Zygmunt Siatkowski „Wróbel”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zygmunt Siatkowski, urodziłem się w Turzynie – Turzyn to jest wieś pomiędzy Wyszkowem a Brańszczykiem. Urodziłem się 25 lutego 1926 roku.

  • Panie Zygmuncie, proszę opowiedzieć o latach dzieciństwa spędzonego na wsi.

Ojciec był rolnikiem, więc mama też zajmowała się rolnictwem. Było nas siedmioro, ale dwoje umarło jako małe dzieci, a tak to było pięcioro. Siostra była starsza.

  • Chodził pan do szkoły powszechnej?

W Turzynie była szkoła czteroklasowa. Siostra chodziła do tej szkoły, nie pamiętam dokładnie, jak to było, ale [...] siostra skończyła cztery klasy w Turzynie i chodziła do Brańszczyka, bo w Brańszczyku była szkoła siedmioklasowa. Tam kończyła piątą, szóstą i siódmą. Chyba było zarządzenie, że przy czteroklasowej szkole trzeba było być dwa lata w trzeciej klasie i trzy lata w czwartej, i było siedem klas skończonych. Więc ja musiałem przesiedzieć dwa lata w trzeciej klasie, mimo że miałem dobre stopnie, czwartą klasę w Turzynie, a do piątej klasy już do Brańszczyka. Pięć kilometrów miałem do Brańszczyka do szkoły, pieszo. Zimy były mroźne, zimy nie były takie jak teraz. […]
Mój ojciec był myśliwym dodatkowo, więc miał fuzję i jeździliśmy na zające. Na wigilię musiał być zając zawsze ubity. Sankami z końmi można było jeździć we wszystkich kierunkach po polach, bo było pięćdziesiąt centymetrów śniegu zmarzniętego, sanki się nie zarywały w tym śniegu. I to takie były zimy. Nie było takiej zimy, żeby Bug nie zamarzł, żeby nie można było przejść przez Bug. Każdej zimy rzeka zamarzała. Bug to jest spora rzeka, każdej zimy była zamarznięta, gruby lód był.

  • Jak wyglądało życie na wsi przed wojną? Jak pan zapamiętał gospodarstwo rodziców?

U nas nie było tak źle, bo osiem hektarów mieliśmy, ale bogato nie było na wsi. Można było powiedzieć, że dobrze było w stosunku do innych wsi, ale wieś nie była taka biedna, ludzie jakoś dawali sobie radę.

  • Czy była społeczność żydowska w miejscowości, w której mieszkaliście?

Nie, w Turzynie nie było Żydów, natomiast byli w Wyszkowie. Wyszków miał około dziesięciu tysięcy mieszkańców, w tym jakieś pięć, sześć tysięcy Żydów. [...] Chodziłem do Brańszczyka do piątej, szóstej i siódmej klasy...

  • Jak wybuch wojny wpłynął na losy pana i pańskiej rodziny? Jak to się potoczyło we wrześniu 1939 roku?

Jeszcze o Żydach w Wyszkowie. Znałem tych Żydów, takich dwóch było... Tatuś polował, to zawsze miał skórki z zajęcy. Oni przychodzili: „Panie Siatkowski, masz pan jakąś skórkę?”. To jak miał zająca skórkę, to... Jeden był Piniak, rudy bez brody, drugi, Chaim, miał długą brodę – przyzwoici Żydzi byli. [Tatuś] ubił kiedyś tchórza, też skórkę ściągnął z tego tchórza: „Panie Siatkowski, masz pan?”. – „O, mam” – mówi. „A co pan masz?”. Tatuś sobie zażartował i mówi: „Ja mam kun”, że kunę. „Skąd pan masz, to daj pan tego kuna”. Tanio im sprzedał tego kuna, ale za dwie godziny [tamten] przyleciał z powrotem: „Panie Siatkowski, to tchórz był, to nie kun”. „Ja nie znam się” – mówi. Rozliczył się z nimi.

  • A wybuch wojny jak wpłynął na losy waszej rodziny, dostał pan powołanie do wojska?

Wojna wybuchła 1 września. Mówiąc prawdę, to tatuś był narodowcem, w endekach – nawet był szefem w tej okolicy. Jak była defilada w Wyszkowie, to takie zdjęcie chyba gdzieś miałem, jak tatuś prowadził defiladę narodowców, mieli takie bluzy... Czasem były demonstracje przeciw Żydom...
Powiem taki wierszyk, była taka piosenka: „Dziś rocznica, więc Polacy, czy to wam nie wstyd? Milion ludzi jest bez pracy, wszystko zabrał Żyd. Więc dziś w rocznicę cudów, miecz Chrobrego chwytaj ludu i ramię przy ramieniu razem z nami walcz”. Ale z tym bojkotem to nie było tak; społeczeństwo żyło dobrze i z Żydami też, oni się przecież... A narodowcy to wojowali z nimi.
Jak wojna wybuchła, to było 1 września. Z początku była cisza, ale gdzieś ósmego, zaraz na początku września, tak Wyszków zbombardowali – tego ja nigdzie nie wyczytałem – były naloty przez cały dzień albo chyba nawet kilka dni, zbili Wyszków co do... No tak jak Warszawę po Powstaniu, cały! Peryferia zostały tylko.
Ci Żydzi z Wyszkowa gdzieś się zapodziali, nie wiem gdzie. Ci gospodarze z Turzyna i inni ich wywozili... Bo siedemnastego już weszli Rosjanie i granica była pod Ostrowią, trzydzieści dwa kilometry, 32–35 kilometrów od [...]. Ci Żydzi, co się uchowali jeszcze, to ich gospodarze wywozili do Związku Radzieckiego, tam przez granicę, i oni tam przechodzili. To tak było z Żydami. Nie wiem, gdzie się zapodziali, gdzie się podziali ci Żydzi – nie wiem.

  • A tata służył w wojsku?

Mój ojciec to jeszcze w carskim wojsku służył.

  • A w 1939 roku, poszedł na wojnę?

Nie.

  • A pan pamięta wkroczenie Niemców do Wyszkowa czy do waszej wsi rodzinnej?

Oczywiście.

  • Jak to było, jak pan zapamiętał ten moment?

Niemcy atakowali z tamtej strony – od Brańszczyka szli. Ponieważ nasz dom był na górze, wysoko, i zaraz jest Bug i po drugiej stronie Kamieńczyk – tam jeszcze byli Polacy i artyleria polska prowadziła ogień do samolotów niemieckich, jak leciały. Myśmy całą rodziną – i jeszcze więcej tam ludzi – uciekli z tej góry, bo tam się mogły toczyć walki. Tak przewidywali, że może jakieś walki będą, okopy będą na górze...
Trochę bliżej Brańszczyka – tam mieliśmy kuzynów – i do tych kuzynów [uciekliśmy]. Artyleria strzelała już zza Buga, polska artyleria – biła po polu, poza wsią, pociski w domy nie trafiały. Przyszedł taki patrol niemiecki od Brańszczyka, trzech ich było, pieszo przyszli Niemcy, żołnierze. Tatuś trochę mówił po niemiecku i jeszcze jeden sąsiad, no to porozmawiali, trochę się pytali, grzecznie, nie mogę powiedzieć. Za chwilę drogą jechały takie jak półciężarówki, ciągnęły armatki z tyłu, ciężkie, przeciwpancerne. Zrobił się kurz, bo to przecież drogi nie były brukowane, artyleria polska otworzyła ogień na Turzyn, no to myśmy uciekli do lasu.
Od Turzyna w tym miejscu to jest jakieś półtora kilometra, może kilometr, a ponieważ brat tatusia, czyli stryjek, mieszkał w Nowinach, to jest za lasem, tośmy tam uciekli i tam przeczekaliśmy całą falę wojenną. Wróciliśmy, nie był zniszczony dom, nie było zniszczone gospodarstwo.
Jak już wróciliśmy, to leciały z Prus na Warszawę niemieckie bombowce, bombardowali Warszawę. Tam jest pięćdziesiąt parę kilometrów od Warszawy, ale w nocy to i widać, i słychać, słychać mniej, ale widać te wybuchy w Warszawie. Wracał, jeden leciał w poprzek Turzyna, zrzucił dziesięć bomb na Turzyn, trafił w [jakieś] gospodarstwo jedną bombą, przy domu, rozwalił ten dom i zapalił, drugą bombą przy stodole i resztę, chyba osiem, na pole wyrzucił tych bomb. Nikt nie zginął, tylko ten gospodarz, co w jego gospodarstwo [...]. Piętnaście domów się spaliło, czterdzieści dwa zabudowania gospodarskie. To był początek wojny.

  • Jak wyglądały lata okupacji w Turzynie?

Opowiem o latach okupacji w Turzynie. Piątą klasę skończyłem w Brańszczyku jeszcze przed wybuchem wojny; jak wybuchła wojna we wrześniu...

  • Szkoła funkcjonowała dalej?

Szkoła funkcjonowała dalej. We wrześniu poszedłem do piątej klasy, do Brańszczyka. Piątą, szóstą i siódmą, to znaczy piątą skończyłem przed wojną, szóstą i siódmą już w czasie wojny. Po siódmej klasie wybrałem się do Warszawy, nie wiem, który to był rok. W Warszawie mieliśmy kuzynów i ciotkę miałem w Warszawie. [Wyjechałem] na dalszą naukę oczywiście […].

  • To nie był pierwszy raz, kiedy był pan w Warszawie?

W Warszawie byłem raz z ojcem i z wujkiem, byliśmy tam u kuzynów, to byliśmy rowerami.

  • Jak wyglądało miasto, jak wtedy wyglądała Warszawa?

Warszawa? Ja mówię – [rowerami byliśmy] przed wojną. Przed wojną Warszawa nam się podobała, bośmy zwiedzili trochę Warszawę, buty sobie kupiłem u Bata na Marszałkowskiej, tam gdzie teraz jest PKO, tam był sklep Bata. Pamiętam Warszawę jeszcze przedwojenną, a później, w czasie wojny, to ja musiałem się zaopatrywać z domu w żywność, no to przyjeżdżałem do domu i...
Jeszcze raz przed wojną byłem z sąsiadem na rowerach, ale pojechaliśmy do Radzymina. W Radzyminie zostawiliśmy rowery u takiego gospodarza i kolejką, bo „od Warszawy aż do Marek” to był samowarek – kolejką przyjechaliśmy do Warszawy. Miałem jakieś zakupy zrobić i jak wracałem, to mi w Radzyminie u roweru dobre koło wymienili, ci gospodarze nie przyznali się, nie wiedzieli kto, ale jakoś wróciliśmy.

  • A jak wyglądało życie w Warszawie podczas okupacji, jak pan to pamięta?

Jak przyjechałem do Warszawy, to zamieszkałem u swoich kuzynów.

  • Na jakiej to było ulicy, pamięta pan?

Pańska 106. Ten budynek jeszcze się długo zachował, teraz go rozebrali. To było takie mieszkanie: duży pokój, mniejszy pokój, taki malutki i kuchnia w przedpokoju; ubikacja była oczywiście na podwórku. Wujostwo to byli starsi ludzie, mieszkali w tym małym pokoju, a ja z jedną moją kuzynką – ona jeszcze żyje, cztery lata jest starsza ode mnie, mieszka na Woli – to w tym dużym pokoju. A zimą... Ten pokój miał tylko kozę do grzania, nie był ogrzewany, a zimy były takie... Wujek był blacharzem. Połowa dużego pokoju to był warsztat blacharski. Ciotka – było wejście jedno od podwórka, jedno od ulicy Pańskiej – to miała tam pomieszczenie i tam miała sklep warzywny. Warzywa kupowała na Okęciu – tam był bazar warzywny – przynosiła te warzywa i sprzedawała. To takie było mieszkanie.
  • Pan chodził do jakiejś szkoły w Warszawie?

Jak przyjechałem, to znalazłem szkołę na Woli – ta ulica, co jest przy cmentarzu, tam była szkoła kolejowa, ciotka mnie tam zaprowadziła – pojechałem tam z nią. Później już sam sobie załatwiałem tę szkołę i załapałem się w gimnazjum, to była szkoła średnia, mechaniczna. Na ulicy Konopczyńskiego – ten budynek chyba stoi, te szkoły też. To była dobra szkoła, wykładali w niej przeważnie profesorowie z uczelni. Bo wyższe szkoły nie były czynne. Większość profesorów zatrudniała się w tej szkole.
Tam był jeden budynek taki… To jest ciekawa uliczka. Od strony Wisły stały bloki i tam mieszkali Niemcy, Niemki opalały się na balkonach. Rok chodziłem do tej szkoły, mówiąc prawdę. To była dobra szkoła. Były zajęcia, wszystkie przedmioty ścisłe były wykładane w szkole, natomiast polski, historia – to było na kompletach. W tej szkole miałem znajomych. Dyrektorem szkoły był chyba Douglas, on był dyrektorem przed wojną w gimnazjum Mickiewicza. Jego córka uczyła mnie angielskiego. Resztę robiłem na kompletach. Pamiętam, że chodziłem na Szpitalną. Kolegów miałem dobrych. Była sala wykładowa – nie wykładowa, tylko taka na górze, na czwartym albo na piątym piętrze, sala gimnastyczna ze wszystkimi przyrządami. Mówiąc prawdę, życie sportowe kwitło.

  • I tam w szkole pan się zetknął z działalnością konspiracyjną?

Oczywiście. Tam się zaczęła konspiracja, tam było takich dwóch Wąsowskich. Oni mieszkali na Ludnej, ojciec ich był kierowcą w gazowni. Często u nich bywałem.

  • Jak to się wszystko zaczęło, ta działalność konspiracyjna, na czym to wszystko polegało? Gdzie się odbywały spotkania konspiracyjne, jak wyglądały?

Spotkania odbywały się w różnych mieszkaniach. Nie można było, żeby cała kompania była. To były takie drużyny i te drużyny na ćwiczenia jeździły do Choszczówki. Choszczówka to teraz jest prawie że w Warszawie, a przedtem to było daleko od Warszawy. Tam były organizowane ćwiczenia w strzelaniu, jeździło się do lasu do Choszczówki, a mówiąc prawdę, to dowódca drużyny naszej tam...

  • A kto był dowódcą drużyny?

Pseudonim „Prawdzic”, nawet pamiętam nazwisko, na cmentarzu jest jego grób, bo zginął w jakiejś akcji (prawie że na Grochowie) na jakiegoś dygnitarza niemieckiego. Tam go zastrzelili. Prawdziwy gieroj, jak to się mówi. Robiliśmy strzelania na ulicy Krasińskiego. Tu nad skarpą był taki budynek rozpoczęty, murowany, tylko piwnice były, i my w tych piwnicach robiliśmy sobie [ćwiczenia]. On przynosił pistolety i myśmy w tych piwnicach strzelali. Nie złapali nas.

  • Czego jeszcze pan nauczył się w konspiracji, posługiwania się bronią? Jakie były zasady konspiracji?

Zasady konspiracji takie jak w konspiracji – ma być tajemnica. Jeździłem często do Turzyna, a w Turzynie mój ojciec był, że tak powiem, wodzem tamtej Armii Krajowej. Ja miałem kontakty z dworem, bo dziedzice byli – jak to się mówiło w Brańszczyku – Zalescy, a tu mieli swoich znajomych, na Filtrowej. To ja kursowałem z prasą i z wiadomościami stamtąd tu i stąd tam, tak się przewoziło. Musiałem z czegoś żyć, więc szkoła była po południu, gimnazjum było w dzień i po południu, a ja chodziłem do szkoły wieczorowej, a w dzień pracowałem.

  • A co pan robił?

Pierwsza praca to była w warsztatach samochodowych, kolega z tej szkoły mnie zaprowadził. To były warsztaty samochodowe na Okopowej, hala była na końcu garbarni – garbarnia Temlera i Szwede – teraz jest tam coś innego. Tam były warsztaty samochodowe. Reperowali niemieckie ciężarówki wojskowe, właścicielem był Rapacki. Ja miałem tam trzydzieści osiem i pół grosza za godzinę, taką płacę. Robota była marna, bo te samochody często stały na zewnątrz, nie wszystkie w hali.
Pamiętam, że raz jak odkręcałem korek od miski olejowej, był mróz, śnieg i zimno było, jak odkręciłem, to ten olej za rękaw mi się wlał i musiałem wylać... Później przeniosłem się stamtąd do drugiego warsztatu samochodowego, w Markach. Daty trudno zapamiętać. W Markach był Tuszyński, samochodziarz jeszcze przedwojenny, i tam – jak się to mówiło: „Od Warszawy aż do Marek zaiwania samowarek”. Jeździliśmy kolejką, ze Stalowej się jeździło.
Mieszkałem najpierw na Pańskiej, a później na Wroniej; na Wroniej też mieszkałem u kuzynów. Na Wroniej znowuż był jeden wielki pokój i wszyscy mieszkali w tym pokoju: ich syn, ich dwoje i warsztat stolarski też tam był, bo on był stolarzem. Tam mieszkałem i stamtąd chodziłem do szkoły. Z tej Wroniej trzeba było jechać na okop [?] na Wolską, Wolska tramwajem na [...]. Do kolejki, kolejka była na Stalową i kolejką jeździło się do Marek. Tam praca była dobra, w akumulatorni pracowałem. Akumulatory się ładowało, przeładowywało i w tych warsztatach przerabiali samochody na Holzgas, jak to się mówiło, czyli na gaz drzewny, całe te urządzenia do gazu.
Jak latem popracowałem, to przyjeżdżałem jeszcze pomagać ojcu w gospodarstwie, bo ojciec już też nie był, że tak powiem, za bardzo dołężny. I po żywność. To były jazdy pociągiem z Wyszkowa do Warszawy, zawsze coś się wiozło. Żandarmeria w Wyszkowie często-gęsto na stacji zabierała ten towar, nie mogę powiedzieć, żeby tam kogoś bili, ale zabierali, zawsze była gonitwa za tymi żandarmami.
Do Turzyna przyjeżdżali na koniach, nie mieli samochodów, w Turzynie był sołtys Heniek – po polsku mówił, to jak przyjechali do sołtysa, to on im postawił bimbru, albo wódki, popili się i pojechali, tak że zostawiali wieś w spokoju, nie można powiedzieć... No a konspiracja, tatuś trzymał te wszystkie gazetki w stodole, za różnymi belkami, no i się je roznosiło, siostra roznosiła je po gminie.

  • Czy był pan w czasie okupacji świadkiem zbrodni popełnionych przez Niemców – rozstrzeliwań, łapanek?

Powiem. W Warszawie to nie było tak prosto, łapanki to były w ciąg prawie. Pamiętam, raz [szedłem] z Konopczyńskiego; chodziłem Warecką, żeby [dojść] na Pańską czy też na Wronią, gdzie mieszkałem. Warecką od Nowego Światu szedłem, a plac – on się nazywał wtedy plac Napoleona – plac Warecki otoczony cały [przez Niemców]. Nie można się już cofnąć. Miałem wtedy teczkę z książkami i książkę od angielskiego tam miałem... Ci pierwsi przepuścili mnie, ale na środku jeden mnie zatrzymał, przejrzał torbę, nie miałem lewej prasy, ale tę książkę miałem i tak sobie myślałem, jak znajdzie tę książkę angielską, to powie: „Gdzie ja chodzę, po co ja chodzę...”. Ale przepuścił mnie i przeszedłem. Już mieli w budach sporo ludzi.
Pamiętam, jak powiesili czterdziestu paru ludzi, naprzeciw sądu. Jak to się teraz nazywa? Aleja Solidarności. Po drugiej stronie balkonu powiesili czterdziestu paru, a przy sądach zrobili pomost i pozwolili ludziom oglądać. Też przyszedłem i widziałem tych powieszonych.
Byliśmy kiedyś z kolegami na Senatorskiej, tam jak jest Senatorska od Miodowej, Prymasowski ten pałac się nazywa? Taki półokrągły... To myśmy byli na placu Teatralnym, to obstawili ulicę... Z kolegami tam byłem. Rozstrzelali pięćdziesiąt parę osób, słyszeliśmy te strzały, pięćdziesiąt dwie osoby... I te rozstrzelania to były wciąż, wszędzie po Warszawie, teraz to już mało tych tablic jest [...].
Wywieszali listy rozstrzelanych, nie pisali za co, po prostu lista rozstrzelanych, podpisywał się Kutschera. Chłopaki zabili go w Alejach [Ujazdowskich] – to już był inny [dowódca], to tamten już się nie podpisywał nazwiskiem.
W ilu miejscach mieszkałem w Warszawie: Pańska 106 u wujków – to było tak nie bardzo. Później mieszkałem na Wroniej 21 albo 121, ale tam też nie było [najlepiej]. Później mieszkałem... A! Dlaczego się przeprowadziłem z Wroniej? Bo jak pracowałem w warsztatach w Markach, to... Latem zmieniłem pracę, bo to daleko, ale dostałem kartę na wyjazd do Niemiec, bo mieli jakieś rejestracje, spisy... Ta karta to nawet do Turzyna przyszła, bo ja nie byłem tu zameldowany, karta na wyjazd na roboty do Niemiec. No to ja do tych swoich wodzów mówię: „Co zrobić?”. Dowódca mówi, żeby się załapać na jakąś robotę, z której nie biorą do Niemiec, mówi: „Junkers na Okęciu, na lotnisku”.
Poszedłem tam, do Junkersa, przyjęli mnie, nie pamiętam, tam dwa złote za godzinę było, dobra robota była u tego Junkersa. Najpierw pracowałem w dziele pneumatycznym – to jest dział, który się zajmuje zegarami: szybkościomierz, wariometr, wysokościomierze. Kierownik to był Niemiec, a reszta i szef tego warsztatu to był Polak – bardzo przyzwoity facet, chyba też był w konspiracji. Później przenieśli mnie tu, gdzie teraz jest port lotniczy. Tam były cztery hangary, cztery hale, to był płat, [skrzydła] na płaty. Reperowało się te postrzelane samoloty. Więc trzeba było skrzydła odczepić, odkręcić, skrzydła się odstawiało na takie stojaki i łatało się te dziury po postrzale. Trzeba było wyjąć najpierw zbiorniki, to były takie gumowe zbiorniki [...]. Na deputat dawali cukier – między innymi; dawali mięso, jakieś wędliny... A ponieważ te baki się wyjmowało – to się nie mówiło nikomu, aleśmy ten cukier sypali do tych zbiorników, i to sypaliśmy do tych, które są w końcu skrzydeł, nie tych blisko.

  • A dlaczego, co to powodowało?

Myśmy wiedzieli, że samolot jak wystartuje, to ciągnie stąd benzynę, z tych najbliższych zbiorników, że jak go trafią to tam... Lepiej. Tośmy w tamte sypali. I to tak trwało jakiś czas, nie wiem ile, może miesiąc, może dwa? W końcu Niemcy obstawili całe lotnisko, wszystkich spędzili do Hali B, tu przy Grójeckiej, całą załogę, wszystkich pracowników. Jeden Niemiec wystąpił – po polsku trochę mówił, chyba z pół godziny gadał, co oni to nie będą robić. Doszliśmy do wniosku, że widocznie dopakowali się, że gdzieś tam te samoloty spadają. Nagadał, nagadał, że będą... Cuda niewidy będą robić. I później; kobiety na drugą halę, co to będzie z chłopami? Co to będzie z chłopami? A tu ustawili nas i zrobili tak zwaną szwarcparadę: stało dwóch takich i dwójkami każdy przechodził, narządy na wierzchu i taki przegląd zrobili – Żydów szukali, podobno tam znaleźli paru, ale nie wiem. Po całej tej historii – ponieważ mieszkałem na Wroniej, to się od razu z Wroniej wymeldowałem, bo nie poszedłem do roboty na drugi dzień, w nosie mam, nie ma tak.
Przeprowadziłem się na ulicę Błońską, to mniej więcej to miejsce, gdzie teraz jest... Przy rondzie Babki. [Ronda] Babki nie było, tylko ulica Błońska 6 chyba. A tym co mieszkałem, to nie powiedziałem, gdzie się przeprowadziłem, gdzie jestem. Przychodzili do nich urzędnicy z lotniska – dlaczego ja nie przyszedłem? Ale nie wiedzieli, gdzie jestem, i jakoś się upiekło. To było na Błońskiej, z tej Błońskiej się przeprowadziłem na Sapierzyńską, to na końcu... A jeszcze mieszkałem...

  • A był pan świadkiem powstania w getcie? Bo pan wspomniał, że na Błońskiej mieszkał, tam niedaleko było na Umschlagplatz.

Tak, świadkiem Powstania któż by nie był, tam się chodziło...

  • Proszę opowiedzieć o tych wydarzeniach.

Najlepiej było widać od palcu Krasińskich, tam Niemcy wjeżdżali. Widziałem armatki, armaty tam mieli, paliło się to getto, ale jeszcze przed tym... Też nie mówi się dlaczego, ale jak paliło się małe getto… Bo było duże getto i małe getto. Sienna to było małe getto. Tu był nalot, były dwa naloty rosyjskie na Warszawę i myśmy się zastanawiali, co w tej Warszawie ruski mają? Ja mieszkałem wtedy na Wroniej jeszcze, getto się paliło od Siennej za Żelazną. A ponieważ było słychać już zrzucane bomby, tośmy stali na Wroniej w bramie, bo to zawsze lepiej jak w bramie, można tam... Pamiętam, zrzucił... Jedną bombą trafił w halę – jedna hala była na placu Kazimierza, drugą trafił... Jakby trzecią zrzucił, to by pewnie trafił w tę naszą bramę. Było sporo zabitych ludzi, dwa takie naloty pamiętam rosyjskie na Warszawę.

  • Jacyś znajomi koledzy dostali się w ręce niemieckie jeszcze przed Powstaniem, jakieś wpadki były, ktoś zginął?

Z mojego kręgu to nie.

  • A jaka atmosfera była w Warszawie przed Powstaniem, jak to można opisać?

To zależy jaka była, była handlowo...

  • Proszę opowiedzieć też o tej handlowej. Jak pan to zapamiętał?

Ja to tu pracowałem, chodziłem do szkoły [...] na Konopczyńskiego do technikum. Na drugi rok przeniosłem się do gimnazjum mechanicznego na Koszykową, tam gdzie [wydział] architektury jest, w tym gmachu. Na Konopczyńskiego to była pierwsza klasa, a tu druga i trzecia – na Koszykowej.
  • Co można było kupić na warszawskich bazarach za okupacji?

Wszystko można było kupić. Był jeszcze Kercelak.

  • Broń też można było kupić na bazarze?

Broń prawdopodobnie też można było kupić. Ja nie byłem, nie trafiłem, ale podobno można było kupić broń na bazarze. Niemcy robili naloty na Kercelak – wszystko można było kupić. Życie było takie jak pod okupantem.

  • Jakie były dni poprzedzające Powstanie? Był pan przygotowywany w oddziale do Powstania, wiedział pan, że się zbliża?

To też zaraz powiem, jak było. Jeszcze takie epizody z czasów okupacji. W końcu mieszkałem na Sapierzyńskiej – to była Sapierzyńska 4 albo 6, Sapierzyńska to jest od Jana Bożego, od tego szpitala do Bonifraterskiej, a później idzie do Franciszkańskiej – skręca. Ja mieszkałem na wprost, po drugiej stronie było ogrodzenie kościoła Wszystkich Świętych. Tam gdzie mieszkałem, był taki duży pokój, i był taki pokój mniejszy, gdzie mieszkała starsza pani, taka babcia. Tam też był piec, ale ja miałem kozę dwufajerkową, tak się grzało. Do Powstania mieszkałem na tej Sapierzyńskiej. A na Długiej, Długa 6 – ten budynek chyba stoi, tam mieszkało dwóch kolegów, jeden był z Armii Krajowej, z naszej drużyny – to był Janek Łapiński, drugi był, zapomniałem... Ten drugi też się zapisał do ZWZ, myśmy się jeszcze do ZWZ zapisywali, to był Związek Walki Zbrojnej, później dopiero to była Armia Krajowa, to on się nie zapisał. A później wiem, że poszedł na księdza – ten drugi. Bardzo ładnie grał na mandolinie. Miał mandolinę (mandolinę, nie gitarę), wszystkie piosenki na mandolinie we wszystkich tonacjach potrafił wygrywać, dziewczyny to... Nie będę wspominał.

  • A dziewczyny, miał pan dziewczynę w czasie okupacji?

Koleżanki to miałem, swojej dziewczyny...

  • Był czas na miłość w tych ciężkich czasach?

No pewnie że był!

  • To jak to było?

Nie mówię o miłości takiej jak pan myśli, ale towarzystwo to zawsze było.

  • Wracając jeszcze do okresu przed Powstaniem, był jakoś pan przygotowywany? Pan i pański oddział?

Nie, myśmy mieli zbiórki, ćwiczenia mieliśmy, wykłady mieliśmy. To było lato, lipiec, ja wtedy przestałem pracować w Locie (nie w Locie, tylko na lotnisku). Ojciec był chory, więc musiałem pojechać do... Latem, w lipcu – żniwa... Ojciec był chory, to tam była robota. Musiałem obskoczyć te żniwa, tam trzeba było pszenicę skosić, trzeba było to pozbierać. Ale atmosfera tam w Turzynie już była taka napięta, było wiadomo, co się dzieje. Ja też tak czułem, że coś się zbliża, że trzeba wracać. I 30 lipca powiedziałem: „Co zrobiłem, to zrobiłem, już jakoś sobie dajcie radę, a ja muszę wracać”.

  • A ten mus, to co to było, poczucie obowiązku?

Tak, poczucie obowiązku. Mama odprowadziła mnie z płaczem, z pół kilometra na stację do Wyszkowa. W Wyszkowie pociąg był do Warszawy – to było 30 lipca. Ten pociąg nie dojechał do Tłuszcza, zatrzymał się z pół kilometra przed Tłuszczem. Maszynista powiedział, że nie ma pozwolenia, dalej nie pojedzie, ale mówi: „Będzie jeszcze jeden pociąg do Warszawy z Małkini, przez Tłuszcz, jeszcze ten pociąg możecie złapać”. Wszyscy z tego pociągu, pieszo, biegiem do Tłuszcza, i rzeczywiście – przyjechał pociąg, to był ostatni pociąg stamtąd do Warszawy. Ja tym pociągiem przyjechałem do Warszawy.
Mieszkałem na Sapieżyńskiej. Poszedłem na Sapieżyńską, miałem już kartkę od kolegów, gdzie mam pójść. Miałem pójść na Żoliborz, na ulicę Mickiewicza. Podany był adres na tej kartce – tam nie był wyznaczony adres, tylko powiedziane, do kogo pójść, do którego [mieszkania]. Na Mickiewicza przez Dworzec Gdański nie dało się przejść, stał czołg na wiadukcie nad Dworcem Gdańskim, gromada Niemców z bronią, i tam się już przejść nie dało. Musiałem [iść] Zakroczymską, dołem, na Mickiewicza 25. To było mieszkanie wiceprezydenta Warszawy – Kulski; przed wojną był wiceprezydentem, w czasie wojny też. Jego syn był w naszej drużynie. U niego w mieszkaniu spotkałem wszystkich chłopaków.

  • Ilu kolegów było w plutonie pierwszego dnia?

W drużynie, bo w plutonie to było więcej, w drużynie to byli: ja, Łapiński, Lewlandowski , Kulski, „Chudy” – nie wiem, jak on się nazywał. W drużynie było dwanaście osób – sześciu zginęło… Chyba sześciu.

  • Jak był pan ubrany tego dnia?

Drelichowe ubranie miałem, ciepło było. Spodnie normalne i bluzkę drelichową, taką lekką. I się zaczęło Powstanie.

  • Miał pan broń, dostał pan broń?

Najpierw to miałem pistolet, to taka bardzo ładna „siódemka” była, pistolet belgijski, od Kulskiego. Zbiórka kompanii była na placu Tucholskim, pod wierzbą był taki dom, willa była pod wierzbą. Jak przyszliśmy na na plac Tucholski, tam był już dowódca kompanii – „Szeliga”, byli dowódcy plutonów i cała kompania się tam zebrała. Niemieckie czołgi jeździły Mickiewicza, słychać było, jak przejeżdżały, a plac Tucholski jest z tyłu, za kinem „Wisła” tym obecnym. Ja miałem taki pistolet... Powstanie nasze chłopaki zaczęli; nie o siedemnastej.

  • To się zaczęło o siedemnastej czy jeszcze wcześniej?

Nie o siedemnastej – jeszcze wcześniej, to była godzina piętnasta czy wcześniej...
  • A skąd to wyszło?

Wyszło tak, że dwóch czy trzech, nie wiem, ilu ich było... Przewozili broń i tu za kościołem Świętego Stanisława – w worku mieli tą broń – trafili na samochód Niemców. Opowiadali później, że Niemcy tak [zastanawiali]: zatrzymać się?, nie zatrzymać...? Ale jeden taki gieroj wyskoczył: Halt, Halt, Halt. A oni mieli karabin maszynowy, odskoczyli za płot i ostrzelali tych Niemców. Nie zabili żadnego. Niemcy uciekli i od razu jak pojawiły się strzały na Mickiewicza, to czołg zaraz wjechał i zaczął rąbać po Żoliborzu, i tak się zaczęło Powstanie.
Jak Niemcy najechali na Mickiewicza i na Słowackiego, to kompania wycofała się z Warszawy w ogóle, do Puszczy Kampinowskiej. Nas dwóch dowódca zostawił w tej willi, bo tam były jeszcze worki z amunicją, z granatami. Oni wyszli do tego ataku. Nie wiedzieli, że pójdą, nie przewidywali, jakoś przedarli się przez Mickiewicza i widocznie dowódca zadecydował, żeby się wycofali do... A my we dwóch... Ja pamiętam, że z Kulskim byłem, inni mówią, że nie, że nie z Kulskim... Ja miałem FN-kę – dobrą, on chyba nie miał nic. Jeden dzień przenocowaliśmy – cisza, drugi dzień – jakaś wieść przyszła, że kompania się wycofała do Kampinosu, to my mówimy tak: „Co zrobimy? Trzeba się do tego Kampinosu wybrać”. Jak kompania poszła, to co my tu będziemy we dwóch robić? Może wrócą, może nie wrócą, no i mówimy: „Idziemy”. Zostawiłem tę FN-kę, ten worek z tym wszystkim [zanieśliśmy] do piwnicy.
Jedna dziewczyna tam była, córka właściciela, a właściciel zaplątał się w Warszawie i nie mógł przejść. Ona nas tam częstowała jedzeniem i opiekowała się nami. I mówimy: „Jak najlepiej przejść? Pójść nad Wisłą, to może dojdziemy do Łomianek i jakoś tam...”. Idziemy nad Wisłą. Nad Wisłą to była droga – sam przejazd, a tu przy lesie, na końcu, to była „Śmigłówka”, fabryczka śmigłowa – „Blaszanka” myśmy ją nazywali, już przy Bielanach, prawie przy AWF-ie. Jechał gospodarz – miał gospodarstwo nad Wisłą, koniem jechał i wozem, wsiedliśmy do niego, przejechaliśmy tą „Blaszankę”. Tam byli „ukraińcy”, mieli mundury... Ci od [Dirlewangera]. Byli „ukraińcy” w tej Blaszance, ale nas nie zatrzymali. A ten gospodarz jeszcze ze sto metrów ujechał i mówi, że ma tu gospodarstwo: „To wy sobie idźcie dalej już pieszo, a ja już tu dalej nie jadę”. No to myśmy zeszli z wozu i idziemy, to ci z Blaszanki zaczęli na nas krzyczeć i wołać z powrotem – zobaczyli, że my tam idziemy. No niestety, musieliśmy wrócić do tej portierni – nie brali nas na portiernię, tylko „ukrainiec” wartownik – jeszcze chyba ze dwóch ich było, [mówi]: „Gdzie idziecie, co idziecie, po co idziecie, na co idziecie?”. Mówimy: „Bo tam strzelają w Warszawie, a my mamy tam rodziny, to my chcieliśmy przejść, tam do Wisły”. On, ten „ukrainiec” mówi: „Tędy chcecie przejść? Zobaczcie, tam są Niemcy”. W tym lesie byli Niemcy do samej Wisły, tu gdzie klasztor teraz jest i wtedy był: „Tam są Niemcy, oni was utłuką, jak będziecie szli, po co tam?”. I myśmy wrócili, ci „ukraińcy” nas ostrzegli. I myśmy wrócili z powrotem i kompania przyszła z powrotem.
Moją FN-kę to któryś znalazł i oczywiście ją popsuł. Później miałem karabin, a później miałem empi niemiecki, dobry, a później miałem parabellum, bardzo dobre, ładna była, ale musiałem parabellum oddać, to znaczy nie musiałem oddać, ale dowódca... Chłopaki szli w kanały, na Stare Miasto, no i potrzebowali broń i dowódca mnie prosił, mówi: „Masz pistolet maszynowy empi, ten niemiecki, po co ci jeszcze parabelka?”. To parabelkę tym, co szli w kanały, oddałem. A pistolet maszynowy to najpierw miał dowódca drużyny „Wilk”, tylko że kolega postrzelił go w kostkę i już dalej nie brał udziału w Powstaniu, więc pistolet przekazał drugiemu, takiemu „Longinusowi”, ale on nie dostał – to był Wąsowski, syn tego kierowcy z gazowni.

  • Wszyscy koledzy w oddziale byli uzbrojeni w broń palną?

Wszyscy! Myśmy broni mieli do licha trochę później, z początku nie tak dużo, ale później tak. A później jego postrzelili w rękę i ja ten pistolet po nim dostałem.

  • Kiedy pan dołączył do kompani? Kompania wróciła do Warszawy?

Od razu, drugiego dnia, tak jak mówię: to był nie drugi, tylko trzeci. Drugiego dnia myśmy poszli [w stronę Kampinosu] i drugiego dnia wróciliśmy. Na noc kompania wróciła cała.

  • Jak wyglądały akcje prowadzone przez kompanię, co to były za zadania?

Akcje były różne. Z takich większych akcji to był atak na Dworzec Gdański, dlatego że nasza kompania miała za zadanie, że tak powiem, zwrócić na siebie uwagę Niemców. Oddziały z Kampinosu szły na pomoc Warszawie, ale one szły tu, jak teraz jest ulica Broniewskiego, tam były pola z tamtej strony, a tam przy Babce, przy rondzie, to tam był Instytut Chemiczny, teraz jest WIML – Wojskowy Instytut Medycyny Lotniczej – i tam byli Niemcy. Przed tym Instytutem było w polu gniazdo przeciwlotniczej artylerii niemieckiej. Myśmy do nich strzelali albo oni do nas. Mieliśmy taki granatnik, to z tego granatnika dolatywały pociski do nich. To była taka „czterdziestka piątka”, nieduża, to było tyle. Później oni do nas strzelali, jak byliśmy tu, w tym miejscu, gdzie jest Hala Marymoncka, w „Oplu” […]. Myśmy mieli odciągnąć Niemców z tamtego rejonu, a tamci mieli przejść przez tory tutaj, na Stare Miasto albo na Warszawę. Strasznie ich tam porąbali. [...] Bardzo ich tam poszatkowali, bardzo. A nasza kompania to w nocy z ulicy Zajączka; od Zajączka do samego dworca to rosły kartofle – to była jesień już i kartofle miały łodygi dobrze [rozwinięte]. Nie wiem ilu, ale sporo ludzi naszych tam pod Gdańskim zginęło. Taki jeden młody chłopiec był, do dziś go żałuję, z czternaście lat miał albo mniej...

  • A pan brał udział w ataku na Gdański?

Ja w tym ataku, mówiąc prawdę, byłem bardzo blisko Niemców, bo najwięcej zginęło ludzi tych, co daleko byli, bo Niemcy tam daleko tłukli... Jak leżałem w kartoflach, to łodygi z kartofli cięte przez kule z karabinu maszynowego spadały na plecy. Miałem taki, jak to się mówi, chlebak, w tym chlebaku miałem gammony (gammon to był oblepiony gruby granat z plastiku), takich gammonów miałem ze dwa czy trzy, nie pamiętam ile. Tak się mówi: „Na co służy chlebak? Jak sama nazwa wskazuje, służy do noszenia granatów”. Tym chlebakiem zastawiłem się z przodu i powiedziałem: „Jak trafi w te granaty, to będzie raz i koniec”. Ale jakoś się wycofaliśmy, a nasz dowódca plutonu, Kunert, został ranny. Kunert mieszkał na Mickiewicza, jego brat był w naszej drużynie, też tam atakował.

  • Ciężkie straty poniosła drużyna w ataku na Gdański?

W tym ataku drużyna wyszła cała, bo tak jak mówiłem: pierwsi wyskoczyliśmy, podeszliśmy daleko i nad nami strzelali po tamtych. Wycofaliśmy się i nikt nie zginął z naszej drużyny. Nie pamiętam, ilu ludzi zginęło z kompanii. Zginęła szefowa sanitariuszek. Tam jest taki pomniczek na Mickiewicza przy ulicy Zajączka i jej grób.

  • Jaki cel postawiono waszej kompanii? Zdobycie Dworca Gdańskiego?

Jeżeli by się dało, to tak. Ale cel był taki, żeby tu zająć Niemców obroną dworca, a żeby tamci przeszli. Ja nie byłem wtedy strategiem.

  • A który to był dzień Powstania, pamięta pan?

14–15 sierpnia, to był początek. Później zajmowaliśmy kwatery na Mickiewicza 25, Mickiewicza 27, to są te dwa duże bloki od placu Inwalidów. „Szafa” – no to wiadomo było, jak „szafa” strzelała. Jak zawyła „szafa”, to można było jeszcze zdążyć do piwnicy uciec. Trafili w klatkę schodową na Mickiewicza 27. Na placu, gdzie takie rondko jest, przy Broniewskiego, tam zajmowali to rondko AL-owcy. Pamiętam, że myśmy byli na Mickiewicza 25, a tych AL-owców Niemcy pogonili. Jakoś oni się rozpierzchli i my musieliśmy interweniować. Odgoniliśmy tych Niemców. Nie wiem, czy tam któryś zginął, czy nie zginął, ale w nocy leżeliśmy tam w trawie, ja z kolegą leżałem. Jeszcze miałem przeciwczołgową [broń]... Tak nas komary pogryzły, że jak wróciliśmy, to pytają: „Kto was tak postrzelał?”. Aż krew leciała, tam pod Instytutem leżeliśmy.
Później z Mickiewicza 25 przenieśliśmy się do straży pożarnej na Potockiej. I stamtąd to wypady były po żywność na Marymont. Na Marymoncie ludzie pouciekali, a w tych domkach – to były takie bieda-domki, ale tam jedzenie było. Tam byli raz „ukraińcy”, raz byliśmy my, raz Niemcy. Różnie było. Tam po sąsiedzku Gdańska 2, Gdańska 3 to „Żubry” stały, zgrupowanie „Żubra”, to się kiedyś z tymi „ukraińcami” mocno pobili. „Żubry” to były chłopaki prawie wszyscy z Marymontu albo z Żoliborza, takie łobuziaki. Oni po tych „ukraińcach” mieli pierścionki różne, bo im pozabierali, bo sporo utłukli tych „ukraińców”.
W [budynku] straży pożarnej było tak, że patrole chodziły aż na Włościańską. Pamiętam, że byłem z kolegą Łapińskim – on zginął – tam był ośrodek zdrowia, blisko przy Potockiej, po drugiej stronie, tam gdzie Hala Marymoncka. A patrol nasz był przy Włościańskiej – słoneczniki rosły przy Włościańskiej. Podjechał niemiecki samochód ciężarowy od Marymontu i oni chyba otworzyli ogień do tego samochodu, ale nie trafili kierowców – dwóch było kierowców. Kierowca i drugi wyskoczyli i uciekli w tył, a ten samochód zostawili, silnik pracował. Jeden z nich nazywał się Zygmunt Warszawski, wskoczył do tego samochodu. Do Potockiej był kawał drogi – tym samochodem przyjechał, uderzył jeszcze w kant [budynku] straży pożarnej i przed bramami wjazdowymi się zatrzymał. Cztery tysiące granatów było w tym samochodzie, takich zaczepnych, cztery tysiące, i jakieś karabiny jeszcze były – to taki też epizod był.
Później ze straży pożarnej tośmy zajęli pozycje z tyłu fabryki „Opla” – są te budynki [jeszcze]; teraz to jest zrobiony duży garaż, za stacją metra. To za tym garażem, portiernia od Włościańskiej – to jest prawie ta sama, co była. A tam z tyłu była hala, fabryka „Opla”, a przy tej hali – myśmy [ją] nazywali cegielnia, niewykończona, tylko słupy były i nie było ścian, a dalej była podstacja elektryczna. I myśmy zajęli tego „Opla”, ale później Niemcy nam go odebrali, czołgi podjechały [...]. Jeden kolega, to pamiętam, z okna z tej hali – tam była taka przybudówka z rusznicą przeciwpancerną, bo były zrzuty od Rosjan – „Tygrys” chyba tam stał. Strzelał do niego raz, drugi. Ten, co był blisko, to mówi: „Andrzej, uciekaj! Bo strzeli, bo rąbnie tutaj!”. Mówi: „Jeszcze raz strzelę”. I już tego razu nie zdążył, tamten obrócił – trafił, ale nie w niego, w futrynę. Pocisk się rozerwał, to był jeszcze ze dwa dni w szpitalu i zmarł, tam go zabiło.
Tu mieliśmy przejście od Hali Marymonckiej – ta hala jest teraz trochę ulepszona, tam do tej cegielni był rów wykopany, to rowem się chodziło i z tego rowu był ostrzał na Marymoncką. Jak czołgi podjeżdżały Marymoncką, to można było albo z rusznicy, albo z PIAT-a rąbnąć. Jednego trafili (ale to nie myśmy trafili, tylko jeszcze „Żubry”) ze straży pożarnej PIAT-em i gąsienicę mu zrzucili – stał. Myśmy głowy wychylali i próbowali... Ale podjechał czołg i tego wzięli na hol czy jakoś tam i nam zabrali. A tu była ściana... Tym rowem, w tym rowie zabili kolegę, już z „Opla”. Myśmy tylko ścianą byli rozdzieleni między halą „Opla” a cegielnią. W tej ścianie zrobiliśmy dużą dziurę, żeby można było przechodzić, to Niemcy postawili na wprost tej dziury karabin maszynowy, a my z naszej strony postawiliśmy. Jak ktoś przechodził, to albo ten, albo ten karabin się odzywał. I tak przez tę ścianę tośmy stali przez dwa tygodnie chyba, może dłużej, nie pamiętam.

  • Który moment Powstania najbardziej pan pamięta, jakie wydarzenie?

Czy ja wiem. Końcówka najgorsza była, jak trzeba było do niewoli iść. A takie wydarzenie [mocno zapamiętane] to jeszcze jak się wycofywaliśmy, to nas przycisnęli na „Opla”, więc się wycofywaliśmy najpierw do straży pożarnej. W straży pożarnej to prawie się wszyscy wycofali, nas jeszcze kilku zostało. Tam na końcu straży pożarnej podepchnęli „goliata”. Od strony Potockiej Niemcy całą halę zawalili tym „goliatem”. Ze straży pożarnej tośmy się wycofywali tu, w stronę Krechowieckiej. Na Krechowieckiej 6 był szpital nasz – na dole, w piwnicach. I z Krechowieckiej 6 na dół, na Marymont, to tam znowuż były potyczki z Niemcami, bo oni jeszcze byli na Marymoncie i dopiero z Marymontu – to chyba Szklany Dom się nazywał, na Mickiewicza, róg taki oszklony, do Szklanego Domu się wycofaliśmy. I tam była dopiero tragedia, bo tam doszły wieści, że kapitulujemy. Janek Wąsowski chciał się zastrzelić – z naszej drużyny, myśmy mu nie dali. No i stamtąd – była już umowa – stamtąd to dwójkami przez ulicę Mickiewicza, tu do tego domu i tam, za tym domem, przed Krasińskiego 16, tam był plac, teraz jest zabudowane.
Od Szklanego Domu przez ulicę stali Niemcy, żołnierze, bo był warunek, żeby Wehrmacht był, nie żadne SS ani inni, tylko Wehrmacht. Stali po jednej i drugiej stronie, z bronią oczywiście wszyscy. Ci żołnierze próbowali: „A może macie aparaty fotograficzne, zegarki, a po co wam to?”. Tak molestowali, grzecznie. No i tam broń poskładaliśmy na gromadę i pieszo – Niemcy trójkami kazali iść – na Fort Bema. Artyleria ruska to biła już takim ogniem: puch! puch! puch! puch!, gdzie się trafiło, po całym terenie strzelali. Ja w artylerii służyłem, ale... [Doprowadzili nas] na Fort Bema i oficerów zamknęli osobno, podoficerów, wojsko, a szeregowych osobno. Ale były takie drzwi zadrutowane, więc mogliśmy rozmawiać z naszymi dowódcami, oficerami, co z nami zrobią teraz, gdzie nas powiozą? Powiedzieli oficerowie, że się dowiedzieli od Niemców, że nas powiozą mniej więcej do Linzu. Mówił: „To nie starajcie się uciekać, bo jak teraz uciekniecie, to i tak Niemcy są tu wszędzie”. Linz to wie pan, gdzie jest – w Austrii. Do Szwajcarii czy gdzieś można uciec. Mówiliśmy: „Nie będziemy uciekać, no trudno”. I zawieźli nas samochodami najpierw do Pruszkowa. Dużo cywilów było w Pruszkowie. Stamtąd, z Pruszkowa, znowu zapakowali nas do towarowego pociągu: siedemdziesięciu dwóch w takim wagonie piętnastotonowym, nie można było, żeby wszyscy usiedli, usiąść to jeszcze jeszcze, ale [żeby] położyć się, to mowy nie było – ciasno było. Zadrutowany wagon w ogóle. Do Skierniewic. W Skierniewicach otworzyli wagony, dali karton sucharków na drogę. I znowu tam w Skierniewicach to można było uciec, jakby chciał, ale mówimy: „Gdzie tu uciekać?”. Szczególnie ja, jak ja z tamtej strony Wisły. Wtedy zadrutowali wagon i jedziemy do niewoli: jeden dzień, dwa dni – nie wiem, ile dni jechaliśmy. Kiedyś otworzyli wagony: puste pole, takie żeby się załatwić chociażby. My to jeszcze, któryś miał młotek i wybiliśmy dziurę w podłodze i ta dziura nas ratowała przed smrodem, bo można było z niej korzystać. A inni to nie wiem, jak się załatwiali. Na tym polu to oni nasze dziewczyny i nas wszystkich na jedną stronę wypuścili, żeby się pozałatwiać. Chyba trzy dni jechaliśmy, i tak mówimy: ,,Jedziemy, jedziemy, nareszcie jakieś miasto”. Jest jakiś nalot, trochę pociąg się trzęsie, patrzymy, gdzie nas wiozą do tego Linzu, a tu Berlin napisane, no mówimy: „Ładnie, do Linzu!”.
[Zawieźli nas] do Altengrabow, to jest na północny wschód od Berlina. W tą stronę jest, [niezrozumiałe] Altengrabow, Stalag 11A. Wprowadzili nas, nie wiem, ilu nas było, trzystu chyba... Więcej – tam było z pół tysiąca. Trzystu to zabrali nas do cukrowni, a jeszcze zostali. Pusty plac, ani jednego drzewa, nawet trawa tam nie rosła. Namioty takie przywieźli na dwustu ludzi, duże, olbrzymie, takie hale namiotowe. Namiot jakoś rękami trzeba było podgrzebać. Raz dziennie przywozili tylko jakąś kaszę kukurydzianą czy coś takiego, i miski dali, ale nie wszystkim. Było zimno. Ja miałem tylko taki krótki kożuszek, [było mi] chłodno; deszcz już padał, bo to październik już. Z jednej strony był płot z drutu kolczastego. Byli – nie pamiętam już, albo Amerykanie, albo Anglicy, grali sobie w tę swoją piłkę krzywą, i dobrze wyglądali, dobrze im było, nic sobie z tego nie robili. Z drugiej strony byli Polacy z 1939 roku, też dobrze ubrani, bo mieli te takie [ubrania], im tam wymieniali, dobrze wyglądali i mówią: „Nie chodźcie do pracy, nie chodźcie do pracy, wytrzymajcie te parę tygodni, w końcu wam tak zrobią jak i nam” [...].
Ale tutaj tydzień i zimno, przyjechali raz czy dwa razy nawet byli, wołać do pracy, werbować, nikt się nie zgłosił. Później przyjechali samochodem i mówią, że potrzebują trzystu do cukrowni. Ja się zgłosiłem też. I tych trzystu. Zawieźli nas samochodami, już nie pamiętam... Do cukrowni. Do Gröningen, Gröningen to jest Halberstadt. Halberstadt to jest stolica gór Harzu. Gröningen jest dziesięć kilometrów od gór Harzu, takie miasteczko, ładne nawet. Cukrownia – Heckerd był właścicielem cukrowni, taki stary Heckerd, jak nietoperz, to nawet bił czasem. Baraki były dwa, z wieloma sztubami – to się sztuba nazywało. Sztuba była zadrutowana, okno miała zadrutowane. Baraki te dwa to jenieckie, a poza tym były gospodarcze: kuchnia, no i wachsztuba. Byli wartownicy, jeden taki krzywy, Krystosik go nazwaliśmy – ten to bił czasem. Psa mieli dużego, wilczura. Cały obóz był [ogrodzony] podwójnym płotem. A w środku były zwały z drutu kolczastego. Sztuba wyglądała tak, że był przedsionek, drzwi na noc były ryglowane, okno na zewnątrz jedno, okiennica zamknięta i zadrutowane było, a drugie na podwórko, też było zadrutowane. Był na środku taki duży piec, dawali dwadzieścia brykietów węgla brunatnego, jak była podłoga umyta. Jak nie była umyta, to nie dawali brykietów. Ale z myciem nie było problemów, bo się dziurę zrobiło w podłodze i szmaty z cukrowni – bo było [dużo] tych worków rożnych, to się zamoczyło, wody się zlało i jak była mokra, to była umyta. W tym przedsionku przynosili taką beczkę, dyżurni byli wyznaczani do beczek, do załatwiania się. Beczka była czasem pełna, czasem pusta, prawie każdy miał sraczkę. Dwudziestu dwóch było w takiej sztubie, były piętrowe łóżka.
Był szewc, nasz, co buty reperował. Ja miałem taki but, że kiedyś zima była, mróz, jak mi się ten but rozleciał, to boso przeszedłem jedną nogą po tym śniegu. Dali nam ubrania, a te cośmy mieli, to zabrali. Tylko mundury polskiego wojska, ale przemalowane na taki ciemny fiolet, na kolanach było KG i na plecach było KG, Kriegsgefangen – jeniec wojenny, czarną farbą wymalowane. W cukrowni nie można narzekać specjalnie. Było dwanaście na dwanaście. Szło się na szóstą i pracowało się do szóstej, a jak zmiana była – bo były zmiany, to się pracowało od szóstej do dwunastej w nocy, i od dwunastej w nocy przychodziła nowa zmiana i pracowała znowu, do szóstej, już się zmieniało w taki sposób. Ja pracowałem, jak to się mówiło, na hali, gdzie krojono buraki, gdzie się je pakuje do dyfuzorów.
  • Miał pan kontakt z rodziną?

Nie.

  • Jakaś poczta?

Żadnego kontaktu. Listy pozwalali pisać do rodzin, więc kto miał rodzinę, to koledzy pisali i jakoś te listy tam dotarły. To na takiej specjalnej kartce i ilość słów była wyznaczona. Ja taki jeden list napisałem [...], nie na swój adres, tylko na rodziców kolegi, ale ten list dotarł, jak ja już przyjechałem. No więc w Gröningen, cukrownia, nie narzekaliśmy. Heckerd czasem z laską chodził, czasem przylał.
Mimo cukru... Ci co za dużo cukru jedli, to puchli, a tak, to było głodno. Jaka była dieta: na śniadanie to był kubek, pól litra może takiego bulionu, co nic w nim nie było prawie. Później się szło na dwanaście godzin, nic się nie dostawało. Jak się wróciło, to była taka miska półlitrowa czy litrowa zupy, w której kartofla trudno było znaleźć – to było na kolację. A niby na obiad to dawali dwa deko albo margaryny – nie margaryny, bo nie było wtedy, dawali takiego miodu albo takiego sera śmierdzącego – to szarotka się nazywało [...]. Dawali bochenek chleba na ośmiu, chyba taki osiemdziesięciodekowy. Była ceremonia krojenia tych bochenków. U nas był taki Leszek Drożdż, to on (on żyje jeszcze) kroił ten chleb, zawsze mu z nosa taka kapka kapała, ale on to dzielił równo. To takie było wyżywienie.
Uciec? Dwóm podobno udało się uciec. Dwóch było takich. Jeden jeszcze żyje chyba, drugi już nie, bracia byli bliźniaki, to oni z cukrowni się zapakowali na jakiś pociąg i odjechali gdzieś daleko, ale ich złapali, zbili na kwaśne jabłko. Zbili ich tylko. Dwaj to podobno przecięli (skądś mieli jakieś nożyce, nie wiem skąd) te druty i uciekli. Podobno mieli w Hanowerze – do Hanoweru było ze czterdzieści kilometrów chyba, podobno mieli jakąś rodzinę. I tych nie złapali. A później cukrownia stanęła na Boże Narodzenie, to nie wiedzieli, co z nami zrobić. Trzystu ludzi – nie wiedzieli, co zrobić. Tośmy taki wał z ziemi, zimą, zimno, mróz, tośmy te wały rozkopywali i wywozili na pole, rozrzucali. Później już w ogóle nie wiedzieli, to nas dzielili, jedną partię, nie wiem ilu, wywieźli gdzieś do innej miejscowości. Później czterdziestu pięciu, pamiętam, zawieźli, już nie pamiętam nazwy, jakieś Leben albo Kars, te miejscowości na Leben. Tamci nas nie chcieli – to jakiś majątek był, to kierownictwo nas nie chciało, bali się przecież już, front jeszcze daleko, nie słychać, ale się bali. No to nas przewieźli później pociągiem osobowym – już nas nie pilnowali specjalnie, do Hameln... Nie, co ja mówię, do Hamersleben – Hamersleben, bo to na Leben, to był majątek chyba państwowy. Był dyrektor tego majątku. Tam nawóz sieliśmy, później młóciliśmy pszenicę. Stodoła olbrzymia, pszenicy dużo, młockarnia taka wielka z odsiewaniem, z workami, motor duży elektryczny. A ponieważ ja byłem obeznany z pracami rolnymi, to ja puszczałem snopki w tę maszynę, a w tym osieku reszta podawała snopki. Jak się zmęczyli, to tylko: „Słuchaj, przerwę robimy!”. Przerwę było łatwo robić, snopek się brało i sztorcem się puszczało w tę maszynę. Jak się puściło dwa takie sztorcem, to maszyna od razu: łu, łu, łu, łu... Ten kierownik czy tam majster, leciał, wyrywał, ale nas nie ruszali. No i na tym polu w tym Hamersleben część naszych... Oschersleben to jest powiatowe miasto, Hamersleben było w tym powiecie, było dziesięć kilometrów do miasta, do Oschersleben. Ja mam nawet zdjęcie [...].
Więc jednego wieczoru dudni artyleria, słychać: bum, bum, bum, bum! Czterdziestu pięciu nas było. Stajnia była przerobiona na obóz, koryto takie było, był wodopój, ubikacja była na końcu tej stajni. Dostawaliśmy od Bożego Narodzenia paczki z Czerwonego Krzyża, w paczce było: sto papierosów, były czekolady, było mleko w proszku – taka puszka duża była, był ser żółty, było sporo tego. I nam coś tam płacili. Ten obóz, nas czterdziestu pięciu, to był tak trochę ogrodzony pojedynczym płotem, w podwórzu tego majątku. Ludzie do kościoła, do Kirche mieli po drodze przy naszym tym... A myśmy mieli te fenigi rozmaite, co nam płacili, albo i nawet czekoladki. To dzieciarnia to leciała pierwsza, bo myśmy ich częstowali, a fenigi myśmy rozrzucili, to lecieli i zbierali – taką mieliśmy zabawę. Ale później to słychać było artylerię wieczorem, to mówią: „To już niedługo”. Rano się budzimy – cisza, nic nie słychać, ale wachmani – trzech było takich dziadków starych, ci wachmani, co nas pilnowali niby, przychodzą i mówią: „Szykujcie się, będziemy was ewakuować”. My mówimy: „A gdzie?”. „Mamy taki rozkaz, do Oschersleben będziemy szli, w tamtą stronę”. My mówimy: „Po co, nam tu źle? Nam tu dobrze”. Nawet nam białą bułkę dali, dobre jedzenie nam dali na drogę [...].
Idziemy w czterdziestu pięciu do Oschersleben, jedenaście kilometrów chyba było, tych trzech wachmanów z nami. Leci taki Piper, patrzymy, że ma białe gwiazdy, on nas zobaczył. Ci lotnicy zakręcili się, pomachaliśmy im, już nas pilnowali. Do Oschersleben doszliśmy. Przeszliśmy szosę, to jest Kassel-Magdeburg szosa – Ochersleben to takie powiatowe miasto, na drugą stronę tej szosy, do takiego parku, tam dołączyli do nas ci, co byli w Oschersleben. Tam ich było sporo więcej niż nas. Też nasze chłopaki [...]. W tym parku czekamy. Ci ich wachmani i naszych trzech to już nie wiedzą, co robić. Ale już słychać zgrzyt czołgów: puf, puf, zapaliło się w mieście i cisza! Ci wachmani mówią: „To co my mamy zrobić?”. Do naszych. To Dolmetschery byli, to ten Dolmetscher mówi: „A wy skąd?”. – „My tutejsi”. Mówi: „Nie wiecie co? Bo to kwiecień, teraz to kartofle się sieje, to do domu i kartofle sadzić”. Pooddawali te swoje karabiny, te giwery, tę broń, wszystko pooddawali i mówią tak: „Ale my jesteśmy wojsko, my powinniśmy do niewoli pójść!”. Mentalność taka niemiecka. Dopiero im wytłumaczyli: „Nie bądźcie głupi, poczekajcie do nocy, w nocy sobie pójdziecie spokojnie do domu”. Ubrania w kąt i poszli, a myśmy zostali w tym Oschersleben.
Amerykanie wjechali. Ale najpierw mówię: „Idźcie wy, dowiedzcie się, co jest w mieście”. Chłopaki to w pięciu poszli, wracają, mówią: „Amerykanie nawet już śpią w tych jeepach swoich”. No i byliśmy w tym Ochersleben. Ale trzeba się żywić czymś, nie mieliśmy żywności żadnej. Amerykanie to jest wojsko, to oni mają inne [zasady], zanim się rozejrzą, to...
Wiedzieliśmy, że w Hamersleben były magazyny wojskowe, więc skombinowaliśmy rowery i pojechaliśmy z powrotem do Hamersleben. Te magazyny już Niemcy otworzyli, aleśmy Niemców wygonili. Sporo nas tam pojechało. Wszystko było w tych magazynach: były koniaki, były wina, były wódki, były boczki, były konserwy, były przybory do pisania, były środki do mycia, wszystko tam było. Zaangażowaliśmy zarządcę majątku, żeby założył konie do wozu. Napakowaliśmy sobie ten wóz. A jeszcze na środku dziedzińca majątku była gorzelnia, wiec z gorzelni też zapakowaliśmy gąsiory (jeden czy dwa) takiej dobrej okowity. Poszliśmy po mieście. Podzieliliśmy się, więc nie wszyscy... Ci z Marymontu to zajęli hotel i tam byli wszyscy, a nas ośmiu tak po mieście... Patrzymy, tam dom jeden możliwy, zastukaliśmy do bramy, wyszedł dziadek, po polsku trochę mówił. My: „Kto tu mieszka?”. „No, na dole to mieszka Schmeisser, on jest tylko z żoną, ma tu sklep na dole, koło mnie. A na górze to mieszka Frau Knau, ona ma dwie córki, jedenaście i osiem lat, jej mąż zginął pod Stalingradem. Ona ma spore mieszkanie, ładne...”. – „Dobrze, czterech u Schmeissera, czterech u pani Knau”. Były tam chyba ze cztery pokoje. Jej daliśmy pokój z dziewczynkami i kuchnię. Gotowała, zadowolona była, bo miała co jeść, oni mieli biedę tam, a myśmy dostarczali jedzenie, bo mieliśmy przywiezione. Tych czterech tutaj razem sobie. A na drugiej ulicy znaleźliśmy taki dom, w którym mieszkali Polacy. Tam była sala duża i był patefon duży, samograj, płyt było dużo. To tam urządzaliśmy sobie jeszcze zabawy. Jednego razu to cały... To tak jeszcze krótko: muzyka gra, tu sobie pojadamy, stuka ktoś do bramy, poszedł ktoś, otworzył, przyszedł żołnierz amerykański: „Bawicie się?”. – „No bawimy”. – „Mogę z wami?”. – „Pewnie, że możesz”. Dobra, bawimy się. Znowu ktoś wali do bramy, poszedł tam któryś kolega otworzył i mówi: „Cały sztab tutaj”. „A nie ma MP?” – żołnierz się pyta. „Nie, MP nie ma, to pułkownik jest wasz i majorowie”. „A MP nie ma?”. „Nie ma”. Bo tak tośmy go schowali; wyszedł i z pułkownikiem się przywitał […]. „No bawicie się?”. – „Bawimy się”. Rano musieli przysłać samochody po szefostwo wojskowe.

  • Brzmi to wszystko jak sielanka. Długo to trwało?

Długo nie trwało. To się skończyło i później przeszliśmy na wikt amerykański, ale trudno mi jest określić datę. Wyszło tak: mieliśmy kontakt z Amerykanami. Amerykanie poprosili nas, żeby przyjść na rozmowę. Mówią: „Te tereny zajmują Rosjanie, jak chcecie, możecie zostać. Możemy was wywieźć”. – „My nie tacy głupi – wywieźć!”. No więc, stacja kolejowa, do pociągu nas wszystkich z całych Oschersleben, i pociągiem nas zawieźli do Hildesheim, to jest takie miasto po drodze. Pociąg dojechał tylko do Hildesheim, dalej już widocznie nie było torów, komunikacji – popsute było. Co z dworca patrzyliśmy, to całe Hildesheim w gruzach leżało potłuczone. Do Hildesheim przyjechały te [„dżejmsy”], samochodami nas przewieźli do Hameln, to jest takie miasto nad Wezerą, miasto łapaczy szczurów, tam jest Muzeum Szczurołapa [...].
W Hameln najpierw nas zakwaterowali w koszarach wojskowych; tam połowa to cywilów naszych, Polaków była. Nawet koleżankę z okupacji z Warszawy spotkałem w tym Hameln, w koszarach. Miała już narzeczonego, a ja byłem jeszcze wolny. Opiekuna miała, taka Wiesia. Później to się tam zjawili... Do Hameln dotarło więcej jeńców z 1939 roku. Z 1939 roku to jeszcze wojskowi… My to mieliśmy dość tego wojska, ale oni jeszcze nie mieli. Tam był taki kapitan Wart i nas .... I jeszcze Rosjanie byli w koszarach, gdzie nas zakwaterowali, w jednych koszarach z Rosjanami. Był mecz w piłkę nożną z Rosjanami, pobili się te chłopaki, ja tam nie brałem udziału. Ale z tymi Rosjanami nie dało [się wytrzymać].
A później tę strefę zajęli Anglicy, nie Amerykanie, tylko Anglicy. Tam, gdzie Hameln, to byli Anglicy. Anglicy mówią: „No co wy tak?!”. My mówimy: „My z nimi nie damy rady”. I zabrali nas stamtąd. Zjawił się kapitan Wart i powiedział: „Trzy kompanie zrobimy, jedna będzie z Powstańców, jedna będzie z 1939 roku z żołnierzy, a jedna z będzie z cywilów, co tutaj są, takie trzy kompanie. Do południa będą zajęcia sportowe, a po południu będzie wolne”. Tam każdy miał pistolet, był zaopatrzony w broń. Chodziliśmy do lasu. Jak mieliśmy broń, tośmy się tych Wehrwolfów nie bali.
Raz to byśmy podpalili las, ale żeśmy jakoś ugasili, bo granatem rozpryskowym, zapalającym rzuciliśmy. Ten pistolet zostawiłem... To były takie ćwiczenia. Browar przygotowali dla nas, tam były pomieszczenia odpowiednie, jedzenie było dobre, bo to angielska kuchnia [...]. Cywile to tam swoją drogą […]. A my takie kompanie, ale kto tam, jakie tam, kogo obudzić tam było, żadne tam ćwiczenia, chodziło się, jeździło... Pojechaliśmy do Lubeki, bo oficerowie byli w Lubece, tam mieli swój obóz, więc pojechaliśmy ich odwiedzić – nie wszyscy, tylko tak po kilku. Pojechaliśmy do Oberlangen, bo tam były nasze dziewczyny w Oberlangen, tam z tydzień przebomblowaliśmy u tych dziewczyn, karmiły nas dobrze [...].

  • Tęsknił pan za domem rodzinnym?

Za domem się zawsze tęskni, ale nie miałem jak się dostać. To już był sierpień, objechaliśmy te Niemcy. Pamiętam Travemünde, tam byliśmy z Anglikami, tam łódź podwodna była, stała zacumowana do brzegu, rozmawialiśmy z Anglikami.
  • Pojawiła się jakaś możliwość powrotu do Polski?

Możliwość to się nie... Bo przede wszystkim, od razu były tendencje powrotu do Polski. Kapitan Wart miał gadkę dobrą, robił zebrania i tłumaczył, jak to jest w Polsce, jak w Polsce jest źle: „Jak pojedziecie, to was wywiozą na Sybir”. Bo on z 1939 roku był: „Nie jedźcie”. Na początku sierpnia czterech naszych kolegów, Wiesiek Furmańczyk i jeszcze któryś, w sumie czterech, powiedzieli: „A my pojedziemy, jak myśmy Niemców przeżyli, to i ruskich przeżyjemy, co nam zrobią?”. Pojechali. To nie było planowane, że tędy pociąg jest, to się jechało na autostop. Jak oni wyjechali, to on znowu zrobił zebranie, znowuż nam tłumaczył i zaraz po tej czwórce, to nas czterech czy ilu... Czterech i jedna kobieta, bo Elżan to sobie znalazł dziewczynę – taki Żyd, później, jak wrócił, miał przędzalnię w Warszawie.
Więc jak wracaliśmy? Najpierw wykombinowaliśmy, że do Hanoweru jest pociąg, to można dojechać, to tam dojechaliśmy, nikt nie zwracał uwagi, żeby płacić czy kupować bilety. Byliśmy w mundurach. Aha, bo na Boże Narodzenie dostaliśmy mundury, amerykańskie bluzy i spodnie angielskie, i już jak te bluzy dostaliśmy, to ci chcieli wymalować KG na spodniach, i wymalowali, ale tak, że można było sprać. Można się było dogadać z nimi, żeby się nie wygłupiali, no bo jak to. Długo miałem jeszcze po wojnie ten mundur. No i do Hanoweru, z Hanoweru chyba do Fuldy też był pociąg. W międzyczasie to jeszcze nad Renem całą Saarę objechaliśmy, ale do Fuldy, a z Fuldy znaleźliśmy ciężarówę pełną ludzi i pytamy kierowcę Niemca: „Gdzie jedziesz?”. On mówi: „Ja jadę do Fürth, ale może nawet dalej, do Norymbergi”. – „No to pojedziemy z Tobą”. – „To wsiadajcie”. Ciasno było, dużo tych Niemców, nas było czterech i ta dziewczyna. A ponieważ w Hameln w pierwszych koszarach pilnowaliśmy magazynu żywnościowego, więc mieliśmy tytoniu całą gromadę. Ja miałem pół plecaka paczek tytoniu, tabaki do palenia, na papierosy. Ten kierowca był zadowolony, wiózł nas gdzieśmy chcieli. Ci Niemcy wysiedli w Furth, to nas do Norymbergi zawiózł, zadowolony był, bo tytoniu dostał. Później z Norymbergi to... Z Karlowych Warów na wprost po niemieckiej stronie jest miasto, tośmy pojechali autostopem do tego miasta, bośmy się dowiedzieli, że szykują transporty robotników – tych pracowników wywiezionych – pociągami do Polski. I rzeczywiście, taki pociąg znaleźliśmy, był na dworcu. Tym pociągiem to nie wiem ile dni jechaliśmy przez Karlowe Wary, ten pociąg przyjechał do Nachodu – po drugiej stronie jest Kłodzko, na granicy jest... No tu jak Kłodzko, Nachod jest. Do tego Nachodu... Stoi ten pociąg, pełno ludzi, a Czesi mówią: „Nie puszczamy tego pociągu, bo nam Polacy wagonów nie oddają”. Tam zrobili punkt repatriacyjny, w którym to punkcie wyrabiali karty repatriacyjne powracającym. Kolega Wiesiek Furmańczyk potrzebował zdjęcie i on moje zdjęcie przykleił do tej karty – Furmańczyk to jest doktor anglistyki, i on ma tę kartę. A ja i ten Elżan z tą kobietą i jeszcze dwóch [...] mówimy: „Po co będziemy chodzić na jakieś pury nie pury? Idziemy przez granicę”. Plecak tylko miałem, ciuchów trochę. Czesi nas [pytają]: „Gdzie idziecie?”. – „Do Polski”. Dali nam śniadanie, bo to rano było, zjedliśmy. Tam jest rzeczka, most jest, przez ten most nasza straż graniczna, jeden miał niebieski mundur. Nakarmili nas i mówią: ,,Przyjedzie ciężarówa, ona będzie jechała do Kłodzka, to w Kłodzku jest pociąg do Katowic i dalej”. I rzeczywiście, poczekaliśmy u tych pograniczników, pojechaliśmy tą ciężarówką do Kłodzka, przyjechał pociąg, wsiedliśmy w pociąg. Przyjechaliśmy do Katowic, wysiedliśmy na peronie.
Chodzimy sobie spacerkiem po peronie, przyjeżdża pociąg z Warszawy do Katowic. Wysiada z tego pociągu gromada chłopaków i dziewczyn, mają niebieskie bluzki i spodnie, czerwone krawaty mają wszyscy powiązane, te dziewczyny i te chłopaki. Patrzymy, kurcze: „Gdzie my jesteśmy, co to jest?”. W jednym momencie jakieś dwie się na mnie rzuciły i mnie ściskają i całują w policzki: „Jak się masz?”. – „A wy kto?”. Mówi: „Nie pamiętasz, jak w oknie pilnowałeś czołgów i ci słoninę przynosiliśmy i temu drugiemu?”. „Aaa”. To mówię: „Bym was nie poznał, jak wy się tak poubierałyście”. To OMTUR był, to był Obóz Młodzieży Techniczno-Robotniczej... [tak w nagraniu, właśc. Organizacja Młodzieży Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego]. Taki był OMTUR, oni mieli takie stroje. Oni na jakiś zjazd przyjechali do Katowic. My w pociąg wsiedliśmy i do Warszawy dojechaliśmy. Jak przyjechałem do Warszawy, to pierwsze... Miałem kuzynów na Pradze, ten kuzyn był motorniczym tramwajowym...

  • Do tej pory żadnego kontaktu z rodziną nie było?

Nie było, nie było. Ciężkie boje były w Turzynie. Turzyn był cały zniszczony, nasze zagrody leżały poniszczone. Jak wróciłem, to już trochę pobudowane były inne, ale w czasie wojny tak. Ci [kuzyni] mówią, że wszyscy żyją. Więc ciężarówką, autostopem [pojechałem] do Wyszkowa. To był akurat 1 września 1945 roku. A w Wyszkowie to jest odpust na świętego Idziego, tam zawsze z Turzyna i innych okolic ludzie idą. Od nas do Wyszkowa się szło przez pastwiska, i ja idę sobie przez te pastwiska – przyjechałem do Wyszkowa przez Bug, mosty były zerwane, ale tam się przeszło. Idę i wzruszenie bierze. Siostra szła, na ramię się rzuciła: „Jesteś, żyjesz!”. A dlaczego się pytała, czy ja żyję? Bo odprawili za mnie mszę w kościele, za moją duszę!
A skąd to się wzięło? Miałem kolegę, Krzysztof Bitner, on do Brańszczyka przychodził, bo to byli kuzyni z dziedzicami, że tak powiem, tego dworu. I on też był w Powstaniu i przepłynął Wisłę na drugą stronę i się tu dostał. I tam szedł, i mówili, że on powiedział – bo się pewnie pytali, on zaszedł do rodziców i powiedział, że było ciężko, że dużo ludzi zginęło. Później mówili, że on powiedział, że ja płynąłem z nim przez Wisłę i mnie zabili. I dlatego mszę za mnie odprawili. Ja się go później pytałem: „Krzysztof, coś ty? Chłopie!”. – „Ja nic takiego nie mówiłem!”. To był Bitner, ojciec był w Anglii, matka była lekarką, mieszkali na Kopernika, ja do nich często chodziłem, zaglądałem. Ich było dwoje dzieci: był Krzysztof i Zosia. Mieli siedem pokoi, całe piętro było ich, mieli dwa wejścia...

  • Czyli po przeszło roku wrócił pan do domu?

Tak.

  • Ostatni raz był pan 30 lipca. Wyjechał pan z Warszawy na Powstanie, a 1 września po trzynastu miesiącach pan wrócił?

Tak, 1 września wróciłem do domu.

  • Jakby pan dzisiaj spojrzał z perspektywy przeszło sześćdziesięciu lat, poszedł by pan znowu do Powstania Warszawskiego?

Pewnie bym poszedł, no bo taki człowiek już jest.

  • A co panem wtedy kierowało i co by teraz kierowało?

Co kierowało? Patriotyzm kierował. No a teraz, to z kim powstanie? Przedtem to wiadomo było, to był wróg, niszczył kraj [...]. To nie mogło nie wybuchnąć, to Powstanie. Dzisiaj są tacy, co łatwo im się mówi: zniszczeń więcej jest zrobionych po Powstaniu. Niemcy od domu do domu szli z miotaczami ognia i palili i burzyli domy. Starówka była zbita mocno, bo robili naloty. Jednego to tak trafili, że się rozleciał chyba... Dworzec Gdański bombardowały rosyjskie Iły. Jednego to pamiętam, Niemcy go trafiły, to tylko szmaty leciały.

  • Jeszcze tak na koniec, to co by pan chciał przekazać młodemu pokoleniu Polaków. Jakąś myśl, przekaz, mądrość życiową?

Być uczciwym, dobrym i myśleć, myśleć. Ja miałem dobrych nauczycieli, uczyli mnie logiki. Jak wróciłem, to chodziłem do liceum [...]. Po wojnie wszystkiego uczono. Miałem taką profesorkę, miała siwe, prawie białe włosy – ładne, a młoda była. Ona wykładała propedeutykę i filozofię. To była mądra kobieta i to jest mądry przedmiot. Tylko jak ja teraz słucham, to mnie się wnętrzności przerabiają, bo nie ma logiki w czymś przecież teraz. Nie będę tu przykładów przytaczał. Taką mam naukę.



Łomianki, 3 grudnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Zygmunt Siatkowski Pseudonim: „Wróbel” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Żniwiarz”, 9. kompania dywersyjna, pluton 266 Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter