Janina Skiwska „Janka”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Janina Skiwska, w czasie Powstania i okupacji pseudonim „Janka”. Urodziłam się 22 sierpnia 1926 roku.

  • Czy pamięta pani wybuch wojny?

Pamiętam doskonale, miałam wtedy trzynaście lat. Mało kto wierzył, że na przykład próby lotnicze to już są przygotowania do obrony lotniczej. Ludzie jednak wyczuwali, ale może mieli już jakieś orientacje przez inne osoby. Mieszkałam na Wspólnej 28. To był dom między Kruczą i Marszałkowską. Doskonale pamiętam, bo najpierw bombardowali żydowskie dzielnice, a potem, w drugiej połowie września, zaczęli bombardować Śródmieście. My, jeszcze miałam kolegę trochę młodszego – inni z tego domu koledzy, koleżanki byli na wakacjach – żeśmy tak się stale obijali koło dorosłych i żeśmy słuchali, co oni tam mówią. W pewnym momencie podbiegłam – radia u nas nie było, bo to jeszcze nie wszyscy mieli radio – do okna na parterze, od strony podwórka, i chciałam posłuchać, co tam mówią, i w tym momencie, kiedy biegłam, łupnęło mi coś dosłownie przed nosem dwadzieścia centymetrów. Spojrzałam, że to coś podejrzanego. Dotknęłam, a to gorące, okazuje się, że to był odłamek już od jakiegoś pocisku, nie wiem, przeciwlotniczego czy coś takiego. Pokazałam, oni mówią: „Widzicie, jednak sprawdziło się. Zaczyna się wojna”.
Najpierw bombardowali strony późniejszego getta, później przeniosło się to wszystko na Śródmieście i żołnierze z przedmiejskich dzielnic, od strony Wilanowa, Mokotowa i Ochoty, zaczęli się przysuwać właśnie do Śródmieścia. W naszej bramie, bo wtedy były domy z bramą wjazdową, też ustawili kuchnię polową i gotowali posiłki, gotowali kawę. Ale takich żołnierzy, którzy tam byli w pobliżu nawet wiele nie było, więc tego wszystkiego dużo zostało. I w pewnym momencie patrzymy – nalot i tak jakby właśnie po linii naszej strony ulicy, od Marszałkowskiej i buch bomba w jednym domu, za chwilę w drugim domu, i wszyscy krzyczą: „Chowajcie się, bo teraz będzie chyba bomba u nas!”. I rzeczywiście. Wbiegłam na klatkę schodową od frontu, bo tam lekarze mieszkali, a dla służby była osobna klatka schodowa. Schowałam się tam za drzwiami (bo to tak w kącie było, ale drzwi były oszklone) i rzeczywiście – jak nie łupnęło! Zrobiło się ciemno straszliwie. Przerażona wyskoczyłam stamtąd i chciałam uciekać na ulicę. Dobrze, że policjant się schronił akurat wtedy i mówi: „Gdzie idziesz? Zobacz, co tam się dzieje. Chcesz dopiero dostać w głowę?”. Rzeczywiście, patrzę, gruzy, cegły lecą przez trzypiętrową kamienicę. Wtedy zatrzymał mnie i moja mama zaczęła mnie wołać. Wtedy zobaczyła, że mi się krew leje tutaj [po szyi]. Mówi: „O Boże! Chyba raniło cię coś!”. Mówię: „Ja nic nie czuję”. Pilotkę, bo już chłodno było, miałam na głowie. Zdjęli mi tę pilotkę, okazuje się, że szkło z tego oberluftu, z tych przeszklonych drzwi spadło mi na głowę i do tej pory mam wgłębienie w tym miejscu. Ale nie było to nic groźnego, tylko po prostu trzeba było zmyć i opatrunek położyć. Nasz dom był wtedy już chyba ostatni, a ponieważ domy trzydziesty i dwudziesty ósmy były bliźniacze, jedno podwórko [miały], tylko przedzielone (nie wiem dlaczego tak było, jeden architekt budował to czy co, czy to byli bracia jacyś z właścicielami), to bomba upadła akurat tam, gdzie były dwie klatki z jednego i z drugiego domu. Obsypała się ściana zewnętrzna. Nikt nie zginął na szczęście i ludzie mogli zejść, bo to była ściana zewnętrzna, schody się jeszcze trzymały wewnętrznej ściany. Natomiast w drugim domu, pod trzydziestym, takie siedmiomiesięczne dwoje bliźniaków zginęło, bo w piwnicy matka była z dziećmi. Po prostu nie wytrzymały widocznie tego wybuchu, jakiegoś ruchu powietrza silnego czy coś.

  • Chodziła pani do szkoły w czasie okupacji?

W czasie okupacji skończyłam w 1940 roku siódmą klasę szkoły powszechnej, która oczywiście też była uszkodzona, bo to było na ulicy Żurawiej. A potem dali nam miejsce w szkole pożydowskiej na Kruczej, tak że warunki były okropne. Ubikacje były na podwórzu i w ogóle paskudnie tam było. Ale tę siódmą klasę zrobiłam i potem moja mama zapisała mnie do szkoły krawieckiej, bo tak jej doradziły sąsiadki, że jak nauczę się szyć, to będę umiała chociaż dla siebie [zrobić], a czasu nie zmarnuję. Natomiast jak będę się chciała potem dalej uczyć, to na pewno będą możliwości. I tak było. Skończyłam trzyletnią szkołę krawiecką, zresztą bardzo dobrą, która przed wojną była zaliczona do gimnazjów zawodowych, na Kazimierzowskiej. Ale egzamin końcowy przyspieszyli nam. Zrobili już, jak wybuchło powstanie w getcie warszawskim. Nie wiedzieliśmy, co to jest. Okazuje się, że wydali nam świadectwa, nawet książeczkę ze stopniem czeladnika krawieckiego, i natychmiast kazali rodzicom podpisać zgodę na pracę w szwalni Tebensa.
To była jakaś szkoła na ulicy Prostej i tam była wielka szwalnia. Ulica Prosta była zajęta przez getto, jedna uliczka, i głównie Żydzi byli majstrami, wykonawcami, a nas wzięli po prostu do obcinania nitek, do przyszywania guzików, takie historie były. To trwało parę tygodni, aż wreszcie, jak powstanie już tutaj w dużym getcie nabrzmiało, to tam, w tym małym getcie – bo to było tak zwane małe getto – na ulicy Prostej, wtedy [gdy] przyszłyśmy do pracy, kazali nam iść gdzieś osobno do jakiejś sali, tylko zapomnieli, że my będziemy widzieli ulicę Prostą, którędy będą wyrzucać Żydów. Pracy nie było, tylko zamknęli nas tam. Po jakimś czasie przyszli sprawdzać kenkarty, dokumenty, potem przerzucali nas do jakiegoś ciemnego pokoju. Dużo nas było, gniotłyśmy się i bałyśmy, co z nami zrobią. A tymczasem wszystkich Żydów z getta, z tej ulicy [wyprowadzano]. To nie była duża ulica, aż nieprawdopodobne było, że tyle ich się tam mieściło: starsi z dziećmi, młodsi z tobołami, coś niesamowitego. Popychali, krzyki były, wrzaski i to wszystko potem przeszło na drugą stronę. Oczywiście, wśród tych Żydów, którzy z nami pracowali, to byli i tacy, którzy myśleli, że uratują się, jak przeskoczą na przykład przez podwórze do piwnicy, bo to było podwórze zamknięte w tym budynku, ale niestety, strzelali jak do kaczek. Potem odrzucali na bok, żeby nie przeszkadzały te trupy. To było coś koszmarnego, a my nie wiedziałyśmy, co tutaj będzie z nami. Rodzice się denerwowali, bo już godzina była dawno po pracy, a nas nie ma. Dopiero zaczęli się dowiadywać. Ktoś pojechał i dowiedzieli się, że Niemcy wszystkich wywieźli z getta. Rozpacz w domu. Ale na szczęście przetrzymali nas i potem, jak już uporządkowali sprawę z Żydami, wtedy nas wypuścili i kazali nam przyjść gdzieś w okolicy Powązek. Gdzieś tam była ulica, gdzie chyba była szkoła jakaś, bo chyba teraz też jest szkoła, i tam kazali nam przyjść do pracy.
A tam były po prostu różne magazyny szabrowanej odzieży, różnych przedmiotów. I dopiero tam nas do tego chcieli zabrać. Już wtedy nie poszłam. Mój tata podpisał, dlatego że bał się, żeby nie było represji. A ponieważ moja mama umarła w 1941 roku, jak miałam piętnaście lat, to dla macochy było wygodniej, gdyby mnie po prostu gdzieś wywieźli, i podpisał to. Ale później mówię: „Trudno – już wtedy należałam do harcerstwa, moje koleżanki z zastępu się nie zgłosiły, tylko ja jedna – nie idę więcej i koniec”. I dobrze zrobiłam, dlatego że te, które się bały, że będą potem jakoś represjonowane, to poszły i musiały pracować aż do wybuchu Powstania. Wyrobili im nowe dokumenty, bo się okazało, że te nasze dokumenty organizacja akowska wyciągnęła i zniszczyła. Nie było już wtedy orientacji, kto tam pracował, kto nie pracował. Ale ci, co się zgłosili, to musieli już potem pracować na nowych dokumentach.

  • Czy pamięta pani, w jaki sposób trafiła do konspiracji?

Pamiętam. Zaczęło się od tego, że byłam w drugiej klasie szkoły zawodowej i w mojej klasie (tylko w innej grupie, bo to szkoła zawodowa, więc dwie mniejsze grupy były zawsze w klasie na zajęciach rzemiosła) była wśród nas rok starsza koleżanka Ada Kinowska, która działała w harcerstwie jeszcze przed wojną i była w „Szarych Szeregach”, już też wciągnięta. I zorganizowała zastęp spośród nas, [dziewcząt] z klasy. W ten sposób w 1942 roku rozpoczęłam współpracę z „Szarymi Szeregami”. Nawet mam zaświadczenie ze Związku Harcerstwa, bo potem się starałam i dostałam takie zaświadczenie. Ale to było krótko, dlatego że miałam kolegę ze szkoły powszechnej, który nawiązał ze mną kontakt w rok później, w 1943, tak mniej więcej we wrześniu, i spytał, czy bym nie przeszła do Armii Krajowej. Oczywiście, uważałam to za duże wyróżnienie, za awans. W ten sposób rozstałam się z koleżankami, powiedziałam, że przechodzę tam i tak zaczęła się moja praca.
Byłam łączniczką do różnych spraw. Przede wszystkim co tydzień czy co dwa tygodnie, już nie pamiętam, były zbiórki, najpierw na terenie Grochowa, bo kolega chodził do Szkoły Zgromadzenia Kupców i tam było kilku kolegów, ale reszta była z zakładów optycznych albo innych szkół praskich i mieszkali na Pradze. Na zbiórki, niedzielne przeważnie, jeździło się na Grochów. Najczęściej chyba chłopcy mieli te zbiórki na Zgierskiej, a my żeśmy miały na Kutnowskiej. Były dwie koleżanki bliźniaczki i miały duże mieszkanie – ten budynek jeszcze stoi, chyba trzypiętrowy, odosobniony – i u nich właśnie się zawsze odbywały zbiórki. Głównie to było przeszkolenie sanitarne. Nie zdążyłyśmy jeszcze odbyć praktyk w szpitalach, tak jak inne koleżanki starsze od nas, ale w każdym bądź razie dużo rzeczy nas nauczyli: jak ratować, jak krwotok, prawda, wstrzymać uciskami, w jaki sposób, gdzie. Nawet bańki stawiać musiałyśmy sobie na własnych udach. Przenosiłam broń. Nawet miałam kb ćwiczebny z trochę ułamaną kolbą.
Ale u mnie też się odbywały zbiórki, bo ja mieszkałam sama, dlatego że mój ojciec był dozorcą i moja macocha zaproponowała, żebym poszła mieszkać do dyżurki, gdzie trzeba było bramę i w nocy otworzyć, bo ludzie różnie pracowali. W restauracjach pracowali, to wracali późno. A ja miałam wtedy szesnaście lat i mój tata mi to powtarza, a ja mówię: „Niestety, jak ona nie chce ze mną mieszkać, to niech sama tam przejdzie, niech tatuś z nią przejdzie”. Jeszcze miała córkę z pierwszego małżeństwa. I tak się stało, że w tym mieszkaniu, gdzie był ciemny pokój wprawdzie i kuchenka, zostałam sama. Oni poszli tam, dlatego zostałam sama. Macocha myślała, że tak młodo szukam sobie już adoratora. Pytała się nawet, kto to jest, ponieważ byłam w małym sabotażu i przychodził do mnie kolega „Janusz” w długich oficerskich butach, starszy już od nas, i po prostu zostawiał zlecenia. Mówię: „Ano, to ten w tych długich butach”, co najbardziej pasował za męża [śmiech]. Ona myślała, że się wydam za mąż, a za rok poszłam do Powstania. Nie jej powiedziałam, tylko musiałam się z ojcem pożegnać i dopiero wtedy mu zdradziłam, że [jestem w konspiracji]. A on mówi: „No tak, ja się domyślałem, bo te chłopaki tak przychodziły”. Oni przychodzili po prostu, bo tam mieli szkolenia wojskowe. Również miałam visa pod poduszką, bo gdyby coś takiego zaistniało, że ktoś by mnie tam rozszyfrował, to nie wiem, czy bym się broniła, ale umiałam go rozbierać. Zresztą nie tylko visa, bo jak były zbiórki, to korzystałam z tego i robiłam to samo, co chłopcy. W ten sposób najpierw byłam w plutonie… to znaczy to był III Rejon VI Obwodu Praga. A Rejon III to był Grochów.

  • Powstanie zastało panią na Pradze?

Tak. Zostałam właśnie na Grochowie.
  • Proszę powiedzieć, jak wyglądały pierwsze dni Powstania?

Już parę dni wcześniej wiedzieliśmy, że będzie Powstanie i zaczęła się koncentracja. Jednych wcześniej wzywali, drugich później i podawali adresy. Najpierw byłam u koleżanki przez jedną noc z soboty na niedzielę, czy dwie noce. Potem wezwali mnie na Zgierską, tam gdzie właśnie była koncentracja plutonu. Broni było niewiele, trochę granatów rozdali, broń, ale właściwie to się sprowadzało do tego, że tylko czujki były rozstawione, bo to była taka willa jednoosobowa, więc w ogrodzie lał okropny deszcz, to był wtorek, pamiętam, 1 sierpnia, i o godzinie piątej zaczęła się strzelanina. A porucznik właśnie porozdawał chłopcom to, co było, nam dał kilka toreb sanitarnych i powiedział, że jesteśmy na pogotowiu, gdyby zaistniało coś, to musimy być przygotowani. Nie spaliśmy wtedy, tylko zeszliśmy do sutereny, gdzie było miejsce na trochę ludzi. Reszta była na piętrze i na parterze.
Ale potem przyszedł 2 sierpnia. Przyszła wiadomość, nie wiem, jaką drogą – czy przyszedł jakiś łącznik, czy jeszcze telefony może działały – znowu porucznik zrobił zbiórkę. Porucznikiem był Franciszek Chomentowski, pseudonim „Kula”. Mówi, że wstrzymane jest Powstanie na Pradze, bo jest duże zagęszczenie wojsk niemieckich, dlatego że front się zbliża już od strony Otwocka czy coś takiego i mamy przejść do konspiracji, być w kontakcie z dowództwem i rozejść się do domu. A gdzie my pójdziemy do domu, jak tyle nas było spoza Wisły, z lewobrzeżnej Warszawy. Wtedy okazało się, że po drugiej, prawie stronie ulicy, na rogu Zgierskiej i Igańskiej, był dom piętrowy, szkoła powszechna – dzieciaki były na wakacjach – i tam zakwaterowany był nasz drugi porucznik z plutonu 694, tamten był 692. Dowódcą był porucznik Florian Kołodziejczak pseudonim „Maks” i on nas wszystkich przyjął z tamtego plutonu. Bo jak powiedzieli nam, że możemy rozejść się do domu, to wszyscy uważaliśmy, że jesteśmy zwolnieni spod jego rozkazów i przeszliśmy do niego.
Tam żeśmy byli chyba z tydzień. Ale potem zaczęły się patrole niemieckie, chodzili tam, nadsłuchiwali. Raz „Maks” kazał mi wyjść z drugiej strony i zobaczyć, gdzie oni poszli. Obeszli naokoło i wyjrzałam lekko przez furtkę, patrzę, a oni może ze trzy metry ode mnie. Dobrze, że się nie odwrócili wtedy, bo mogliby mnie spostrzec. Szybko pobiegłam i mówię: „Uciszcie się, bo oni są bardzo blisko i nadsłuchują”. Ale może myśleli, że nie wiem ile tam nas jest, mamy jakąś wielką obronę, i nie wrócili, tylko poszli dalej. Mniej więcej w tym czasie nawet komuś wypalił rewolwer. Może dlatego właśnie tak się wahali. Wtedy trzeba było zmienić kwatery, bo u tego folksdojcza żeśmy byli, to znaczy dziewczyny i jeszcze syn najmłodszy porucznika, urodzony w 1915 roku, najmłodszy spośród tych, co się w ogóle przeprawili przez Wisłę.
Potem, 17 [sierpnia] Niemcy z karabinami maszynowymi otoczyli tę część Grochowa. Nawet niektórzy twierdzą, że były i czołgi, ale nie wiem, może to ktoś sobie zmyślił, bo na kogo tu czołgi? Zabudowa była fatalna w ogóle, jak by tam była jakaś walka czy coś, bo to były domy najwyżej jednopiętrowe, w dużych ogrodach, dużo zieleni, dalej też dużo było pola. Otoczyli nas i zaczęli [poszukiwania], tak jakby mieli wskazane, do których domów trzeba pójść i wygarnąć młodzież. Do nas akurat nie weszli. Naprzeciwko był profesor z jakiejś szkoły zawodowej chyba czy coś, pan Cendrowski, i on tam miał trzech naszych kolegów, ale znał dobrze niemiecki. Niemcy nawet tam poszli, a on mówi: „Nie ma u mnie nikogo. Możecie zobaczyć, możecie szukać, proszę bardzo. Idźcie do piwnicy i szukajcie”. A oni byli skryci na strychu. Nawet z taką ewentualnością, że gdyby coś, to było okienko i mogli się spuścić na sznurku, żeby uciec albo skryć się gdzieś w ogrodzie. Ale nie było potrzeby. On jakoś im wyperswadował, uwierzyli i poszli. Potem, jak się skończyła obława, mnóstwo ludzi wyciągnęli, gdzieś wyprowadzili ich na 11 Listopada, a tam podobno było więzienie. Nie wiadomo było, co się z nimi stało. Potem się dowiedzieliśmy, że niektórzy byli wywiezieni na roboty, nawet korespondowaliśmy z nimi w Niemczech. Podobno jakaś ilość była rozstrzelana. A reszta to nie wiem. Może okupiła ich czy coś i się wydostali na wolność albo może do obozu trafili, tego już nie wiem, ale bardzo dużo ludzi wtedy wygarnęli z Grochowa. Wtedy żeśmy się rozlokowali jeszcze dalej, aż przy placu Szembeka.
Dwudziestego [sierpnia] była niedziela, przyszedł łącznik, jak żeśmy wyszły z kościoła, i powiedział, że mamy się zgłosić u porucznika na Igańskiej, bo on miał tam kwaterę. I żeśmy poszły, bo właściwie poruszać się można było już swobodnie. Byłyśmy nawet na Pradze. Miałyśmy przynieść dwa litry spirytusu z jakiegoś sklepu, ale koleżanka prosiła, żeby jej jeszcze coś z domu ze Stalowej przynieść. Tak że można było się poruszać, tylko tyle, że żeśmy omijały [niektóre miejsca]. Na przykład przy „Wedlu” była duża obstawa niemiecka, to żeśmy bocznymi ulicami [szły], bo ona była z Pragi, znała dojścia. Jak poszłyśmy do porucznika, to porucznik mówi, że zakwalifikowane zostałyśmy do przeprawy przez Wisłę, ponieważ to była dobrowolna decyzja każdego, mógł iść, mógł nie iść, bo takiego rozkazu nie było, było tylko zalecenie. Więc my żeśmy się bardzo ucieszyły. To była córka porucznika Danusia, Basia Hanebach, która jeszcze tutaj jest, żyje na Emilii Plater, chociaż prawie nie wychodzi z domu, ja byłam, jeszcze była taka Krysia, ale nie mogłam jej odnaleźć, nie wiem, jak ona się nazywała. Podobno była w Niemczech, wyszła tam za mąż, gdzieś na Śląsku się osiedliła. Przez milicję szukałam adresu i dwa czy trzy razy pisałam, i nikt się nie odezwał, nikt nie odpowiedział, ale list nie wrócił, więc to było zagadkowe. Ale nie wiem, może ludzie obierali inną drogę i nie chcieli się przyznawać do tego, że mieli taką przeszłość.
Od razu tej samej nocy o zmroku mieliśmy zbiórkę przy dawnej kwaterze folksdojcza, bo tam był ogród i była zakopana broń. Ludzie cywilni nam pomagali. Obchodzili [i sprawdzali], czy tam nie widać gdzieś Niemców, niepowołanych ludzi, kapusiów czy coś takiego, a chłopcy wykopali broń. Potem jeszcze nas obdarowali jedzeniem. Uważali, że jesteśmy straceńcami, bo gdzie tu iść w nocy przez Wisłę bez łodzi, bez niczego. Łodzie miały być, ale jak żeśmy doszli do Wisły przez Gocław, to były jeszcze tam pola, w tej chwili jest nad jeziorkiem (właśnie w pobliżu tego miejsca jest postawiony nowy kościół jako wotum za ocalenie Jana Pawła II w napadzie na placu Świętego Piotra. Projektował ten kościół żołnierz z „Baszty” z Mokotowa, a nasz kolega z plutonu 686 zaprojektował z kolei tam pomnik przeprawowy właśnie). Wtedy my żeśmy razem z nimi właśnie tą trasą przeszli do Wisły. Wał Miedzeszyński był najgorszy, dlatego że bez przerwy tam były samochody dostawcze albo pancerne, bez przerwy był ruch. Trzeba było bardzo uważać, ale przeskakiwaliśmy pojedynczo, jak troszkę przycichło. Rzeka okazała się groźna. Ale wtedy okazało się, że łodzi, takich jakie miały być, nie ma. Nie wiem, czy oni pobłądzili, ci nasi przewodnicy, czy ktoś wykorzystał już łodzie i były po tamtej stronie? Była jedna łódka, więc cztery osoby tam weszły: dwie łączniczki i dwóch strzelców. Oczywiście, był tam ręczny karabin maszynowy, broń, amunicji trochę i każdy miał jakieś swoje drobiazgi, i torby sanitarne, bo to też były koleżanki, właśnie ta moja Basia i Danusia. Na początek kajakiem posłał porucznik dwóch swoich synów, tego właśnie małolata Mirona „Wicherka” i starszego brata, który miał siedemnaście lat, Gustawa „Dominika”, Donio mówiliśmy na niego. Przepłynęli kajakiem na drugą stronę, dali sygnał latarką, że wszystko jest w porządku i łódź wyruszyła. Odpłynęli może, nie wiem, pięćdziesiąt metrów i zaczęli krzyczeć, że łódź tonie, nie mogą nadążyć wylewać wody. Bo jak ona była obciążona, poszła na głęboką wodę, to widocznie była nieszczelna u góry gdzieś i zaczęła tonąć. Porucznik się denerwuje, bo mówi: „Histeryzują! Jeszcze nas tutaj odkryją! Taki ruch usłyszy ktoś!” i tak dalej. Ale jednak wyglądało to groźnie, więc jeden z tych kolegów, który był w łodzi, szybko przypłynął na brzeg i mówi: „Niech ktoś ze mną płynie, trzeba ratować tamtych, co zostali”. I właśnie kolega, też z „Szarych Szeregów”, „Zemsta”, starszy od nas, bardzo koleżeński, wspaniały żołnierz i kolega, natychmiast zdjął z siebie ubranie, żeby było szybciej i popłynęli obaj. Wyratowali jedną i drugą łączniczkę, niestety tamten już poszedł do dna w tym czasie. Podobno miał defekt serca czy coś takiego, wadę jakąś, może dlatego. Poza tym był tęgawy, może też. Ale podobno ludzie korpulentni to lepiej się utrzymują na wodzie, ale nie wiem. Gdyby trzymał się może chociaż tej łodzi, to by może jeszcze go wyciągnęli, niestety. Te dwie łączniczki wyratowali.
Jak zaczęło szarzeć, to przeszliśmy na taką krowią wyspę przez wodę do uda i tam było na dużej przestrzeni pełno wikliny i w tej wiklinie żeśmy się pochowali. Tylko tyle, że potworne były komary, nie do zniesienia zupełnie. A „Zemsta” z tą jedną koleżanką Basią wypłynął na nową, oddzielną [wodę], bo tam były takie zatoki. I on tam wypłynął, nie wiadomo było, jaka to woda. Trzeba było poczekać do rana i wtedy dopiero [im pomóc]. Też ich komary cięły, bo on zrzucił ubranie, był tylko w slipach. Wszyscy chłopcy, jakie mieli paski u spodni, pozczepiali i w ten sposób jakoś podpłynęli, żeby Basia się chwyciła tego pasa. W ten sposób przeholowali ich tam do nas. Ale w międzyczasie przyszedł wieśniak, który tam w pobliżu mieszkał, i mówi: „Pewno chcecie się przedostać na drugą stronę, bo słyszałem krzyki”. My mówimy: „Pewno jakiś szpicel. Naprowadzi nam tutaj niedługo Niemców”. Ale co mieliśmy robić? Nie ma jak uciekać, bo jest jasny dzień. Mówi: „Zaraz wam tu przyniosę kawy gorącej, to się rozgrzejecie”. Rzeczywiście, przyszedł z całą bańką i potem poszedł z chłopcami. Drugi raz przyszedł potem o zmroku, pokazał, gdzie są łodzie duże zacumowane po drugiej stronie. Bo tam był strasznie duży odsyp i pokazał takie miejsce wygodne, że wody było wąsko, tak że patykami albo rękami żeśmy sobie łodzie poruszali i dopłynęliśmy idealnie na drugi brzeg. Tam nie było żadnego niebezpieczeństwa, bo już łącznicy czekali. Już nie poszliśmy na Mokotów, tylko jak mówię, reaktywowane było Powstanie na Sadybie. Bo tam były walki 1 i 2 sierpnia, ale w okolicy placu Bernardyńskiego, a potem, tak jak w wielu punktach miasta, Mokotów tak samo, przerywano Powstanie i albo ludzie szli do domu, albo szli do lasu. Tam było blisko przez Wilanów do lasu przez łąki. Po 15 sierpnia, kiedy Niemcy opuścili fort – bo tam była walka 1 sierpnia o wielki reflektor, który omiatał dużą przestrzeń i trzeba było go zdobyć, i zdobyli Polacy za trzecim razem, wzięli sześciu Niemców do niewoli, i tam była jeszcze broń, amunicja, ubrani mieli i tak dalej – wtedy właśnie my żeśmy 20 sierpnia przybyli i okazało się, że już jesteśmy potrzebni na Sadybie i poszliśmy tam dalej. Było [kilka] plutonów: 686, 687, 694, był pluton 1180, to znaczy byli z Pragi Centrum, z Targówka, z Bródna i jeszcze ostatnia grupa z Rembertowa przyszła – drużyna bojowa 758. Ostatni raz przyszli 1 [września] na Sadybę, jak już się wszystko miało ku końcowi, więc poszli od razu na Mokotów. A te osoby, które były do tych plutonów, które zostały na Sadybie, to podołączały do swoich plutonów.
Niestety 1–2 [września], [Niemcy wykorzystali] wszystkie typy broni: lotnictwo, „krowy”, czołgi, granatnikami była obstawiona olbrzymia łąka, tam kilkadziesiąt było tego. Taki był łomot, że myślałam, że nikt nie wyjdzie żywy. Rzeczywiście straty były duże, bo w końcu z tego tygodnia, to na cmentarzu Wilanowskim leży stu siedemdziesięciu ośmiu powstańców, a jeszcze nie wszyscy tam są, bo byli niektórzy pochowani na Powązkach wojskowych. A na przykład, tak jak jednego kolegę, to znalazłam dopiero po latach, chociaż szukałam dwukrotnie w PCK. Ale za trzecim razem napisaliśmy pismo już ze środowiska i dali odpowiedź, że jest pochowany po trzykrotnej ekshumacji, bo robili cmentarzyki zastępcze przy alei Niepodległości, tam z Morszyńskiej najpierw go na tą aleję Niepodległości [przenieniesiono]. Tam zaczęła się budowa czy coś, znowu gdzie indziej przenieśli. I z tamtego trzeciego miejsca dopiero na Wolę, do tej nekropolii powstańczej. To się pogubiły numery i dopiero wskazali, że on jest pochowany w zbiorowej mogile z czterdziestoma sześcioma ludźmi, kolegami pewno. Wtedy zrobiłam pismo, żeby zrobili napis, my pokryjemy koszt, ale wolski Urząd Dzielnicy powiedział, że nie, że oni pokryją. Już jest teraz tam nazwane. Tak że wielu mogło być takich. Na przykład jednego kolegi, też ze szkoły, z mojej klasy szkoły powszechnej, nie mogę znaleźć, bo nie wiem dlaczego, czy bał się, może wyrzucił swoje dokumenty, czy może miał zniszczone, bo był ciężko ranny i przetransportowany do szpitala na drugą stronę ulicy. Ale szpital był przeładowany. Z upływu krwi pewno umarli.

  • Czy może pani opowiedzieć, jak reagowali cywile na to, co działo się w Warszawie w czasie Powstania?

Bardzo pomagali. Rzadkie były przypadki, kiedy właśnie tak jak te dwie kobiety zszokowane w piwnicy palącego się domu krzyczały: „Wywieście flagi białe!”. Nie trzeba było wywieszać flag, dlatego że my nawet nie mogliśmy się wycofać w stronę Mokotowa ani w stronę jeziora, żeby tam jakoś kluczyć i przejść w stronę Chełmskiej, bo byliśmy wysunięci na przedpole fortu od strony Wilanowa, a stamtąd szło całe natarcie. I na przykład jeden z kolegów był ciężko ranny, bo był dowódcą sekcji wysuniętej naprzód, żeby donosić, informować, jak się posuwają niemieckie oddziały. Okazuje się, że był taki szturm, że oni się z tej willi wydostali i ten kolega został ciężko ranny w udo. Koleżanka Basia była tam razem z nim, bo jako sanitariuszka i łączniczka była przydzielona. Nie mogła zatamować krwi, bo ucisku w takie miejsce nie można było zrobić. On już osłabiony, zszokowany mówi, że się nie odda Niemcom i mówi: „Mam tu broń, weź mnie dobij”. A ona mówi: „Czy ty oszalałeś? Nie szalej, bo przecież nie wolno w ten sposób. To jeszcze nie wiadomo, czy oni tutaj przyjdą”. „Nie mam szans”. I rzeczywiście, zagrzebali się nawet ziemią, bo słyszą u góry leju szwargotanie po niemiecku i już się kilku zainteresowało, i on wtedy „bach”, strzelił sobie w głowę. Ale Niemcy ze zrozumieniem podchodzili, nie wyśmiewali nic, Basi kazali iść w stronę cywilów.
Spotkałyśmy się potem na Służewcu i opowiadała nam. A on tam został, tylko broń zabrali, a w kieszeni miał różaniec i słonika ołowianego, i to oddali jej, żeby zabrała. Jak żeśmy wróciły z Niemiec, to ona mówi: „Janka, ja nie mogę tam pójść, bo nie będę mogła tego powiedzieć, bo to jest dla mnie strasznie przykre. Weź, wyręcz mnie i pójdź do tej matki”. Siostrę miał i matkę, ojciec zginął w obozie jeszcze w czasie okupacji. I zaniosłam właśnie te przedmioty. To była pierwsza wiadomość o ich synu, bo one jeszcze myślały, że może gdzieś wywieziony do obozu czy co, że się odezwie albo jakaś wiadomość przyjdzie. Szukały go i nie było śladu, a to jeszcze wtedy nie było ekshumacji. Leży na Wilanowie na cmentarzu.
Ale ciekawa była rzecz, bo ponieważ mieszkał na Grochowie, to nieraz nam przynosił placki kartoflane, [jak] mama usmażyła czy coś, to częstował. I miał malutkiego pieska wilczka. To była maskotka. Wszyscy się cieszyli z niego i on do wszystkich skakał, pieścił się. Jak po roku poszłam do tych pań, zapukałam – mieszkały w domku jednorodzinnym na parterze – i słyszę „hau, hau”, pies szczeka. Myślę sobie: „To będę miała przeprawę, chyba ostry pies”. Ale one otworzyły mi drzwi, a ten pies od razu powąchał i zaczął do mnie skakać, dwie łapy mi zaczął rzucać na ramiona. Mówię: „To niemożliwe, przecież on mnie nie zna i taki łagodny jest?”. „Nie – mówi – ostry pies. Słyszała pani jak szczekał”. A ja mówię: „Ale czy to ten, którego Staszek przynosił do nas i taką maskotką był dla nas?”. „Ten sam”. Mówię: „To się dziwię, niemożliwe, żeby on mnie pamiętał”. A mówi: „Jednak widocznie psy mają taką pamięć”. To naprawdę mnie wzruszyło. Mieszkał na Żółkiewskiego w pobliżu torów na Grochowie, ale nie pamiętam pod którym numerem. Wypełniałam dzisiaj jego ankietę.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania?

Na Grochowie żeśmy spełniały właśnie też taką rolę, że koleżanka gotowała, a my żeśmy przynosiły prowiant z ulicy Zamienieckiej. Tam był magazyn i tam żeśmy dostawały prowianty, i roznosiłyśmy potem po kwaterach w kociołkach. Roznosiłyśmy tę zupę, co żeśmy ugotowały, chleb i tak dalej. Koledzy tylko pytali: „A kiedy idziemy za Wisłę?”. – „Jeszcze nie mamy wiadomości”.
Na Sadybie to w ogóle nie pamiętam, co jadłam. Nic zorganizowanego nie było. Coś musiałyśmy dostawać. Pamiętam, że przed nalotem kolega przyniósł nam słoik miodu, ale nie doszedł jeszcze do wnętrza, kiedy dostał odłamkiem w nogę. Oczywiście nie była to groźna rana, opatrzyłyśmy mu. Ten słoik miodu to pamiętam, ale nic więcej nie pamiętam, co żeśmy jadły, zupełnie. Musiałyśmy coś jeść.

  • Czy w czasie Powstania spotkała się pani z przejawami życia religijnego?

Jeśli chodzi o Grochów, to w końcu lipca, jak byłam zakwaterowana przez jedną czy dwie noce u koleżanki na 11 Listopada, to żeśmy poszły do kościoła przy zoo i tam żeśmy poszły do spowiedzi. Ksiądz potem błogosławił i życzył, żeby wszystko się skończyło dobrze. Później nie było kontaktu, bo trzeba było siedzieć w konspiracji. Jak byłyśmy już zakwaterowane w pobliżu placu Szembeka, to tam jest duży kościół. W niedzielę żeśmy właśnie 20 [sierpnia] poszły na mszę. To był jeden raz. A potem nie byłyśmy w kościele na Sadybie wcale. Podobno gdzieś się odprawiały msze, dlatego że był ksiądz jeszcze z konspiracji, o którym zresztą pisałam nawet do książki z „Naszego Dziennika”. Oni wydali książkę o wspomnieniach na sześćdziesięciolecie, ale wyszło mi z głowy, słowo daję. Tam był właśnie kapelan i podobno czasem się odprawiały gdzieś msze, ale my byłyśmy na przedpolu oddzielone barykadą i wielkim fortem. Droga była okrężna. Jak trzeba było dźwigać rannych do szpitala, który był na rogu Powsińskiej i Morszyńskiej, tam jedyny blok wtedy był trzypiętrowy, murowany, oficerski, to trzeba było przejść przez barykadę i cały czas był ostrzał artyleryjski ze Służewa. Tam na wzgórzu jest kościół i tam ustawili właśnie swoje armaty i ostrzeliwali cały czas. To było dość daleko do tego szpitala. A do fortu też żeśmy bardzo rzadko chodziły, nikt nas nie powiadamiał, że jest nabożeństwo czy coś takiego. Dopiero jak żeśmy były w Niemczech, to jakoś jesienią okazało się, że wolno nam pójść z tego majątku do powiatowego miasteczka. To wszystko było po tamtej stronie Odry oczywiście. My żeśmy pożyczyły sobie palta i poszłyśmy do tego kościoła. Ksiądz mówił po polsku, bo nawet Ola poszła do spowiedzi, ta koleżanka, druga córka porucznika „Maksa”. Natomiast byłyśmy wzruszone całym tym nabożeństwem. Tylko jak zaczęli śpiewać swoje pieśni po niemiecku, to już było mniej miło. Bo wtedy jeszcze był rytm rzymski, prawda, po łacinie odprawiały się msze, to było tak właśnie swojsko, ale jak potem niemieckie pieśni zaczęli śpiewać, to już było mniej miło [śmiech].
  • Jak to się stało, że trafiła pani do Niemiec?

Tak się stało, że jak zajęli tamtą stronę od Wilanowa, [to] pędzili wszystkich cywilnych mieszkańców, nam kazali poczekać. Niemiec już stał przy furtce, jak zaczęliśmy wyłazić z tej piwnicy przez okienko. To nawet Danka mówi: „Chodźmy, jeszcze zabierzemy tego rannego”, a on był nieprzytomny. Nie było nigdzie widać żadnego śladu rany, bo jeden był ranny w brzuch, to dosłownie, jak łepek od szpilki była ranka, a on się wił do nieprzytomności, bo takie miał straszne cierpienia. Chociaż też nic nie mówił, ale siłę miał taką, że rozbijał krzesła. Akurat przyszli wtedy koledzy z sekcji, co był „Zemsta”, i oni go wzięli trochę dalej, ogrodami zanieśli do punktu sanitarnego, ale widocznie tamci już uciekli, bo wycofywali się, i mówią: „Nie będziemy go [nosić], może ktoś się tam pojawi”. I zostawili go. To był straszny wyrzut sumienia dla nas wszystkich i potem tegoż chcieliśmy zabrać. A wtedy podszedł Niemiec, jak kopnął tę Dankę, to aż jej nerkę odbił, potem musiała mieć usuniętą, i nie pozwolił. To też był wyrzut sumienia. Do tej pory nie zapomnę tego człowieka. Tylko siedziałyśmy przy nim i mu się zwilżało wargi, bo on był zupełnie nieprzytomny. Ale co było potem z nim? Nie wiem. Pewno go zastrzelili.
Właśnie nas kilkoro zabrali ci, co mieli straż przy furtce, i pędzili przez aleję Sobieskiego na drugą stronę, gdzie była łąka obstawiona granatnikami. To draństwo robiło niesamowite piekło. Ale tego było tyle, że byłam przerażona, że na taką małą przestrzeń – tam przecież były też tylko jednorodzinne wille, niektóre były drewniane nawet – to w ogóle o walce nie było mowy. Ale dopóki to były walki liniowe, to się odpierało stale albo od strony jeziora, albo od strony Wilanowa, albo od strony szosy, to z tym sobie Powstańcy poradzili. Ale jak przyszły już samoloty, czołgi, „krowy” i w ogóle wszystko, co tylko może, to już niestety trzeba by mieć nie wiem jaką siłę, żeby ich zwyciężyć. On zaprowadził nas do jakiegoś oficera i ten oficer pokazał, żeby [iść] z powrotem i coś mówi. Olka mówi, że będą nas rozstrzeliwać. Ale znowu wróciliśmy na stronę Sadyby do jakiegoś oficera. Nie wiem, czy to nie był von dem Bach, bo jak żeśmy tam czekali potem razem z cywilami, to przyjechał oficer i miał przemowę, jak to zaopiekują się nami, bo bandyci nas wykorzystywali. Dostaniemy pracę, dostaniemy jedzenie, to, owo, dziesiąte. Żołnierz mu nagadał, a ten oficer pokazał, żeby nas na drugiej stronie alei Sobieskiego zostawił. Myślę sobie: „Pewno nas rozwalą teraz”. Ale okazuje się, że szła cała grupa obładowanych ludzi cywilnych z tobołami i dołączyli do nas, więc żeśmy się ucieszyli.
Później nas wszystkich popędzili na plac przy kościele Świętej Katarzyny na Służewie i tam księża roznosili pomidory. Ale chodził facet, szwab w długich butach, i przyglądał się wszystkim. Tym młodym się przyglądał. Stanął niedaleko mnie, a ja byłam w pobliżu jakiejś rodziny. Poszedł, bo może miał wątpliwości, czy jestem z tą rodziną, czy nie. Potem mówię: „Proszę państwa, pozwolą państwo, że ja się przysunę i wezmę może nawet dziecko – mieli takie – na kolana, bo widzę, że jestem obserwowana”. „ A tak, oczywiście”. Zaczęli mi mówić po imieniu. Drugi raz przyszedł. Zaczął się przyglądać. Zdziwił się trochę, ale poszedł. A właśnie w ten sposób wygarniał – paluszkiem i na bok. Dwaj synowie porucznika, Donio i młodszy „Wicherek” w ten sposób trafili do Oświęcimia. Potem jeszcze do dwóch innych obozów, ale przeżyli na szczęście. Natomiast mój kolega „Lechita” był postrzelony w czasie Powstania i do upadku był w szpitalu, i potem chorzy ze szpitala męczyli się, bo tam też był drugi kolega z naszego batalionu obok niego. Jemu z kolei, [jak] szedł z meldunkiem, miał „filipinkę” za pasem i były dziury porobione w siatkach między ogrodami, chodziło się tamtędy, żeby nie ulicą, to mu się jakoś wysunęło i rozwaliła się ta „filipinka”. Całe podbrzusze i uda miał [okaleczone]. Dobrze, że to była cienka blacha, bo tak, to nie wiem, rozharatałoby mu brzuch. Żeśmy go też tam wiozły. To on mówi, że nie mógł się ruszyć i mówi: „Martwiłem się, zaraz przyjdą rozwalą mnie”. A „Lechita”, który był postrzelony, już mógł trochę chodzić, to udawał bohatera, że jak jest chodzący, to nic mu się nie stanie. To wzięli go właśnie, wsadzili do obozu, też w Oświęcimiu, potem do Flossenbürgu, jeszcze gdzieś tam i wreszcie już wyniszczonego, jak Sowieci weszli, to zapędzili ich do Teresina w Czechosłowacji. Tam był podobno obóz dla Żydów, ale już pusty i właśnie tam umarł biedak. Matka nawet pojechała, bo ktoś wrócił stamtąd i jej powiedział, ale już był pochowany. Tak że takie były różne losy.
A nas popędzili oczywiście przez Ochotę, Okęcie. Na Służewcu żeśmy [byli] w olbrzymich, nie wiem, hangarach czy co to było. Zamykane, blaszane to wszystko było, żużlem wysłane. Tam nas zamknęli kilkadziesiąt osób i przez noc [trzymano]. A później nas pędzili, to niektórym się udawało uciec. Szłam z jakąś rodziną, żeśmy się rozsypały z koleżankami, i oni mówią, że mają trochę złota, to pójdą pertraktować, że my się schowamy na pokryciu piwnicy i niech nas tam zostawią, i poszedł pertraktować. Poszłam do koleżanek, wróciłam się, bo był akurat postój, i mówię, że taka okazja. One takie smutne się zrobiły. Wróciłam z powrotem do tych ludzi i mówię: „Ja nie skorzystam, proszę państwa, nie mam się czym okupić, a poza tym chcę być razem z koleżankami, wszystko jedno, co nas czeka”. „Ale dlaczego? Nie potrzeba, od pani nic nie weźmiemy. Już załatwiłem”. I odłączyłam się. Nie wiem, czy im się to udało, czy się nie udało. A myśmy poszły, pojechałyśmy do Pruszkowa. Tam od razu z jednego pociągu zrobili selekcję. Jedna prowadziła staruszkę, babcię, a któraś z nas niosła jej torbę z drobiazgami, lekarstwami. Oddzielili Krysię, pojechała do Krakowa z tą staruszką, a nas cztery od razu załadowali do pociągu, który stał już wypełniony. Za dwie godziny pociąg ruszył i pojechał w nieznane.
Jechałyśmy całą noc, cały dzień i dopiero jakoś przed wieczorem prowadzą nas szosą z dworca, okazuje się – Arbeit macht frei. Mówię: „No to żeśmy trafiły”. To było we Frankfurcie nad Odrą. Ale to, okazuje się, był tylko obóz przejściowy. Byłyśmy tam z tydzień i wyrobili nam dokumenty. Oczywiście była mykwa, zdezynfekowali ubrania, ale co ta dezynfekcja dała. Zrobili dokumenty, sfotografowali – właśnie to, co pan widział – i wywieźli nas do Eberswalde pociągiem cywilnym. W Eberswalde był Arbeitsamt, to znaczy urząd pracy. Przyjeżdżali dopiero ci różni bauerzy, ci wielcy posiadacze ziemi i wybierali dopiero z imienia, nazwiska. Trzeba było wystąpić i oni dopiero decydowali, czy się nadaje, czy się nie nadaje. Przeważnie kobiety. U nas była nawet pani, która miała córkę szesnastoletnią, a syna jedenaście, dwanaście lat, i chcieli go zabrać od niej, bo mówią, że będziemy w jednej sali, nie może tam być chłopak. Dopiero my żeśmy zaczęły błagać, bo już wiedziałyśmy, że razem będziemy, żeby on jednak był przy matce, my sobie z nim poradzimy, jak będzie się która musiała przebierać, to on się odwróci i koniec. Jakoś poszli nam na rękę. Razem z nami chodził do pracy. A ta dziewczyna tym bardziej, prawda. Zakochał się w niej Francuz, bo część budynku była oddzielona – to były dawne koszary wojskowe – dla Francuzów z drugiej wojny światowej. W mundurach oni byli, do roboty chodzili razem z nami wszędzie, tylko pilnował ich wachman. Osobno byli zagrodzeni, zamykał ich i tak dalej. I zakochał się w tej szesnastoletniej dziewczynie, wcale nie była ładna. Ale potem, jak już weszli Sowieci, on brał i tą matkę, i tego jej brata do Francji chciał zaprowadzić, ale ich nie puścili niestety, więc wymienili adresy. Co się potem z tej znajomości wywiązało, to już nie wiem, bo żeśmy stracili kontakt.

  • Proszę opowiedzieć, jak wróciła pani z Niemiec do Polski?

Wróciłyśmy, ponieważ jedna z koleżanek, Danusia miała operację na kolano, bo tam jej rosła jakaś narośl, chrząstka okrągła jak pięćdziesiąt groszy. Musiała iść do szpitala, dlatego że przy pracy słabła z bólu. Mówi, że lekarze bardzo dobrze jej zoperowali to kolano. Wszyscy byli bardzo grzeczni i zachowywali się jak należy. Tylko że one były w baraku i tam były straszne szczury. Bały się w ogóle spać. Ale właśnie Danusia jeszcze dobrze nie mogła chodzić, to żeśmy szukali porzuconych rowerów. A to jeden był dobry, to ruski mówi: „E, dawaj, bo ja idu na front, a tam pełno leży”. Oczywiście leżały, ale już z defektami. W końcu żeśmy dla Danki wzięli rower, którego ona nie mogła pedałować, tylko trzeba było ją prowadzić. A reszta na piechotę [...]. Musieliśmy wrócić chyba z pięćdziesiąt kilometrów i tą samą szosą zeszliśmy do dworu, bo tam cały dwór był obrabiany tylko [przez] Ukraińców, Rosjan, Polaków, Francuzów. Wszystko się trzymało tylko na naszej pracy.
A Niemcy byli jeszcze tacy wredni. Żeśmy na polu mieli pracę, bo się sortowało kartofle, u nich to się nazywa klaprowanie, zepsute na bok i szły albo do gorzelni, albo się wyrzucało. I Niemcy przychodzili, jak już tam była pierwsza linia frontu, bo to blisko Odry – widocznie byli niedożywieni – żeby im dać kartofli i sobie pchali do kieszeni ile się da. Do nas przychodzili, Polaków. To jak Niemiec, który nas pilnował – na koniu zawsze jeździł – zatrzymał takiego, to kazał wrócić i wysypać te kartofle, tacy byli wredni. A jak raz w końcu ukradli owcę czy barana z owczarni, to zrobili donos i rozlepili kartki na całej wsi. Naturalnie, dowództwo wiedziało, co się dzieje, że jak jest niedożywiony żołnierz, to co to jest. Wzięli ich, przenieśli gdzieś na inne miejsce. Możliwe, że pod sądem wojennym by kule w łeb dostali nawet.
Wtedy [też] był już niemiecki lekarz, ale Ślązak, i wolno nam było do niego iść, więc żeśmy sobie robili luzy, raz ta nie poszła do pracy, innym razem druga i tak dalej. Był taki przypadek, że Polaka podczas pracy pobił Niemiec. On poszedł do tego Ślązaka, zrobił obdukcję i mówi: „A gdzie on jest? Jak się nazywa? W jakim wieku? To on nie jest na froncie, tylko tutaj znęca się nad niewolnikami?”. Natychmiast go wyszukali i odesłali do wojska. Taki był stosunek Niemców, ale to pewno Wehrmacht był. Albo do gorzelni przychodzili, bo tam też były kartofle albo buraki, to też im się dawało. Od innej strony tam przychodzili.
I potem żeśmy wrócili i właśnie po drodze odebraliśmy książki pracy. Już Rosjanie tam byli, ale pozwolili nam i wydali to wszystko. To żeśmy szli potem dalej do mostu w Szwedzie. Tam był most przez Odrę i kanał, bo jest kanał i duża przestrzeń luzu, trawa tam rośnie i dopiero Odra, drugi most przez Odrę i dopiero była polska strona. Już polskie wojsko tam było. Jak żeśmy stamtąd ruszyli, to w Szwedzie okazało się, że trzeba było się zatrzymać, bo to była noc i słyszymy znowu jakąś kanonadę. Mówimy: „Co, na nowo się zaczyna wojna czy co?”. Nie wiedzieliśmy, co to jest. Okazuje się, że na zwycięstwo oni tak wiwatowali. Później żeśmy poszli, na rynku kupa różności, bo oni kazali wszystko składać, kto gdzie wyszabrował cokolwiek. Ludzi pełno i ogromny stos tego wszystkiego, maszyny do szycia, różności. My żeśmy nic nie mieli, tylko najwyżej coś do jedzenia.
Oczywiście na drodze między kanałem a Odrą zastała nas noc. Żeśmy tak na poboczu pokładli się, żeby nie było widać, bo droga wiodła [tamtędy], w nocy też się kręcili Sowieci. Ale jednak dranie wypatrzyli i oczywiście od razu – dziewczyny, kobiety. Jedną z koleżanek zaciągnęli do samochodu, tam było czterech tych Sowietów, ona się broniła, to jej przystawili nóż do gardła. Skrzywdzili ją, pijani oczywiście, tak że potem, jak już zostawili ją, a sami pojechali, to ona na oślep biegła naprzód, żeby się gdzieś skryć, tak była zszokowana okropnie. Pobiegła aż do jakiejś wody, gdzie rosły drzewa, krzewy coś takiego. Skryła się za brzegiem, przy jakimś drzewie, ale oczywiście w wodzie. Potem miała chore nerki. Nie mogli rozpoznać tego, bo widocznie medycyna była wtedy uboga albo nie mieli leków czy coś. Dość, że umarła, chyba około czterdzieści lat miała, jak zostawiła syna. Ale co ona przeżyła, to rzeczywiście straszne.
Potem, jak żeśmy przeszli już na polską stronę, to żeśmy odetchnęli. Ale cały czas idziemy, idziemy, bo wciąż nie ma [czym jechać]. Przecież nie zajdziemy do Polski na piechotę. Dotarliśmy do stacji kolejowej w Gorzowie, kiedyś nazywał się Landsberg. Pełno tam ludzi, gotują sobie w garnkach, nocnikach prawie, te żarcia, obozują, tych tobołów mają obok siebie, nie mogą się na ten pociąg dostać. A my nic żeśmy nie mieli, najwyżej każdy miał jakąś teczuszkę, żeby tak kawałek chleba czy coś [mieć]. Poza tym po drodze, po lasach były rozbite różne walizy i tak dalej. Pamiętam, wzięłam sobie jakieś buty, to nawet były męskie, ale pasowały na moje nogi, i płaszcz znalazłam, bo przecież nie mieliśmy żadnego okrycia, nam nic nie dali. W końcu patrzymy, jedzie transport pancerny, czołgi, różności, ruski oczywiście, w stronę Polski jedzie. Więc my mówimy: „Jak oni tam siedzą na tych różnych platformach i na czołgach nawet, to może i nam pozwolą”. Zobaczyli, że nie mamy żadnych tobołów, to było: Iditje, iditje. Był piękny słoneczny dzień, bo Zielone Świątki były wtedy, a my żeśmy na tych czołgach się rozlokowali. Częstowali nas kawą, wodą, bo przecież nikt nie miał nic do picia. Żeśmy tak dojechali do Poznania, a w Poznaniu trzeba było wysiąść, bo nie wiem, oni gdzieś dalej chyba jechali albo może już tam docelowo mieli [postój]. Każdy już przesiadł się w swoją stronę. Ja pojechałam w stronę Warszawy, moje koleżanki zostały w Poznaniu, bo tam miały rodzinę. Pociąg był przeładowany, przeważnie ruscy i Rosjanki. Wszystko to szwargotało. Stanęłam sobie w korytarzu, blisko drzwi, do okna odwrócona, żeby mnie ktoś nie rozszyfrował, że nie jestem Rosjanką. Tak przejechałam do Łodzi. W Łodzi znowu był przystanek, to bractwo powysiadało trochę, zrobiło się trochę luźniej. Tak że przyjechałam później do Warszawy.
Szłam od dworca z Towarowej, bo wtedy był tam dworzec. Szłam pieszo do domu i jakie było straszne wrażenie, jak widziałam leje po bombach i popalone domy. Myślę sobie: „To co będzie tam, gdzie ja mieszkałam?”. Rzeczywiście, przychodzę, dom kompletnie wypalony, czarne czeluście tylko po oknach, pusto na podwórzu i faceta widzę, że coś tam puka, nie wiem, co on tam robił na krawężniku, bo był tam trawniczek i drzewko rosło. Ale patrzę tak, kto to jest, chyba bez rozumu, pomylony. Ale on mnie poznał, mówi: „O, Jasia! Wróciłaś”. Dopiero myślę sobie: „To jest pan Tomaszewski, właściciel sklepu w naszym domu”, sklepik mieli spożywczy, tylko on tak strasznie schudł – był tęgi, cukrzyk – oczy wielkie mu się zrobiły, zapadnięte. Ja jego nie poznałam, ale on potem normalnie się do mnie [zwraca]. Mówi: „A twój ojciec to pojechał w swoje rodzinne strony. Mówiliśmy, żeby tutaj sobie poszukał gdzieś może mieszkania. Gdzieś było jeszcze wolne, ale powiedział, że nie”. Mój ojciec to był uczciwy człowiek. Tylko co zapracował, to wiedział, że należy mu się, ale tak to nie miał takiej głowy, żeby coś kombinować, z macochą i jej córką wyjechali.
Po drugiej stronie był szpital powstańczy, więc jak rannych wywieźli, to było trochę mieszkań i oni sobie pokój tam też zaklepali i tam mieszkali z synem młodszym Bogusiem i z żoną. Poprosił mnie, poczęstowali mnie kawą zbożową, chlebem z masłem i poszłam tak sobie pochodzić po tych wszystkich ulicach. Leje po bombach wszędzie, gruzy, spalenizna, coś okropnego. Myślę sobie: „Boże święty! Przecież tyle domów ocalało”. Właśnie w Śródmieściu dużo ocalało, ale oni potem wypalili wszystko. Najpierw zrabowali, a potem wypalili, wrzucali miotacze ognia i wypalili wszystko. Mój ojciec pochował różne rzeczy, fotografie czy dokumenty, do piwnicy, że to będzie bezpieczniej, ale gdzie tam, po piwnicę było wszystko powypalane.
Poszłam potem do mostu pontonowego i na Pragę. Patrzę, na Pradze normalne życie: ludzi pełno, handlują, sklepy otwarte, nic nie zburzone. Ale tak spojrzałam na ścianę, patrzę, coś napisane na kartce, a tam napisane: „Zgłaszajcie do Urzędów Bezpieczeństwa – czy to Służby Bezpieczeństwa – bandytów z Armii Krajowej”. „Ach – myślę sobie – to tamci nas uważali za bandytów i ci też? To ma być Polska? Tak się spieszyliśmy do tej Polski”. Nie wiedziałam, co to Służba Bezpieczeństwa, wiedziałam tylko, że to jakaś policja. I już myślę sobie: „To już wiadomo, że język trzeba trzymać za zębami i w ogóle nie zdradzać się nikomu”. I pojechałam potem pociągiem, ktoś mi rozwalił strasznie nogę okuciem od walizki, bo był tłok niesamowity. Stało się, nie mogłam w ogóle nawet się pochylić, żeby tam chusteczką wytrzeć sobie tę nogę, jakbym miała nie wiem jaką ranę. Wróciłam pokrwawiona do domu, na piechotę, ale po drodze jakiś człowiek spotkał i rozpoznał mnie. Mówi: „A, to twój tata to mieszka tu i tu”. U kuzynów się zatrzymał. Ale niestety, byłam tam może ze dwa tygodnie. Macocha się awanturowała, piekło robiła, bo już w czasie okupacji powiedziała, że jej dzieci nie chodzą do szkoły, ja też nie powinnam chodzić, tylko iść do roboty. Powiedziałam ojcu (już byłam w trzeciej klasie tej szkoły), że niestety, może tatuś mi nie dawać na tą szkołę pieniędzy, ale ja nie rzucę, bo już jestem na ukończeniu i potem nie będę stale siedzieć na chlebie ojca, bo muszę na siebie zapracować. I w ten sposób doszłam do wniosku.
A również stryjek mój był elektrykiem i na kresach w Dobunowie mieszkali i uciekli w 1944 roku, bo ich sąsiedzi Ukraińcy uprzedzili, że Ukraińcy mają ich tam zlikwidować. A miał dwójkę dzieci, córkę miał dwa lata młodszą ode mnie, a synek mały, urodził się niedawno. Ponieważ na kolei pracował, to umówił tam kolegów, żeby zarezerwowali część wagonu bydlęcego. Przeniósł tam pościel głównie i tę rodzinę, i w ten sposób pojechał w swoje strony rodzinne. Stryjenka była moją chrzestną matką, Irka też była moją przyjaciółką. Mówię: „Będę musiała z powrotem wracać do Warszawy. Umiem szyć, jestem młoda, mogę pójść nawet do odgruzowania. A jak nie będzie tutaj pracy, to mogę pojechać nawet na ziemie odzyskane, tam dostanę jakąś pracę”. Stryjenka mówi: „Poczekaj, bo ojciec chce ci dać pieniądze, bo ma zarobić czy coś wydzierżawić”. Poczekałam tylko, dał mi te pieniądze, pożegnałam się z nimi i wróciłam do Warszawy.
A tutaj chodziłam, szukałam znajomych. Na Nowogrodzką poszłam, napisane jest, że o mieszkańcach wiadomość jest na ulicy Lwowskiej. Poszłam potem na Wilczą, bo tam byli też przyjaciele rodziców. Patrzę, popalone wszystkie domy oczywiście – wiadomość na Poznańskiej 5. Poszłam na Poznańską 5 i zobaczyłam najmłodszego niby wnuka [znajomej pani], ale ta pani nie była jego rodzoną babcią, tylko wyszła za wdowca z dziećmi i to był pasierbicy syn. Mówię: „Januszek! Gdzie babcia mieszka?”. – „A tutaj, na parterze”. Poszłam do niej. Ucieszyła się, że żyję. A mój ojciec zareagował w ten sposób: „Przecież ty nie żyjesz”. Mówię: „Ale to jestem ja, nie poznaje tatuś swojej własnej córki? Byłam w Niemczech”. „Powiedzieli, że widzieli trupa twojego na Sadybie”. Mówię: „Nie byłam nigdy trupem, tylko mnie wywieźli do Niemiec”. A ktoś bajkę puścił, nie wiem po co, jak nie widział czy nie rozpoznał. Właśnie potem u tej pani [mieszkałam]. Zatrzymała mnie, mówi: „Młoda dziewczyna, gdzie będziesz tam jeździć na ziemie zachodnie. Zostaniesz tutaj”. Miała taką klitkę, nie wiem, może dziewięć metrów kwadratowych. Stała otomana i łóżko po jednej ścianie, a po drugiej kuchnia i zlewozmywak, drzwi i okienko. Mówi: „Będziesz spała z Jadzią na tej otomanie”. Ale otomana to nie była wersalka, tylko my żeśmy dwie, młode wprawdzie, chude, ale musiałyśmy jak na komendę, odwracać się na jeden bok albo na drugi bok. Ale w ten sposób od końca maja do końca września, powiedzmy, u niej się zatrzymałam.
Nawet dostałam pracę w restauracji „Polonia”, bo tam była dyrekcja sowiecka. Potrzebna była hafciarka do obrusów, żeby w rogu obrusa wyhaftować [niezrozumiałe] , bo tak się nazywała ta firma. Ale potem oni, od nowego roku 1946, już pojechali do siebie, a tu objęła Federacja Kelnerów. Nie była hafciarka potrzebna i już zostałam bez pracy. Mieli mi się starać na poczcie, jakiś pan, ale zawsze jak poszłam – co tydzień chodziłam – to on mnie zapraszał do stołówki, częstował obiadem i powiedział, żebym przyszła za tydzień, bo jeszcze nie ma. W końcu koleżanki z małego sabotażu mi się wystarały o internat u sióstr zmartwychwstanek na ulicy Mokotowskiej 55, jeszcze wtedy były tam. Siostry mnie bardzo życzliwie przyjęły, tylko pytają się, dlaczego jestem taka blada. Może myślały, że jestem gruźliczka, a ja mówię, że miałam właśnie operację na migdałki. A migdałki były tak okropnie zaniedbane, że nie mogłam się dostać do szpitala, a tak na dochodząco nie chcieli mi zrobić. Dopiero mi zrobił doktor Kapliński w lecznicy PCK na ulicy Pięknej. „No to w porządku”. I od razu mówi: „To zabierz od tej pani, u której mieszkasz, wszystkie swoje rzeczy i możesz się tu wprowadzić”. Bardzo sobie chwaliłam, bo tam było nas chyba ze dwadzieścia. Jedna sala była duża i jeszcze druga mniejsza, byłam w tej mniejszej. One jakieś unrowskie dary nam z ubrania dawały czy z bielizny.
Zaczęłam pracować. Okazuje się, nie na poczcie, bo już się nie doczekałam, tylko moja koleżanka z harcerstwa i ze szkoły zawodowej pracowała w bibliotece SGH i powiedziała: „Janka, tam potrzebują jeszcze pracownika”. Mówię: „To powiedz, że ja przyjdę jutro i złożę podanie”. I od razu poszłam. Profesor Grodek był tam dyrektorem. Złożyłam podanie i od następnego dnia już byłam szczęśliwa, bo w ogóle książki kocham, chociaż mówię: „Jak nie w bibliotece, to w księgarni albo chociaż z materiałami piśmiennymi sklepie bym chciała pracować”. W ten sposób tam mnie zatrudnili na czterdzieści dwa lata.
Już potem, oczywiście, podjęłam studia, wyszłam za mąż. Mam córkę, już w tym roku idzie na emeryturę, ma pięćdziesiąt osiem lat. Już mam troje prawnucząt. Jeden już w piątej klasie, a druga ma cztery latka i malutki, co ma chyba dziewięć miesięcy, bo w grudniu się urodził. A ja skończyłam szkołę dla dorosłych, liceum. Potem podjęłam studia zaocznie, bo akurat uruchomili. Moja dyrektorka mnie namówiła. Mówię: „Pani dyrektor, nie obiecuję, że się wywiążę, a nie chciałabym zawieść, bo mam rodzinę, nikt nam nie pomaga” – i jeszcze w dodatku byłam przemęczona, bo dyżury były popołudniowe, niedzielne, mało powietrza, głowa mnie bolała. Ale nic, mówi: „Niech pani próbuje”. Jak spróbowałam, to już każdego roku, każdego semestru mi było szkoda i do przodu. Jeszcze mąż się rozchorował strasznie, ale w sześćdziesiątym roku wreszcie obroniłam pracę magisterską. W ten sposób już później nawet awansowałam w tym zawodzie, bo w końcu ze szkołą zawodową to mogłabym najwyżej być magazynierką. A tak to już później miałam stanowisko starszego kustosza dyplomowanego biblioteki, bo miałam duży staż i przez szereg lat pełniłam najpierw w jednym oddziale kierownicze stanowisko, a potem w oddziale opracowania druków zwartych. Stamtąd odeszłam na emeryturę. Jeszcze mogłam pracować do siedemdziesięciu lat, dlatego że tak jest w ustawie, że dyplomowani mogą pracować do siedemdziesięciu. Ale rozchorowałam się po Czarnobylu na nadczynność tarczycy. Na szczęście operacji nie było, ale już byłam tak zmęczona i denerwowały mnie tak strasznie te dojazdy, tłok, przyszła zima, że w końcu już poczekałam tylko rok, kiedy mi się gratyfikacja należała za długi okres pracy, czterdzieści lat, i potem odeszłam na emeryturę.

  • Czy na koniec wywiadu chciałaby pani powiedzieć o Powstaniu coś, czego nikt jeszcze nie mówił, coś nam przekazać?

Dzieciom zawsze przekazuję, tylko że dzieci są teraz tak zajęte. Mam rodzinę muzyków. To znaczy mój mąż nie, ale zięć jest skrzypkiem, gra w Teatrze Wielkim. Córka jest altowiolistką, gra w Orkiestrze Radiowej, teraz idzie na emeryturę, też już trzydzieści lat pracy ma. Potem wnuczka jedna jest śpiewaczką w Teatrze Wielkim, jej mąż jest pianistą. Oni tylko tymi swoimi sprawami są zajęci, bo to rzeczywiście są bardzo absorbujące zawody. I ćwiczyć trzeba w domu i tak dalej, a poza tym każdy ma rodzinę. Tak że ile się da. Córka moja się interesuje [historią], ale na przykład mówię: „Do tej pory nie byłaś w Muzeum Powstania Warszawskiego, a masz matkę powstańca”. Ale zawsze się cieszy. Rozprowadzała moją książkę, jak wyszła. Chlubi się tym, że ma taką mamę, z takimi przeżyciami.
To był okres bardzo wspaniały, chociaż niebezpieczny. Wszyscy wspominamy właśnie taką bliskość, jakąś jedność i rozumieliśmy się wszyscy. Ten zryw patriotyzmu – to było niezwykłe. Ale może tylko to nasze pokolenie, które przeszło dwadzieścia lat niepodległości po pierwszej wojnie światowej, to rzeczywiście i w rodzinach, i w szkole, i kościół tak samo, bardzo na te rzeczy zwracał uwagę i był wyczulony, i harcerstwo… Krótko byłam w tym harcerstwie, chociaż miałam ogólne pojęcie, bo wiedziałam, jakie jest prawo harcerskie, i to mi bardzo odpowiadało. Tak poza tym to szkoda tylko, że tyle ludzi musiało zginąć.


Warszawa, 14 września 2007 roku
Rozmowę przeprowadził Dominik Cieszkowski
Janina Skiwska Pseudonim: „Janka” Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: Obwód VI Praga, Rejon III, Batalion „Oaza” Dzielnica: Grochów, Sadyba

Zobacz także

Nasz newsletter