Czesław James Dobosz-Drummond „Ali”
Czesław Dobosz, James Drummond. Urodziłem się w Warszawie 19 lipca 1925 roku. W czasie Powstania Warszawskiego kapral. Byłem w zgrupowaniu „Roga”.
- Proszę powiedzieć coś o latach przedwojennych, czym się zajmowali pana rodzice, czy miał pan rodzeństwo?
Jestem jedynakiem. Ojciec był technikiem elektrycznym. Pracował w fabryce czekolady u Wedla. Miał elektryczność pod sobą. Urodziłem się na Starym Mieście, chodziłem do Szkoły Powszechnej 110. Później mieliśmy bardzo ładną szkołę w parku Krasińskich, to była nowa, ładna szkoła. Podczas wojny to był szpital niemiecki.
- Jak pan pamięta Warszawę przedwojenną, jak się żyło wtedy, jak wyglądała Starówka?
To samo, co teraz. Starówka nic się nie zmieniła. Dom, w którym się urodziłem, fasada jest taka sama, ale w środku nie wiem co jest.
- Może pan podać adres, gdzie się pan urodził?
Freta 22 mieszkania 3.
- Przed wojną na Starym Mieście dzieci to były trochę łobuziaki?
Było troszkę źle, właśnie na Powiślu, na Bugaju, trzeba było być ostrożnym, jak się szło. Na Freta było dosyć dobrze. To była mieszanina robotników i trochę fachowców. Przyjemnie było mieszkać. Mnie tak się wydawało.
- Gdzie pan był, gdy wybuchła wojna?
Moja matka i ojciec poszli ze mną do Teatru Wielkiego. Mieli tam schron pod ziemią. Byliśmy, nie wiem jak długo. Cały teatr się spalił. Przychodzimy z powrotem do domu – a tu się nic nie stało.
- Gdy wkroczyli Niemcy, zaczęły się lata okupacji, tata dalej pracował w fabryce?
Pracował prawie do samego Powstania, ojciec też należał do armii podziemnej. Był po praskiej stronie. Wyszedł na spotkanie Powstania dwa czy trzy dni przede mną.
Antoni.
- Pamięta pan jego pseudonim?
Nigdy się o to nie pytałem.
- Pamięta pan jakieś łapanki na ulicach Warszawy?
Oczywiście. Chodziłem do szkoły mechanicznej, to było na Konopczyńskiego, gdzie jest pomnik Kopernika.
- Pomnik przy kościele Świętego Krzyża?
Tak. Jeździłem tramwajem w jedną stronę i drugą. Zawsze starałem się nie być w środku, ale na jakimś stopniu albo bliżej stopnia i patrzeć, czy jest łapanka w pobliżu, żeby stamtąd wyskoczyć. Ojciec miał dosyć dobrą posadę. Żywność nam dawali, wcale nie było źle. Rodzina mojej matki mieszkała w Piastowie. Mieli parcelę. Trzymali świnie, kury, to mieliśmy część mięsa. Dwa razy na rok bili świnie.
- Jak pan wstąpił do konspiracji?
Najpierw Związek Walki Zbrojnej. To było w 1941 roku. Jeden z moich kolegów, który był podczas Powstania w „Parasolu”. Był napis o żołnierzu niemieckim, żeby dać im futra. To było przed Bożym Narodzeniem.
- To właśnie pana kolega zaproponował wstąpienie?
Koledzy, którzy byli w AK, to byliśmy wszyscy ze szkoły powszechnej. Drużyna, w której byłem, każdy miał pseudonim, który się zaczynało na „A”. Byłem „Ali”, był „As”, „Apszyk”, „Akwarelka” i inne.
- Dlaczego przyjął pan pseudonim „Ali”?
Byłem czarny, tamci wszyscy byli blondynami.
- Pamięta pan, jak składał przysięgę?
Moim dowódcą drużyny był kapral podchorąży, pseudonimu nie pamiętam. Ojciec jego był śpiewakiem w Polskim Radiu, tenorem. Nazywał się Janusz Weiss. Nie wiem, co się z nim stało.
- Syn Janusza Weissa był pana dowódcą?
Nie. On był naszym dowódcą. Później byłem w szkole podoficerskiej. W 1943 czy 1944 roku otrzymałem stopień kaprala. Po ukończeniu przeszkolenia sierżant przyszedł do mnie (jego nazwisko Szczepaniak, grał w polskiej drużynie międzynarodowej i w „Polonii” warszawskiej), powiedział, że dostałem drużynę. Było trzech ze mną. Za tydzień czy później Szczepaniak przyszedł do mnie jeszcze raz i mówi, żeby się nie spotykać, coś się złego stało. Jeden z moich kolegów, „Apszyk”, został później aresztowany, na wiosnę w 1944 roku. On i ja byliśmy przeniesieni do „Miotły”. Przed tym byłem w Batalionie „Zośka”. Nasze spotkanie miało odbyć się na Okopowej. Mieliśmy zaatakować fabrykę żarówek na Lesznie. Wachmanami byli Łotysze. Tam miałem być podczas Powstania, ale nigdy nie doszedłem.
- W czasie okupacji brał pan może udział w jakichś akcjach?
Nie, w żadnej.
- Pamięta pan jakichś kolegów z „Zośki”?
Podczas Powstania był jeden, dowódca Batalionu „Róg”, kapitan „Bończa” był rotmistrzem. Jak wyszliśmy, trochę się spóźniłem, żeby iść do miejsca, w którym miałem być. Zawsze mieliśmy zbiórki na Okopowej 2/4. Myślałem: „Może oni jeszcze są”. Tylko jeden z moich kolegów, który mieszkał w tym samym domu, tylko na drugim piętrze, był sam, miał Stena. Ja miałem pistolet, „siódemkę”. Są schodki kamienne, Niemcy zaczęli iść z góry, chcieli się dostać na Stare Miasto. Daliśmy kilka strzałów do nich i przestali wchodzić. Nikogo więcej nie było.
Tylko ja z kolegą. Mieliśmy iść na Wolę. Wieczorem „Bończa” przyszedł: „Będziemy się starali dostać na plac Kercelego”. Staraliśmy się dostać na plac Kercelego dwa razy. Raz, jeden z naszych kolegów (byliśmy w tym samym oddziale, był ode mnie o rok młodszy, nie wiem, jak się nazywał, wiem że jego ojciec miał sklep naprawy butów na Freta) został ranny w brzuch. Szliśmy przez Leszno, był szpital i zakon karmelitów. Ktoś krzyczy do nas, że snajper. Mój kolega poszedł na przód. Chłopak poleciał za nim, broni nie miał, został ranny w brzuch. Wróciliśmy z powrotem na Stare Miasto, przynieśliśmy go, umarł podczas drogi. Też był jedynakiem.
Tak, syn szewca.
- Tak że nie dostał się pan na Wolę, został pan na Starym Mieście?
Zostaliśmy. Chcieliśmy iść drugi raz, też się nam nie udało.Podczas walki o katedrę, Batalion „Zośka” przyszedł. Jednego gościa poznałem, ale już był nieżywy, miał ręczny karabin maszynowy, z kolegą. Jak go zabili, nie było żadnego znaku. Ale obydwaj przy karabinie maszynowym leżeli we wnętrzu katedry.
- Pan brał udział w walkach o katedrę?
Kilka razy.
- Mógłby pan opisać, jak pan pamięta?
Wziąłem jednego Niemca. Katedra przechodziła z rąk do rąk. Po kilku razach strzelania, obrzucaliśmy się właśnie granatami, Niemcy uciekli. Granaty, co miałem – tylko w głowie szum. Słyszę, że ktoś krzyczy „na pomoc” po niemiecku:
Hilfe, Hilfe. Dowódca, porucznik „Szczerba”, był aktorem, mówi: „Gdzie ten Niemiec jest?”. Mówię: „Ja go znajdę”. Sam zacząłem się trochę denerwować. Tu jeden pokój mały, tam drugi pokój mały, byłem trochę głuchy, co najgorsze. W końcu byłem naprawdę podenerwowany, bo nie mogłem go znaleźć. W katedrze, po lewej stronie głównego ołtarza jest mała kaplica, wlazłem i on był za ołtarzem. Tak go dobrze pamiętam. Druga sprawa, miał dziurę w bucie, miał tak samo brązowe oczy, był w moim wieku – osiemnaście, dziewiętnaście lat. On się na mnie patrzył. Byłem zacięty w tym momencie, bym go zabił. Porucznik „Szczerba” mówi: „Weź go, musimy go przesłuchać”. Nie wiem, co się z nim stało później. Miałem dostać Krzyż Walecznych za walkę w katedrze. Nie wiem dokładnie, czy dostałem, czy nie. Niemcy wsadzili „goliata” do katedry. To już było prawie pod koniec walk na Starym Mieście. Stałem w krużganku, w którym nasi królowie przechodzili z Zamku do katedry. Jeszcze jeden facet był ze mną, był głuchy, miał pseudonim „Alek”. Pytam się go: „Czy słyszysz? Czołg idzie”. Mówi: „Nie, nie widziałem czołgu”. To była bardzo wąska ulica, pomiędzy katedrą a Zapieckiem. Chodziłem, patrzę – ani Niemców nie ma, ani czołgu nie ma. W końcu zobaczyłem – w środek katedry „goliat” idzie, w naszym kierunku. Oczywiście, wołam go, że musimy stąd uciec. Tylko co weszliśmy do zakrystii, „goliat” wybuchł. Nie przy ołtarzu, tylko przed schodkami do ołtarza. Cały kościół się… Później Niemcy [wystawili] dwóch snajperów po drugiej stronie, zabili jednego chłopaka, jakoś mnie się udało wyjść z katedry. Ci, którzy zostali, to jeden został zabity. Wylazłem z kolegą, z którym później byłem razem w drużynie. Jedna z walk w katedrze: był wóz niemiecki, żołnierze jeżdżą w tym wozie pancernym, wyskakują, nie wiem, kto go zdobył, stał na ulicy. Podczas walk ci Niemcy uciekli. Z katedry wychodzę, stanąłem, patrzę, czy nie ma innych Niemców. Strzał z tego wozu, nasi ludzie tam byli. Dwa czy cztery cale ode mnie, nad głową. Wspaniałego języka używaliśmy w ten sposób. Mówi: „Ja cię przepraszam, myślałem, że jesteś Niemcem”. Wszyscy byliśmy ubrani w niemieckie mundury spadochroniarzy. Miałem rosyjski hełm, nie wiem, skąd go miałem. Poszliśmy do szpitala, w którym byli Ukraińcy, SS ukraińskie było. Wszystkie okna były zabarykadowane workami z piachem. Głowę wystawiłem, patrzę, w tym momencie strzał. On może dobrze robił, tylko zdaje się, uderzył w klamkę okna. Czułem, że pocisk leciał. Mój ojciec służył w Wojsku Polskim. Mówił, że widział gości, którzy byli ranieni w szyję i on cały czas biegł, krew cały czas wychodziła. To były właściwie sekundy. Do tyłu szedłem, uderzyłem głową w ścianę i patrzę: „O, nie!”. Zawołałem jeszcze jednego, wyszedłem z pokoju, wziąłem jednego chłopaka, który był ze mną, poszedł na następne piętro i strzelał w to okno. Tego szpitala nie zdobyliśmy.
- Na jakiej ulicy znajdował się szpital?
To było na Karmelickiej. To był kościół na Lesznie. Teraz to się nazywa...
Jak kościół. Był szpital, właśnie byliśmy w tym szpitalu.
- Gdzie pan miał kwaterę na Starym Mieście, gdzie pan spał? Czy można było w ogóle spać?
Przy [Brzozowej] 2/4.
Nie. To był dom, który należał do Wytwórni Papierów Wartościowych. Znałem cały dom. Niektóre mieszkania miały dwa pokoje z kuchnią, niektórzy mieli sześć pokoi z łazienką i kuchnią. Raz stałem, miałem służbę podczas nocy z moimi kolegami. Zorganizowaliśmy sobie puszkę konserwy niemieckiej – była duża – i butelkę wódki. Trzech stało, byliśmy na drugim piętrze, oni stali w kuchni, a ja stałem gdzieś na samym dole. Niemieckie samoloty, jak przelatywały, dokładnie na godzinę dziewiątą. Idziemy, trzech ich było, mówię: „Ile was będzie stało przy oknie? Trzech, czterech?”. To już było w dzień. On się nazywał „Bończyk”, też mieszkał na Freta. Każdy się znał, w tym samym wieku byliśmy, to znał jeden drugiego. Pytam się: „Kto jadł puszkę niemieckiego mięsa i kto wypił wódkę?”. – „My to wszystko zjedli i wypili”. Powiedziałem im tylko kilka ładnych słów. Idziemy, to mieszkanie to było sześć pokoi, kuchnia. Tak szliśmy od jednego pokoju do drugiego, on i ja, szukaliśmy miejsca, gdzie można spać. Doszliśmy do drzwi frontowych mieszkania, zobaczyłem, on podbiegł, była pierzyna. Mówię: „To moje miejsce”. On mówi: „A ja już leżę”. Wziąłem dwa fotele, jeden pod nogi, hełm na nos, miałem Stena na piersi i się śpi. O godzinie dziewiątej sztukasy przyleciały, jedną bombę w środku i dwie mniejsze po boku. Jedna z bomb poszła na klatkę schodową. Obudziło mnie to. Nie wiem, jak to było. Poszedłem do przedpokoju, to był wybuch. Pierwsza rzecz, która była, szukałem właśnie swojego hełmu, żeby go na głowę wsadzić. Znalazłem go, nic nie widać, kurz. W końcu: „Tu muszą być drzwi”. Idę do drzwi, chcę otworzyć, nie mogę ich otworzyć. To też było moje szczęście. Pierwsza bomba poszła na klatkę schodową, gdybym otworzył, to bym spadł z drugiego piętra. Zacząłem wołać moich kolegów, którzy byli w kuchni czy w łazience, żeby przyszli do mnie. „Ty przyjdź do nas”. W końcu na czworakach do nich poszedłem. Pytają się: „Gdzie jest Zbyszek?”. Mówię: „Jeszcze śpi”. Kurz opadł, bomba musiała wlecieć przez okno. Byliśmy na drugim piętrze. Podłoga drugiego, pierwszego pietra wylądowała na samym parterze. Patrzymy, gdzie on jest. Nie mogliśmy go znaleźć. W końcu znaleźli zwłoki. Porucznik „Szczerba” mówi: „Musisz iść do szpitala, żeby ciebie...”. Mówię: „Nie, nic złego nie było”. Tylko łzy z moich oczu wychodziły z krwią razem. Byłem kurzem pokryty. Namówili mnie, żebym w końcu poszedł do szpitala, który był na Kilińskiego.
- Na Podwalu był szpital „Pod Krzywą Latarnią” i na Długiej był szpital.
Byłem tydzień. Tego dnia nic nie było, mogłem się ruszać. Następnego dnia nie mogłem się w ogóle ruszyć. Leżałem na materacu przez trzy dni, nim mogłem łazić.
Nigdzie. Tylko wybuch. Oczywiście, jedna ściana mnie przykryła. Był korytarz, bomba spadła, ściana w pokoju, w którym spaliśmy, wybuchła i następna ściana po drugiej stronie przejścia. Wszystkie cegły poleciały na mnie.
- W szpitalu to chyba straszne warunki musiały panować?
Nie pamiętam. Wiem, że nie mogłem długo chodzić.
- Kiedy pan wyszedł z tego szpitala?
Wróciłem z powrotem do mojej kompanii. Gdy byliśmy na Starym Mieście było nas przynajmniej sześciu. My w ogóle nie należeliśmy do tej kompanii. Walczyliśmy o Wytwórnię Papierów Wartościowych, gdzie nam się podobało właściwie, to śmieszne. Później o budynek mojej szkoły powszechnej. Była na placu Krasińskich, to było na Barokowej, mała ulica. Nie ma śladu nawet po tej szkole. Dwóch Niemców było wziętych. Najważniejsza sprawa: „Gdzie jest twój karabin?” – mówi. „Byliśmy tylko sanitariuszami, nie mamy karabinów”. Byłem sam z siebie zadowolony, cała masa zginęła. Był też jeszcze ktoś, nie pamiętam dokładnie kto. Jeden był stary Niemiec. Miałem dziewiętnaście lat, on miał jakieś czterdzieści, to mu dałem dwa papierosy. Przed chwilą bym go zabił. A później tak patrzę na nich.
Oczywiście, tak.
- Jak to było – nagle wycofanie ze Starego Miasta czy co?
Wycofaliśmy się wszyscy.
- Jak pan wchodził do kanałów, nie bał się pan?
Mnie to wszystko tak drętwiało: „Zabiją, zabiją”. Byłem trochę obojętny.
- Wszystko jedno było panu?
Wszystko jedno. Byłem zimny jak, powiedzmy, ogórek. Poszliśmy na plac Krasińskich. Na rogu Długiej i placu Krasińskich – do kanałów. W mojej kompanii był gość, który był razem z moim ojcem. Razem pracowali przez jakiś czas. Był ranny tego samego dnia, kiedy zostałem pobity cegłami. Nikt mu nie chciał pomóc, żeby iść razem do kanałów. W końcu tak się na niego patrzę, mówię: „Czy ktoś chce wziąć pana z sobą, czy nie? Trzymaj się mojego pasa”. Zlazłem na dół, czekam na niego. Przyszedł. Został ranny w nogę. Zaczęliśmy iść. Pyta się mnie: „Masz kogoś przed sobą?”. Mówię: „Nie mam”. Ciemno. W tym momencie można było iść normalnie, prosto. Woda będzie leciała, nie wiem, na którą stronę, nie pamiętam dokładnie. Jak ruszysz nogą, będziesz wiedział, w którą stronę woda idzie. W końcu, jak jego tak wlokłem za sobą, dolazłem do kogoś przede mną. Pytam się: „Czy nie ma nikogo więcej?”. On mówi: „Jestem sam”. Tak szliśmy kanałem. W końcu zatrzymaliśmy się. To było na Wspólnej.
- Na Nowym Świecie się wychodziło, Nowy Świat – Warecka. Wspólna to dalej była.
Ludzie z naszej kompanii znaleźli karabin maszynowy, ktoś go zostawił, wzięliśmy go na górę. Wyszliśmy na górę. Następnego dnia czy później zostałem wysłany na Powiśle, gdzie nasza kompania miała być. To było na Browarnej. Jakiś oficer wylazł, mówi: „Skąd jesteś?”. – „Przyszedłem”. – „To nic nie jest, Niemcy teraz idą”. Wyciągnął pistolet do mnie, mówi: „Pomóż im tutaj”. Nie miałem żadnej [broni], nie mogłem się kłócić. Mówię: „Ja należę do twojej kompanii”. Był więcej podenerwowany niż ja. Był mur przynajmniej dwa i pół metra wysoki na podwórku. Niemcy byli po jednej stronie, my byliśmy po drugiej. Patrzę, ludzi nie znam. Byłem też głuchy trochę. Nareszcie ktoś mówi: „Granaty”. Patrzę się, co się dzieje z granatami w okolicy. Patrzę na dół, a granat leży pomiędzy moimi nogami. To już nie było czasu. To moment, nic się nie widzi, wszystko szare przed oczami. Pierwsza myśl – stoję. Później wzrok powrócił, patrzę obok siebie, tu jedna kobieta leży na ziemi, jakiś mężczyzna ma całe ramię pełne krwi. Patrzę, nie wiem dokładnie, kto był drugi. Muszę przyznać, jestem ranny, patrzę na siebie, nic mi nie jest. Czułem, że coś się robi ciepło w nogę. W dalszym ciągu nic nie widzę. Odszedłem kilka kroków, patrzę na spodnie, byłem ranny w nogę. „Oczywiście – mówię – jestem ranny”. Chciałem stamtąd uciec, bo nie powinienem być w ogóle. Swoja nogę obandażowałem. Po drodze spotkałem swojego kuzyna. Mieszkał na Browarnej, był wyższy ode mnie. Szliśmy w stronę Tamki pod górę. Niemcy byli i zaczęli obstrzeliwać.
Moździerze. Jedna upadła. My w dalszym ciągu idziemy pod górę, druga. W końcu słyszę – leci na dół jedna. Może byłem więcej sprawny niż on. Trochę byłem ślepy. Obok nas wybuch przyszedł, miałem buty trochę nawalone, jeszcze w dalszym ciągu mam jeden kawałek w ręku, wszędzie miałem małe kawałki. On upadł, małe kawałki żelaza, jego całe plecy były tym zawalone. Była jakaś sanitariuszka, część ich wyciągnęła. Poszliśmy pod górę. Mój oddział stał w Pałacu Ostrogskich. Przychodzę, mówią: „Gdzieś ty był? Czekamy na ciebie przez dłuższy czas”. Po drodze spotkałem swojego nauczyciela niemieckiego, który uczył mnie podczas wojny w szkole na Konopczyńskiego. W dalszym ciągu jest szkoła. Trochę porozmawialiśmy. Poszedłem do swojej kompanii, powiedzieli, że tak długo musieli na mnie czekać. Mówię: „Zostałem ranny”. Spałem przez całą noc, stamtąd wysłali mnie do szpitala. Dokładnie nie pamiętam, czy to było na Poznańskiej, po drugiej stronie Alei Jerozolimskich. Byłem dwa, trzy tygodnie. Prawie pod koniec Powstania wysłali mnie z powrotem do mojej kompanii.
- Którędy pan wychodził, kiedy była kapitulacja?
Mojego Stena na oliwę wyczyściłem, wsadziłem. Później dostałem Colta, amerykański pistolet Colt. Nasza kompania była na Poczcie Głównej na placu Napoleona, to jest naprzeciwko hotelu „Warszawa” teraz. Stamtąd wyszliśmy do niewoli później. Dali mi Krzyż Walecznych, słyszałem, taki był mi obojętny. Nawet nie pytałem mojego sierżanta, czy napisał na mojej legitymacji, że mam Krzyż Walecznych. Mieli dokumenty, ale na razie mnie to nic nie obchodziło.
- W którym obozie pan doczekał wyzwolenia?
Jedziemy przez Berlin pociągiem. Anglicy i Amerykanie Berlin bombardują. Nie widzimy nic takiego, jakby nic. W końcu Stalag XI B w Fallingbostel. Tam była cała Europa jeńców. Oczywiście Rosjanie byli oddzielnie, bo nie należeli do Czerwonego Krzyża. Tak to byli wszyscy – Jugosłowianie, Francuzi, Holendrzy, Anglicy (to byli ci spadochroniarze) byli Polacy z nimi też. Miałem polskie srebrne pieniądze z sobą, spotkaliśmy się z Polakami, którzy byli od 1939 roku, im pokazywałem. Mówi, co za to chcę? Mówię: „Masz czekoladę, chleb?”. Dali chleb, czekoladę, nie wiem, ile im monet dałem. To było dwa złote srebrne i pięć złotych srebrnych. Po drodze był alarm. Nie mogliśmy wejść do pomieszczenia Polaków. Szedłem do mojego okręgu. Niemiec na bramie zatrzymał mnie, mówi: „Co ty robisz?”. Mówię: „Idę z powrotem”. Zabrał mnie bochenek chleba i tą dużą czekoladę. Stamtąd wysłali mnie do Stalagu J VI, to było w Dorsten. Byli polscy kucharze. O wiele lepiej robili niż w tamtym dużym obozie, w którym byli Francuzi. Stamtąd wysłali mnie do
Arbeitskommando, partia na robotę. W baraku było nas około stu pięćdziesięciu. Do innych prac chodziliśmy. W końcu dostałem pracę, do której chodziłem każdego dnia. To było w elektrowni. Po każdym razie dostaliśmy dosyć dobry obiad albo kolację. To było wspaniałe. Część nas chodziła do dużych magazynów. Każdy miał iść, to kradliśmy właściwie. Były napisy duże, że co stąd weźmiesz, to kara i śmierć. [...]W niewoli każdy ma jakiegoś kumpla z sobą, samym nie można żyć. Nie wiem, co robił przed wojną, był ode mnie straszy o dziesięć, piętnaście lat. Chcieliśmy, żeby jego majster dał nam jakieś mieszkanie, jak się ucieknie z niewoli. My się przygotowaliśmy przez dłuższy czas. Dawaliśmy na przykład kawę, która była w paczkach Czerwonego Krzyża, inne rzeczy. Raz czy dwa razy czekoladę mu dawaliśmy. W końcu mówi, że mamy dobre miejsce, żeby się schować. Niemiec w samym centrum miasta miał dom, który się spalił albo był zburzony, za wyjątkiem piwnicy. Mówi, że da nam łóżko, materac i coś do przykrycia.Przyszło do tego – ostatnia ofensywa niemiecka w Belgii. Jak to się skończyło, Amerykanie zaczęli iść w górę. Nas przyprowadzili z powrotem do elektrowni, dali nam obiad. Jeden z Niemców mówi: „To będzie wasz ostatni dzień z nami”. To czas przyszedł na to, żeby uciec z niewoli. Niemiec się na mnie patrzy i mówi: „Czy nie masz apetytu?”. Oczywiście zjadłem. To była kapusta, fasola, trochę mięsa. Ci Niemcy odprowadzili nas do obozu, tu cały bałagan.
Pod koniec lutego 1945 roku. Śnieg spadł, wszystko takie ładne. Mojego kumpla nie ma. Uciekł. Miałem sześć paczek z sobą, to wszystko sznurkiem robię. Do ludzi: „Jak mnie pomożesz, to dam ci z tego połowę”. Przed samym odejściem, Niemiec przyprowadził go z powrotem. Niemcy poszli do tyłu później, jeszcze raz pchnęli Amerykanów i Anglików na zachód. On się bał.
- Dlaczego pan nie wrócił do Polski?
Było z nami kilku Polaków z 1939 roku. Odeszliśmy wszyscy z naszego obozu. Idziemy, jeden z Wachmanów dał jednemu naszemu chłopakowi, żeby niósł jego walizkę. Chłopak powiedział: „Po co mam to nosić?”. Zostawił ją na ziemi. Cały oddział, który stał ostatni, wachman mówi, żeby zatrzymali się. „Kogo jest ta walizka?”. W tym momencie patrzymy, był dom na pół spalony, nas było pięciu, jeden z Polaków z 1939 roku. Oni też chowali się przez trzy miesiące. Do tego domu skoczyliśmy. Cały nasz oddział odszedł. Czekamy trochę. W końcu drzwi się otwierają i Niemiec w mundurze wojskowym patrzy na nas, wyciągnął pistolet: „Co tu robicie?” – mówi. „Musieliśmy przyjść do toalety.” Część od śniegu zaczęła być mokra. „Dołączyć się do swojej kompanii”. Wyciągnął pistolet, nie ma argumentów. Doszliśmy do głównego miejsca w Kefeldzie. Mogłem powrócić do Polski w 1948. Zgłosiłem się. Przyszedł rozkaz, żeby pójść do innego obozu koło Cambridge, stamtąd mamy odjechać do Polski. Przed tym musiałem iść na przesłuchanie do polskiego konsulatu. Pytanie, które tylko pamiętam: „Byłeś w Powstaniu?”. – „Tak”. – „Jesteś obywatelem polskim?”. – „Tak”. – „Czy twój ojciec jest obywatelem polskim?”. To tak, jakby ktoś w nos pięścią uderzył. Chciałem powiedzieć, mój ojciec był w 1. Pułku Legionów w 1920 roku w Kijowie. Do tego doszło, że pojechałem do obozu z powrotem. Czekałem przez tydzień, w końcu nic nie mam. Musisz iść gdzieś indziej, musisz szukać roboty. Pracowałem przez sześć miesięcy przy robieniu cukru. Było kilku Polaków w Cambridge, musiałem stamtąd odejść i właśnie zacząłem czekać na przyjazd do Polski. Prawie trzy lata czekałem. Ojciec mi zawsze pisał, że to ode mnie zależy. To moja matka mnie chciała z powrotem. „Od ciebie zależy. Jak chcesz powrócić – dobrze. Jak nie”. Trzy lata czekałem. Każdy mówił tym, którzy jechali do Polski, żeby napisali do nas jak oni żyją. Nikt nie napisał. W końcu zdecydowałem się zostać w Anglii.
Londyn, 29 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama