Bądźmy dumni z naszej historii

W III RP historia nauczycielka życia odeszła do lamusa. Historia wspólnoty przestała być źródłem dumy. Jednak społeczeństwa potrzebują wydarzeń historycznych także po to, by się wokół nich integrować - uważa polityk PiS Paweł Kowal...

.
W III RP historia nauczycielka życia odeszła do lamusa. Historia wspólnoty przestała być źródłem dumy. Jednak społeczeństwa potrzebują wydarzeń historycznych także po to, by się wokół nich integrować - uważa polityk PiS Paweł Kowal
Rozmowa Jarosława Kurskiego z Robertem Trabą („Gazeta” 7-8 stycznia) ujawnia szereg nieporozumień dotyczących pojęcia polityki historycznej. Ukazuje również problem znacznie głębszy polegający na zasadniczej rozbieżności opinii, co do roli, jaką historia może i powinna odgrywać w formowaniu się polskiego społeczeństwa w XXI wieku. Po jej lekturze nie sposób oprzeć się też wrażeniu, że nie zniknęły w tej sprawie różnice zdań, które dawały znać o sobie przez ostatnią dekadę.
Fałszywe zasady poprawności
W III RP zało dumy z historii. Duma z wierności ideałom musiałaby się wiązać ze wskazaniem i ewentualnym ukaraniem tych, którzy z nimi walczyli. Nowy, a historyczny porządek objaśniano sentencją „.Pacta sunt servanta” [.„Umów należy dotrzymywać”]. Po pierwszej turze wyborów 4 czerwca 1989 r. liczni politycy „Solidarności” skoncentrowali się na wezwaniu do dotrzymania urnowy okrągłostołowej i wybrania w II turze do Sejmu polityków obozu władzy, którzy startowali w I turze z listy krajowej i nie zdobyli mandatów. W rozumieniu licznych Polaków wezwanie to oznaczało: nie wychodźcie na ulice ze sztandarami, nie wznoście okrzyków radości, wielki historyczny przełom spędźcie w domowym zaciszu.
Na temat różnic pomiędzy rokiem 1918 a 1989, różnic w sposobach budowania publicznego wymiaru odzyskiwania niepodległości napisano już sporo. Skutki tego dla polskiej dyskusji o historii były niemal natychmiastowe. W publicznych debatach po 1989 r. przyjęły się trzy fałszywe reguły tej „poprawności”: reguła nakazująca krytyczną reinterpretację historii, reguła wyższości tego, co nie nasze (można ją określić jako regułę automatycznej „wyższości cudzoziemszczyzny”) oraz trzecia reguła — powściągliwości emocjonalnej. Wszystkie te trzy reguły traktowały poważnie historię o tyle tylko, o ile oznaczała ona prowadzenie badań naukowych oraz akademickich sporów. Zaś tam, gdzie pojawiała się klasyczna figura „historii nauczycielki życia”, była ona bezwzględnie ośmieszana. Tymczasem Polakom taki właśnie sposób myślenia o historii został zaszczepiony przez ostatnie kilkaset lat, począwszy jeszcze od przykładów czerpanych z rzymskich historyków w szkołach I Rzeczypospolitej.
Niepotrzebny krytycyzm
Reguła wątpliwości i prymatu krytycznej postawy względem przeszłości polegała na tym, by narodową historię poddawać nieustannej reinterpretacji. Jeśli coś było przez minione pokolenia pielęgnowane, należało koncentrować się tylko na słabych stronach tej tradycji. Jeśli coś było przedmiotem dumy, to trzeba było wskazać powody do hańby, najczęściej zresztą bez prowadzenia dodatkowych badań historycznych.
Najbardziej chyba znanym przykładem takiego podejścia do historii narodowej był tekst Michała Cichego „.Polacy - Żydzi: Czarne karty Powstania” („Gazeta” 29-30 stycznia 1994 r.), który niejako zapoczątkował temat 50. rocznicy Powstania Warszawskiego. Zanim jeszcze odbudowano pamięć Powstania po komunizmie, autorzy zdążyli już na pierwszy plan wysunąć kwestię słabości powstańców oraz przesadzone, nie zawsze potwierdzone rzetelnymi badaniami, posądzenia o antysemityzm czy nawet zbrodnie wojenne. Historia powojennego podziemia w myśl tej zasady to albo dodatkowy rozdział polskiego (w domyśle „głupiego”) romantyzmu, albo opowieść o rozbitkach, którzy nie znaleźli sobie miejsca w nowej rzeczywistości (nie byli, bowiem dość pragmatyczni).
W tej zasadzie mieściła się także maniera selektywnego traktowania historii. Byty wydarzenia i postaci godne eksploatowania (Stefan Batory, Edward Abramowski), były też te skazane na zapomnienie lub w najlepszym przypadku, umieszczane w krytycznym kontekście (Grunwald, konfederacja barska). To, co Praktyczne, zwyciężało to, co Szlachetne. Romantyczne skazywano z góry na przegraną w starciu z Racjonalnym. Wybory prezydenckie można było w Polsce wygrać pod największym hasłem-bluźnierstwem wobec trudnej historii Polaków: „wybierzmy przyszłość”.
Nie tylko zagranica
Druga reguła poprawności — reguła „wyższości cudzoziemszczyzny” — prowadziła do specyficznego traktowania naszych sąsiadów. Oznaczała ona podejście do historii, w którym to, co nasze, to, co oznacza symboliczną własność wspólnoty narodowej czy państwowej, było jedynie (w najlepszym razie) odpryskiem historii powszechnej. A tylko historią powszechną naprawdę warto się zajmować. Legenda i polski szacunek dla Napoleona w myśl tej zasady były, co najwyżej przejawem megalomanii Polaków, warto zaś było mówić tylko o przemianach w Europie XIX wieku w skali kontynentu.
W myśl tej reguły nic, co polskie, co nasze, nie mogło być wyjątkowe. Skoro w ostatniej dekadzie XX wieku przyszło Polsce integrować się z Europą, debaty dodatkowo okrojono o tematy trudne w stosunkach polsko-niemieckich czy nawet polsko-rosyjskich („by nie drażnić”). Z perspektywy czasu widać jednak, że to właśnie wspólne badanie historii, a nie jej zapominanie, tak naprawdę zbliża narody, jak to miało miejsce na przykład w stosunkach polsko-ukraińskich.
O potrzebie defilad
Wreszcie trzecia reguła poprawności — reguła powściągliwości w historycznych emocjach. Oznaczała ona, wbrew całej prawie polskiej tradycji, że mamy traktować historię tylko i wyłącznie jako jedną z wielu nauk. „Historia nauczycielka życia” odeszła do lamusa. Historia wspólnoty miała przestać być źródłem dumy. Tymczasem społeczeństwa potrzebują wydarzeń historycznych również po to, by się wokół nich integrować, by na czytelnych dla wszystkich członków przykładach uczyć się obywatelskiej odpowiedzialności, a nie tylko po to, żeby wiedzieć, ile np. kilogramów srebra sprzedawano w ciągu roku w Sukiennicach 600 lat temu.
Swoje święta z pompą obchodzą dumni z dokonań przodków Amerykanie, Francuzi, Brytyjczycy, Rosjanie. W wolnej Polsce obchodzenie świąt narodowych i rocznic stało się rutyną szczególnie przy- krą w listopadzie, bo w naszym klimacie to miesiąc bodaj najsmutniejszy. Defilady i publiczne demonstracje uznano za przeżytek komunizmu. Kolejne pokolenia młodych chłopców nie miały okazji w towarzystwie ojca zobaczyć orkiestry wojskowej ani mundurów, zaś obchody ważniejszych rocznic ograniczano do spotkań VIP-ów otoczonych metalowymi płotkami przed wścibską publicznością. Były jeszcze poważniejsze skutki zasady powściągliwości w historycznych emocjach. Szybko okazało się, że nawet tematy zakazane w komunizmie stają się nudne, a ich poruszanie to nic innego jak „typowo polskie” rozdrapywanie ran. Ofiarami tych opinii stały się Katyń czy historia „żołnierzy wyklętych” z powojennego podziemia antykomunistycznego, a nawet — w pewnym sensie powstańców warszawskich. Nasza nowa powściągliwość pozostawiała dopuszczalny margines już jedynie na poważne i emocjonalne, potrzebne dyskusje nad takimi trudnymi tematami jak Jedwabne.
Zdegradowana historia
Pewnie tak by było jeszcze długo, ale skutki dekonstrukcyjnego podejścia do historii szybko okazały się negatywne. Po pierwsze, dla historii uniwersyteckiej — tej, która chciała być tylko jedną z wielu nauk humanistycznych, a nie nauczycielką życia. Niezamierzonym efektem poprawności historycznej stało się, bowiem wyraźne obniżenie rangi historii w życiu publicznym. W konsekwencji nauki historyczne w wolnej Polsce — o ironio losu — nie rozwinęły się w wystarczającym stopniu. Liczne fundamentalne pytania polskiej historiografii pozostały po półtorej dekady bez odpowiedzi.
Ktoś powie, że to wynik nie tyle poprawności politycznej, ile u środków finansowych, ktoś inny z kolei, że u zainteresowania naukowców. W gruncie rzeczy chodzi mniej więcej o to samo: zajmowanie się historią Polski nie było modne, nie było „medialne” ani nie dawało intratnych kontraktów naukowych. A skutki? Nie policzono polskich strat na Wschodzie zarówno ludzkich, jak i materialnych. Nie posunęły się wystarczająco badania nad Polskim Państwem Podziemnym i jego strukturami, nie opracowano strat Warszawy i innych polskich miast w II wojnie światowej. Przykłady można mnożyć. Straty poniosła także tradycyjna historia — nauczycielka życia. Niewiele owało, a całe pokolenie młodych Polaków wychowałoby się w świecie, w którym za dobrą monetę brano by reguły historycznej poprawności, pokolenie, dla którego do przeszłości trzeba podchodzić z dystansem i bez entuzjazmu. Jednak wychowawcy i uczestnicy publicznych dyskusji zorientowali się — niemal za późno, — że nie ma dobrego obywatela, który nie jest dumny z dokonań swojej narodowej czy państwowej wspólnoty, który nie zna historii kraju, miasteczka, wsi, dziejów zabytków w swojej miejscowości i historii swojej rodziny. Do języka poczytnych tygodników opinii wróciły magiczne słowa: patriotyzm, ojczyzna, kombatant, naród, a nawet prawda historyczna. W skali międzynarodowej podniosła się ranga kwestii — wydawałoby się na pierwszy rzut oka —historycznych, które szybko stały się poważnymi prawnymi kwestiami: odszkodowania za pracę przymusową, żądania rewindykacji majątków.
Husaria XXI wieku
Rozpoczął się, zatem wielki powrót do historii, a z niego wziął się postulat polityki historycznej. Dwie rzeczy warto tutaj podkreślić, jeśli chce się zrozumieć przyczyny tego fenomenu. Po pierwsze, na świecie przejadła się już moda na nudną poprawność w każdej dziedzinie, w tym także w mówieniu o historii. Po drugie, historia wkroczyła z powrotem do salonów polityków i dyplomatów. W jakim celu? Czasem, by podnieść współczesną rangę jakiegoś kraju lub odwrócić uwagę od wstydliwych aspektów historii innego kraju (obchody 300-lecia Petersburga), innym razem, by zmienić wizerunek, może nawet zrelatywizować prawdę historyczną (Centrum przeciw Wypędzeniom). Jest oczywiste, że współczesna dyplomacja to nie tylko teatralne szepty w eleganckim lobby. W czasach, gdy wojny odgrywają mniejszą rolę w ustalaniu pozycji państw na arenie międzynarodowej, w polityce zagranicznej wielką rolę odgrywa kultura, język (np. angielski jako instrument oddziaływania Stanów Zjednoczonych lub Wielkiej Brytanii) czy gospodarka. Tak powinno być zresztą i z polską polityką zagraniczną.
W tym kanonie w ostatnich latach pełne prawa uzyskała historia jako element budowania wspólnoty na użytek wewnętrzny, a w konsekwencji i zewnętrzny, oraz jako element sporu, a nawet konfliktu w stosunkach zewnętrznych. Jeśli ktoś ironizuje dziś na temat polityki historycznej lub proponuje, by Polska jej nie miała, uważają za wstydliwe dziedzictwo współczesności, to postępuje tak jak ktoś, kto by Sobieskiemu pod Wiedniem doradzał rezygnację z husarii ze względu na ochronę ptaków.
Przeciwnicy polityki historycznej przestrzegają przed, jak mówią, aliansem polityki z historią. Przypominają wielkie kampanie propagandowe PRL — np. dotyczącą powrotu na prastare ziemie piastowskie — i używanie historii do celów propagandowych przez reżimy autorytarne. Nie są to jednak poważne argumenty. Ich źródło to raczej dziwactwo intelektualnych skojarzeń niż rzetelne fakty. Nie ma przecież we współczesnej polityce historycznej mowy o dyktowaniu tematów badań, a nawet ich wyników czy — powiedzmy wprost — szerzeniu historycznych kłamstw. Jak wszystko, czym posługuje się człowiek, polityka historyczna niesie z sobą zagrożenia. Polityka historyczna to propagowanie rezultatów badań i przywiązywanie do tego wagi w polityce państwa, tak jak propagowanie sztuki współczesnej. Wystarczy popatrzeć, jak to się robi na świecie.
Uchronić prawdę
Być może to, co nazywamy polityką historyczną (termin ukuty przez Marka Cichockiego i Dariusza Gawina) zostanie w pamięci jako epoka renesansu nowoczesnych muzeów historycznych to one bowiem są jej najbardziej widocznym elementem. Od czasu powstania Holocaust Memorial w Waszyngtonie powróciły do łask. Weszły w trudną konkurencję z telewizją i komputerem, posłużyły się nowinkami technicznymi i ożywiły wyobraźnię historyczną szerokich rzesz obywateli. Terror Haza w Budapeszcie, nowa ekspozycja Imperial War Museum w Londynie, nowe Yad Vashem w Jerozolimie, wreszcie Muzeum Powstania Warszawskiego to ośrodki po pierwsze, tłumnie odwiedzane, po drugie, skierowane — dzięki użytym środkom — przede wszystkim do młodzieży (często nazywane są też muzeami wnuków i dziadków, bo opisują doświadczenia sprzed kilkudziesięciu lat w języku używanym przez współczesną młodzież), po trzecie, inspirujące i finansujące cenne badania. Wokół nich organizuje się ruch amatorów historii i powstają nowe pomysły na popularyzowanie dziejów narodu, państwa, regionu, miasta, rodziny. Czy jest w tym coś złego? Czego tu się bać?
I jeszcze odpowiedź Robertowi Trabie, dla którego polityka historyczna jest „enigmą”. Jeśli mówimy o polityce historycznej, to mamy na myśli dumę i pamięć o roli historii w kształtowaniu się współczesnego polskiego społeczeństwa zarówno w stosunkach wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Wierzymy, że taki powrót do historii jest współczesnym, nowoczesnym Polakom niezwykle potrzebny. Polityka historyczna oznacza też wspieranie z kasy publicznej znaczących historycznych projektów badawczych, więcej publicznych pieniędzy na ratowanie zabytków, nowoczesne muzea historii i kultury, badanie historii lokalnej, propagowanie wiedzy historycznej w nowoczesnych, zrozumiałych formach.
Takie podejście do historii może mieć kluczowe znaczenie w procesie zmian w Polsce. Mamy też na myśli — nie ma się tego, co wstydzić — uchronienie prawdy o historii.

Gazeta Wyborcza (09-02-2006)

Zobacz także

Nasz newsletter