Nazywam się Aniela Brzozowska, urodzona 6 kwietnia 1922 roku.
Pamiętam, jak leciały samoloty nad naszym domem, nad podwórkiem i wszyscy z domu wyszli patrzeć, że lecą samoloty. Od szpitala Świętej Zofii leciały samoloty. Przyleciały raz, przyleciały drugi raz w tę i z powrotem, jak wróciły, to zaczęły rzucać bomby. Część ludzi była ranna, część zabili i odjechali.
Miałam siedemnaście lat.
Na Kaczej, na Woli.
Moi dziadkowie i babcia wprowadzili się wcześniej […] na Kaczą pod numer 14, to był taki pokój, jak dziadkowie mieszkali.
Urodziłam się w Rypinie, ojciec mój jest z Rypina, mama była w Rypinie, to jak przyjechałam, to miałam pół roku. Była duża rodzina, dziadek, babka z synami (dziewcząt babcia nie lubiła) mieszkali w dużym pokoju, a my w mniejszym pokoju.
Mój ojciec z zawodu był szewcem, robił obuwie, tak zwane sztyblety dla wojska i dla policji. Dobrze mu było, bo dobrze zarabiał, dobry był fachowiec, miał ludzi, którzy pracowali u niego i miał zbyt dla policji i dla wojska.
Z tym to było trochę gorzej, bo byłam najstarsza.
Czworo, a piąty urodził się już w czasie okupacji. Miał trzy latka, jak nas wywieźli do obozu.
Na Leszno do szkoły imienia Aleksandry Piłsudskiej, a później chodziliśmy do gimnazjum, tam było przedszkole, gimnazjum, dom nauczycielski. W 1939 roku szkoła była oddana do użytku.
Taki kiedyś był zwyczaj, że mężowie pracowali, a żony wychowywały dzieci. Tak samo nas było wtedy czworo, to matka pilnowała, żeby dzieci poszły do szkoły, żeby były najedzone, żeby były czyste, żeby na czas przyniosły [przyszły]. Podwórko mieliśmy olbrzymie, za ścianą były jakieś deski i jeździliśmy na rowerach, taki welodrom był. Przez śmietnik na welodrom na rowerze jeździłam, bo byłam najstarsza z rodziny. Spokojni, nie rozrabiaki, nie pijaki.
Zaczęłam chodzić, ale nie skończyłam, bo na Żelaznej zajęli całą szkołę Niemcy, bo przecież oni bardzo szybko weszli do Warszawy, już tam nie chodziłam. [W naszej kamienicy] porobili sobie mieszkania, to później mama się bała, że ja najstarsza nie wiadomo co [się może ze mną stać], to już byłam w domu. Później, jak przyjechałam, to kończyłam.
Dopiero w obozie zaczęłam pracować.
Z konspiracją to od początku wojny, nie osobiście, tak, jak powiedziałam, mój mąż, ojciec idzie i bracia.
„Zośka”, „Parasol”.
Jan Wielągowski.
Dwóch.
Jeden miał Edward; drugi, młodszy, Zygmunt.
Tak. Później mieszkaliśmy na Kaczej pod 13, jak wyszłam za mąż, jak był napad na Kutscherę.
Moja mama tak się bała, że ma jeszcze jedną córkę, którą musi wydać za mąż, że miałam skończone szesnaście lat [kiedy wyszła za mąż]. Mama bała się, że później będę starą panną.
Przed wojną był ślusarzem na Kaczej pod numerem 6, a w czasie wojny właściciel to zamknął.
Tak.
W 1942 roku, w sierpniu.
Tak. Mąż mój był, ojciec był i tych dwoje braci.
Tak.
Miałam dwuletniego syna i pięcioletniego brata. Moja mama miała czterdzieści dwa lata i nie miała cierpliwości do dzieci. Wykąpała, ubrała, nakarmiła ewentualnie i ja, jeszcze zanim urodził się mój syn, to jeździłam wózkiem na spacer.
Tak, bo on jest dużo młodszy od mojej siostry, a lubiłam z nim jeździć, bo on był bardzo ładny – ciemne miał włosy, oprawę ciemną, ciemne oczy, szybko się opalał, kto przechodził, jak w wózek zajrzał: „Oj, mama taka szczęśliwa, taka ładne dziecko ma”. Nieraz mówiłam, [że to mój brat,] drugi raz nie. Mój syn to miał takie włosy jak ja, blond, i białą cerę, to już nie było to.
Dwojgiem dzieci, bratem najmłodszym i swoim synem.
Jak mieszkałam na Kaczej, a Powstanie wybuchło o piątej, to wszyscy z naszych bloków poszli na ulicę Wolską i się zgrupowali, i zaczęła się działalność.
Barykady stawiali na Młynarskiej (Wolska i tu [po przekątnej] była Młynarska) i tam zaczęła się walka. To było bez przerwy, bo byli nie tylko z naszego domu, ale i z innych domów. Zmieniali się, jedni przychodzili, jak blisko domu, a jak dalej, to też przychodzili, bo to była dzielnica naszej Woli − Młynarska, Wolska i wykopane [były] doły, to nie była barykada, bo piach, który brali z dołu, to wysypywali. Niemcy szli od cmentarza.
Przeleciały pierwsze samoloty od [szpitala Świętej] Zofii w tą stronę, to już było dużo zabitych, młodzieży.
Pamiętam, jak leciały samoloty, jak bombardowały, bo od [szpitala Świętej] Zofii lecieli w tą stronę, to bombardowali. Już kilka osób było. Dom, co mama mieszkała, to był już bez dachów i bez schodów. Jak rzucili bombę, to się rozwaliło. Dużo było ludzi rannych i dużo było już przeważnie młodych, bo to pierwsze [naloty], każdy chciał zobaczyć, głowę brał do góry i przyglądał się. To pamiętam.
W ogóle nie brałam udziału w Powstaniu, tylko brał mąż, ojciec i moich dwóch starszych braci. Oni jeździli, przywozili broń. Na parterze mieszkał policjant, to on się nimi wszystkimi, nie tylko moją rodziną, ale i innymi opiekował. Jak było tak, że Niemcy łapali, to on im zakładał kajdanki na ręce i prowadził rzekomo do komisariatu.
W tej chwili to nie pamiętam, może mi się przypomni.
Tak.
Jak później mieszkałam pod trzynastym, dozorca, jego syn, to wszyscy należeli, zresztą cała ulica należała do AK i do tego jednego zgrupowania. Jak był napad na Kutscherę, to mieszkaliśmy wtedy na trzecim piętrze, bo była mama na pierwszym, a później z mężem się wyprowadziliśmy pod trzynasty. Dozorca też należał [do konspiracji] i jego synowie. Dozorca tylko zastukał i mąż mnie wyprowadził do mamy, żebym nie była sama, a to było wieczorem już, to dwóch było, ale ich nie widziałam, tylko został mąż z nimi i później rano przyszedł do mamy, że już mogę pójść, bo ich odprowadzili.
Nie.
Ani ojciec, ani mąż, bracia też nie.
Jak rzucili bomby, to wody w ogóle nie było, po wodę trzeba było chodzić do zakonnic, a zakonnice nie zawsze dawały wodę, bo się bały, że dla nich zanie. Chodziliśmy na Żytnią, to przez podwórka się przechodziło, to jedne dawały, a drugie nie dawały. […]
Mój brat miał pięć lat, mój syn miał dwa lata i nas wyrzucili z tych domów, które były bombardowane. Dalej, jak była Kacza, Wolność to była fabryka wody mineralnej i wody sodowej, to były świeżo wybudowane [domy], nas zaprowadzili mężczyźni i byliśmy w piwnicach. Jak kto miał koc, to na kocu [siedział], kto miał palto, to na palcie.
Wszyscy sobie zrobili [schron], bo to było murowane i było głęboko, każdy chciał się uchronić.
To było koło dwóch tygodni, więcej nie było. Później weszli Niemcy, wyprowadzili nas stamtąd i zaprowadzili Okopową, Lesznem, później do Wolskiej, Młynarską do kościoła, ale odłączyli tylko mężczyzn. My kobiety byłyśmy po [jednej] stronie, a mężczyźni byli po [drugiej] stronie.
W sierpniu, bo przecież Powstanie wybuchło w sierpniu.
Mama była ranna i była zabrana do szpitala.
Ze swoim synem i z najmłodszym bratem. Dwóch starszych braci nie było, a siostra też była ranna, to leżała w szpitalu na Płockiej.
Nas z dziećmi [zabrali] na Dworzec Zachodni. Wsadzili do wagonów, a z Zachodniego [wywieziono] do Pruszkowa.
Byliśmy w rowach, dołach, [w których] reperowali parowozy, wagony takie normalne i towarowe. Jeść to nam dawali gospodarze, to pomidorów przywieźli, czegoś, a Niemcy nie dawali nam.
Nasi to byli tacy dobrzy. Męża siostra była ze mną w obozie w Pruszkowie i spotkałam ojca i były takie pielęgniarki, [które, powiedziały,] że mogą wyprowadzić. Spotkałam jedną i prosiłam, żeby wyprowadziła ojca, bo ojciec w przeciągu dwudziestu czterech godzin zrobił się [siwy], a [wcześniej] miał włosy zupełnie czarne, broda siwa i włosy były siwe. Później przyszła... Miałam nawet dużo pieniędzy, bo mąż kazał zabrać mi pieniądze i biżuterię miałam, to jej dam, co będzie chciała − czy pieniądze, czy biżuterię. Ona powiedziała, że jak jej pieniądze dam, to ona wyprowadzi, ona nie będzie dwa razy przychodziła, taka jakaś młoda uczennica. Mówię: „Jak dam pieniądze, a ty nie przyjdziesz, z dziećmi zostanę bez pieniędzy, bez niczego”. Mówi: „Nie mogę tak ryzykować”.
Polka.
Nie zabrała ojca, ja jej biżuterii ani pieniędzy nie dałam, to później nas wyprowadzili na tory kolejowe i oddzielnie mężczyzn, oddzielnie kobiety. Byłam po jednej stronie, ojciec był po drugiej stronie. Pakowali [nas] do wozów towarowych, to platformy były. Jedna kobieta urodziła dziecko w Pruszkowie, to nie miała ani pieluchy, ani nic, to się zbierałyśmy na pieluchy, na puder, żeby zasypać to dziecko, bo o kąpieli to nie było mowy.
Ojca wywieźli gdzie indziej i nas wozili dwa tygodnie po różnych obozach.
Byliśmy w Lehrte, pracowaliśmy w wojskowych namiotach, a była już nie słoma, tylko siano i wszy, ale dawali nam coś do jedzenia. Jednego dnia brukiew, drugiego dnia kapusta. Spałyśmy pod namiotami, ale ani się czym przykryć, ani pod, ani nad i też ludzie byli różni. Takie siano było. Tam byłyśmy pewnie z tydzień, później nas zaprowadzili do kąpieli.
Dzieci nie było z nami, tylko dorosłe osoby, to tylko sprawdzali, czy głowa czysta, czy wszy nie ma. No i kąpiel, prysznic – to jeszcze nie dosyć, że człowiek się nie umył, to nie spłukał. Później wzięli nas do baraków […], dali nam po jednym kocu na osobę, dostałam jeden koc i mój syn… Później męża siostra, brat dostał, bo to ona chciała być koniecznie z moim ojcem, żeby być razem. Przeskoczyłam, mówię: „Co ty robisz, przecież z ojcem ciebie nie wezmą, bo ani małżeństwo, ty inne nazwisko, ojciec ma inne nazwisko, to gdzie się pchasz? To zostawiasz mnie z dwojgiem dzieci, a do ojca idziesz?”. Ojciec dopiero jej powiedział, żeby przyszła do mnie. Mówię: „Weź jednego tego starszego za rękę, jak będzie Niemiec, żeby ci nie zabrał, to powiedz, że to jest twój!”. I tak było. Trzymałam swojego na ręku, a ona mojego brata za rękę. Tak to by ją zabrali do obozu karnego, tak jak ojciec był, ojciec był w obozie w [Mittelbau]-Dora.
W Buchenwaldzie byliśmy, w Lehrte byliśmy, jeszcze jakieś, kilka obozów. Dwa tygodnie nas wozili w świńskich wagonach.
To było koło Braunschweigu, w tej chwili nie pamiętam. […]
Tak, wszyscy, razem z małym braciszkiem.
To było koło lotniska, nie pamiętam w tej chwili.
Od Powstania. Później weszli Amerykanie, później Amerykanie wyszli, weszli Anglicy, bo to na lotnisku było. Później wyszli Anglicy i podzielili... Las był, później przez drogę byli Rosjanie, a my [po drugiej stronie]. Ale Amerykanie to byli dobrzy ludzie, dawali tym ludziom jeść i paczki, a Anglicy już nie. Był taki pawilon, można było sobie wybrać czy sukienkę, czy buty, to [rozdawał] Czerwony Krzyż, kazali już wybierać.
Miałam przy sobie dwoje tych maluchów, bo jedno dwa latka, drugie pięć. Mój syn zachorował na krwawą dyzenterię, to z niego się lało, darłam materace, ściągałam płótno, majtki im szyłam, bo przecież nawet nie było w co ubrać tych dzieci, byłam w takim obozie, to się nazywał obóz pracy. A nasze Polki, jak nas przywieźli, to powiedzieli, że oni nie mają co jeść, jeszcze nas z dziećmi przywieźli. Dobrze, że byli mężczyźni, to jak dali sienniki wypchane wiórami, to nam wypychali poduszki, sienniki. Jeszcze miałam takie szczęście, bo miałam papierosów sporo, to przecież ich częstowałam, to żeby mogli, to by wszystko zrobili. W starych barakach mieszkaliśmy, okna były bez szyb, tylko tak zwane antaby, drewniane, zamykane.
Ja byłam wywieziona z Powstania, to jak mogłam być dwa lata?
Byłam w tym obozie, mnie gestapo pobiło, a później za karę do kopalni – w kopalni soli pracowałam. Gospodynie były takie zaradne, to piec był [bardzo] wysoki, były wiaderka takie, co kiedyś marmoladę Niemcy sprowadzali i dzielili (to było w czasie okupacji), to zbierały grzyby i gotowały w tych wiaderkach. Był jakiś pojemnik na rurze, było to wiaderko, było coś. Były małe dzieci, mój był najmłodszy, ale były dziewczynki, tak naokoło tego pieca dzieci biegały. Jedna przebiegła, jeden chłopiec, chyba mój starszy brat, starszy, pięć lat miał, później weszła dziewczynka, było czworo takich małych dzieci. Później mój syn wpadł w grzyby.
Tak. Miał ręce poparzone i nogi poza kolana. Wzięłam koc, okręciłam się z nim. Z koleżanką z tej sztuby co ja, ona ze mną poszła, bo to półtora czy dwa kilometry trzeba było iść na policję, policja była, wojskowi. Wszyscy mnie powiedzieli, żeby nie iść do pracy. Kobiety, jak były, to dały temu dzieciakowi jedna cukierki, druga jakieś śniadanie czy coś takiego, ale nie powiedzieli mi, żeby nie iść, bo wiedziałam, że kapo to już mnie pobił raz, teraz drugi raz, to ja wiem jak będzie? Miotły takie były robione, powiedziałam, że nie pójdę, dlatego że jest dziecko chore, byłam u lekarzy, powiedzieli, że nie obowiązuje mnie pójść, to zaczął mnie szarpać, uderzył mnie raz, drugi. Najpierw miotłą, to miotłę mi wyrwał, wyciągnął z ręki, to później takie drewniaki były, ja drewniaka i do niego. To wyciągnął mnie do lasu, bo to w lesie było, nikt mnie nie pomógł, nawet nasze Polki, bo się bały, żeby one nie dostały. Taki był raj w obozie.
Później, jak weszli już Amerykanie, to Niemcy uciekli, bo były koszary wojskowe niemieckie, to się przeprowadziliśmy. Jeden taki, on w Wilnie mieszkał, był w takim wieku jak ja (człowiek młody, jeszcze, jak się wykapie, jakoś uczesze, jakiś ciuch założy, to względnie wyglądał), przyszedł, pytał się, co mam zrobić z dziećmi. Mówię: „Muszę wykąpać i uszyć”. – „To daj, ja dzieci wykąpię”, oni w narożnym mieli prysznic, wannę. Wziął tych dwóch dzieciaków, mówię: „Jak ty weźmiesz wykąpiesz − był w tym wieku co ja, nie był przecież stary − uszyję im chociaż koszulki, chociaż jedną, później drugą, żeby te dzieci w czymś położyć”. […]
Wróciłam do Warszawy, to już Warszawa była wyzwolona. Pierwszy raz to mój braciszek, co miał pięć lat, to mieszkanie zamknął i klucz do kieszeni wsadził. Mówię: „Po co, przecież tu już nie przyjdziemy”. – „A nie wiadomo, nie wiadomo”. On był bardzo bystry, mój syn to nie. Mówi: „A jak się nie zabierzemy do wagonu, to co zrobimy?”. Poszliśmy do tego wagonu, okazało się, że wagon był po węglu. (Wcześniej sobie uszyłam szarą taką spódnicę i ze spadochronów bluzkę, nam dali takie kożuszki, to przecież był luksus). Poszłam, zobaczyłam, wnieśli bagaże moje, mój braciszek zajrzał, mówię: „Ojej, wracamy z powrotem”. Mówi: „Widzisz, jak to dobrze, że klucz mam, jeszcze wejdziemy do mieszkania, a tak to byśmy nie mieli”. Mężczyźni nam wnieśli, jeszcze jakiś czas mieszkałam, to już tak mało nas mieszkało, bo to co jakiś czas [ktoś odchodził]. A nasi żołnierze mieli karabiny na sznurkach przez ramię, nie na pasach, tylko na sznurkach. Zemdlałam, jak zobaczyłam, jak to wygląda, mój syn zaczął płakać, brat też. Przyszedł jeden, mówi: „Do lekarza”. Zawieźli mnie czy zaprowadzili, czy zanieśli nie wiem, znalazłam się u lekarza. Lekarz się mnie pyta: „Co ja robię?”. − „Do Warszawy chcę jechać”. – „A co będziesz jadła? Warszawa zniszczona, idź do swojego mieszkania, jeszcze do baraków”. Przyjechałam [do Warszawy] chyba w kwietniu.
Nie. Przyjechałam z jedną panią, która mieszkała na Łuckiej. Po mnie nikt nie wyszedł, byłam z dwojgiem dzieci, nie wiedziałam, co mam robić. Ona na Łuckiej miała mieszkanie, z córką była, a jej syn już był w tym mieszkaniu, nie wiem jakim cudem, ale był. Ona z nim porozmawiała, mówi: „Chyba zabierzemy tą panią z dziećmi, bo tu na peronie przecież jak ciemna noc będzie, to jej wszystko pokradną”. Zaprowadziła mnie do domu. Na jakichś kocach spałyśmy − ja i tych dwoje dzieci.
Później jeździliśmy na letnisko do Żyrardowa, na wieś pojechaliśmy. Już wieczorem z tymi dziećmi – czy już tylko z Waldkiem, już nie pamiętam, jak to było – weszłam na jakieś podwórko, zagrodzone było, jakaś kobieta chodziła po podwórku, coś jeszcze robiła. Mówię: „Proszę panią – ona młodsza sześć lat ode mnie – proszę panią, proszę panią”. Doszła do furtki czy bramy, bo to było ogrodzone. „Niech mi pani powie, jak się mogę dostać do Krzyżanowskich?”. Ona tak na mnie patrzy, mówi: „Aniela, przecież już jesteś u Krzyżanowskich”.
Tam byłam chyba z miesiąc. Przeżyłam okropne rzeczy. Z dwojgiem dzieci byłam, do teściowej, jak pojechałam, to jeszcze z synem i z tym bratem. Dała mi jajka, żebym sprzedawała, a ja się do tego nie nadaję, już brałam, bo chodziło mi o to, żeby na pociąg zarobić, ale nie zarobiłam na pociąg. To jeszcze mi później powiedziała, że mojemu synowi to może jeść dawać, w ostateczności i mnie, ale mojemu bratu nie. A jak jej córka przychodziła i przywoziła, jadła, mama jej dawała śniadanie, obiad, kolację, słowa nie powiedziała.
Nie.
Najgorsze to mam jeszcze... Mój mąż pracował na Kaczej pod 6 jako ślusarz. Później niestety właściciel zamknął i [mąż] nie miał co robić. Razem mieszkaliśmy jeszcze z mamą wtedy, to nie było co jeść. Mój ojciec był taki zaradny jak ja, bo teraz to jeszcze dawałam sobie radę, ale wtedy nie bardzo. […] Do swojej jakiejś kuzynki, do Sypnia [pojechał] i spotkał brata, mówi, że trzeba coś robić, bo w Warszawie nie mają ludzie co jeść. Pierwszy raz to sam przywiózł trochę mąki, trochę czegoś. Później kuzynka czy kuzyn powiedziała, żeby wzięli furmankę, dadzą im konia, furmankę, kartofli, mąki, żeby było co jeść. Przyjechali obydwaj, zaczęli później handlować, było co jeść. Ale nie handlowałam, bo się nie nadaję do tego, w sklepie sprzedawać to tak. […]