Zofia Zientara Cywil

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Zofia Zientara z domu Oziemska. Mój tata był bardzo zasłużonym człowiekiem, jeżeli chodzi o wojsko i o Powstanie. Dobrze by było, żeby to nazwisko było uwiecznione. Mieszkam w Warszawie przy ulicy Okopowej. Od pięćdziesięciu lat jestem mężatką, mam jedno dziecko – córkę i czworo wnucząt.

  • Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie w Warszawie.

Mój tata był zawodowym podoficerem, pracował w Cytadeli, służył w XXI Pułku Piechoty „Dzieci Warszawy” i w zasadzie życie ciągle się toczyło wokół wojska. Mama pracowała w kasynie oficerskim w Cytadeli, tam się rodzice właśnie poznali. Jak już się pobrali, zamieszkali na terenie Cytadeli w dużym pokoju, później jak przyszłam na świat, to jeszcze tam mieszkali. Była spółdzielnia mieszkaniowa wojskowa i [rodzice] składali później pieniądze i otrzymali mieszkanie w wojskowych blokach przy Cytadeli. Mieszkaliśmy tam do wybuchu Powstania. Moje dzieciństwo w Wolnej Polsce było krótkie, bo jak wybuchła wojna w 1939 roku, miałam pięć lat, mój brat, który jest ode mnie młodszy miał roczek, a taty nie było, bo brał udział w obronie Warszawy. Szczęśliwe dzieciństwo mieliśmy króciutkie. W 1939 roku, jak sięgam pamięcią, moja mama (już mojego taty nie było w domu) nie wiedziała, co ma z sobą zrobić – czy zostać w Warszawie, czy przenieść się do swojej rodziny pod Warszawą. Pieszo wędrowała z nami dwa razy do Zielonki, to jest dwadzieścia kilometrów od Warszawy. Pamiętam, że mojego brata niosłyśmy z mamą w wiklinowym koszu, ja z jednej strony, brat w koszyczku, a mama z drugiej strony, ale w końcu zdecydowała się, że zostanie w Warszawie. Później uciekałyśmy do schronów też [z bratem] w wiklinowym koszyczku. Później, jak już Niemcy wkroczyli...` Mój tata został wzięty do niewoli do Baniochy pod Grójcem. Mama dowiedziała się o tym i postanowiła wykraść go stamtąd. Pożyczyła cywilne ubrania od swojego brata i pojechała. Znalazła jakimś cudem tatę. I rzeczywiście, tata uciekł z tego obozu jenieckiego i był w domu z nami. Imał się wszystkiego, żeby utrzymać rodzinę. Ponieważ był zawodowym wojskowym, więc różnych rzeczy się [podejmował], a to handlował, a to przynosił i działał cały czas od 1939 roku w Związku Walki Zbrojnej, od razu wstąpił do podziemia. Wychodził w nocy i chodził na tak zwane zrzuty, które były zrzucane przez aliantów na spadochronach – suchary, czekoladę, broń dla podziemia. Od czasu do czasu taty nie było w domu, pomimo że byłam małym dzieckiem, ale pamiętam, bo zadawałam mamie to pytanie: „Dlaczego taty nie ma w domu?”. Ogródkami mi mówiła, bo nie chciała wszystkiego powiedzieć aż tak do wybuchu Powstania. Jak Powstanie wybuchło, to był 1944 rok i tak miesiąc, może trzy tygodnie taty już w ogóle w domu nie było, poszedł na miejsce zgrupowania. Ja, brat i mama zostaliśmy sami w naszym mieszkaniu na Żoliborzu, mieszkaliśmy na ulicy Dymińskiej. W momencie wybuchu Powstania moja mama miała pojechać do swoich znajomych, był to bardzo upalny dzień. [Wcześniej mama] pożyczała jakieś pieniądze na zakup czegoś i miała tego dnia jechać na Mokotów oddać te pieniądze, taty już nie było. Wiadomo, że jak podczas okupacji się wychodziło z domu, to dzieci zamykało się na klucz. Przyleciała do mamy sąsiadka i powiedziała: „Pani Mario, coś się dzisiaj będzie działo, niech pani nigdzie nie wychodzi”. I tym cudem mama została w domu. Rzeczywiście, po południu zaczęło się Powstanie. Szybko zbiegliśmy do schronu do piwnicy naszego domu, mama i nas dwoje dzieci. Zaczął się straszny ruch, bieganie, powstańcy, ludzie i chorzy byli – taki niepokój straszny. W pewnym momencie jeden z powstańców pyta się, czy ktoś, kto mieszka pod tym i pod tym numerem mieszkania, czy jest tutaj, proszę oddać klucze. Ponieważ mieszkanie moich rodziców było usytuowane w ten sposób, że jedne okna wychodziły na Dworzec Gdański, a drugie wychodziły z drugiego pomieszczenia na Cytadelę, dlatego powstańcy prosili o te klucze, bo sobie umieścili tam karabiny maszynowe. Ponieważ była ogromna wymiana ognia, mimo że żeśmy w piwnicy byli całą noc, rano powstańcy wyszli i powiedzieli tylko, że jeżeli ktoś ma siłę, to żeby uciekać stąd, bo niewiadomo, jak to długo potrwa tutaj, bo Niemcy są praktycznie tuż tuż, parę kroków od budynku. Moja mama, nas dwoje – pięcioletni brat i ja dziesięcioletnia dziewczynka, jeszcze jedna znajoma też z dwojgiem dzieci nieco starszych ode mnie i od mojego brata i jeszcze jedna pani też z dwojgiem dzieci tylko znacznie starszymi, bo już chłopiec miał piętnaście lat, strasznie wyrośnięty. To były żony wojskowych, postanowiły, że wyjdą z tego bloku i uciekną z nami w głąb Żoliborza. Raniutko chyba czwarta rano 2 sierpnia troszeczkę strzelanina ucichła. Najgorzej, że trzeba było przejść przez ulicę Dymińską, która prowadziła do Cytadeli, a tam stali Niemcy i obserwowali, kto chodzi, kto się porusza. Nasze matki wyczuły moment i rzeczywiście uciekliśmy z tego bloku ulicami do placu Inwalidów. Na placu Inwalidów była ogromna strzelanina. Wracali ludzie z pracy, których Powstanie zastało w pracy, uciekali tak jak my na plac Inwalidów, więc byli i mężczyźni, i dorośli chłopcy, i kobiety z dziećmi. Plac Inwalidów nie jest jakimś szerokim placem, więc my [byliśmy] tutaj jak prowadziło do ulicy Czarnieckiego, a po drugiej stronie stali Niemcy i zobaczyli tę grupę ludzi i zaczęli potwornie do nas strzelać. Naprawdę cud, że nikt nie został zabity, tylko te kule świstały nam przed nosem w jedną i drugą stronę. Wpadliśmy do pierwszej lepszej willi, żeby przeczekać strzelaninę, było już tam sporo osób, nie wiem, kto to był. W każdym razie mama i te panie postanowiły, że zostaniemy. Po jakimś czasie jak ucichła strzelanina, wyszła pani stamtąd o nieznajomym mi nazwisku, zrobiła rozpoznanie i powiedziała, że ucichło, Niemców nie widać, możemy iść dalej, bo w tej willi był straszny tłok. Mama postanowiła pójść dalej z tymi trzema znajomymi paniami. Dotarliśmy na ulicę Czarnieckiego 40 do willi, gdzie żeśmy przeżyli całe Powstanie do 29 września. Było to po stronie polskiej. W czasie Powstania przychodził do nas tata, dowiedział się, gdzie jesteśmy, był u nas dwa razy. Mama była szczęśliwa, bo wiedziała, że tata żyje, bo oni przyszli z Kampinosu. Nie było już wody, więc chodziliśmy ogródkami okopami po wodę. Mama chodziła z jedną panią, ponieważ ta pani miała działkę na Marymoncie – był to okres, kiedy dojrzewały owoce, warzywa, to było blisko wiaduktów nad Wisłą, więc pod kulami czołgały się, żeby coś nam przynieść jeść, bo żeśmy nie miały. Tak jak stałyśmy, wyszłyśmy z mieszkania. Poza tym mama postanowiła, że może coś przyniesie z domu, więc pod kulami, narażając się, znów wracała do naszego domu na ulicę Dymińską, czołgając się przez ulicę, żeby Niemcy nie zobaczyli, więc zamiast przynieść coś [konkretnego], to zdjęcia wzięła. Pierwsze, co wzięła, to wzięła zdjęcia, troszeczkę żywności na pierwsze dni, później już nie mogła tam chodzić, bo zaczął się bardzo gorący okres. Niemcy wkroczyli, w związku z tym przestała tam chodzić i chodziła na działki, czołgając się z tą panią, i co mogły, to przyniosły. Jak już powstańcy zdobyli olejarnię na ulicy Gdańskiej, tam gdzie mój tata brał udział w zdobyciu olejarni (jest opisany nawet w książkach) ten moment, przyniósł bańkę oleju i jakieś suchary i tym żeśmy się żywiły. Mama na tym oleju gotowała zupę, robiła z kropli miętowych z oleju i razowej mąki cukierki. Co wymyśliła, to robiła, i tak to trwało w zasadzie do 29 września, a obok stacjonowała placówka powstańców. Oni powiedzieli, że niedobrze się dzieje, że Powstanie ma się ku końcowi. Nasze mamy błagały, że jak oni będą wychodzić, żeby nie zostawiali nas na pastwę losu dla Niemców. Niestety tak się nie stało. Powstańcy w nocy wyszli, my żeśmy zostali już sami i zapanowała straszna cisza. W zasadzie straszna cisza przed burzą, bo od strony Wisły zaczęły się straszne, potworne bombardowania, tak zwane krowy, które ryczały i padały pociski. Nasze mamy postanowiły, że przeprowadzą nas okopem na drugą stronę Czarnieckiego, tam było więcej osób. Żeśmy się spodziewali, że [blisko są] Niemcy, bo właścicielka tej willi mówiła: „Pani Mario, słychać niemieckie głosy w niektórych ogrodach, więc dobrze by było, żebyście poszli stąd, żebyście gdzieś byli razem”. Jeszcze na dodatek pod koniec naszej gehenny przyszedł do nas Żyd, który się ukrywał. On został w tej willi. Moja mama jeszcze została w tej wilii i gotowała dla nas jedzenie, jakiś żurek, kluski kładzione z razowej mąki. Wszystkie dzieci i inne mamy były już z nami po drugiej stronie. Jak zaczął się potworny obstrzał „krów” i słychać było już tuż, tuż niemieckie głosy, to moja mama postanowiła przyjść do nas z gorącą strawą. Zdążyła tylko wejść do nas do piwnicy i w pewnym momencie otworzyły się drzwi i ktoś mówił po polsku, że: „Proszę się nie bać...”. Najpierw [powiedział], żeby wyszli mężczyźni. Było trochę mężczyzn z nami, trochę wyrośnięci chłopcy, więc najpierw oni powychodzili. „A teraz reszta, dzieci i kobiety”. Wychodząc, zobaczyliśmy, jak to wejście [wygląda]. Były poustawiane karabiny maszynowe i [stali] Niemcy. Niemcy [kazali]: „Ręce do góry!”. Tak staliśmy dosłownie bez niczego. Całą drogę pędzili nas przez zrujnowaną Warszawę. Były naloty. Jeszcze pod eskortą [pędzili nas] do kościoła Świętego Wojciecha. Jedną noc żeśmy przenocowali. Dali nam pomoc lekarską. Pamiętam, zrobił mi się straszny wrzód na oku i tam udzielono mi pomocy, a następnego dnia wszystkich [pędzili] na Dworzec Zachodni i do Pruszkowa. W Pruszkowie przenocowaliśmy na brudnych matach jeden czy dwa dni. Mama spotkała niektórych powstańców. Jeden z tych znajomych, bo dużo było osób z 21. pułku piechoty, mama znała niektórych z nich. Jeden z panów mówi: „Widziałem w tej chwili Janka, szuka ciebie”. Niestety rodzice się nie spotkali. Tatę wywieziono do Niemiec, do obozu jenieckiego, a nas sortując – wyrośniętą młodzież do obozu do pracy, a kobiety z małymi dziećmi do świńskich wagonów. Błagałyśmy Niemców, bo między nami był taki bardzo wyrośnięty piętnastoletni chłopak, więc nie zabrali go do obozu, tylko zostawili mamie. Wszystkie trzy panie z małymi dziećmi cały czas trzymały się razem. Zagoniono nas do otwartych świńskich wagonów. Było potwornie ciasno, że dosłownie nie można było się ani schylić, ani uklęknąć, człowiek stał [na baczność]. Mama opisuje w swoim liście, że jechałyśmy strasznie długo, a my jechałyśmy niedaleko do Jędrzejowa pod Kraków. [...] Padał jeszcze potworny deszcz, a wagony odkryte, więc jak żeśmy wysiedli, to byliśmy przeziębieni, szczególnie dzieci. Nie można było się ani załatwić, ani nic – koszmar. Pociąg się zatrzymał w Jędrzejowie, kazali wszystkim wysiąść i przyjechały tak zwane podwody, to znaczy gospodarze, fury z końmi. Tam była cukrownia i w cukrowni czekaliśmy i każdy z gospodarzy brał, ile mógł – po dwie osoby, po jednej osobie do siebie. Dostaliśmy pierwszą od paru dni ciepłą strawę, niewiele, ale dostaliśmy. Moja mama trafiła do sołtysa do wioski pod Jędrzejowem, [która] się nazywała Przyłęczek i zamieszkała u sołtysa. Mnie taką dziesięcioletnią dziewczynkę zabrano do innego gospodarza. Moja mama za to, że gotowała obiad, sprzątał dom, to miała nawet dobrze u tych gospodarzy. Sam nie miał wiele, ale podzielił się tym, co miał. Była tam z moim bratem, a ja byłam sama. Pamiętam, dali mi wielkie buty, drewniaki i kazali mi iść po wodę do studni głębinowej. Gubiłam drewniaki w okropnym błocie, straszne błoto było na tej wiosce. Spałam na barłogu, na kożuchach. Moja mama jednak kontrolowała mnie i widząc to przez okno, uprosiła swojego gospodarza, że ona na tym jednym łóżku będzie spała z dziećmi, ażeby tylko pozwolił spać mnie i bratu [razem z mamą]. Jak już byłam razem z mamą... Ponieważ nie miałam na zmianę żadnego ubrania, włosy miałam długie, mama mnie obejrzała i zobaczyła, że chodzą po mnie straszne wszy. Zdjęła ze mnie ubranie, ścięła mi włosy i spaliła to wszystko. Dosłownie prosiła tego gospodarza, żeby pozwolił [mi] mieszkać z mamą na tym jednym łóżku. I tak się stało, że pozwolił. Mama mi uszyła z jakiegoś prześcieradła sukienkę. I tak [mieszkałyśmy] do pewnego czasu, aż się rodzina mojego ojca dowiedziała, gdzie my jesteśmy. Daleka kuzynka mojego ojca mieszkała w Krakowie, siostra mieszkała w Katowicach. I ten list, który moja mama napisała, to napisała do siostry mojego taty, żeby przekazała babci, bo dziadek już nie żył, że żyjemy, że jeżeli mogą, żeby pomogli, bo nie mamy ubrania ani nic i w razie czego, jak mój tata się odezwie, żeby powiedziała, że żyjemy. I znów ukradkiem, bo Kraków to Generalna Gubernia, żeby dostać się do kuzynki, bo stamtąd mogła tylko wysłać list –pojechała. Jak ona to zrobiła, to nie wiem, dała ten list i dotarł on do mojej rodziny. Babcia i bracia mojego taty, już wiedząc, gdzie my jesteśmy, zabrali nas stamtąd, też nie wiem jakim cudem, zupełnie tego nie pamiętam. Najpierw żeśmy się znaleźli w Krakowie, a z Krakowa pojechaliśmy do Gostynina, gdzie mieszkała moja babcia, i tam nas zastało tak zwane wyzwolenie. Pamiętam okres, jak uciekali Niemcy, jak wkraczali Rosjanie, ale taty mojego jeszcze nie było. Zaczęłam tam chodzić do szkoły i pamiętam zaraz po wyzwoleniu, kiedy się skończyła wojna, wrócił mój ojciec. Wrócił z obozu, chociaż Amerykanie go wyzwolili, nie pojechał tam, tylko wrócił do Polski pod jakimś wielkim strachem, bo docierało do nich, że Rosjanie rozstrzeliwują żołnierzy Armii Krajowej, że nie mają pracy, że wsadzają do więzienia. Z tego strachu mój ojciec podarł legitymację, bo strasznie się bał. Wrócił i rzeczywiście nie mógł dostać pracy, bo ciągle było: „Aha, to Armia Krajowa”. Pracował w spółdzielni, nabijał jakieś długopisy [podejmował się różnych prac] żeby utrzymać dom. [...] Jak byliśmy u babci, moja mama, jeszcze nim tata wrócił z obozu, postanowiła, że pojedzie zobaczyć, co w naszym mieszkaniu, żeby zająć się. Jak wróciła, to opowiadała, jak szła po zrujnowanej doszczętnie Warszawie, dotarła do naszego mieszkania i założyła kłódeczkę malutką. Przyjechał ojciec mojej mamy, [który] mieszkał na Pradze, założyli kłódeczkę i moja mama mówi: „Tato, pilnuj tego mieszkania, jak Jasiek wróci, to my zaraz przyjeżdżamy. Jadę po dzieci i zaraz wracamy”. Dziadek nie nocował w tym mieszkaniu, ale w dzień jeździł i sprawdzał. Niestety jednego dnia jak przyszedł, to już ktoś tam mieszkał, wyrwał kłódkę i mieszkał. [Dziadek] napisał do mojej mam: „Córko, nie wracaj, bo nie masz do czego”. Doczekaliśmy, jak wrócił mój tata i rodzice nie wiedzieli, co z sobą zrobić, czy wrócić do Warszawy, czy gdzieś indziej się osiedlić. Moja mama była rodowitą warszawianką. Postanowili, że wracają jednak do zrujnowanej Warszawy, te więzi były jednak silniejsze. Mówili: „Trudno, będziemy budować wszystko od nowa”. Ponieważ siostra i brat mojej mamy mieszkali pod Warszawą w Zielonce, oni nas przygarnęli do siebie, co mogli, to nam dali, bo wróciliśmy tak, jak żeśmy stali. Później tata pracował dorywczo, rodzice wynajęli mieszkanie bez żadnych wygód ani wody, ani łazienki, ani ubikacji nic, wszystko było na podwórku – ale własne mieszkanie, pokój. Tata bardzo wcześnie zmarł ze zgryzoty nagle na zawał serca, a mama sama się borykała z tym wszystkim, żeby nas wykształcić, ale nigdy nie mogła sobie darować, zresztą ja już tyle lat przeżyłam, nie byłam w naszym mieszkaniu na Żoliborzu.

  • Ten dom stoi?

Stoi i ludzie tam mieszkają. Moja mama też [tam nie była]. Później jak wyszłam za mąż, mój mąż dostał małe mieszkanie z pracy. Jak się urodziła córka, dostaliśmy trochę większe [mieszkanie] i wzięliśmy mamę do siebie i praktycznie do śmierci mieszkała z nami cały czas. Przeżyła dziewięćdziesiąt pięć lat. Tato umarł bardzo młodo, miał pięćdziesiąt siedem lat. I tak się potoczyło to nasze życie. Później ja pracowałam, mąż pracował. Jak się urodziła córka, to jeszcze dziesięć lat nie pracowałam, bo uważałam, że właściwie trzeba dziecku poświecić te lata. Później poszłam do pracy, pracowałam w Ministerstwie Nauk i Szkolnictwa Wyższego i tak do emerytury. Teraz jestem na emeryturze, jestem szczęśliwa, nie liczę czasu, nie spieszę się, wszystko robię pomału, staram się swoim wnukom przekazywać, chociaż one mieszkają za granicą, bo córka mieszka za granicą, kochają Polskę, bo staraliśmy się z mężem wpoić im tę historię i ciągle mówią: „Babciu, zaprowadź nas do tego mieszkania i pokaż nam tę trasę, którą uciekałaś”. Nie mogę się przełamać.

  • Dziękuję bardzo.

Mój pradziadek też był powstańcem styczniowym [nazywał się] Jan Oziemski, jego plakietka jest na Powązkach i grób mojego taty też jest na Powązkach w kwaterze „Żywiciela”. Takie były moje losy. Ciężkie czasy, ale trzeba było przeżyć. Najgorzej mnie intryguje, kto tam mieszka w tym mieszkaniu rodziców...



Warszawa, 17 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska
Zofia Zientara Pseudonim: Cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter