

Dzieciństwo, oblężenie Warszawy, okupację, Powstanie. Rok czy półtora po Powstaniu nie było mnie w Warszawie i potem, jako jedyna z całej swojej rodziny wróciłam do Warszawy i w dalszym ciągu jestem w Warszawie. Po Powstaniu mojego brata i mamę los zagnał do Gdańska. Mój brat mieszka w Gdańsku do tej pory. Moja ciotka, siostra ojca, po Powstaniu osiedliła się w Radomiu, gdzie mieszkała cały czas aż do śmierci.

  • Czy ma pani wspomnienia związane z Warszawą sprzed wybuchu wojny?

Tak, nawet cudem jest troszkę fotografii z tamtego okresu. Dlatego mówię, że cudem, ponieważ wszystko nam się spaliło. Trochę zdjęć ocalało u bratowej mojego ojca, która mieszkała w Lublinie. Przypadkowo mój brat wyniósł troszkę z Powstania, trochę moja ciotka. To, co można było uratować jako rzeczy najcenniejsze, wynosiło się, również kilka fotografii.

  • Wspomnienia przedwojennej Warszawy.

Mam [wspomnienia] sprzed samej wojny w 1939 roku z letniska, gdzie wyjeżdżaliśmy. Trzeba było wcześnie wracać, bo już była mobilizacja. Właściwie przedwojennego życia to zaledwie liznęłam. Pamiętam autobusy. Ponieważ mieszkaliśmy na Ordynackiej, pamiętam jak Nowym Światem chodziły tramwaje. Na Lipową chodziło się odwiedzać babcię i ciocię, takie rodzinne kontakty. Ale specjalnych wyraźnych zdarzeń nie pamiętam.

  • 1 września 1939 roku była pani w Warszawie?

Tak. Właśnie wtedy, ponieważ było piękne lato, wyjechaliśmy do Sadownego koło Urli. Trzeba było przerwać wakacje, ponieważ mówiło się o mobilizacji. Usłyszałam takie słowo po raz pierwszy. Dla nas dzieci, to znaczy dla mnie i dla mojego brata, znakiem mobilizacji było to, że w lesie stały konie, które, zanim gdzieś przetransportowano czy zrobiono z nich użytek dla wojskowych, stały na polanie niedaleko nas i rżały z głodu. Nie karmiono tych koni. Ponieważ koło koni trawa była wyjedzona i kora z drzew obgryziona, to my z bratem zrywaliśmy trawę gdzieś z dalszych miejsc, donosiliśmy koniom. Tak po dziecinnemu zdawało nam się, że coś pomożemy. Wtedy już nastąpił [niezrozumiałe], mama chodziła do Sadownego kupować cukier i chleb. W dużej ilości były tylko borówki. Wiem, że mama dużo słoików borówek zrobiła. Potem to wszystko trzeba było zapakować na furmankę i mama powiedziała, że wracamy do Warszawy wcześniej, bo nie wiadomo, co się dalej będzie działo. Wróciliśmy do Warszawy na Ordynacką. Mama zapisała nas jeszcze do szkoły, bo nikt nie wierzył, że będzie wojna. Mówiło się o wojnie, wisiały plakaty: „Silni, Zwarci, Gotowi”. Kazano nam naklejać na szybach paski. W szkole przed wakacjami szyło się maseczki. Nie wiem, do czego one mogły służyć, może to były doświadczenia z gazem jeszcze z I wojny światowej, ale na gaz na pewno by nie pomogło. Ewentualnie potem, jak było bombardowanie i był kurz od gruzu, to takie maseczki chroniły od tego, żeby się do ust nie dostawał dym i gruz.

  • Jak pani zapamiętała 1 września?

1 września ze zdziwieniem przez radio się słyszało: „Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy! Uwaga, nadchodzi!”. Ale my z bratem to po dziecinnemu pojmowaliśmy. Miałam wtedy dziesięć lat, mój brat miał niecałe dziewięć. Widzieliśmy samoloty z krzyżem. Bombardowanie najgorsze było nocą, bo trzeba się było zrywać. Mieszkaliśmy na trzecim piętrze, trzeba było biec do piwnicy. Kilkakrotne w ciągu nocy zbieganie do piwnicy i w ciągu dnia kilka razy. Po prostu mama przeprowadziła nas, zniosła nasze rzeczy do piwnicy i w tej piwnicy mieszkaliśmy. Dla nas jako dzieci, to było coś niecodziennego i nawet ciekawego, bo tutaj postacie przy świeczkach, tutaj się można było pobawić w chowanego między jednym a drugim nalotem. Jeszcze nie pojmowaliśmy grozy bombardowania i wojny, jeszcze takich doświadczeń nie mieliśmy. Bombardowania bardzo się wzmagały i coraz bliżej nas, że trzeba było stale siedzieć w piwnicy. W jakimś momencie odwiedził nas tata, który już brał udział w kampanii wrześniowej. Miał parę minut, bardzo się spieszył. Chcieliśmy tatę czymś ugościć, ale były tylko słoiki z borówkami, bo to nam zostało jeszcze z wakacji. Wtedy jak pożegnaliśmy się z tatą, to nie wiedzieliśmy, że go zobaczymy dopiero za sześć lat. Dziękowaliśmy Bogu, że los kampanii wrześniowej, losy wojny, pokierowały go potem na zachód. Dostał się do oflagu, a nie na wschód, gdzie mógłby być Katyń. Szczęście w nieszczęściu. Pamiętam wyprawy po wodę i po chleb.

  • Jeszcze w czasie września?

Jeszcze w czasie września, jeszcze w czasie oblężenia Warszawy, to wszystko jest wrzesień 1939 roku. Woda przestała nawet kapać do wiaderka, które stało cały czas pod odkręconym kranem. Woda przestała kapać, a trzeba było wodę zdobywać. Najbliższe miejsce było na Smulikowskiego. Trzeba było iść Tamką w dół, przeciąć ulicę Dobrą i na Smulikowskiego na prawo był hydrant. W dół szło się z pustymi, a pod górę z pełnymi wiadrami, jeszcze trzeba było patrzeć, żeby nie wychlapać. Jak pociski leciały, to uskok w bramę, woda z wiaderka się wylewała. To była cała wyprawa i przeprawa. [Były] wyprawy po chleb do piekarni w okolicach Placu Kazimierza, teraz takiego miejsca już nie ma, [to było] za Halą Mirowską, gdzieś przy ulicy Żelaznej, nawet nie wiem co tam w tej chwili jest. To było handlowe miejsce, gdzie jeszcze ostały się piekarnie. Pamiętam, jak stojąc w kolejce, bo stało się w kolejce bardzo długo, przylepiona do muru, obserwowałam bitwę powietrzną samolotów polskich i niemieckich. Wiraże, uniki, to było wspaniałe widowisko, gdyby nie to, że to było naprawdę i że to była wojna. Po działaniach wojennych mama została bez środków do życia. Ojciec był w niewoli, [o czym] dowiedzieliśmy się dopiero za jakiś czas, jak przysłał do nas list z pieczęcią Kriegsgefangenenpost. Wtedy powstała pomoc dla takich rodzin. RGO zorganizowało [internaty], nie wiem [ile]. Brat był w jednym internacie RGO dla chłopców, a ja w drugim internacie przy ulicy Pańskiej, nie pamiętam, który numer. Było to w okolicach ulicy Twardej. Przypuszczam, że teraz stoi tam wielki tower, jeden z tych szklanych domów, których jest teraz pełno w Warszawie.

  • Znalazła się pani w internacie zaraz po kapitulacji Warszawy?

Tego nie pamiętam, jakiś czas musiał upłynąć. Wiem, że w międzyczasie próbowałam mamie pomóc, czy mama mnie… Moja babcia, mama i ja zajęłyśmy się handlem pieczywem. Trzeba było o czwartej rano, jeszcze w czasie godziny policyjnej, przemykać się z bramy do bramy. Gdzieś przy ulicy Siennej zapach pieczonego chleba też dawał znać Niemcom, że tam jest piekarnia, ale Niemcy byli opłacani. Szło się po świeże pieczywo, które potem roznosiłam gdzieś, gdzie były zamówienia, restauracyjki. W każdym razie roznosiłam chleb, zostawiałam to zamówienie. To było upiorne, bo to wszystko było w czasie trwania godziny policyjnej. Chodziły patrole niemieckie i trzeba było się chować w bramę, przeszedł patrol i biegło się dalej od bramy do bramy gdzieś na miejsce. Nawet zarabiałam w ten sposób, że robiłam kapelusze z krepiny, plotło się z krepiny warkoczyki, a potem warkoczyki się zaszywało, rondko i tak dalej. Potem robiłam pantofle na sznurku. Sznurek zawijało się, że robiła się z tego podeszwa, potem były koturny, potem się do tego przytwierdzało wierzchem pasek, klapki, wiązania na kostce, żeby to się na nodze trzymało.

  • Gdzie pani to sprzedawała?

Przeważnie prosił mnie ktoś ze znajomych, żeby to zrobić. Nie było zorganizowanego handlu, sklepu, [do którego] się to wstawiało, to było na zupełnie innych zasadach. Po prostu siedziałam na podwórku na Ordynackiej i robiłam coś takiego. Ktoś przechodził: „Robisz, to może i mnie zrób kapelusz czy takie buty”. [To było] na tej zasadzie. Wtedy bardzo się mną zajęła moja ciotka, która była pedagogiem i chciała mnie skierować na właściwą drogę, żebym się uczyła. W międzyczasie już organizował się internat RGO. Wtedy zaczęłam chodzić na [zajęcia] i dostałam się do internatu, gdzie mieszkałam. To nie był osobny budynek tak jak szkoła, to było mieszkanie. W wielopiętrowej kamienicy całe jedno piętro to był nasz internat. W internacie byłyśmy bardzo zżyte i bardzo ze sobą związane.

  • Kto prowadził internat?

Pani Dziembowska, to nazwisko wyjątkowo pamiętam. Miałam koleżankę Basię Gumińską, która uczyła grać na pianinie, bo kształciła się na muzyczkę. Znalazłyśmy czas na to, żeby się troszkę poduczyć. Potem nam zorganizowano kurs sanitarny, [na którym] uczyłyśmy się bandażować, bo nie było elastycznych bandaży jak teraz. Na przykład, jak chciało się łokieć zabandażować albo kolano, to [robiło się] specjalny przeplot w jodełkę, żeby kolano było unieruchomione, a jednocześnie, żeby można było [wykonać] jakiś ruch.Następnie był kurs broni. Ktoś przyniósł pistolet, uczyłyśmy się rozkładać, składać. Nigdy na szczęście nie doszło do tego, żebym musiała używać [broni] i w Powstaniu nigdy nie dostałam broni do ręki, ale przygotowanie było. Oddawałyśmy krew. Nie wiem, czy moja krew się na cokolwiek przydała, dlatego że wtedy jeszcze nie znano czynnika Rh krwi. Przypuszczam, że nie było tego pojęcia, była tylko grupa A, 0, AB, i tak dalej. Zgodnie z zapotrzebowaniem oddałam swoją krew. Ponieważ mam czynnik Rh minus, to prawdopodobnie, jeśli ją komuś potem dano, a ten ktoś miał Rh plus, to się nie przydało, to było nieużyteczne. W każdym razie dobre chęci były.

  • Jaka była pani ścieżka do harcerstwa? Jak doszło do tego, że pani wstąpiła do „Szarych Szeregów”?

Tutaj trochę wcześniej się dostałam. Nie było szkół ogólnokształcących, tylko były zawodówki, bo Niemcy nie chcieli w Polakach widzieć wykształconych osób. Właśnie ciotka posłała mnie na badania psychotechniczne, gdzie wyszły moja zainteresowania artystyczne. Szkoły artystycznej stricte nie było w czasie okupacji. Były dwie, w których było projektowanie: szkoła obuwnicza, gdzie się buty projektowało i szkoła tkacko-kilimkarska. Chodziłam do obuwniczej na Marszałkowskiej, pochodziłam kilka dni, bardzo mi się nie podobało, potem przeszłam do szkoły tkacko-kilimkarskiej, która mieściła się w Pałacu Staszica. Jak teraz spojrzymy od Krakowskiego Przedmieścia, na samej górze jest półokrągłe okno. Tam była nasza sala warsztatowa. To była szkoła, która mi odpowiadała, bo było jednak projektowanie plastyczne, było projektowanie tkanin, wzorów, [projektowanie] kolorystyczne, kompozycyjne i tak dalej, ale tej szkoły nie skończyłam. Jak byłam już na trzecim roku, to wybuchło Powstanie. Równolegle do szkoły zawodowej uczęszczałam na komplety, po to, żeby zdobyć wykształcenie ogólne. Potem w szkole imienia Królowej Jadwigi zdałam [egzamin]. Nie wiem, czy to była mała matura, bo była inna klasyfikacja niż teraz. Wykształcenie ogólne równolegle do zawodowego też zdobyłam. W szkole tkacko-kilimkarskiej znów się zetknęłam z koleżankami, które należały do harcerstwa. Bardzo wdrożyłam się w ich zbiórki. Chodziłam na zbiórki do prywatnego mieszkania na ulicy Hortensja. Od Szpitalnej jest ulica Górskiego, a jeszcze od Górskiego w stronę Nowego Światu była mała uliczka Hortensja, która teraz nie istnieje. Na Hortensji w mieszkaniu prywatnym u pani Jerôme były zbiórki i zebrania konspiracyjne. Przewijali się różni ludzie w butach z cholewami, wiadomo było, że należą do konspiracji. Jej córka chodziła ze mną do szkoły i to była moja przyszła zastępowa w harcerstwie, a jej siostra Heluta Jerôme, obecnie Radziwiłł, była moją drużynową. To była 58. Warszawska Żeńska Drużyna Harcerek WŻDH hufiec Śródmieście.

  • Na czym polegała pani działalność w drużynie w czasie okupacji?

[Takiej] działalności, żebym coś z siebie dawała, to jeszcze nie było. Po prostu trzeba było zdać pewne sprawności, jakiegoś lata trzeba było pojechać na konspiracyjny obóz koło Grójca w jakiś zabudowaniach. To było dla nas ekscytujące, bo mieliśmy na przykład wartę nocną, co wtedy bardzo ciekawie wyglądało. Zdawałam sprawności, to było przygotowanie do Powstania. Właściwie najwięcej [było] sanitarnych przygotowań.

  • Czy przed Powstaniem miała pani przydzielone zadania, miejsce zbiórki, wiedziała pani, gdzie pójść?

Nie, może były odgórne przydziały, ale w internacie, w którym wtedy byłam, z dnia na dzień nas gdzieś posyłano, przydzielano nam zadania z dnia na dzień.Jeszcze muszę powiedzieć o jednej historii, jeszcze z czasów okupacji z internatu, [w którym] przewijały się również dziewczyny narodowości żydowskiej. Były przez kilka dni i potem znikały. Ktoś musiał zakapować, bo w czasie posiłku, obiadu wpadli do nas Niemcy, kazali nam się ustawić w szeregu i niestety była jedna, bardzo było widać po jej twarzy, że jest Żydówką, a jeszcze miała na sobie czerwoną bluzkę, tak że się w szeregu rzucała w oczy. Wzięto ją z szeregu i więcej jej nie widziałyśmy. Wszystkie mówiłyśmy, że gdyby nie miała czerwonej bluzki, to może by jej Niemcy nie zauważyli. To były tylko nasze przypuszczenia, prawdopodobnie też by ją wyłuskali z szeregu.

  • Przejdźmy do Powstania. Czy wiedziała pani, o której godzinie będzie się zaczynało Powstanie?

Tego nie pamiętam. Pamiętam tylko, że wybuch Powstania zastał nas w internacie, że my jeszcze nie byłyśmy w terenie. Może to było trochę wcześniej, może godzinę czy dwie wcześniej. W każdym razie dano nam osobiste opatrunki, plecaczki. Chyba od razu w pierwszym czy drugim dniu Powstania poszłyśmy do sądów na Lesznie. Nie było wtedy ani ulicy Świerczewskiego, ani Alei Solidarności, tylko się mówiło o sądach na Orlej czy Lesznie. [To był] ten sam gmach sądu co teraz. Tam gotowałyśmy zupę dla powstańców ze świeżych ryb, ziemniaków, w ogóle ze wszystkiego, co było, to nie była specjalnie zupa.

  • Na miejscu?

Tak, nie wiem nawet, czy powstańcy zdążyli zjeść zupę, bo kazano nam się wycofać, [ponieważ] od strony kościoła Boromeusza Niemcy już atakowali i trzeba się było stamtąd ewakuować. Potem któregoś dnia znalazłam się okolicach PAST-y, ale to są po prostu wzrokowe obrazki. Chciałam być pomocna, szłam. W tym miejscu, gdzie jest teraz zejście do stacji metra, naprzeciwko PAST-y, na ulicy Zielnej, stał dom z wielką bramą i w tę bramę bardzo bębniłam. Nikt mi nie chciał otworzyć, bo brama była zawalona. W końcu mnie wpuszczono, bo miałam opaskę, miałam przepustkę. Jeszcze wtedy Niemcy [byli] w budynku PAST-y, dopiero po paru dniach odcięto im światło i wodę.

  • Dlaczego pani chciała się tam dostać?

Nie pamiętam, nie umiem powiedzieć dlaczego. Wtedy dopiero zobaczyłam rannych w tym domu, wyszarpnięte rany, mięso po prostu. Nie wiem jak się tam znalazłam i dlaczego, ale wiem, że jak biegłam do bramy, straszne wrażenie na mnie zrobił stojący Niemiec. Przed PAST-ą był płot, latarnia i zaklinowany Niemiec, który już nie żył, ale stał, był w pozycji stojącej. Zanim się zorientowałam, że to jest trup, byłam przerażona, że mnie zaraz zastrzeli. Potem się dopiero zorientowałam, że po prostu nie żyje, że ma przekrzywiony hełm. Ale [był] zaklinowany między latarnią a płotem, tak że się nie przewrócił, tylko w takiej pozycji tkwił.Ulica Pańska została potem bardzo zbombardowana, w ogóle okolice Złotej, Śliskiej. Nasz internat i punkt zborny, do którego wracałyśmy, przestały istnieć. Miałyśmy krótko trwającą kwaterę w lokalu „Esplanada” na rogu Zgoda i Marszałkowskiej, teraz taki róg nie istnieje, bo w tym miejscu jest albo „Smyk”, albo „Sezam”. Schodziło się w dół, to był lokal, oczywiście Nur für Deutsche, chyba trochę burdelikowaty, bo były tam pluszowe purpurowe kanapy, barek, oczywiście nic do jedzenia nie było. Byłyśmy tam kilka dni, spałyśmy na kanapkach, pamiętam, że nareszcie [było] coś miękkiego i bardziej ludzkiego do spania. Znów trafił pocisk. Potem już do końca Powstania miałyśmy kwaterę na ulicy Złotej naprzeciwko kina „Atlantic”. Stamtąd dostawałyśmy [rozkazy], była codzienna odprawa, gdzie mamy iść, z czym mamy iść. Najpierw było to znów w okolicach Pańskiej, Śliskiej.

  • Przenosiła pani meldunki, prasę powstańczą?

Nie mogę tego powiedzieć. Kiedyś, idąc ścieżką, ulicą Twardą (bo znów na Twardej coś się zdarzyło, już domy były w gruzach, bramy niezawalone, okna wypalone, ulica już nie była ulicą tylko była ścieżką) w jednym miejscu [zobaczyłam] mężczyznę z dzieckiem, stał płaczący w rozpaczy, wysypywał garściami pieniądze z kieszeni i powiedział: „Co mi z tych pieniędzy, jak mi dziecko umiera z głodu, jak nie mam dziecku co dać jeść?”. Żal mi się [ich zrobiło]. Akurat miałam w plecaku kilka puszek skondensowanego mleka, niosłam to do kogoś. Dałam mu to mleko. Powiedział: „Proszę pani, w tym domu miałem swój zakład fryzjerski, jeśli przeżyję, to do końca życia będę panią czesał za darmo”. Oczywiście potem nie spotkaliśmy się, nie wiem czy to mleko pomogło, czy wyżyli. Ulicę Twardą do dziś pamiętam z tego wydarzenia. W kamienicach były pod schodami pomieszczenia dla stróżów, żeby byli w pogotowiu otworzyć bramę przedwojenną. Bramy były zamykane na klucz. W stróżówce leżała dziewczyna chora na tyfus, straszny to był widok, skręcona z bólu, usta granatowe, oczy wpadnięte, straszny wyraz [twarzy], błagała o litość, błagała o lekarstwa. Na następny dzień przyszłam z lekarstwami, jakieś mi dano, nie wiem co to było, ale dziewczyna już nie żyła. Wtedy poczułam bezradność, że za późno. W tym rejonie również roznosiłam prasę, powstańcze gazety, „Robotnika”. W tamtych stronach, na Wroniej najchętniej jednak chyba [czytano] „Robotnika”, pismo z autentyczną secesyjną winietą. W każdym razie logo było jeszcze przedwojenne.

  • Powstańcom roznosiła pani prasę?

Nie, ludności. Powstańcy byli na stanowiskach obronnych. Powiedzmy, że to jest ulica Żelazna, a tu są Aleje Jerozolimskie, powstańcy byli na obrzeżach, a my penetrowałyśmy teren, gdzie były dawne ulice, gdzie były gruzy, gdzie ludzie byli w schronach. Mało spotykaliśmy się bezpośrednio z powstańcami. Donosiłyśmy środki, donosiłyśmy prasę, trzeba było dostarczać dużo środków dezynfekujących, bo w schronach były straszliwe warunki higieniczne. Spotykałam się czasami z użalaniem się, że ktoś nie dotarł, a kilka domów dalej czy kilka ulic dalej miał już rodzinę, znajomych, ale nie mógł pójść, bał się. Byłam tak pewna, że mnie się nic nie stanie, że mówię: „Niech pani idzie ze mną, przeprowadzę, zaprowadzę panią”. Wtedy patrzyli na mnie z niedowierzaniem, chyba ze dwie osoby się znalazły, które rzeczywiście przeprowadziłam. Nasz teren działania w drugim miesiącu Powstania bardzo się zawęził, już nie chodziliśmy na Pańską, gdzieś za Marszałkowską, tylko tutaj Bracka, Jasna, Szpitalna, ten teren, rejon, który trwał do końca Powstania przez dwa miesiące. W pewnym momencie zobaczyłam mojego kolegę, który mi udzielał lekcji matematyki, ponieważ byłam słaba z [tego przedmiotu]. To był uczeń mojej ciotki. Nazywał się Staszek Woźniak. Nawet się z nim potem już nie spotkałam. Zobaczyłam go, że stoi na warcie w kinie „Palladium”, gdzie była kwatera „Montera”, i właściwie od niego miałam nowości, wszystkie wiadomości powstańcze. Te wiadomości były coraz smutniejsze, coraz [częściej] mówiło się o niepowodzeniu Powstania, o tym, że Powstanie musi upaść, że nie mamy środków, że nie mamy pomocy, że Rosjanie stoją po drugiej stronie Wisły i patrzą, przyglądają się Warszawie, ale nam nie pomagają. Któregoś dnia, też nie wiem z czym, czy z korespondencją, czy z prasą, dotarłam do Prudentialu, to [jest] obecny hotel „Warszawa”. To chyba jeszcze była pierwsza połowa Powstania, bo nastroje były wspaniałe, radosne. W podziemiu, gdzie się przez okno wchodziło od strony ulicy Świętokrzyskiej, było pianino. Koło pianina zebrani młodzi powstańcy, śpiewy, nastrój wspaniały, euforia. Potem za jakiś czas, to już musiała być druga połowa Powstania, byłam tam po raz drugi i wtedy nie wiem, co mi się stało, że weszłam po zagruzowanych schodach bardzo wysoko na któreś piętro Prudentialu, który był już ażurowy od pocisków. [Szłam] jeszcze wyżej, jeszcze wyżej aż zobaczyłam drugi brzeg Warszawy, zobaczyłam Pragę, gdzie toczyło się realne życie, wzdłuż brzegu Wisły chodziła kolejka wąskotorowa, chyba [to była] radzymińska kolejka, której też już dawno nie ma. Zobaczyłam, że jest inny świat, że gdzie indziej, nawet tak niedaleko za Wisłą, ludzie żyją mniej więcej normalnie, że nie wszędzie jest takie piekło jak tu. To porównanie zrobiło na mnie wtedy ogromne wrażenie Któregoś dnia szłam chyba z prasą albo po odbiór prasy od nas ze Złotej do drukarni, która się mieściła na ulicy Widok, ale do ulicy Widok trzeba było przejść ulicą Chmielną, z Chmielnej kinem „Palladium” na przejściowe podwórko i dopiero do ulicę Widok. Kino „Atlantic” to było skupisko ludzi, pogorzelców, którzy koczowali na krzesłach na widowni. To byli ludzie, którym się domy popaliły, warunki straszne, [ludzie] z dziećmi, z tobołami, pierzynami, z tym, co kto miał. [...]Trzeba było przejść przez kino „Atlantic”. To było na Złotej naprzeciwko mojej kwatery. Zresztą długi czas potem z kina „Atlantic” wychodziło się na przejściowe podwórko z wieżyczką. Jeszcze do dziś ta wieżyczka jest, z datą 1884 rok, bo [wtedy] był ten dom zbudowany. Na wieżyczce zawisł spadochron ze zrzutem, którego powstańcy nie mogli podjąć, bo paczka wisiała na wysokości między drugim, a trzecim piętrem. Kiedy usiłowali to zdjąć, szłam do drukarni, wyszłam na Widok i przeszłam do drukarni, [gdzie] usiłowałam pomóc kręcić prasą, ale za mało siły miałam na to. Potem z prasą, z gazetami wracałam. Widziałam, że zrzut już został podjęty. Po prostu powstańcy przestrzelili sznurki od spadochronu i paczka spadła. Nam również paczki ze zrzutów się dostały. Był tłuszcz, jak smalec, tylko koloru zielonkawego, może on do smażenia byłby dobry, ale kto kiedy coś smażył. My z tego robiłyśmy kaganki, świece, tym się świeciło. Na Smolnej była piekarnia, gdzie piekli chleb, za kilo mąki można było dostać kilo chleba. Nadwyżka, która z tego wypieku zostawała, to był zarobek piekarni. To nie była mąka, tylko ziarno pszeniczne czy żytnie bardzo grubo zmielone, podobno zdrowe.

  • Co jeszcze było źródłem żywności poza chlebem?

Pamiętam worek z cukrem w kostkach. My naszą kwaterę mieliśmy na tyłach sklepu. Pamiętam, że został worek cukru, którym żywiliśmy się przez całe Powstanie. Straciłam przez to, zgryzłam dwa zęby, które po Powstaniu trzeba było leczyć. Po prostu był cukier w kostkach, [który jadło się] monotonnie i niezdrowo, ale było. Nawet nie wiem, czym my się żywiliśmy, nie pamiętam posiłków, to było mniej znaczące, nieważne chyba. Jak już mówiło się o kapitulacji i o zawieszeniu broni, to coraz gorzej i coraz ciaśniej było. Pamiętam jak ewakuacja była ze szpitala Maltańskiego na Złotej przy kinie „Palladium”, jak ranni, chorzy podpierani przez sanitariuszki przechodzili do szpitala podziemnego na rogu Świętokrzyskiej w pobliżu Marszałkowskiej.Pamiętam, w kinie „Palladium” na gorąco były wyświetlane filmy powstańcze. Pamiętam mszę polową w kinie „Palladium”. [W miejscu], gdzie normalnie była lada, [gdzie] kawę można było wypić, zrobiono ołtarz polowy. Mieliśmy dyspensę, bo wtedy trzeba było mieść dyspensę, żeby móc komunię świętą przyjąć popołudniu i nie na czczo. Dawniej były takie przepisy, że trzeba było być na czczo i trzeba było być w stanie łaski, ale [tych wymogów] nie trzeba było wtedy spełniać, można było nie być na czczo, można było mieć grzech i można było przyjąć komunię świętą. Jak już było wiadomo, że Powstanie upadło i było zawieszenie broni, była cisza. Zawieszenie broni było tylko w dzień, od rana, od godziny piątej czy szóstej rano do zmroku, do szóstej czy do siódmej wieczór. W ciągu dnia była cisza, zaskakująca cisza, to było wręcz niesamowite, bo my przywykliśmy do huków, do wystrzałów, do detonacji. W przeddzień kapitulacji zebrano nas na podwórku na dziedzińcu domu, w którym była nasza kwatera, zebrano nas w szeregu, odczytano rozkaz „Montera”. Zostałam wtedy odznaczona Brązowym Krzyżem Zasługi z dwoma mieczami, odczytano numer rozkazu, którego nie zapamiętałam, krzyża też się nie dostało, bo nie było możliwości zrobienia tego technicznie, tylko był odczytany rozkaz: imię, nazwisko i jaki się krzyż dostało. Tego krzyża nigdy nie dostałam, nigdy nie widziałam na oczy, po prostu nie dochodziłam tego, bo później człowiek chciał zacząć żyć życiem jak najbardziej normalnym, nawet zapomnieć o Powstaniu, o tych wszystkich przykrych doznaniach, uczuciach, o tej gehennie. Po prostu cieszyłam się z tego, że żyję, że przeżyłam. Potem skoncentrowałam się na odnalezieniu rodziny.

  • Jak pani wyszła z Warszawy?

Wypędzono nas, wyszłam z ludnością cywilną. Dziewczęta takie jak my nie miały obowiązku iść do niewoli. Po odczytaniu nazwisk i przyznaniu nam krzyży i odznaczeń, na schodkach do wejścia na jeszcze niespaloną klatkę schodową, dała nam koncert skrzypcowy Eugenia Umińska. Po strzałach, po bezustannym huku wybuchów w nocy i w dzień przez dwa miesiące to było coś niesamowitego. Cisza i w tej ciszy skrzypce wspaniałe na tamte czasy, wspaniały koncert Eugenii Umińskiej, oczywiście brawa. Potem powstańcy zaczęli wystrzeliwać naboje w ślepą ścianę. Dlaczego? Dlatego, że następnego dnia musieli złożyć broń Niemcom i chcieli jak najmniej amunicji im przekazać. Wystrzeliwali po prostu w mur. Następnego dnia już od rana Niemcy [krzyczeli]: Raus. Trzeba było uciekać z niewielkimi tobołkami, bo przecież nic nie było, nic nam nie zostało, mój dom na Ordynackiej już dawno się spalił. W miejscu, gdzie teraz jest przystanek metra centrum, Pałacu Kultury oczywiście nie było, tylko wszędzie dookoła gruzy, był wysypany żwirem plac z ciężarówkami, z budami z plandekami. Upychano nas pod plandeki do ciężarówek i wieziono nas do Pruszkowa, gdzie już byli ludzie z dzielnic, które wcześniej kapitulowały, z Woli, z Ochoty. My byłyśmy [w Pruszkowie] stosunkowo krótko. Zanim nas wsadzono do pociągu był jeszcze charakterystyczny moment. Widocznie trafiliśmy na jakąś komisję międzynarodową, że [były] humanitarne warunki, bo w przejściu między torami Niemcy rozdawali paczki, słodycze, drobne rzeczy, mleko w proszku czy mleko skondensowane. W każdym razie [to] filmowano i może dzięki temu nas nie rozdzielono. My jako ochronkę miałyśmy jakieś płótno, które darłyśmy na kwadraty i wszystkie, dziewczyny z Powstania i te z Pańskiej, pozawiązywałyśmy sobie pod brodą takie same chusteczki, żeby nas była cała grupa, żeby nas nie rozdzielono. Normalnie to by inspirowało Niemców do rozdzielenia, przecież działy się rzeczy straszne, ale my akurat szczęśliwie trafiłyśmy na moment, kiedy Niemcy chcieli się pokazać, że są dobrzy. Wsadzono nas do strasznie długiego pociągu, ale to nie był normalny pociąg z pulmanów, tylko lory odkryte, którymi wożono węgiel. [To nie były] nawet bydlęce [wagony], bo bydlęce były od góry zamknięte, to były otwarte platformy, którymi strasznie długo się jechało i strasznie długo stały te pociągi. Bardzo długo jechaliśmy, ze trzy dni chyba, mijało się Radom, mijało się Kielce, wiedzieliśmy, że jedziemy na południe, bałyśmy, że to Oświęcim, czy że do Niemiec, nie wiadomo było. Byli strażnicy, którzy nas pilnowali, między wagonami były budki strażnicze, razem z nami jechali. Jak dojechaliśmy do Jędrzejowa, to my uciekłyśmy z transportu. Naradziłyśmy się i uciekłyśmy. To była noc. Po prawej stronie, jeszcze chyba do tej pory, stoi wielki elewator na zboże, bardzo duży ceglany spichlerz. Jak wyskoczyłyśmy z wagonów, bo to wysoko, [wskoczyłyśmy] do spichlerza i między zboże. Było pełno zboża, sterty zboża i bardzo dużo myszy przy okazji, w zbożu schowałyśmy się, a transport pojechał dalej. Ale po drodze, zanim dojechałyśmy do Jędrzejowa, spotkałyśmy się z bardzo ludzkim i humanitarnym stosunkiem ludzi z miejscowości, które mijaliśmy. Wychodzili z gorącą kawą zbożową, lurą, nawet nie wiem czy słodka, ale [to było] coś gorącego, a to już był 5 czy 6 października, wagony były odkryte i było strasznie zimo, zwłaszcza w nocy, bo były prawie przymrozki.Nie wiem, ile czasu byłyśmy w Jędrzejowie, w każdym razie jakimś sposobem dostałyśmy się do klasztoru w Staniątkach pod Krakowem. To jest klasztor benedyktynek z XII wieku, który w czasie okupacji spełniał bardzo ważną rolę, przechowywał dzieci i sieroty, między innymi przygarnięto nas z Powstania. Naszym docelowym miejscem miał być internat RGO w Krakowie, który jeszcze wtedy działał. Siostry miały nas dostarczyć do tego internatu. Może się jeszcze trochę cofnę. Siostry opiekowały się nami dzień, dwa czy trzy. Pamiętam szatkowanie kapusty, ubijanie nogami kapusty, pomagałam. Refektarz był zamieniony w wielką jadalnię, bo było mnóstwo innych dzieci, sierot. Potem miałyśmy dostać się do Krakowa do internatu. Wsiadłyśmy do podmiejskiego pociągu. Staniątki są niedaleko pod Krakowem. Miałam na sobie kurtkę, trudno powiedzieć, że powstańczą, bo wybitnie powstańczych kurtek czy umundurowania nie było wtedy, tylko widać było, że to nie jest normalne odzienie dziewczyny, że [kurtka] jest za duża na mnie, z [długimi] rękawami, kieszeniami przy kolanach. Stał patrol niemiecki i tajniak od razu mnie zauważył, wyłuskał mnie, siostry obstawiły mnie z dwóch stron, a on mnie wyciągnął za rękę i pod wiatę, gdzie stało już kilka osób. Zostałam w ten sposób aresztowana. Nie wiedziałam, co się będzie ze mną działo. Poprowadzono większą grupę, bo było nas może ze trzydzieści czy czterdzieści osób, do więzienia na Montelupich w Krakowie. Oczywiście odebrano nam kenkarty, to znaczy dowody osobiste, które wtedy obowiązywały. Wtedy napisałam karteczkę do sióstr w Staniątkach, że jestem złapana przez Niemców i prowadzona na Montelupich. Szłam przy krawężniku, przy brzegu jezdni, bo szliśmy jezdnią czwórkami czy ósemkami, prowadzeni na Montelupich i jakaś pani naprzeciwko z dzieckiem i z koszykiem ze sprawunkami szła brzegiem jezdni, brzegiem chodnika i ja jej tę karteczkę wrzuciłam do koszyka. Siostry, zakonnice, benedyktynki dostały karteczkę. Jaka to była solidarność wśród ludzi, że od zupełnie nieznanej osoby, nieznana osoba dostarczała karteczkę gdzieś poza Kraków. W więzieniu na Montelupich brano nas na pojedyncze przesłuchania. W tej chwili bardzo żałuję, bo gdybym przetrzymała tę chwilę, [miałabym dokumenty]. Wtedy można było skorzystać z łazienki i wtedy wszystkie dokumenty powstańcze, które miałam przy sobie, zniszczyłam, podarłam drobniutko i spuściłam z wodą, opaskę, legitymację, moje notatki, bo prowadziłam dzienniczek, wszystko to skasowałam. Wchodziliśmy indywidualnie na przesłuchanie, oczywiście wiadomo było, że jestem z Powstania. Grupę, niekoniecznie powstańców, ale z ulicy, z łapanki, wszystkich razem [przewieziono] na Czerwony Prądnik, gdzie był znów punkt zborny, a stamtąd znów budami na kopanie okopów do obozu pracy Arbeitslager w Wiśniczu koło Bochni.

  • Pani była też przesłuchiwana?

Tak.

  • O co panią pytali?

To były dane osobowe i oczywiście skłamałam, nie przyznałam się, że jestem powstańcem, bo nie wiem, co by mnie wtedy spotkało. Wtedy wywieziono nas do obozu pracy, gdzie był ogrodzony strasznie bagnisty teren. To był koniec listopada czy początek grudnia. [Było] błoto, zdeptana ziemia. Baraki okrągłe, placyk pośrodku z kozą, piecykiem i dziura w daszku, takie okrągłe wigwamy, a tu zagrodzone dyktą i narzucone słomy, która była po jeńcach rosyjskich i ruszała się od wszy. Co się człowiek oczyścił rano, pozabijał weszki, to wieczorem wszystko wchodziło na mnie. Byłam tam kilka tygodni, to było straszne. Kopanie okopów było zupełnie bez sensu, bo to było przerzucanie gliny, błota z jednego miejsca na drugie miejsce, beznadzieja potworna. Jedzenie, o piątej rano kawa i skibka chleba, potem przez cały dzień nic i dopiero po powrocie, po ciemku, bo to był listopad, grudzień, dostawaliśmy zupę z brukwi czy coś takiego. Rano zauważyłam, że do obozu przez bramę wjeżdżają wieśniacy z bańkami, z kawą, że kuchnia jest poza obozem, że okoliczna ludność miała obowiązek dowozić [jedzenie]. Niemcy im kazali dowozić żywność do obozu, a kuchnia była poza obozem. Najpierw się dostałam do kuchni, obierałam brukiew czy kartofle, ale zorientowałam się, że jest możliwość wydostania się z obozu. Rano, po ciemku jeszcze wtedy, kiedy zestawiano bańki jedne z gorącą kawą, a zabierano stare, puste bańki wstawiano na furmankę, schowałam się między puste bańki. Woźnica wsiadł, zaciął konia, przejechał przez bramkę, Niemiec strażnik go przepuścił. Już się rozwidniało, jakiś czas musiałam jechać na furmance, nie zauważył mnie nawet furman, który wiózł to wszystko. W pewnym momencie wstałam stamtąd i zeskoczyłam z furmanki. On się obejrzał, nie wiedział nawet, że kogoś wiózł. Miałam na tyle sprytu, że wiedziałam, że nie mogę iść do najbliższej stacji, bo na pewno takich chętnych uciekających jest z tego obozu dużo i że najbliższa stacja kolejowa będzie obstawiona, a chciałam się z powrotem dostać do sióstr, bo jeszcze wtedy do internatu nie dotarłyśmy. Wtedy poszłam gdzieś dużo dalej, wiem, że szłam cały dzień. Buty miałam zniszczone, bo [miałam] jedne obuwie, [które było] w tym błocie, w tym wszystkim, [jak] się postawiło na piecyku, żeby wyschły, to się znów przypaliły czy przeschły za bardzo. Buty już mi prawie spadały z nóg i doszłam do miejsca, gdzie zatrzymywał się pociąg, tak zwany okopowy. W czasie okupacji w miejscach pracy był obowiązek kopania okopów. Był przydział godzin, jakaś norma, ludzie po pracy dostawali łopaty, musieli wsiadać do pociągu, który ich wywoził w odpowiednie miejsce, gdzie trzeba było kopać okopy i przywoził ich z powrotem do Krakowa. Pociąg był bezpłatny, biletów nie trzeba było, po prostu wsiadało się, jechało się, na miejscu czekały łopaty, to był ordnung niemiecki, już zorganizowana była ta praca. Dostałam się do takiego miejsca, gdzie zatrzymywał się pociąg i wróciłam, ponieważ to był pociąg podmiejski, zatrzymywał się na każdej stacyjce bliżej Krakowa. Nikt mnie nie kontrolował, biletów nie trzeba było mieć i ja z tymi okopowiczami, z ludźmi, którzy kopali okopy wróciłam, ale nie do Krakowa, tylko wysiadłam jeszcze przed Krakowem w Staniątkach, żeby dotrzeć do sióstr. Dotarłam do nich, one mnie z ogromną ulgą, ale i z ogromnym przerażeniem przywitały, bo bały się, że mnie Niemcy będą szukać, ponieważ kenkarta u nich została, mieli moje dane. Oczywiście to było nierealne, ale ledwo przespałam się trzy czy cztery godziny, [siostry] obudziły mnie raniutko następnego dnia. Jeszcze pierwszym pociągiem, który szedł [pojechałyśmy] do Krakowa. Tym razem siostry mnie wzięły między siebie, a tajniak znów stał na peronie, gdyby mnie znów zauważył prawdopodobnie byłby ze mną koniec. Słyszałam jak się modliły, spięte. Jedna siostra była dosyć zażywna, zasłoniła mnie sobą i jakoś przeszłyśmy koło tajniaka, że mnie nie zauważył. Potem już dostałyśmy budynek przy ulicy Krupniczej, w którym w czasie okupacji mieszkały kobiety niemieckie, żołnierze, w furażerkach. Już się zaczęło mniej więcej [normalne życie], było śniadanie, obiad, kolacja, było gdzie spać. Kaloryfery były popękane, najpierw było zimno straszliwie.

  • Co w tym czasie mieściło się w budynku?

W tym czasie budynek był pusty, opuszczony, popękały kaloryfery i podłoga, klepka była wypaczona, widocznie im się nie chciało tego [naprawiać] albo może - to był grudzień, a w styczniu już Kraków był wyzwolony - oni może już czuli koniec. Chyba kobiety Niemki nie urzędowały w tym domu, to była Krupnicza 38. Do tej pory ten dom stoi, chyba jest [w nim] dom dziecka. […]

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

W Krakowie przez Czerwony Krzyż i przez radiową skrzynkę poszukiwania rodzin, bo coś takiego było, zaczęłam poszukiwać swojego ojca, który, miałam nadzieję, że już wrócił z oflagu. Poszukiwałam mamy, brata i ciotki, właściwe do tego się zamykała moja rodzina. W jakiś sposób, już nie pamiętam jaki, w każdym razie wiedziałam, że ojciec wrócił. Ojciec przyjechał do mnie do Krakowa, mama z bratem wylądowali w Gdańsku, właściwie w Sopocie, ciotka wylądowała w Radomiu i tak potem zostało, do dziś brat jest w Gdańsku. Wróciłam do Warszawy jako Robinson. Najpierw chodziłam do liceum w Warszawie, zapisałam się do liceum fotograficznego.

  • Dotarła pani do Warszawy jeszcze przed wyzwoleniem?

Już po wyzwoleniu, był 1945 rok, już po wyzwoleniu. W Warszawie nie można było mieszkać, bo nie było gdzie. Szkoła była w jakimś ocalałym budynku na Konwiktorskiej, ale dojeżdżałam codziennie albo z Włoch pod Warszawą, albo z Ursusa pod Warszawą. Pociąg szedł już wyładowany aż gdzieś z Żyrardowa czy z Grodziska. To były wagony, każdy przedział miał drzwi i wzdłuż całego wagonu był jeden długi stopień, ława. Jak przyjeżdżał pociąg do Włoch czy do Ursusa, to on był już tak zapchany, że nie było gdzie wsiąść. Po to, żeby się uczyć jeździłam wtedy na stopniach do Warszawy, nawet w zimie. Jeszcze lokomotywa buchała parą i człowiek zsiadał ze stopni jak bałwanek, jeszcze osiadająca para zamarzała i było się sopelkiem lodu, ciężko się zdobywało naukę.

  • Czy ujawniła pani swoje uczestnictwo w Powstaniu?

Właściwie to nikogo nie interesowało. Komu miałam to powiedzieć? Nie było kogoś, po prostu każdy żył i też cieszyłam się, że żyję, że mogę się uczyć. Potem zdałam na Akademię Sztuk Pięknych, dostałam dom akademicki w „Dziekance”. Pamiętam jak się przytuliłam do kaloryfera plecami, że nareszcie jest mi ciepło, bo ciągle mi było zimno. We Włochach jak mieszkałam w pokoiku, zresztą też z dobrej woli, bo nawet nie wiem czy płaciłam coś za to, ktoś mnie przyjmował, ale było zimno straszliwie, rano się obudziłam i woda w miednicy była zamarznięta, [mieszkałam] w strasznych warunkach.Dom akademicki szkół artystycznych mieścił się w „Dziekance” na Krakowskim Przedmieściu. Jak dostałam akademik było nas siedem w pokoju, to były ciężkie warunki do nauki, ale tutaj jednak byłam szczęśliwa.

  • Jak teraz pani myśli o Powstaniu, jaką ma teraz refleksję?

Gdyby nie córka, to nie wiem czy bym wróciła do tych spraw. Przez wiele lat żyło się życiem bieżącym, aby do przodu. Skończyłam Akademię. Żeby brać udział w wystawie, żeby wykazać się artystycznie, pełniłam funkcje w Związku Artystów Plastyków, brałam udział w życiu artystycznym, w życiu związkowym, jakoś nie było kiedy wracać do tamtych spraw, małżeństwo, dziecko, bieżące życie bardzo człowieka absorbowało. Dopiero, idąc ulicami Warszawy mówiłam córce: tutaj to, tutaj to; pamiętam ten dom jak się palił; a tu pamiętam jak pocisk na Jasnej upadł… To ona mi dopiero powiedziała, że to co przeżyłam jest warte wspomnienia. Nawet zaczęłam spisywać pewne rzeczy, bo coraz mniej się pamięta. Gdyby mnie o to zapytano wcześniej, to bym więcej rzeczy pamiętała, a w tej chwili coraz mniej się pamięta. Córka i wnuk, który interesuje się historią i bardzo chętnie słucha moich opowieści, są właściwie powodem.

  • Jak pani teraz wspomina tamte czasy, tamte wydarzenia?

Trudno powiedzieć czy je lubię, nie miałam się nigdy za bohaterkę, więc nie chciałam robić z siebie wielkiej postaci, po prostu takie było życie i przez to przeszłam. Wydaje mi się w tej chwili, że jak brałam udział w Powstaniu, jak coś robiłam i byłam potrzebna i brałam udział w akcji, to przeżyłam to lepiej niż gdybym ten czas przeżyła w schronie, czy w piwnicy czy gdzieś z białą chusteczką poddała się Niemcom. Wydaje mi się, że dobrze ten czas wykorzystałam.
Warszawa, 15 listopada 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Zofia Mróz Pseudonim: „Zmorek” Stopień: łączniczka Formacja: Szare Szeregi Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter