Adam Roman „Adam”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie.

Mieszkałem w małym miasteczku Józefów nad Wisłą. Życie mdłe. Mój ojciec był – zależy, jak kto rozumie – kołodziej albo stelmach, o jedno chodzi. Okres kryzysu 1934 roku (dokładnie już nie pamiętam) był dość trudny. Ojciec się rozchorował (zresztą dużo palił) i niedługo, mając pięćdziesiąt siedem lat, umarł. Miałem czternaście – szesnaście lat, musiałem myśleć o własnych siłach. „Junaki” – w okresie kryzysu były organizowane hufce, gdzie młodzież taka jak ja pracowała przy umocowaniu Wisły, tak zwane główki. Ponieważ matka była przy mężu, to właściwie dlatego już wtedy musiałem myśleć o sobie. Później poznałem czterech kolegów w obozach – Sandomierz, Puławy, Warszawa bardzo krótko. Doszedłem do wniosku, że trzeba się jakoś usamodzielnić, bo to żadna przyszłość. Ponieważ od młodych lat myślałem, żeby zająć się rzeźbą (nawet wcześniej robiłem próby), różnie było. Po podstawówce – na więcej nie było mnie wtedy stać – doszedłem do wniosku po różnych perypetiach, że są zakłady kamieniarskie przy Powązkach i poszedłem do jednej z firm – ss. Lubowiecki to była [ulica] Dzika 30. Bardzo sympatyczny pan. Zgłosiłem się na jesieni, mówi: „Chłopcze, przyjdź na wiosnę, kiedy będzie już sezon”. Ale nie przyznałem się, że chcę rzeźbić. Oczywiście przygotowałem się (musiałem się przygotować finansowo), że miesiąc będzie próbny, a później dwadzieścia groszy na godzinę (tak wtedy mi zaproponował). Kiedy zwróciłem się [do niego] na wiosnę, to mówi: „Dlaczegoś mi nie mówił, że chcesz rzeźbić?”. Była tam pracownia rzeźbiarska pana Mazurka, który w roku, w którym przyszedłem, umarł. Nie miałem nikogo, kto by mógł mnie dalej prowadzić. Ale rzeźby powązkowskie nie są wysokiego lotu – nie wszystkie oczywiście, bo są i różne znanych rzeźbiarzy. Tam praktykowałem w roku 1937, 1938 i 1939.
W tym czasie chodziłem do szkoły, Lubowiecki powiedziałbym… Był moim drugim ojcem. Miał (tak się domyślam) dwoje dzieci, które wziął na wychowanie. Ponieważ byłem pojętny, zależało mi bardzo na tej pracy, więc wykorzystywał mnie w różny sposób, ale nie w sensie ujemnym. Zmusił mnie, żebym chodził do szkoły Blanki Mercère (nazwisko chyba Jankowska) – Hoża 49. To była prywatna szkoła plastyczna, [do której] chodziłem na rzeźbę, a jednocześnie chodziłem do szkoły drewno-budowlanej, którą skończyłem dopiero w czasie okupacji. Był 1939 rok, już powinienem być w wojsku, ale [migałem] się odroczeniami. Chodziło mi o moją egzystencję, o zdobycie jakiegoś zawodu.
Detale, które wiązały mnie z zakładem. Ponieważ Lubowiecki zawierzył mi, wysyłał mnie z różnymi listami do miasta. Dwa [przypadki] – bardzo charakterystyczne: kiedyś dał mi list, że mam [go] wręczyć i coś przywieźć. Przywiozłem dość dużą sumę, w tym czasie tyle był wart mniej więcej domek na Żoliborzu. Przestraszyłem się, mówię: „Panie szefie, nie pójdę więcej”. – „A dlaczego?”. – „A, bo jak mnie okradną?”. – „Ty głupiś. Ciebie? W tym stroju? Mnie okradną, a nie ciebie”. Drugi [przypadek] – wysłał mnie z listem i mówi: „Poczekaj na odpowiedź. Idź kuchennymi schodami”. Stoję, na środku w kuchni panie tam pracowały, przychodzi właścicielka, daję list. I – dość ostra odpowiedź: „Poczekaj!”. Przeczytała, widzę, że taka rozjaśniona. Czyta mi [list]: „Szanowna pani! Bardzo mi przykro, że musiałem skorygować prace przy nagrobku, które zrobiłem. Okazało się, że są błędy. Musiałem rozmontować i zmontować z powrotem – za co bardzo przepraszam, że zakłóciłem spokój spoczywającym zwłokom…” – elegancko, nie tak jak ostatnio się zdarza [w naszym obecnym życiu].
W wojsku byłem w Kobryniu – 83. pułk piechoty. Poszedłem w kwietniu [1939], a we wrześniu już wojna. Szkoła podoficerska nieskończona. Wojna wybuchła 1 września, a ja dopiero 7 września wyszedłem z koszar. 15 września niedaleko Kobrynia około piętnastu kilometrów (pod wsią Żabinką), nasza kompania [była] w kontrataku. Tak się złożyło, że rozsypani w tyralierze, w nieładzie idziemy do przodu. Wszyscy koledzy mówią: „Co? Już skończyła się musztra. Teraz jest wojna”. Ale jak wokół zaczęły syczeć pociski, to wszyscy przepisowo padli. Na mojej linii [parcia do przodu] wstrzelała się artyleria. Gdzie myśmy byli uprzednio, tam padł pocisk. Myśmy się wysforowali [z konieczności do przodu tak], że nasi zaczęli nas ostrzeliwać. Nie było to sympatyczne. Taki moment, też charakterystyczny.
W szkole podoficerskiej był żołnierz – dowódca mówi [do niego]: „Ty będziesz dobrym żołnierzem liniowym”. Ja tego nie rozumiałem. Ale jak szliśmy w kierunku nieprzyjaciela – po drodze była wybudowana nowa szosa szutrowa, dokładnie wyprofilowane rowy, [której] nie mogliśmy przeskoczyć, bo Niemcy po [całej szosie] siali [nabojami] z karabinu maszynowego. W pewnym momencie ten chłopak wyskoczył i – polską łaciną – „….do przodu!”. Przyznam się, że początkowo się bałem. W tym momencie przestałem się bać. Jak to jest ważne w takich sytuacjach.
Druga, moja prywatna [historia z tym związana]. Była [nowa] szosa wyrównana, a była stara droga wijąca się, gdzie rosły drzewa i między drzewami był rozpięty drut kolczasty. Nie widziałem, nadziałem się i zacząłem wisieć. Wtedy [myślę] – no, to dostanę w siedzenie, a nie jak bohater – [dziwne] myślenie, człowiek [wtedy] bardzo szybko myśli.
Zrobiło się ciemno, wycofaliśmy się. Okazało się, że całe wojsko już się wycofało, myśmy dochodzili do nich prawie dwa dni. Cała „kadrówka” Kleeberga – przeżyła różne sytuacje... Znalazłem się pod Kockiem. Od Kobrynia jakiś czas liczyłem – to było sześćset kilometrów piechotą. Szło się w nocy, w dzień – odpoczywało w lasach. Były takie momenty, że żeśmy musieli biec czasem do lasu, bo Niemcy ciągle tropili nas samolotami. W Kocku, pod wsią Krzywdą myśmy się okopali (nasza kompania). Dookoła były walki, myśmy byli okopani i czekaliśmy. [Wieczorem] przychodzi porucznik i mówi: „Jutro będzie zawieszenie broni. Jesteście zwolnieni z przysięgi. Chcecie iść do niewoli? Macie wolną rękę”. Z kolegą wiejemy do lasu. Ceremonia zakopania karabinów – to przywiązanie do karabinu. To zaczyna być już rodzinna. Zakopaliśmy i oznakowaliśmy [karabiny] – [z myślą], że po nie wrócimy. Kolega mówi: „Tu [do domu], najwyżej dwa dni drogi…”. Okazało się, że to było za Łukowem, więc szmat drogi. Szliśmy w nocy, w dzień gdzieś przycupnięci. W naszej „kadrówce”… Myśmy mieli iść na granicę rumuńską i wtedy Rosjanie zagrodzili nam [drogę]. Zaczęliśmy się wycofywać, bo Kleeberg doszedł do wniosku, że trzeba [iść] na obronę Warszawy. Okazało się, że Warszawa [skapitulowała].
A dlaczego [u nas] zawieszenie broni: po prostu zało już amunicji, warunków i Kleeberg doszedł do wniosku, że nie ma co – bądź co bądź zginęło w tej bitwie około dwustu ludzi. Nie tylko pod Kockiem, ale i Wola Gułowska i Serokomla.
Doszliśmy do wsi (nie pamiętam nazwy tej wsi, kolega nazywał się Bolek, ale nie pamiętam też nazwiska). Byłem [tu] przez miesiąc. Wchodzimy do wsi, a tam już są Rosjanie. [Po drodze napotkaliśmy żołnierza rosyjskiego]. Opłotkami [doszliśmy] do rodziców kolegi. Stamtąd po miesiącu wróciłem do Warszawy i zacząłem – jak zresztą wszyscy – handlować. Zawoziłem na wieś igły, bibułkę do papierosów, ubranka dziecinne, a ze wsi przywoziłem żywność. W późniejszym okresie [przywoziłem] tytoń z Lubelszczyzny – tam były ośrodki, gdzie to produkowali. W Urzędowie pobili mnie żandarmi, wszystko zabrali i skończył się handel. Wróciłem do Warszawy, ponieważ w Józefowie mieszkała matka. Józefów był spalony w 1939 roku i w 1943, tak że matka [mieszkała] pod namiotem. Pomogłem zorganizować mieszkanie na zimę. Handlując trochę, pomagałem matce. Ponieważ później nastąpiła względna stabilizacja, więc wróciłem do Warszawy i pracowałem w tym [samym] zakładzie kamieniarskim. Handel był bardzo krótki – to był okres 1939–1940. W zakładzie pracował jeden z ciekawszych ludzi, pan Piotr Golik. Miał brata, maturzystę... To był, zdaje się, 1940 rok, bo było jeszcze nie AK, a ZWZ. Już się pojawiły, zdaje się, pierwsze „Biuletyny Informacyjne”, [jakieś] ulotki. Miesiąc trwało, że myśmy [byli jak zorganizowani]. W pewnym momencie nastąpiła wpadka i żandarmi w nocy zabrali Piotra i jego brata Ignacego, później był dziennikarzem. To były pierwsze transporty do Oświęcimia. Piotr bardzo ładnie się zachowywał w 1939 roku, był w artylerii, ponieważ był dość zdecydowanego charakteru, nie wytrzymał, zakatrupili go. Natomiast Ignacy pracował razem z Cyrankiewiczem. Oni tworzyli jakąś organizację. Po wojnie spotkałem raz Ignaca, ale był [nastawiony] z dystansem. Nie wiem – wtedy warunki w Polsce były nieciekawe, więc wcale się nie dziwiłem, że [tak się zachował].
W 1940 z nimi się urwało i jakiś czas była pustka.
Na Powązkach, w zakładzie kamieniarskim zjawił się inny rzeźbiarz – Baniecki − sprzed wojny, pracował u Lubowieckiego. Pracowałem z nim i poznałem jego córkę. I zaczął się polityczny trochę kociokwik, ponieważ ona była w PSL-u, zaangażowała się. Byli tam i PPR-owcy, i AK. Były różne spięcia. Uważałem, że moim obowiązkiem jest być w konspiracji, ale nie miałem żadnych ambicji, a tu widziałem, że się rozdzielają. Jeden z podchorążych, który przychodził do nas [i miał z nami] ćwiczenia, w prywatnym mieszkaniu kazał stać na baczność i głośno meldować swoje przybycie. Myśmy go wyrzucili, bo prywatne mieszkanie, nie wiadomo, kto za ścianą, a tu on się bawi w wojsko. Tak że w tym rozgardiaszu mnie najbardziej odpowiadali syndykaliści. Doszedłem do wniosku, że nie mam żadnych ambicji politycznych, uważam, że powinienem być, a syndykaliści niewiele działają, ale będę. Oczywiście było mnóstwo różnych sytuacji. Był podchorąży, mieszkał na Mokotowie, później był [inny], pseudonim „Juliusz” (dokładnie nie pamiętam), który – podobno – źle się później zapisał. Myśmy mieli z nim ćwiczenia w lasach warszawskich. Na noce żeśmy szli na ćwiczenia, rano wracali, z kompasami – po prostu nauka. Gdy chodziło o konspirację, to żeśmy robili różne [rzeczy]. Chodziło o zahartowanie, żeby się nie bać. Na przykład rozlepianie ulotek, Deutsche kaputt, różne historie. Pamiętam, jak na Miodowej... Człowiek się boi – nie ma tak – tak się wydaje, jak niektórzy są [dobrzy] w mowie. [Mieliśmy] różne ćwiczenia, na przykład, pisaliśmy na jezdni czerwoną kredą: Oktober – chodziło o to, żeby Niemców zdenerwować. To nic nie oznaczało, ale oni przygotowywali się, że jakaś akcja. [Kolejny] przykład, przeważnie robiły to dziewczyny: tramwaj był podzielony na dwie części – Nur für Deutsche i dla Polaków. Dziewczyny miały małe znaczki z klejem – jak znaczki pocztowe. Jednego żołnierza okleiły z tyłu [znaczkami] Deutsche kaputt. Kolega, który już nie żyje, na Starym Mieście szło dwóch pilotów, [kolegów] też dwóch. Podeszli, [kolega] przycisnął go palcem i: Hände hoch!. Wyciągnął mu broń i odchodzą. Okazuje się, że [Niemiec] miał drugą broń i zaczął strzelać. Dobrze się stało, że nic im [się jednak] nie stało. W ten sposób zdobywało się broń.
Nie bardzo rozumiem przejście z Burakowskiej na Żoliborz. Były górki, nierówny teren i była tam [niemiecka] artyleria przeciwlotnicza. Dostałem plik ulotek po niemiecku, żeby położyć – akurat był wtedy wiatr – i zwieje to w kierunku punktów artylerii. To była jesień, więc wcześnie robiło się ciemno. Nachylam się i z Instytutu Chemicznego (obecnie, zdaje się, Rydygiera) zaczęli strzelać. Nie wiem, było ciemno… Do tej pory nie mogę zrozumieć – odległość była duża, jak mogli [mnie] widzieć. Co pochyliłem się, to zaraz [padały strzały]. To była dla mnie dość [groźna sytuacja]. Ale w końcu położyłem, wycofałem się na Powązki (Burakowską do Powązkowskiej) i na Dziką, bo tam mieszkałem.
Było dużo wpadek. Zawsze ktoś na mieście wpadł, może niektórzy działali za bardzo ryzykownie. Tak że kilka razy musieliśmy opuszczać dom na [kilka] dni.
W międzyczasie ożeniłem się, mieszkałem przy placu Parysowskim. Teraz [ten plac] nie istnieje – od [strony] Dzikiej był taki plac bazarowy. Przyjeżdżały furki spod Warszawy ze swoimi [towarami], był handel i Żydzi handlowali. Kiedy powstało getto, to część placu Parysowskim została zajęta. Ale później, nie wiem dlaczego, mur przesunęli, jeden dom był do dyspozycji. [Był] pusty, mieszkanie – kupiłem dwa pokoiki, mieszkałem [chyba] rok. W styczniu 1944 roku urodził mi się syn. Później [wybuchło] Powstanie. [Moje zdecydowanie, że syndykaliści spowodowało, że zostałem przydzielony] na Stare Miasto. Jak jest pałac Sapieżyńskich, na zapleczu były domki i tam chodziłem na spotkania i wykłady. Przychodzili wojskowi i mówili na temat broni, na temat taktyki.
W końcu [wybuchła] godzina „W”, spotkanie na Karolkowej –jak są redemptoryści, po lewej stronie Wolskiej, jadąc w kierunku zachodnim. Było spotkanie w stolarni. I – też uczucie dziwne. Poza tym człowiek młody, to myśli trochę nie po kolei. Mnóstwo dziewczyn – piętnaście, szesnaście lat – przygotowywały opatrunki. [Mówię] lekceważąco: „Po co to? Przecież zaraz będziemy wolni”. A później się okazało [inaczej]. Przed piątą zebraliśmy się, przyszli nasi z tymi, z którymi się znałem. [Było chyba] dziewięć osób. Ulokowaliśmy się w przejściu u księży redemptorystów w holu. Rozdali nam po dwie „sidolówki”, granaty produkcji okupacyjnej. Na nas dziewięciu był jeden pistolet maszynowy, tak że nędznie. Byliśmy przewidziani na drugi rzut, więc [siedzieliśmy] do jedenastej – dwunastej. Wychodzimy na Wolską i to uczucie [w nas], ciągle ze strachem, ciągle godzina policyjna. I tu naraz jestem na ulicy Wolskiej, na środku i mogę iść sam – ja jestem panem. To było uczucie wolności… Doszliśmy do Młynarskiej i już w nocy tramwajarze ustawili tramwaje [jeden za drugim od] zajezdni i w kierunku, jak [po wojnie był] PDT, tak że przegrodzili ulicę Wolską i ostatni tramwaj na Młynarskiej był przewrócony. Moje pierwsze wrażenie – miałem za sobą rok 1939 – [tu] dwie „sidolówki” – co będziemy robili? W pewnym momencie nasz [dowódca – drużynowy], zdaje się, że piłsudczyk – dość energiczny, ale… Dobiegliśmy do Płockiej i mówi: „Rzucaj granat!”. Nie wiem, o co chodzi, nie widzę koniecznej sytuacji. Rzuciłem. „Rzucaj drugi!”. Mówię: „Nie, drugiego nie będę rzucał, bo z czym zostanę?”. Nie widać wroga – to był jakiś płot i za płot trzeba było rzucić. Trochę doświadczenia. Tak że [powstał] konflikt pomiędzy naszym dowódcą, drużynowym a mną. Poza tym dwa czy trzy dni – nie wiem, [może] stres – jak tylko usiadłem, [to] spałem. Usiadłem gdzieś w bramie i już zasypiałem. Może to były nerwy. W któryś dzień później zajęliśmy róg Górczewskiej i Młynarskiej i zrobiliśmy barykadę. Niemiecki czołg doszedł do tramwajów, skręcił w Młynarską, w naszą stronę i oddał kilka pocisków. Ale jeszcze przed tym – nie wiem dlaczego – znalazłem się przed barykadą. Jakie było uczucie, chęć walki: może z dziesięcioro dzieciaków – osiem, dwanaście lat – z butelkami z benzyną biegnie w kierunku czołgu. Myśmy ich zapędzali. Nie można ich było zapędzić, chcieli walczyć. Kiedy [był] pierwszy strzał, wtedy oczywiście dzieci w płacz, pisk.
Na barykadzie byli moi koledzy, dowódca, kapitan Waga, [został] ciężko ranny, po godzinie umarł. Dowódca, [nie krył się], stał – nie powinien. Był dowódcą kompanii. I u nas zrobiło się małe zamieszanie – dowództwa. Przerzucali nas w jedną [i] w drugą stronę. [Przykład: chwilowo przydzieleni jako wsparcie na teren cmentarza ewangelickiego, gdzie działał oddział „Parasola”, właściwie bez broni, a tu zmasowany ostrzał broni maszynowej i artylerii niemieckiej, na dodatek odłamki niszczonych grobowców wokół – makabra]. Człowiek ma żyć albo nie, nie zostałem wtedy ranny.

Nie było broni, ciągle miałem jeden granat. Czasem, jak była warta, to na dwie, trzy godziny dostawałem broń. Trudno mi jest powiedzieć, Warszawa się teraz tak rozbudowała… Wszędzie na Woli, gdzie były ogródki, to w tej chwili [są domy] staram się [przypomnieć sobie], w którym to [było] miejscu. Kiedy Niemcy na Płockiej likwidowali szpital, to byłem może dwieście – trzysta metrów [od tego miejsca]. I człowiek bezsilny, widział, jak ludzie przemieszczali się w płomieniach – pisk, krzyk, strzały. Wiadomo z wielu publikacji, co tam było. Jakaś zadra w tym momencie, bo człowiek siedzi [ukryty], powinien pomóc, a nie może się zdradzić, że jest w tym miejscu [bez właściwej broni].
Niemcy spychali nas coraz bardziej. I myśmy byli nie tym wojskiem, z którym miałem doświadczenia w 1939 roku, że wszystko [było] po kolei. Byliśmy na placu Kercelego – miał być zrzut, nie było zrzutu. Przeleciał samolot niemiecki – zrzucił plakat, papier [falował] i cicho opadał. [Pamiętam], że była księżycowa noc i wtedy – nie wiadomo, co to jest.
Będąc [już] na ulicy Okopowej, nasi dowódcy [zadecydowali], że przenosimy się na Stare Miasto, ale indywidualnie. Poszedłem przez cmentarz, zobaczyć, co u mnie w domu. Żona w tym czasie, jakby przeczuwając, poszła do siostry na Powiśle, na Drewnianą, [gdzie] była przez całe Powstanie. Zobaczyłem, że [nasze mieszkanie jest] puste i przeszedłem na Stare Miasto. Na Starym Mieście [byłem], zdaje się, że do 18 września [bez specjalnego przydziału], nie jestem pewny. Byliśmy przerzucani z miejsca na miejsce, jako niedozbrojeni, więc ciągle… Na przykład – to też bardzo charakterystyczne – na Podwalu róg Freta była na parterze apteka i myśmy mieli dyżur. Było różnie – musiał być przydział na lekarstwa, niektórzy chcieli prywatnie, [więc] był podział – myśmy dyżurowali, mieszkając na pierwszym piętrze. W pewnym momencie – na Barbakanie była prowizoryczna barykada – [słychać] szum, [ale] na wesoło. Wychylam się z okna – rozbierają barykadę. Podwalem wjeżdża tankietka, do ulicy Kilińskiego. Nie bardzo mnie to interesowało, bo to nie mój [rejon]. Widziałem, jak przejeżdża młody, przystojny chłopak, dobrze zbudowany, [prowadzi] mały czołg. Przed nim lecą dzieci z chorągiewkami. W pewnym momencie straszny wybuch. Na Kilińskiego [wybuchła] tankietka. Okazuje się, że Niemcy specjalnie ją podrzucili, była naładowana trotylem. W pokoju drzwi się otworzyły, zamknęły i wypadły. Wychodzę na ulicę – poszedłem tam. Wejście do narożnego domu (zdaje się, że przed wojną [było to] ministerstwo sprawiedliwości), [w którym] w czasie Powstania był szpital (wejście narożne, teraz jest inaczej) [było] trochę nadwyrężone. Po lewej stronie, jak teraz jest mur obronny, były domy. Na pierwszym piętrze stoi nieżywy mężczyzna, trzymając się balustrady balkonu. Okropne wrażenie. Dalej – tors, zdarta skóra z pleców. Nie mogłem patrzeć i wróciłem. Później weszła nasza żandarmeria. Cisza po tym, uczucie trudno [opisać]. Wielka jakaś [rozpacz], jak to można, ale to wojna.
Będąc na Podwalu, dostawaliśmy przydział. Między Podwalem a Długą było przejście. Od narożnika, od Freta była brama. Wchodziło się do piwnic, gdzie były duże beczki z winem (są, podobno, do tej pory, bo się pytałem). Myśmy przechodzili i szliśmy nie do Kilińskiego, tylko dołem, w kierunku placu Krasińskich. Stamtąd dostawaliśmy codziennie pół kubła wina – wytrawne wino czerwone, jedyne, które nas utrzymywało. Z magazynów ze Stawek mieliśmy [żywność] od smalcu do ozorków – siedem czy osiem gatunków [konserw]. To stało. Wódka stała litrami. Był też cukier. Myśmy grzali [wino] z cukrem i to nas trzymało przy życiu. Jedyne to, co można było…
Ponieważ [byliśmy] ciągle nieuzbrojeni, to myśmy byli [oddziałem] usługowym, ciągle: „Dwóch – trzech, czterech – pojedziecie tam…”.
Kilka razy przechodziłem z zadaniem. Kiedyś mówią, że na Długiej jest magazyn z koszulami, żeby tam pójść. To było od placu Krasińskich w kierunku zachodnim, pięćdziesiąt metrów na pierwszym piętrze był magazyn i też mnóstwo [tkanin]. Wchodzimy tam, mamy zabrać koszule i wracać z powrotem. Wyniosłem to. Bez przerwy był ostrzał, nie wiadomo skąd, kulki [latały] dookoła – już [nawet] człowiek się przyzwyczaił do tego. Pamiętam, że [do magazynu] wchodzili też cywile. Ponieważ byliśmy w rezerwie, więc było dużo czasu i koledzy niezbyt się popisywali – „A, może się coś przyda”. Pamiętam, jak jeden z kolegów niósł gdzieś całą belę materiału. Wtedy ginęli. Najbezpieczniej było zawsze na linii, gdzie Niemcy byli blisko. Nie było [wtedy] bombardowań, nie było ostrzału artyleryjskiego, były „szafy” i były karabiny maszynowe. Rzeczywiście na linii mało [ginęło]. Z naszych syndykalistów połowę zginęło, [dlatego że] gdzieś poszedł, po drodze [ginęli]. Wracając do magazynu, był [rozrzucony] taki cienki materiał i jak [cywile] wchodzili, to [zaplątywali] się w ten materiał i jeden z panów nie mógł się rozwinąć z tego materiału, [a pociski bez przerwy tu gościły].
Byliśmy na Krzywym Kole. Wracając na Krzywe Koło, to szedłem piwnicą, w piwnicy były beczki z winem. Były oczywiście pilnowane przez nas, żeby stopniowo je eksploatować, [była] tam ludność cywilna. Pamiętam – trochę słomy z krwią, leży facet. Wtedy pomyślałem – czy to było potrzebne? Może nie tak – czy słusznie? Ja jestem tu czynny, ale dlaczego on się męczy? Pamiętam, że tylko dwie koszule przyniosłem. Uważam, że ludność cywilna była najbardziej poszkodowana. Byłem w szpitalu Jana Bożego – nie wiem, czy już byłem u „Radosława”, czy jeszcze u syndykalistów, (Zgrupowanie „Waligóra”). W każdym razie przydzielili już nas do prawdziwego wojska. „Radosław” to było zdyscyplinowane wojsko. „Czata 49” – to byli wszystko podchorążacy. Byłem przydzielony do oddziału „Piotra” – Zdzisław Złociński.
W tej grupie był Marek Szymański, były hubalczyk, adiutant „Hubala”. Był „Pokrzywa”, „Podkowa” – wszystko podchorążacy. [Był] mój kolega Zbyszek Wyszyński, z którym myśmy później byli do końca Powstania, „Jozue” Dąbrowski. U „Radosława” była dyscyplina. Dwadzieścia cztery godziny na linii, dwadzieścia cztery godziny odpoczynku. Był rytm, wiadomo było, co jutro będzie. Czy [ktoś] zginie – nie [wiadomo], ale w każdym razie był jakiś porządek. Przyznam się, że najlepiej czułem się wtedy, kiedy tu zostałem przydzielony, bo wiedziałem, że wszystko jest zorganizowane, i koledzy, że na nich można liczyć. [Natomiast] tamta grupa była niespójna – tu był jednak monolit.
Jak byłem u Bożego Jana – trudno mi jest powiedzieć, czy to było przebicie się na Żoliborz… Początkowo nie byliśmy na Starówce, byliśmy najpierw na ulicy Przeskok. Ostatni mój [punkt], gdy chodzi o Stare Miasto to Franciszkańska 6. Stamtąd przyszedł rozkaz, że mamy się [ewakuować]. Nie wiem, skąd wiedzieli cywile: „Co? Nas opuszczacie?”. Ja nie wiedziałem. Przerzucili nas na plac Krasińskich do kanału i było zadanie – o tym nie wiedziałem. Najpierw szliśmy w dużym burzowcu – kanał, który ma dwa i pół metra wysokości, ale bardzo niesympatyczny, bo [zasklepiony] łukiem, dwa [jakby] siedziska i [dołem] płynęła woda. Później weszliśmy w kanał metr dziesięć. W międzyczasie dowiedziałem się, że mamy iść na plac Bankowy i opanować teren, żeby przepuścić ludność cywilną ze Starego Miasta do Śródmieścia. Kanał metr dziesięć to był muł i woda, [w sumie około trzydziestu centymetrów]. Myśmy szli z prądem, w kierunku placu Bankowego. Nie wiem, który byłem – może dziesiąty, może piętnasty, dwudziesty – nie wiem. W każdym razie trzeba się było trzymać [kolegi przed sobą]. Jak się puściło, to nie wiadomo – ciemno, to żeby dopędzić – wpadało się na niego. Oczywiście [słychać było] wiązanki „łaciny” brukowej. Ciągle zachować ciszę. Niektórzy nie wytrzymali, modlili się. Szliśmy z prądem i co jakiś czas ktoś zapalił światło – latarkę, wyobrażałem sobie, że jestem w bombonierce. Smród nieprzeciętny, ale kanał błyszczał jak szkło. Piękne to było. Nie wiem – że człowiek wtedy to widział. Doszliśmy do jakiegoś momentu – strzały. Ktoś wychodził na górę. Nie wiem, który byłem, ale w każdym razie bardzo blisko. Okazało się, że na górze, pod namiotami byli Niemcy (jak w tej chwili jest rzeźba [Jana] Nepomucena na Senatorskiej). Fontanna, która jest przed kinem „Muranów”, była tam w pobliżu. I jak nasi wyskoczyli, Niemcy się zorientowali, zaczęli kosić i dwóch czy trzech [naszych] zginęło. Zaczęliśmy się wycofywać. Przy wycofywaniu – szuranie [nogami] – zaczęła podnosić się woda. Ktoś nie wytrzymał, mówi: „Niemcy zasypali kanał, chcą nas potopić!”. Czuję, że woda podnosi się [do ud]. Ale już później umysł… [Idę] pochylony, głowy nie można podnieść – chcę żyć. Minąłem kogoś, w pewnym momencie uderzył mnie mazak [rozpacz] – myślę sobie – gdzie ucieknę? To było potrzebne, taki trochę wstyd. Wtedy zaczęła się „łacina” brukowa, zaczęli się modlić – każdy inaczej reagował. A jeszcze w dodatku na górze zaczęła bić artyleria. Uderzenie [hałasu] w uszy, człowiek dostaje [histerii], uczucie niesympatyczne. (Akcję na plac Bankowy prowadził kapitan „Motyl”. W samym ataku – mam dwie informacje: wiem, że prowadził kapitan Zołociński „Piotr”; natomiast Jędrzejewski „Jędras” napisał książkę, [że] on prowadził. Nie wiem, może to jest wszystko w porządku, że on miał własny oddział, a Zołociński drugi [oddział], może dwoma rzutami – trudno jest mi określić).
Po wycofaniu z niskiego kanału żeśmy [weszli] do burzowca, [gdzie] cztery godziny czekaliśmy na decyzję, czy mamy wrócić na Stare Miasto, czy… W końcu przyszła wiadomość, że idziemy na ulicę Warecką, kanałami do Śródmieścia. Szliśmy różnymi kanałami – raz burzowiec, później jest metr dziesięć. Był jeden moment ([obecnie], jak mam temperaturę, to mi się to śni): dwa kanały [zbiegały] się pod kątem [prostym]. Z tym że [były] o różnych poziomach – woda szła na dole i [górze]. Trzeba było przejść. Nie można było nogą, bo za niski, trzeba było albo nogami, albo… To było bardzo niesympatyczne, bo wszystko brudne. Człowiek już przyzwyczaił się do zapachu, później już nic nie czułem. Idąc ze Starego Miasta – myśmy byli w mundurach niemieckich, tak zwanych żabach – miałem [za pasem] kilogram, dwa kilogramy cukru w kostkach. Tym, co jakiś czas, [posilałem] się. Niektórzy pili wódkę, ja nie mogłem.
Po ośmiu godzinach pobytu w kanale wyszliśmy na Nowy Świat róg Wareckiej. Chodniki czyste, tak jak w tej chwili. Myśmy wszyscy zaczęli się śmiać. Patrzyli na nas jak na wariatów, dlaczego się śmiejemy. Widziałem, że w tym momencie szedł podchorąży (czy nawet porucznik) w białych rękawiczkach, a za nim szło czterech ludzi z noszami. Na Starym Mieście to dziewczyna brała rannego na plecy i czołgając się, przenosiła – jedna, a tutaj pięć osób. Dla nas to była operetka. Było zdjęcie – robił to kolega Sommer, pseudonim „Makina”. Dał mi małą [odbitkę] i gdzieś to posiałem. [Zdjęcie] zrobiliśmy przy Poczcie Głównej na placu Napoleona.
Ulica Hipoteczna – tam zaprosili nas na obiad. Też szok. Piękna, duża sala, długi stół, biały obrus, srebrne nakrycia. Myśmy mieli, tak jak mówiłem, dużo [konserw], nie było chleba, nie było pomidorów. A tu nam dają kaszę jęczmienną (nazywaliśmy [ją] dębową) i mówią, że więcej nie będzie. Na specjalnych [miejscach] był rozrzucony chleb. Mówią: „Więcej nie dostaniecie”. I w jednej minucie chleb zginął, każdy sobie [wziął].
Zatrzymaliśmy się krótko na Złotej (nie [wiem dokładnie], w którym miejscu). Pamiętam, że po wodę trzeba było iść do studni, ciągle były ostrzały. Nam, jako powstańcom, [dawali wodę] bez kolejki, a ludzie [stali] w kolejce, bo już wody w [wodociągach] nie było. Jak weszliśmy do budynku, zaczęli: „No, bohaterzy”. Myśmy się [zainstalowali] na czwartym piętrze, było [jeszcze] piąte piętro. Zawsze wiedzieliśmy, że nad nami musi być jeszcze jedno piętro, bo jak były „szafy”, to niszczyły kompletnie. Wchodząc do [pomieszczeń], szyby wszystkie [wybijaliśmy] No i jaka profanacja, [rozbój], jak można! Dopiero się później [lokatorzy] przekonali, że to było słuszne.
Później nas przetransportowali na Mokotowską, [gdzie] byliśmy jakiś czas. Przeszliśmy na Książęcą 7. Po drugiej stronie ulicy był szpital Świętego Łazarza (nie ma teraz śladu). Tam byliśmy jedną czy dwie doby, nie pamiętam. Niemcy ostrzeliwali z BGK. Zginął tam „Kujawiak”, nasz kolega, bardzo sympatyczny. Jeszcze [pamiętam] moment, łączący się z naszymi świętami. Po Powstaniu byliśmy jakiś czas w [gmachu] YMCA – był ostrzeliwany z sejmu. Tam zginęła siostra Dąbrowskiego, a jedna koleżanka dostała postrzał w [górną wargę], tak że wargę wycięli. Piękna dziewczyna. (Dygresja. Jesteśmy na Powązkach, może pięć, dziesięć lat temu, nie pamiętam. Rozmawiamy i mówimy: „Słuchajcie, pamiętacie, co się z tą dziewczyną stało, której tak…”. – „No właśnie, ciekawe”. Podchodzi do nas, mówi: „To ja jestem”. Przyjechała z Kanady. Bardzo ładnie zrobili [operację], nie było nawet śladu).
Stamtąd, obok domu Pniewskiego przeszliśmy na dół, przez szpital Orłowskiego na Okrąg. O ile Stare Miasto, nie mówiąc o Woli… To na Czerniakowie byliśmy zajęci non stop, ciągle gdzieś [było zajęcie]. Jesteśmy na Okrąg.
Mała [dygresja] – pierwszy raz zobaczyłem „Radosława”. Nasz dowódca, Runge, był dowódcą „Czaty” ([był również] „Motyl”). Ciągle jazgot – oni grają w karty. Nie mogłem zrozumieć, jak stać ich na to myślenie, [grę] w karty. No, dowódcy.
Jesteśmy na Okrąg – tym razem już w piwnicy, bo niebezpiecznie. Niemcy byli tak wstrzelani od strony elektrowni, mostu Poniatowskiego, że trzeba było uważać.
Małe dygresje niebojowe: jesteśmy na Rozbrat róg, zdaje się, Przemysłowej. Uderzył wielki pocisk z „Berty” – duże pociski, [działo] kolejowe. [Pocisk] uderzył w dom, połowę domu skosił od razu. Jeden z kolegów znalazł się na klatce schodowej, a tam [były] gazy – uciekał aż na strych. Natomiast ja siedziałem na dolnym materacu, jadłem makaron. Jak pocisk uderzył, to… W pewnym momencie – zwariowałem. Przecież ściana była trzy metry [ode mnie], a teraz [mam ją] metr przed sobą. Patrzę, oglądam się – wszystko w porządku. Wstałem, okazało się, że byłem przy kredensie, a za kredensem były drzwi. Jak dom dostał, to wepchnęło mnie na środek pokoju. Gdy chodzi o Czerniaków, to były sytuacje [ na przykład] na Śniegockiej. Wtedy „Jozue” Dąbrowski dostał awans [na] porucznika. „Czarny” – Szymański, ponieważ był ranny, [został oddelegowany] do innych spraw. Zresztą ciągle [byliśmy] z kim innym, codziennie się zmieniało. Codziennie zmniejszał się teren. Na przykład dwa razy byłem pod dowództwem „Motyla”. „Jozue” dostał porucznika i dowództwo [naszej drużyny]. Mamy zająć [miejsce] na Śniegockiej. Na Śniegockiej były cztery oficyny i trzy podwórka. Wchodzimy, „Jozue” omawia sytuację na podwórku. Muszę [dodać], że Czerniaków, [oddziały Czerniakowa] nie był uzbrojony. Na przykład [ja] w końcowej fazie miałem swoją broń, karabin, miałem dwa czy trzy granaty i wspólnie z Wyszyńskim mieliśmy erkaem. [To był] lotniczy karabin maszynowy, szybkostrzelny. W tym czasie, oddziały, zdaje się, „Kryski”, zwolniły tereny [Śniegockiej] i weszli Niemcy, zaczęli [nas] ostrzeliwać. Jedno podwórko, drugie podwórko, a my jesteśmy we wnętrzu, na parterze. Niemcy są na górze i z góry zaczynają rzucać granatami. „Jozue” został ranny, na tym się skończyła jego działalność, już później nie uczestniczył [w walkach].
Innym razem – na Przemysłowej. Jesteśmy na czwartym piętrze, przez balkon obserwujemy Rozbrat. Zaraz za ścianą są Niemcy w drugim pokoju. Jesteśmy na czwartym piętrze, Niemcy przebili piwnice i dostali się [na nasze tereny walki w piwnicy]. Sytuacje były czasem nieprawdopodobne.
Jesteśmy na Okrąg – wracamy z jednego z dyżurów. Siedzi trzech czy czterech żołnierzy – „berlingowcy”. Nic nie mówią, broń trzymają [w pogotowiu] – w razie czego. Siedzimy. W pewnym momencie wpada ktoś od nas, mówi: „Słuchajcie, PAL (byli żołnierze AL, Armii Ludowej i Polskiej [Armii] Ludowej) załamali się na Zagórnej, musimy im pomóc”. Poszliśmy. Wracamy z powrotem [ci żołnierze], mówią: „To jak to? Wy razem z nimi?”. Myśmy zaczęli się śmiać. Oni dopiero się rozgadali. Powiedziano im: „Uważajcie na akowców, bo mogą was zabić”. Tu dopiero zaczęły się polskie rozmowy. [„Berlingowcy”] przyjechali z dowódcami omówić pomoc dla Powstania. Wysłał ich Berling, za co później został odsunięty przez władze rosyjskie. Później była pomoc w postaci wojska...

Jeszcze przed tym: ponieważ znaleźliśmy się w trudnej sytuacji już na Czerniakowie, to „Radosław” doszedł do wniosku, żeby nawiązać kontakt z wojskiem polskim. Myśmy wtedy udawali, że atakujemy port Czerniakowski (tam, gdzie byli Niemcy), a w tym czasie kajaki [przepłynęły] na stronę praską, na Saską Kępę. To było pierwsze spotkanie z „Motylem”. Drugie spotkanie: wyznaczyli nas, kilka osób, wyszliśmy na wybrzeże w celu odebrania wojska Berlinga, które przepływało pontonami.
Napisałem z tego małe wspomnienia, jako ubarwienie, przeprowadzania wojsk na pozycje.
Wyszliśmy nad Wisłę. Było [małe zagłębienie lądu], wnęka wybrzeża. Od strony mostu Poniatowskiego zasłaniał nas jeszcze statek „Bajka” – był zatopiony przy samym [brzegu]. Niemcy z cekaemów strzelali z mostu Poniatowskiego w naszym kierunku. Zagłębienie to było na jeden ponton. A z drugiej strony, z portu Czerniakowskiego Niemcy [też] ostrzeliwali. Tak że jak dopływały pontony, to zmieścił się jeden, a drugi już był półtora metra, może dwa metry [dalej], to już latały pociski. [Niemcy nocą] strzelali pociskami kolorowymi, pociski [odbijały się o wodę] tak jak rzucanie kamieniem, tak zwane kaczki. Jak [przypływały pontony z wojskiem] to my, jako łącznicy, braliśmy grupę żołnierzy i przeprowadzaliśmy na Zagórną, na Wilanowską, na Przemysłową (jeszcze wtedy [na] Przemysłową). Pewnego dnia [przypłynął] ponton, wysiada porucznik, staje na baczność i: „Melduję ci, Warszawo, że więcej na Wschód nie wrócę”. W tym momencie przed pontonem uderza pocisk, fontanna wody – tak jakby [ekran] w teatrze. Dla nas „Przysięgam ci, Warszawo” było trochę śmieszne. Dla niego było ważne? Wtedy nic się nie stało, [tylko] koleżanka „Ksenia” dostała w rękę odłamkiem pocisku.
Ostatnim razem, jak ja byłem na wybrzeżu – kolega Wyszyński wcześniej wziął grupę, przeprowadził na Wilanowską i tam został – zrobiło się jasno, zostałem najbliżej, na Solec 43. To był, zdaje się, 18 września, kiedy był wielki nalot lotników amerykańskich. Po dwóch godzinach już zrobiło się szaro. Nasz dobytek terenu był niewielki, bo już [kończył się] na Czerniakowskiej, a przecież do Solca to niedaleko. [Niemcy] zaczęli nas atakować. Atak, oczywiście, został odparty, ale mój kolega, będąc na Wilanowskiej, zginął. Dla mnie to było [straszne]. Wieczorem na Solec przyszedł ranny „Czarny” – Szymański, była „Ksenia”, „Kaja”, był Sommer. Nas jako rannych (ja byłem kontuzjowany, najbardziej czynny) przewieźli na stronę praską.
Na Saskiej Kępie [byliśmy] do rana. Rano zabrali [nas] łazikiem do Anina. Pod namiotami był szpital. Opatrzyli „Ksenię”, a Szymańskiemu zrobili zabieg i zabrali do szpitala do Lublina. Jak go wyleczyli, to go zaraz zamknęli – to było normalne w tym czasie. Rozmawiamy z żołnierzami i od razu żołnierze mówią: „Słuchajcie. Politruk jest niesympatyczny. Dowódca batalionu jest bardzo sympatyczny. Jak macie legitymacje, to oddajcie nam”. Ja nie miałem.
Dostałem zupę z jaglanej kaszy, gorącą, jem. [Dostałem] jeszcze stakaniec wódki radzieckiej – [poczułem się] jakoś nieprzytomny, oczy zamglone. W pewnym momencie słyszę: Kto wy? [Patrzę], a my jesteśmy w wianuszku żołnierzy z karabinami. Oficer [pyta]: Kto wy? – jak by nie wiedział. Załadowali nas do samochodu, dowieźli nas do szosy Miłosna – Warszawa, później piechotą do Wesołej. U dowódcy armii przyjął nas podporucznik (zresztą były wydawnictwa – [serie] „Tygrysy” i ten porucznik to [w nich] opisuje i podaje nasze pseudonimy). Oczywiście powiedzieliśmy o [sytuacji na Czerniakowie]. „Jesteście wolni”. Mówimy, że nie pójdziemy bez przepustki. Wydał kawałek papieru, podpisał. Szkoda, nie wiem, gdzie się to podziało. Zdaje się, że wziął to Sommer – nie wiem, co się z tym stało. Staszek Sommer mówi: „Idziemy do Radości, bo mam tam metę”. Dochodzimy tam, okazuje się, że jego koleżanka mówi: „Słuchajcie, źle żeście trafili, bo na górze jest dowództwo radzieckie”. Rano [cicho opuściliśmy ten teren]. Doszliśmy do Pragi na Stalową 21 do państwa Wyszyńskich. Myśmy się rozdzielili. Myśmy we trzech poszli do Radości, a dziewczyny poszły na Pragę, bo na Inżynierskiej mieszkała „Ksenia” (odwiedziliśmy [ją]). Zostałem u Wyszyńskich, ponieważ nie miałem gdzie [wrócić]. Mieli sklep kolonialny, więc byłem subiektem w tym [sklepie]. Ale miałem straszne życie, bo pani Wyszyńska codziennie mnie pytała [o syna], codziennie musiałem powtarzać, a nie byłem przy śmierci Zbyszka. Byłem na Solcu, a codziennie musiałem [odpowiadać]. Dla mnie to była męczarnia. Rozumiem ją, bo to matka. W dodatku – zostawiłem żonę i półrocznego synka, więc miałem swoje zmartwienia.
Jak w styczniu Rosjanie zajęli Warszawę, nie mogłem przejść [do Warszawy]. Wisła była zamarznięta, można było przejść na drugą stronę, ale wojsko obstawiło. Więc [przeszedłem Wisłę na wysokości Świdra]. Oczywiście plac Parysowski, spalony dom. Miałem znajomego inżyniera – architekta na Żoliborzu, na ulicy Brodzińskiego. To też dla mnie istotna sprawa. Podczas okupacji przychodzili rzeźbiarze [do firmy] i – ponieważ byłem obeznany z kuciem w kamieniu – podczas okupacji z ich modelu przekuwałem rzeźby w kamieniu, w marmurze, piaskowcu. W tej chwili nie pamiętam nazwiska, ale i jemu zacząłem przekuwać, ponieważ to był architekt i rzeźbił sobie podczas okupacji. Był Żydem. Miał bardzo ładną żonę, bardzo semicka, pianistka. Studiował, kończył studia w Paryżu, [gdzie] ożenił się z Francuzką, przyjechał [do Polski]. Prowadził rysunek, chodziłem do niego na rysunek – po prostu zaprzyjaźniliśmy się. Już to, co przekuwałem, to nie liczyłem – to było wtedy na innych zasadach. Uroczy pan. Jak wybuchło Powstanie, doszedł do wniosku, że schronią się w piwnicy. Brakował im tydzień do oswobodzenia. Na rogu alei Wojska i Brodzińskiego był stary, niewykończony dom i zajęli siedem piwniczek. Wejście było od góry, przysłonięte drewnianą balią. Było wszystko dobrze (dowiedziałem się od innego, który ukrywał się w innym miejscu, który się uchował). [Dowiedziałem się], że dokąd mieli spirytus – gotowali na spirytusie. Ale później owało. To było sześć tygodni, [było] sześć osób – zaczęły się konflikty. Między innymi byli tam Polacy. Były, zdaje się, trzy małżeństwa. Zaczęły się nieporozumienia. Palili drzewo – [na tym] zaczęli odgrzewać potrawy. [Unosił] się dym i Niemcy zauważyli. To była opinia tego pana, który [mi] o tym mówił. Rozstrzelali ich. Tak że przychodząc na Żoliborz, na Brodzińskiego, trochę dalej było wolne miejsce, zająłem pokój. W międzyczasie dowiedziałem się, że żona jest w Mogielnicy, później ją ściągnąłem. Dłuższy czas jeszcze pracowałem w sklepie, a później zacząłem już [pracować] w innym [miejscu].
Kiedy był moment, że „Radosław” musiał nas ujawnić, wtedy zapisałem się do ZBoWiD-u. Oczywiście na Żoliborzu musiałem chodzić [co niedzielę] na spotkania – dyskusja na temat pierwszego artykułu „Trybuny Ludu”, wiadomo, co to było. Raz nie poszedłem, to była awantura dlaczego. Musiałem utrzymać rodzinę, więc różnymi sposobami, różne prace wykonywałem.
Jeszcze podczas okupacji chodziłem na komplety. Było nas czterech. Kolega, który był ze mną (najbliżej), pojechał na Zamojszczyznę. Kiedy Niemcy likwidowali Zamojszczyznę – [kolega] pojechał tam z bronią i tam zginął. W końcu zostałem sam. Chodziłem [na komplety] na Mariensztat, był tam nauczyciel, który nas prowadził.
U Lubowieckiego robiłem różne prace, również profesorowi Strynkiewiczowi przekuwałem jedną rzeźbę w granicie. Strynkiewicz jeszcze nie był profesorem, przed wojną był adiunktem. Organizowała się akademia. [Strynkiewicz mówi]: „Wie pan co? Ponieważ pan zna [kamień], przyda nam się pan w akademii jako instruktor obróbki kamienia”. Mówię: „A może ja bym zdawał?”. Zdałem, bez matury, do akademii. Bałem się zrobić maturę w Warszawie, [myślałem], że sobie nie poradzę. Ponieważ miałem znajomych na Śląsku, więc pojechałem na Śląsk i tam, w Kłodzku, udało mi się. Oczywiście [zdałem] z jakąś tolerancją, bo wiedzieli, że powstaniec, ale w każdym razie przywiozłem maturę. Długi czas byłem asystentem u Strynkiewicza. Później były naciski, żeby się zapisać do partii. Mówię: „Nie, ja mam rodzinę, nie mam czasu”. Cztery czy pięć osób, kolegów z Akademii i ja – poszliśmy na historię sztuki na Uniwersytet Warszawski, bo profesor Starzyński powiedział: „Wy wnosicie nowy element, bo dotykacie sztuki, a tu sami teoretycy”. Nie robiłem pracy magisterskiej, bo to mi nie było potrzebne. Ale mam dyplom II stopnia. Ponieważ miałem znajomość [obróbki] kamienia, byłem obeznany w tym zawodzie – odszedłem z pracowni profesora Strynkiewicza (wtedy była taka konieczność) i stworzyłem warsztat – zakład obróbki kamienia przy akademii. Później była konieczność, ponieważ owało konserwatorów, Warszawa była zniszczona. Będąc studentem, pracowałem w przedsiębiorstwie KAM – Konserwacja Architektury Monumentalnej. To była pracownia na placu Piłsudskiego, na terenie pałacu Brühla (były zrobione baraczki). Bez przerwy – i studiując, i pracując – utrzymywałem rodzinę. Może dlatego, że znałem obróbkę kamienia, a wtedy rekonstrukcja różnych rzeźb na terenie Warszawy była potrzebna i było potrzeba konserwatorów, przeniosłem się z wydziału rzeźby do pracowni (ale [to] nie był jeszcze wydział konserwacji)… Myśmy później stworzyli [katedry]: profesor Bursche – konserwacja malarstwa, profesor Tuszewski – konserwacja papieru i ja – konserwacja rzeźby kamiennej. To były lata siedemdziesiąte, jak stworzyłem katedrę konserwacji rzeźby kamiennej. W 1972 Waldorff zaprosił mnie na pierwsze spotkanie kiedy stworzył Społeczny Komitet Ochrony Starych Powązek. Ja reprezentowałem akademię, a Waldorff ciągle mówił: „Panie, ja potrzebuję konserwatorów. Pieniądze – każdy mur rozbiję”. Jako przykład: poszedł do Cyrankiewicza i mówi: „Potrzebuję pieniędzy na konserwację pomników”. – „Nie mam”. – „To ja się nie ruszę stąd”. I załatwił. To był Waldorff. Zresztą mówił: „Słuchajcie, powiedzcie, gdzie zdobyć pieniądze – adres, to ja resztę załatwię”. Co roku wystawiałem czterech [konserwatorów] – bo tylu mogłem… Po czterech latach studiów na konserwacji (później było pięć lat, myśmy wydłużyli, bo jest do opanowania za obszerny materiał) – dostarczałem komitetowi konserwatorów. Studenci, po skończeniu akademii, od razu wchodzili w życie. Do tej pory mam [z nich] przyjaciół. Przeszedłem na emeryturę w osiemdziesiątym roku i jeszcze później pracowałem jako emeryt. Z komitetem powązkowskim współpracuję, mamy komisję konserwatorską na Powązkach. Tak że życie bogate, przyznam się, że chyba nikt nie jest zadowolony z życia tak jak ja, bo to, co chciałem – osiągnąłem [w przekazywaniu wiedzy o kamieniu, jego obróbce, jak i mojej pracy twórczej w dziedzinie rzeźby].



Warszawa, 18 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska
Adam Roman Pseudonim: „Adam” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Radosław”, Batalion „Czata 49” Dzielnica: Wola, Starówka, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter