Jerzy Ryszard Rybka "Wells"
Jerzy Ryszard Rybka, urodzony w 1926 roku w Warszawie, pseudonim "Wells"
- Przynależność do oddziału w czasie Powstania?
Jak to powiedzieć… Teraz to już jest „Krybar”, ale to był oddział na Powiślu… W każdym razie tam była szkoła na Drewnianej. Oczywiście już do tej szkoły nie chodziłem, bo byłem starszy od reszty. Na Drewnianej po prostu zawiązał się oddział AK, to znaczy Armii Krajowej. Z kolei zbiórki - punkt zbiórek i działań różnych był nad Wisłą. Po drugiej stronie Wisły, naprzeciw elektrowni był ośrodek Klub Rodziny Urzędniczej. Tam właśnie były różne i wykłady i ćwiczenia i tam mieliśmy łodzie… Mam też jeszcze brata - to znaczy miałem, bo już nie żyje - który tam właśnie mnie wprowadził, bo ci byli młodsi, którzy chodzili jeszcze do szkoły na Drewnianą, a ja już wyrosłem ze szkoły…
- Najpierw cofniemy się jeszcze do czasów wcześniejszych, jeszcze sprzed 1939 roku. Jak pan pamięta swoje życie z tamtego okresu?
W różnych miejscach mieszkałem, ale głównie to później w którymś roku, przed wojną, znaczy przed 1939 rokiem, przeprowadziliśmy się w Aleję 3-go Maja 8. Tam mieszkaliśmy do 1939 roku, kiedy to spalono nam dom, to był róg Solca i Alei 3-go Maja, wejście było od Alei 3-go Maja i taki był adres. Miałem brata, miałem siostrę. Siostrę mam jeszcze, ona żyje jeszcze, a brat na serce umarł parę lat temu. Było tak, że jak już wojna wybuchła i już zaczęły być bombardowania Solca i tak dalej, jak już się spalił młyn na Solcu blisko kościoła, św. Trójcy chyba się nazywał ten kościół, to przyjechał brat ojca z Sochaczewa, bo on tam mieszkał i jak się dowiedział, że tutaj bombardują już, bo właśnie spalił się młyn, to on mówi: „To chodźcie do nas, u nas jest spokój, to wezmę chłopaków”, a siostra miała wtedy [chyba] rok, bo ona akurat się urodziła w 1939 roku. I my z bratem pojechaliśmy do Sochaczewa ostatnim, mówiąc nawiasem, pociągiem. Jak tam pojechaliśmy, to tenże brat miał coś w rodzaju… jakby to powiedzieć, kiosk, ale większy, w którym sprzedawał różne rzeczy i prowadził bufet. Jak tam zajechaliśmy, to żona mówi: „A to kto jest?” Mówi: „A to są synowie mojego brata.” - „I co?” – mówi. „Weźmiemy ich i niech będą.” Ona się nie zgodziła, a to już był ostatni pociąg tam. My z bratem wyszliśmy na zewnątrz, tam stały stoliki i zastanawiamy się, co tu zrobić teraz. Ale okazało się, że był tam jeszcze starszy brat mojego ojca, on patrzy i mówi: „A wy co tutaj robicie?”. Mówimy: „Przywiózł nas stryjek, ale jego żona się nie zgadza, żebyśmy tu byli.” „To chodźcie ze mną.” A on był z Kampinosu, był kościelnym... Mówi: „No to pojedziemy do Kampinosu.” Okazało się też, że wcale nie jest tak, że tam nie bombardują, bo też Sochaczew zbombardowali. „Co będziesz siedział?”, a tam jeszcze był dziadek, babcia, bo akurat jakoś się złożyło, że oni tam wylądowali w Sochaczewie. I wozem z koniem pojechaliśmy do Kampinosu. Tam nas przyjęli dobrze, to znaczy jego żona nie [okazała] sprzeciwu. Ale co się okazało - że już Niemcy szli i całą drogą, która przechodziła przez Kampinos, cała masa ludzi i zwierząt - bo z całym majątkiem ludzie uciekali, to krowy, konie, co tam było, jakiś majątek - to wszystko towarzystwo uciekało przez Kampinos. Gnali owce, nie owce. […] W pewnym momencie, duże stado owiec było i komuś przyszło do głowy, żeby otworzyć bramę od jednego z naszych krewnych. Oni otworzyli, ileś owiec weszło, to zamknęli, bo i tak wiadomo, że to wszystko było na straty. Owce zostały i w ten sposób mieliśmy wyżywienie do upadku Warszawy. Jak już Warszawa poległa, że tak powiem, to my doszliśmy do wniosku, że wracamy, jeżeli już w ogóle można się poruszać. Też było [tam] dużo ludzi, dużo mężczyzn na rowerach, a Niemcy zatrzymywali te rowery i przy cmentarzyku kościelnym było sporo miejsca, oni rowery tam kazali zostawić, a tych pognali dalej. Rowerów zostało tam dużo i w końcu jak już Niemcy przeszli i cały tłok się rozrzedził, to rowery tam zostały, nikt tam nawet nie ruszał rowerów. Ale już jak czas przyszedł, że można byłoby wracać, to my z bratem poszliśmy i wzięliśmy chyba z cztery rowery, z tego montowaliśmy, bo były pouszkadzane i dwa rowery mieliśmy. Wtedy miałem trzynaście lat, a on miał jedenaście. Wyruszyliśmy, podziękowaliśmy im, jak już było widać, że można drogą z Sochaczewa do Warszawy jechać. Nas Niemcy też chcieli z rowerami zagnać, bo po drodze były miejsca zbiórek, że oni mężczyzn zatrzymywali i nas też [chcieli]. Pokazuje Niemiec, że też [mamy iść] do tego wejścia do placu, na którym ludzie stali, mężczyźni głównie. A my, jak on tak pokazuje, to my z roweru zeszliśmy i tak w nurka uciekliśmy po prostu. Pobiegliśmy, a on coś krzyczał, ale już [… ]. Pojechaliśmy dalej, dojechaliśmy do Warszawy. Już jesteśmy w Warszawie, nie pamiętam, czy Tamką zjeżdżaliśmy w dół, bo to był Solec, później róg Solca i Alei 3-go Maja, jedziemy, a tu [idzie] kolega, z którym kiedyś [chodziłem do] szkoły i on [mówi]: „Hej, Rybka, wasz dom spalony – z taką jak gdyby wesołością – Nie, tam nie jedźcie, bo dom spalony jest.” Mieliśmy jeszcze kuzynów pod 103 na Solcu i tam pojechaliśmy. Okazało się, że ich dom też już rozwalili, ale mieszkali w tym samym, bo to był dom główny przy ulicy i wewnątrz, tamten był spalony, a oni w piwnicy już mieszkali. To wszystko było już tuż po zajęciu Warszawy [przez] Niemców.
Właśnie tam była matka z córką, z naszą siostrą. A ona z kolei się rozchorowała na coś, co bardzo się na niej odbiło. Koklusz? Chyba tak. W ogóle nie bardzo miały co jeść, ale jakoś wyżyły. Jak my z rowerami tam przyjechaliśmy, pytają: „A gdzie ojciec?” Nie ma ojca, bo jak Niemcy się zbliżali do Warszawy, to był nakaz, żeby mężczyźni opuścili Warszawę. Ojciec opuścił, gdzieś się, że tak powiem, tułał i wreszcie, jak my już przyjechaliśmy, to on w ileś dni po nas też się zjawił. Już było inne życie i zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie będziemy mieszkać. Niedaleko 103 po drugiej stronie jest Solec 58, nieduży domek, jedno czy dwa piętra i tam na strychu, na [poddaszu było] mieszkanie. W każdym razie tam [był] jeden pokój z skośnym czymś do chowania różnych rzeczy. I już mieszkaliśmy, już byliśmy w swoim mieszkaniu. To tak było.
- Z czego państwo się utrzymywali?
Mój ojciec był fotografem. Fotografem, ale jakim? Takim ze skrzynką, taki który robił od razu zdjęcia i wydawał, to znaczy na statywie był aparat drewniany, robił najpierw negatyw, a z negatywu później na taką łopatkę przed obiektywem negatyw przystawiał i fotografował go i wychodziło normalne zdjęcie czarno białe. On, w ogóle jeszcze przed wojną się tym zajmował, wychodził, gdzieś koło Syrenki stawał i tam ludzie, jak przechodzili, to się fotografowali i jakoś żyliśmy. A zimą z kolei zajmował się zduństwem, to znaczy jako zdun pracował. W Alei 3-go Maja był duży dom mieszkalny, ten dom [jeszcze] jest, on nie został zniszczony i w tym domu jako zdun występował. […] Później co? Różnie żyliśmy, ale w każdym razie jakoś egzystowaliśmy. Później brat, który chodził na Drewnianą, zapoznał mnie z jego kolegami i w ośrodku, w klubie już działaliśmy jako…, jakby to powiedzieć, w różny sposób, a w każdym razie tam się kształciliśmy pod względem strzelania i tak dalej. Jeszcze jedno mi się przypomniało, że jak zacząłem podrastać już, to trzeba było coś robić i zacząłem od tego, że był Lilpop, znana postać, zakłady Lilpopa były i to był chyba jego brat, mieszkał na Nowogrodzkiej i nie wiem skąd adres dali mi, żebym poszedł na Nowogrodzką, gdzie jego brat mieszkał, to on mi da jakieś zatrudnienie. Zatrudnienie polegało na tym, że byłem w roli dziewczyny do sprzątania, do zakupów i do innych rzeczy. Ale nie bardzo mi to pasowało i w końcu zrezygnowałem z tego. W związku z działaniem w AK, tam byli już ludzie dorośli i skierowali mnie znowu jako gońca do kwiatów, do kwiaciarni. To była kwiaciarnia w Alejach Jerozolimskich, kwiaciarnia „Nowakowski”, dobra firma, i tam kwiaty nosiłem i dostawałem jakieś pieniądze z kwiaciarni. Dorabiałem sobie tym, bo się kwiaty roznosiło, jak ktoś przychodził, zamawiał kwiaty, żeby zanieść tu, zanieść tam, nosiłem i tam jeszcze dostawałem do ręki jakieś pieniądze. Jakoś tak egzystowałem. Później jeszcze… to też śmieszna co prawda sprawa, bo w tym sklepie od razu były różne [działy], dział wykonywania wieńców i innych rzeczy i dali mi do umycia wazon. Wziąłem wazon, zacząłem myć i ze zlewu spadł mi do środka i się stłukł. Pani szefowa, która tam była, bardzo się tym zdenerwowała i wyrzuciła mnie, po prostu: „Won już!”, i na tym się skończyło. Ale później jeszcze jakoś, nie wiem w jaki sposób, też chyba przez akowców starszych, którzy mieli różne dojścia, czy coś, zostałem przyjęty jako goniec w wysokościowcu Prudencialu. Tam na samym parterze było biuro elektrowni okręgu warszawskiego, czyli pruszkowskiej elektrowni i tam rachunki wystawiali i tak dalej. Tam znowu byłem gońcem. To miało tę jeszcze zaletę, że dostawałem jeszcze obiad. Co prawda pensje jakie tam były, to były śmieszne po prostu, ale… Jeszcze była jedna sprawa, już byłem podrostkiem, bo już się zbliżałem do osiemnastu lat, i [było] niebezpieczeństwo, że mogli mnie zatrzymać Niemcy i wysłać gdzieś na roboty, czy coś takiego, bo brali tak właśnie, [taka była] łapanka. To miałem legitymację, że pracuję tu dla Rzeszy. Już przesadzam, ale w każdym razie miałem
ausweis . Ale właśnie tam, w każdym razie, pracowałem aż do Powstania. Jak wybuchło Powstanie to dostałem wiadomość od naszego dowództwa, że mam się zgłosić na ulicę Cichą na siedemnastą. Tak też się stało.
- Poszedł pan z bratem, tak?
Tak, oczywiście. Tam poszliśmy i czekaliśmy na sygnał, kiedy zawyją syreny, żeby wystartować na ulicę koło elektrowni, naprzeciw elektrowni, ulica Smulikowskiego. Jak to zawyło… [to] znaczy, właściwie to już wcześniej, przed zawyciem, już były strzały z karabinów maszynowych, to chyba jeszcze przed siedemnastą wystartowaliśmy. Tam [inni] podostawali pistolety, karabiny, ale dla mnie zało i butelkę z benzyną mi dali, na otarcie łez, żeby w razie czego... Wystartowaliśmy. Wszyscy zbiegliśmy - na pierwszym piętrze była zbiórka - i prosto do Tamki. Już właśnie nie mogę sobie tego przypomnieć, w każdym razie nie zauważyłem, jak strzały były. Pobiegliśmy wszyscy w dół. Później, jak już rozmawiałem z kolegami, to się okazało, że nasz kolega - pseudonim miał „Słonik” - że jego zabili. Byli tam, akurat w bramie stali naprzeciw Cichej i jak on, widocznie pierwszy, wybiegł, został zastrzelony. Ale ja i inni nie zauważyliśmy [tego] nawet, bo pobiegliśmy wszyscy Tamką w dół do Smulikowskiego. Jak tam pobiegliśmy, to pokazali nam, żebyśmy poszli Smulikowskiego dalej do tak zwanej ubezpieczalni, to znaczy przed wojną to tam był jakiś ośrodek szkoleniowy. W każdym razie tam pobiegliśmy i weszliśmy do Akademii Sztuk Pięknych na pierwszym piętrze, bo tam były dwa wejścia, do ubezpieczalni było jedno wejście, a obok, wcześniej, było wejście do Akademii Sztuk Pięknych, której okno wychodziło na ogródek jordanowski, to znaczy na Wybrzeże Kościuszkowskie. Tam weszliśmy na pierwsze piętro. Było okno z inicjałami, to znaczy krata, ale krata taka, [że] na tym [było] ASP i taki owal. Tam obserwowaliśmy co się dzieje. Po prawej stronie, okazało się, że był przyczółek Mostu Średnicowego, na którym były ustawione działka przeciwlotnicze i przeciwpancerne. To nawet było widać. Tak staliśmy i przy oknie stał - bo tak jakoś się złożyło, że nikt nie miał karabinu, ja [tylko] z butelką benzyny - jakiś nie z naszej grupy, najbliższej grupy. Stał facet z karabinem, takim zwykłym karabinem - nie pistolet maszynowy, tylko niemiecki karabin. On tam stał, my obserwowaliśmy, on też obserwował. Ale wreszcie, bo to była piąta godzina, po piątej, ileś czasu tam przebywaliśmy - właściwie dużo było tych, który mieli pistolet, nie pistolet - ale co robić? Czekaliśmy na rozkaz, żeby nam powiedzieli, co mamy robić. Okazało się, że ten, który stał z karabinem, już się zmęczył, to podszedłem do niego, mówię: „Słuchaj, daj ten karabin, to ja teraz z karabinem postoję i popatrzę.” I dał mi rzeczywiście karabin. Jak okno było, tak przy boku okna stałem, bo on też właśnie z tej strony stał, [tak] że był niewidoczny przez „strzelców” niemieckich. Stałem sobie, obserwowałem ogródek jordanowski, ale już w międzyczasie ciemno się robiło. Wtedy jeden z innych, z grupy tego, który mi dawał [karabin], ale nie ten sam, tylko inny, mówi: „To daj, to teraz ja postoję.” Ponieważ ileś odstałem, nic nie było widać, [to] znaczy nie [za]obserwowałem, żeby tam się ktoś poruszał czy coś i teraz jak już się ściemniało ten wziął karabin i stoimy. Stoimy, stoimy, już ciemno jest i ten, który teraz ode mnie wziął, nie wiadomo z jakich przyczyn wystrzelił z karabinu, chociaż nie było do czego, bo nie było nic widać. Wystrzelił i w tym momencie, to znaczy po paru sekundach, nagle błysk, huk i nas wszystkich poniosło, po prostu zmiotło nas pod ścianę tego pomieszczenia, tej sali, bo to sala była. Wszystkich zmiotło. Nasz dowódca drużyny mówi: „Tu właściwie to już nie ma co robić, bo jeszcze wezmą przyleją znowu, przyrżną.” A tak się złożyło, że oni, ponieważ to był skos duży, to oni trafili nie w okno - bo jakby trafili w okno, to po nas byłoby, nawet gdyby trafili z boku, to pocisk jak się rozrywa, to ma odłamków dużo - ale pocisk uderzył we framugę okna, nie drewnianą, tylko murowaną. Dlatego w ogóle [prze]żyliśmy, nikt nie został draśnięty, ale za to pobrudzony, bo pod ścianą ktoś nie wytrzymał, i tak dalej... Zeszliśmy na dół. Ci, którzy byli najbliżej ściany, wpadli w to wszystko, w te brudy, że tak powiem. Schodzimy, a wtedy już zaczął padać deszcz. Jak zeszliśmy na ulicę, to już porządnie padał i woda z rury z dachu wylewała się i kto był pobrudzony, to się mył pod tym. Tak było. Po prostu w tym momencie jedni gdzieś odeszli, z naszej najbliższej grupy, później się rozglądam, nikogo nie ma już, [to] znaczy z naszych, bo inni byli, ale nasi gdzieś się podziali. I co teraz? Inni mówią: „To chodźcie idziemy tu, tam jakieś jest pomieszczenie, otwarte okno jest specjalnie na parterze, to pójdziemy tam i tam się prześpimy.” Poszedłem. Na podłodze, czy gdzie tam przespałem się i na drugi dzień rano znowu wstałem i to o dziwo, [bo] chyba nic nie jadłem cały czas i nawet nie pomyślałem o tym, że jestem czy głodny, czy coś takiego. Wyszedłem. Ruch jest na Smulikowskiego, właśnie przy ubezpieczalni i wszedłem tam, bo nie widziałem w dalszym ciągu naszych. Wszedłem tam, patrzę, a tam jest… [Tam] też się wchodzi pod górę i jest hol duży z wyjściem na Wybrzeże Kościuszkowskie, cały hol, są kolumny trzymające i później jest wejście, [to] znaczy wchodzi się do holu i dalej są schodki i wejście, i wejście do korytarza dalej. Na podejściu… Tam była po prostu taka nieprzezroczysta zapora - bo mówię, że wchodziło się na schodki i na pół piętro, czy pierwsze piętro i później była poręcz, ale pełna, to znaczy murowana - i na tym oparty był karabin diktiarew z okrągłym magazynkiem, to znaczy to już karabin maszynowy, i tam było dwóch kolegów. Mówię: „Co tego?” To oni tam właśnie celują znowu w drzwi. Jak jeden celuje, już nie pamiętam właśnie, czy to był jakiś taki… w każdym razie już go widziałem, znajomy, ale… To się do nich dołączyłem, mówię: „To będę wam nosił – to znaczy wam, bo tam dwa magazyny były z magazynkami – to wam pomogę i będę tutaj z wami.” - „No dobra, chodź tutaj.” Czekam, stoimy tak, on patrzy i nagle słychać od strony Wybrzeża Kościuszkowskiego klap, klap, klap, klap, uderzenia i znowu i to się zbliża. I co się okazało? To był czołg. Czołg, który szedł w kierunku Mostu Średnicowego i przed mostem był przyczółek, [to] znaczy wzniesienie z ziemi, bo jak pociągi tam jechały […] i w tym kierunku właśnie on jechał. Co trzeba, że ten zainteresował się? Nie wiem, czy oni jakoś obserwowali, czy mieli uchyloną klapę, czy jak, w każdym razie musieli zauważyć, że są tu ludzie. Zatrzymali się przed wejściem. Czołg stanął przed wejściem i co teraz? Ten, że tak powiem, celowniczy wycelował w czołg. Wycelować to można, bo załóżmy, że wyjdzie ktoś z czołgu, żeby wejść do tego. Ale też znowu podobnie jak poprzedniego dnia, co nie wiadomo, z jakiej przyczyny strzał pada i tutaj też. Czołg stoi, tylko warczy, słychać warkot silnika, koło nich stoję też i [jeden] z diektiariewa posunął serię w tamtą stronę. Długo nie czekaliśmy. Jak wreszcie, widocznie [po] czas[ie], jaki [był potrzebny], żeby tylko wykręcił działem w drzwi - bo one były przezroczyste, było widać - i jak kropnął… Huk, kurz, ciemno się zrobiło, a my na tyłkach, za przeproszeniem, bo to się zaczynało właśnie obramowanie schodów na pierwszym piętrze, a dalej była elegancka wyfroterowana podłoga, szeroki korytarz był. Jak tam nas wrzuciło po prostu, to taki podmuch był, bo to wybuch w samym już środku i jedziemy, bo nas poniosło i ileś metrów [dalej] w korytarzu się znaleźliśmy. I co się okazało? Na szczęście, że ten co strzelił, trafił w kolumnę, która wcześniej stała, bo tam były takie, ileś… Już nie byłem teraz po wojnie tam, żeby zobaczyć, czy kolumny stoją jeszcze, ale chyba tak, bo ten budynek, że tak powiem, ostał się. To się skończyło, już dałem im spokój i wyszedłem szukać swoich. Znalazłem, to znaczy spotkałem kolegę z plutonu: „A gdzie wyście się podziali?”. „A myśmy od razu poszli w stronę Tamki i teraz jesteśmy róg Tamki i Smulikowskiego, na rogu.” Poszedłem i zameldowałem się u mojego dowódcy.
- Do kiedy pozostał pan na Powiślu?
Już do końca, jak Powiśle już upadło, dokładnie dnia to nie pamiętam w tej chwili, ale w każdym razie […] Jak już byliśmy róg Tamki i Smulikowskiego, to tam mieliśmy, że tak powiem, swoje koszary. Później oczywiście mieliśmy przydział do końca prawie Dobrej, aż do ulicy Karowej, tam mieliśmy właśnie strzec tego odcinka. Zrobiliśmy wypad i aż do samej Karowej doszliśmy. Do samej Karowej było stosunkowo spokojnie, ale jak ktoś chciał wyjść, to znaczy dalej pójść, to oczywiście od razu - bo tam był szpital na Karowej i w tym szpitalu już byli Niemcy - mieliśmy ostrzał z ich strony. A my z kolei w ZOM - Zakład Oczyszczania Miasta, po prostu to były warsztaty wodno kanalizacyjne - tam, że tak powiem, zapadliśmy dookoła i wieczorem, co prawda tam weszliśmy aż do samej Karowej, po nocy weszliśmy i zorientowaliśmy się, że dalej już nie można iść i trochę się cofnęliśmy i tutaj zostaliśmy. To były nasze placówki, na które co drugi dzień chodziliśmy. To znaczy, ja na przykład, co drugi dzień, bo połowa nas odpoczywała po nocy, a połowa tam szła. Tam byliśmy właściwie aż do końca Powstania na Powiślu. Później zaczęliśmy się wycofywać, bo już ci tak napierali, bo jakoś tak było, że Starówka padła i oni siły ze Starówki przenieśli tutaj po prostu. Tam i czołgi były, [to] znaczy był ostrzał z dział i my tam broniliśmy się, że tak powiem. Był [tam] „Ducze”, też kolega, który tylko wychylił się, bo jak już Niemcy nacierali, to wchodzili i my musieliśmy się cofać i [on] tylko wychylił głowę i dostał prosto w czoło. Tak się wycofywaliśmy. Też nie mówię, bo to tak jeszcze było, że nie koniecznie to musiało być w tym dniu, ale tak już po prostu… My tam też byliśmy, akurat wtedy, kiedy ja byłem i ponieważ Niemcy już weszli jednak na drugą stronę Karowej, to znaczy do nas i tutaj już posuwali się, więc my doszliśmy do takiego punktu, żeby nas nie załatwili od razu. Powchodziliśmy do kręgów - jak się studnie buduje, są kręgi betonowe - one sobie leżały i my do tych kręgów, po dwóch nas weszło i też karabiny wysunęliśmy i obserwowaliśmy, czy już Niemcy nie wychodzą, żeby ich, że tak powiem, zaatakować. My tam siedzimy, siedzimy, nic się nie dzieje, a reszta naszych z naszym dowódcą drużyny wycofała się już bliżej elektrowni, to znaczy bliżej Lipowej... I my tam się wycofaliśmy, a tam na terenie ZOM-u stał pałacyk przyległy do ulicy…, w każdym razie to była ulica, którą czołg wjeżdżał. Mój dowódca, jak my w kręgach siedzieliśmy, doszedł do wniosku, że oni mogą nas zajść z boku i nas załatwić i wysłał „Pigmeja” - pseudo „Pigmej”, nieduży chłopaczyna - przyszedł do nas, za krąg się schował i mówi: „Macie się szybko wycofać do tyłu, bo tu zaraz będzie atak.” My, nie wstając, wyślizgnęliśmy się z kręgów i wycofaliśmy się i gdzieś koło tego pałacyku się zatrzymaliśmy. Wtedy też miałem karabin przy sobie i dowódca mówi, [do] drugiego też kolegi: „To wy idźcie do pałacyku i tam na pierwszym piętrze patrzcie, co się dziać będzie, żebyście mogli zareagować.” Weszliśmy, wyglądamy przez okno tak, żeby nas nie ustrzelili, jednym okiem, tak żeby tylko połowa głowy była cała. Ale nic się nie działo, ileś czasu, nie wiem, na godziny licząc, to ze dwie, trzy godziny może byliśmy i nagle też słyszymy klap, klap, klap, klap. Czołg. Ale gdzie? Patrzymy przez okno, wyglądamy, a czołg prosto na nasz pałacyk, na nasze okno, przez które wyglądaliśmy, odjechał, podniósł. Myślę sobie: „To już chyba będzie koniec”, ale nie zauważyli nas, bo tylko jednym okiem [zerknęliśmy] i zaraz stanęli, ale rurę ustawili, w razie czego, gdybyśmy chcieli ich zaatakować, czy co, czy może benzyną, tylko że akurat już nie miałem benzyny, którą miałem kiedyś. Siedzimy tam, to znaczy schowaliśmy się i czekamy, co będzie dalej. Myślę sobie: „Jak kropnie tutaj, to już nie [prze]żyjemy”, bo na pierwsze piętro to jest też pewna wysokość czołgu. Czekamy, co będzie dalej. W końcu ktoś znowu wyszedł od naszego dowódcy, przysłał nam [wiadomość] - bo wejście do tego budynku było od drugiej strony, nie od tej na którą czołg stanął – że: chłopaki uciekać, won. My na czworaka, żeby nas nie [zauważył], bo jak byśmy stanęli, to mógłby zauważyć, że się coś poruszyło i tylko by walnął… Na czworaka do drzwi i już jak byliśmy na schodach, to już normalnie zeszliśmy. Czołg nie strzelił, bo uznał, że ten pałacyk jest pusty. Co później z czołgiem było, to nie wiem, w każdym razie jak już zeszliśmy na dół, znowu grupa była, to zaczęliśmy się wycofywać i też całym, bo cały ZOM to się ciągnął aż do Lipowej i tam były warsztaty różne i inne. Lipowa jak była, to na Lipowej stał dom, chyba pięciopiętrowy, czy czteropiętrowy, już nie chciałbym kłamać ile, ale w każdym razie potężny dom stał [na rogu] Lipowej i Dobrej. To było zakończone niskim dachem, warsztatem pod niskim dachem, po prostu tylko sam parter był i tam, ponieważ Niemcy kiedyś w ogóle to zajmowali, to były takie bunkierki, [to] znaczy bunkier, do którego można było się schować, coś w rodzaju, jakby to powiedzieć, tak gdzieś półtora metra na półtora metra budyneczek z oknem do strzelania w stronę, załóżmy Dobrej, czy w inną stronę. Tam akurat się znalazłem, w tym miejscu gdzie właśnie bunkierek był i nagle patrzę, zbliżają się samoloty, jak one się nazywały… w każdym razie niemieckie, patrzę, a one zniżają się i prosto na mnie lecą. Po prostu jak spojrzałem - bo ten budynek był wysoki i to było tak, że było widać, a on był odsunięty, byłem w pewnym miejscu odsunięty – patrzę, nadlatują, i trzy bomby, myślałem, że to na mnie. Po prostu takie wrażenie... Trzy bomby, łup, poleciały, huk wielki, ciemno się zrobiło jak w nocy, po prostu tak gęsto tam było. Jak już bomby leciały, to wskoczyłem do… jakby to powiedzieć - to co przed chwilą mówiłem, jak to wyglądało. Jak już się rozjaśniło, bo to dość długo trwało, bo kurzu z bomb było bardzo dużo, a słońce świeciło, była piękna pogoda, jak już to się wszystko rozjaśniło, patrzę, nie ma domu. Nie ma tego wysokiego domu, na który samoloty [zrzuciły bomby]. Później, jak poszliśmy na gruzy, to tam nieszczęście było i nie wiem, jak to się skończyło, że w gruzach dziewczyna była przywalona jakimiś szynami, czy czym od konstrukcji domu. Próbowaliśmy ją jakoś odgrzebać. Nie dało rady, a musieliśmy się już wycofywać i ją zostawiliśmy. Co prawda tam zauważyliśmy też, że po wybuchu, po wszystkim, jak już się rozjaśniło, ludzie z piwnicy tego domu zaczęli wychodzić. To znaczy, nie wszystkie piwnice się zachowały całe, ale w każdym razie jakieś się zachowały, w których byli ludzie i [oni] zaczęli wychodzić. Czyli tak to było. Po tym wszystkim poszliśmy już na swoją kwaterę. Samoloty nie ustawały jednak w swojej działalności, tylko w dalszym ciągu latały. Poszliśmy na naszą kwaterę i słyszymy, że co i raz to jakieś wybuchy i coraz bliższe nas są, więc nasz dowódca rozkaz wydał, żeby do piwnicy zejść. Zeszliśmy do piwnicy, tam posiadaliśmy, czekamy. Już nie pamiętam, czy tam światło było, chyba jeszcze było, bo jeszcze dopóki byliśmy na Powiślu, to elektrownia w dalszym ciągu działała, tak, że widzieliśmy się nawzajem. Co i raz, to coraz bliżej bomby lecą. Jakaś kobieta już nie wytrzymała i zaczęła krzyczeć, a nasz dowódca drużyny „Synik” jak krzyknie na nią: „Czego?!” i cisza się zrobiła. Cisza się zrobiła, ale znowu słyszymy samoloty i w pewnym momencie czujemy, że właśnie w nas trafił, to znaczy w nasz dom. Najpierw to odczuliśmy tak, jak byśmy spadali, a później do góry jedziemy. Jak do góry jedziemy, to zaczynają się sypać z sufitu kawałki betonu, bo w piwnicy to przecież nie jest wytynkowane. To się zaczyna sypać i my teraz patrzymy, czy za tym pójdzie cały sufit, ale się uspokoiło. Po pewnym czasie, jak już się uspokoiło na zewnątrz, już nie latały samoloty, wychodzimy, okazuje się, że w naszą kwaterę akurat z góry trafił, tylko że w górnych piętrach wybuchła bomba i miejsce, gdzie mieliśmy spanie zwykle, bo tak ułożone tam było i gdzie był mój aparat i całe moje rzeczy, taka kupa gruzu na pierwszym piętrze, a z góry było pusto, to znaczy że on nie trafił w sam środek domu, tyko trochę z boku, że ściana poszła. Tak to właśnie było. Nie wiem, patrzyłem, żal mi aparatu było, bo jeszcze tam były zdjęcia, w ogóle już się skończyła moja działalność zdjęciowa, ale co zrobić. W ogóle tam już nie spojrzałem na to. Schodzimy na dół, bo już Niemcy do tego stopnia weszli, że już byli na ulicy Dobrej. Jak wychodziliśmy, to Niemcy na rogu stali i cywile koło nich przechodzili, to znaczy oni przeganiali tych, co wyszli z domów, co były wcześniej jeszcze zapełnione. Po prostu poszliśmy w górę Tamki. Tak tam się zebraliśmy, to znaczy żeby mniej więcej nikogo nie zało i poszliśmy w górę Tamki do wejścia do Urszulanek. To było gdzieś w okolicach Cichej, trochę powyżej. Dostaliśmy rozkaz, żeby tam iść i żeby się trzymać grupy. Idziemy, ale już okazało się, że Niemcy już tu opanowali i nawet jakoś było tak, aż się dziwiłem, że tu my idziemy, a tam Niemcy stoją i jakoś oni nie strzelali i my do nich nie strzelaliśmy - tych którzy tam stali i cywilów ustawiali. Weszliśmy do ogrodu, to znaczy przez bramę Urszulanek i szliśmy w stronę linii kolejowej, to znaczy w stronę wału szliśmy do góry, do Nowego Światu żeby dojść. Tam nas też ostrzelali, kilku rannych było, nie wiem, czy ktoś zginął, już nie pamiętam, ale w każdym razie tam też nam, że tak powiem, dali do wiwatu, ale wreszcie pod górę już podeszliśmy i jakoś tak się zdarzyło, że już wszyscy moi poszli, a ja jeszcze zostałem. W końcu wychodzę na górę i się rozglądam. A tam był szpital oftalmiczny, jak jest Aleja 3-go Maja, to tam był taki szpital, rozglądam się, a tu trupy leżą na górze, ileś tam. Patrzę, a piękna, młoda dziewczyna, prawie naga, nieżywa. To strasznie mnie wstrząsnęło, ale co robić. Patrzę na dół, bo stała grupka przed szpitalem, to znaczy tu są Aleje Jerozolimskie, a tu szpital oftalmiczny. Chyba tak, bo z pamięcią to nienajlepiej jest, ale w każdym razie jakiś szpitalik tam był, w którym leżeli nasi koledzy, [to] znaczy nie z naszego zgrupowania, tylko ze zgrupowań na górze. Nie wiem jakim sposobem, zaczął się ten dom palić, a w szpitalu na piętrach byli chorzy, ranni. W pewnym momencie też wyglądają przez okno, żeby coś zrobić, bo akurat zaczyna się palić klatka schodowa, że nie można wyjść. Jakiś się wychyla, a tu mówią mu, bo to dość nisko było, drugie piętro czy któreś i oni mówią: „Skacz!” Jeszcze podsunęli mu jakieś materace, czy coś, co tam było, żeby złagodzić to. Biedak skoczył, oczywiście w materace nie trafił, a jak by trafił to też chyba niewiele by mu pomogło i chlap i koniec, nie ma. Po takim widoku i tych zabitych poszedłem wreszcie na ulice Foksal, bo tam mieliśmy iść. Na tej ulicy sporo ludzi się zebrało, bo właśnie wycofujących się i naszych żołnierzy i cywilów sporo też, żeby do Śródmieścia się dostać. Niemcy to widzieli wszystko i zaczęli nas ostrzeliwać tak zwanymi krowami, to znaczy to były pociski wystrzeliwane, co ryczały i wtedy to co się rozrywało, to było zapalające, albo tylko niszczące, to znaczy tłukące, jak normalny pocisk artyleryjski czy inny czy bomba. Patrzyłem, co się dzieje. Patrzę, biegnie jakiś człowiek cały zakrwawiony i rozebrany prawie do naga, właśnie krowa go dosięgła, że go poparzyło i gdzieś padł. To wrażenie było nienajlepsze. Po pewnym czasie jakoś to się trochę uspokoiło i się zgrupowaliśmy już, nasi co tam byli, zgrupowaliśmy się i teraz próbujemy przejść przez Nowy Świat. Ale okazało się, że koledzy ze Śródmieścia doszli do wniosku, że ci co się wycofują, to niech oddadzą broń, żeby oni sobie, że tak powiem, wzmocnili swoje siły. Ale my przecież nie chcemy oddać broni, więc co? Szmajser był, pistolet maszynowy niemiecki i jeden z kolegów go miał i jak się zorientowaliśmy, że oni zabierają, to on wziął - on był wyższy ode mnie - szmajsera pod kapotę, a mnie dał magazynek wsadzany, dość długi. Magazynek włożyłem sobie za pasek, to znaczy w spodnie, że tak powiem i dobrze. Zbliżamy się do wyjścia, to znaczy cała nasza grupa i był podchorąży „Jerzy”. On nie był bardzo podchorążym, ale z cenzusem był, to go podchorążym nazywali, to znaczy miał maturę. On i nas kilku w grupie, tam i mój brat [był], ci najbliżsi z naszej grupy i zbliżamy się do miejsca, gdzie będziemy przeskakiwać przez Nowy Świat. A cały czas z Banku Gospodarstwa Krajowego, BGK - wysoki budynek, który akurat oknami trafiał w ulicę Nowy Świat - stamtąd ciągle strzela. A na Nowym Świecie jest niby barykada, ale barykada, która tak była wygryziona strzałami - bo oni ciągle przez ileś czasu strzelali z karabinów maszynowych i z innych - że były tylko kawałki, jakby to powiedzieć, korzeni drzew, [to] znaczy pieńki jakby od dołu i to było porozrzucane, tak że właściwie za tym nie można było się w ogóle ukryć, już pomijając to, jakby w to strzelili, czy to nie przebiłoby. W każdym razie do tego się zbliżamy i patrzymy, jak właśnie inni tam czy się czołgają i cały czas karabin warczy tylko i tylko naboje o bruk, o tą cała niby barykadę odbija. Ale nim doszliśmy to podchorąży „Jerzy” mówi: „Słuchajcie, jest sklep z napojami, ale tymi wyskokowymi, to jak będziemy przechodzić, to weźmiemy ileś tego, to dla naszych wodzów będzie.” „Dobra.” On tam zapukał, ten wyjrzał, zobaczył go, bo to był jego znajomy i nas wpuścił, iluś tam nas było. Wpuścił nas, bo on widział już, że i tak to przepadnie, bo za chwilę już Niemcy wejdą i oni będą pić, mówi: „Co chcecie? Chcecie się napić czego?” Myślę sobie, już osiemnaście lat miałem, bo byli młodsi, myślę sobie, jak oni się popiją to w ogóle nie… to mówię: „Ale coś słabego, tak żeby tylko.” To on wino jakieś wytrawne otworzył i po parę łyków napiliśmy się wina i już. A on mówi: „To weźcie sobie jeszcze ze sobą.” - „Dobra weźmiemy.” Dał nam torby i po dwa litry jarzębiaku chyba, jeśli pamiętam, że to był jarzębiak. Patrzę, jeszcze mam wolną kieszeń z prawej strony, to jeszcze by pół litra zwykłej wódy [weszło]. I tak, tu trzymam jarzębiaki w torbie, tu mam magazynek za spodniami, że tak powiem, na brzuchu i prawą rękę mam wolną. Tam było tak, że żeby dojść do tego i żeby później wystartować, był dół wykopany i tam był kolega jakiś ze Śródmieścia, który kierował całym ruchem i wypuszczał w zależności od tego, jak maszynowy karabin szczekał, to on tak, żeby jakoś tak było, żeby on znowu przerwał, to może wtedy jakoś i że czołgać się. Sobie tak spojrzałem, co tu się czołgać, jak, ale karzą, to. Teraz kolejno wyskakują i ten ciągle… Co prawda to był idiota, bo gdyby chciał nas, to znaczy gdyby wiedział, jak powinno się strzelać w takich wypadkach, to powinno się pod prąd biegu strzelać, to na pewno sam biegnący by się nadział, ale on strzelał mi akurat, że tak powiem, z tyłu. Wreszcie dochodzę do tego, inni przeskakują, bo wystarczyło przez Nowy Świat [przejść] i już się jest w Chmielnej, już narożnik Chmielnej. Zbliżam się, bo ogonek stoi, bo pojedynczo [wchodzą], [tak by] jak najniżej było, żeby paść i czołgać się. Ale jak padnę z butelkami? Ale mało wyskakuję, ale chce się nachylić, a tu magazynek mnie usztywnił i tylko tyle zdołałem się nachylić ile magazynek mi pozwolił. Jeszcze jedna rzecz, ten magik, co kierował ruchem, dał mi połowę płyty chodnikowej w prawą rękę, żebym jak będę w połowie, żebym rzucił na barykadę, żebym odbudował barykadę. To wziąłem i teraz mam już wszystkie ręce zajęte. Teraz on mówi: „Start!” i wystartowałem, nachylam się, nie mogę się schylić. Schyliłem się tylko, ile mogłem] i pedałuję, a ten strzelał i od tyłu tylko czułem, jak odpryski lecą na mnie od resztki barykady. Ale to jest tak, że tam się bardzo nie mogłem nawet zastanawiać, a w każdym razie już tylko byle [przebiec]. Przebiegłem na drugą stronę rzeczywiście i stoję teraz, patrzę - co to? Mam płytę w ręku. Nie zdążyłem jej wyrzucić w tym momencie i wyrzuciłem ją później z miejsca już bezpiecznego. Tu fragment był właśnie trochę, że tak powiem, nie satyryczny, ale w każdym razie głupawy. Jak już tam przebiegliśmy, to wtedy mówią: „Na Zgoda idziemy”, Chmielną do ulicy Zgoda, bo tam będzie. Poszliśmy sobie tam. Tam już spokojnie było, na Zgoda też spokojnie i weszliśmy znowu, jak jest Zgoda, później Chmielna, tamte skrzyżowanie, to właśnie [tam jest] dom na skrzyżowaniu, to do tego domu poszliśmy już jako na swoją kwaterę. Zaprowadzili nas, to znaczy już jak tam doszliśmy, to weszliśmy, na które - już nie wiem, czy na drugie - piętro, czy na któreś i też wpuścili nas do pokoju, to znaczy tam było więcej pokoi, jeden, drugi i ostatni pokój w stronę Alej Jerozolimskich, to patrzę, a [tam] dziura wielka ze świeżym powietrzem, bo jakiś czołg strzelił właśnie w tę ścianę, która tak mu tutaj, nie wiem czy celowo, żeby zabić iluś ludzi w tym domu. Tam właśnie wylądowaliśmy na tym piętrze z dziurą. Jak już tam przyszliśmy na miejsce, to oczywiście dowódcy zabrali nam te różne wiktuały, wódki i tak dalej i poszliśmy odpoczywać. Trochę odetchnęliśmy i już do wieczora doszło i położyliśmy się, a tam okazało się , [że] w jednym pokoju było pianino, w drugim pokoju był fortepian, ciekawe skąd to się tam [wzięło]. Pod fortepianem się pokładli, ja też. Nim się położyliśmy, to się okazało, że w kieszeni jednak zostawiłem pół litra. Teraz, ponieważ tu już jesteśmy, że tak powiem, bezpieczni i tak dalej i już docelowo doszliśmy, to możemy sobie po jednym wypić. Odkorkowaliśmy pół litra, po dwa łyki, czy po ile, przed snem sobie daliśmy i śpimy. Nagle w nocy budzą nas, idziemy budować barykadę na ulicę Warecką, bo tam wystrzelali czołgami i zrobiła się […] Po prostu żeby oni nie mogli wjechać, tylko żeby znowu to […] Warecka – Nowy Świat. Rozkaz to rozkaz. Byłem trochę starszy, więc mnie tak nie wzięło, ale mój brat, dwa lata młodszy, szesnaście lat miał, to jakoś go to wzięło, ale idzie, bo karzą. Idzie i się kiwa. Dobra. Dochodzimy do Wareckiej i patrzę, że on się nie nadaje do tego. Jakiś dowódca był z innej jednostki Śródmiejskiej i on tym dyrygował. I co? Stawiają nas w szeregu i cegły - bo tam gruzu dużo było - i cegły podajemy sobie. W całym rządku stanęliśmy, a to w nocy wszystko i księżyc świeci. A tam obserwowali nas Niemcy przecież. Cegły sobie podajemy, podajemy… Zaczynamy sobie podawać, ale patrzę, że mój brat, to on w ogóle ręką cegły nie bardzo bierze, bo już go pilnowałem, żeby już był ze mną blisko. W końcu zwróciłem się do dowódcy, że właśnie on jest chory, że po prostu …, żeby on go zwolnił od tego. Dobra. To go odprowadziłem, ściana była równoległa do Nowego Światu, nie wiem, czy to była jak Warecka, to tam była już blisko Poczty chyba Głównej i posadziłem go pod ścianą i mówię: „Siedź tutaj i czekaj aż my skończymy, to cię zabiorę.” On tam został, a ja wróciłem i działałem dalej. Za mną znowu „Pigmej” był, już go wspominałem, nieduży chłopaczyna, cegły podajemy, po prostu już odruchowo, tu bierze, tu daje, tu bierze, tu daje, a „Pigmej” jakoś się zagapił, nie wiem, czy zagapił czy poprzednio ktoś się zagapił i nie wziął od niego cegły i on z cegłą w ręku stał, a ja mu cegłę nową dawałem i go cegłą po palcach i stłukłem mu rękę. Owszem, nawymyślał mi „Pigmej”, ale rzeczywiście zakrwawione miał ręce. Znowu do dowódcy idę i mówię, że mu skaleczyłem ręce i żeby go zwolnił od tego. Zwolnił go. Jak go zwolnił, to mówię: „Słuchaj, idź, tam pod ścianą Zdzisiek leży, mój brat, to zabierzesz go i pójdziesz z nim na kwaterę.” On poszedł, ale nie znalazł go i ja poszedłem. A ten wziął się i przewrócił, a to w nocy [było], to trudno poznać. Wreszcie go znalazłem. Dałem mu mojego brata i on go zabrał i poszedł. A tu znowu wróciłem i dalej cegły, cegły, cegły i akurat tak było, że byłem naprzeciw barykady, to znaczy nie tylko z boku, ale akurat tam, gdzie było najbardziej niebezpiecznie. Grupa kolegów ze Śródmieścia, jakoś się pokłócili, że starczy tego, że oni już nie chcą dalej robić tego i sobie w ogóle nie chcieli cegieł podawać, tylko wskoczyli na mur pozostały po zburzonym domu, akurat na wysokości barykady i sobie siedzieli, a my dalej pracowaliśmy. W pewnym momencie znowu tylko łomot, tylko świst, kurz, tak, że znowu nie zdążyłem nawet paść, żeby jakoś ochronić się, tylko się nachyliłem, bo to tak wszystko szybko poszło, od razu jeden po drugim, i od razu iluś już padło. Ci co byli na górze, skakali z tego muru. To się wszystko już uciszyło w końcu, strzelanie, podnoszę głowę, ale tu jeden leży, drugi leży, już nie żywi, i jeszcze inni. Kto żyw, to się wycofał i kolega ze Śródmieścia, już nie pamiętam, bo to trudno zapamiętać, jego pseudo, on się przedstawił i skacze na jednej nodze i mówi, że jak skoczył z tego, to w spód stopy dostał odłamek i nie może iść, żebym go zabrał stąd, bo jak on tu zostanie… Na barana go wziąłem, jak to się mówi i idę z nim, tak że widać, że dużo nie wypiłem. Ale w każdym razie niosłem go i zaniosłem na - bo nasza [ulica] to Zgoda, a tu była równoległa ulica Szpitalna - na Szpitalną. A tam też mieliśmy swoich. Na Szpitalną go zaniosłem i on cały czas, jak go niosłem, mnie dziękował, nie przerywał podzięk, że mu ratuję życie. Tam go zaniosłem i też się tym wszystkim przejąłem, że zacząłem tam wymyślać naszym dowódcom, bo żadnego z naszych nie było i wtedy któryś z dowódców mówi: „Ty, zamknij się!” i się zamknąłem. Tak że tu był pierwszy, nie tyle dzień, ale i noc miałem na Śródmieściu. Tak że tak to było. Później już będąc na Śródmieściu zostałem strzelcem z diektiariewa, zostałem właśnie celowniczym. Był mój brat - jako drugi, i jako trzeci - starszy strzelec „Heniek”. Jego specjalnie poprzednio nie znałem, ale tak mi go dali… Z tym karabinem byłem w szkole na Górskiego, tam było Gimnazjum Górskiego. W tym gimnazjum - oczywiście gimnazjum było spalone, tylko kupa gruzu była, ściany, kupa gruzu i to jeszcze gorącego - tam kubeł, kocioł czy coś był postawiony, cegłami podparty i miałem ostrzał, to znaczy [miałem] celować na Nowy Świat, gdyby coś się działo. To było nasze stanowisko, [tak] że jak całą dobę tam byłem, to później ktoś inny znowu przychodził i przejmował potem, a ja poszedłem spać. W pewnym momencie, już nie pamiętam, chyba na drugi czy trzeci dzień, [tak] że gruz po spaleniu był gorący cały czas i w pewnym momencie tam, gdzie były jeszcze rzucone koce, nie koce, inne rzeczy i w pewnym momencie patrzymy, a tu ogień nam wychodzi spod koca. Żeby było jeszcze śmieszniej, to my jako trzej, że tak powiem, sikacze, gasimy ogień, ale zało nam już gasiwa. Później kapoty zdjęliśmy, żeby to się nie spaliło, tu się to trochę wypaliło i później po pewnym czasie tam jednak […] żeby mógł położyć się z erkaemem. Czyli to tak było. Cóż, tak było już prawie do końca pobytu tam. Jeszcze przed tym Niemcy zaczęli już napierać od strony Poczty Głównej i już musieliśmy stąd się wycofać, bo oni strzelali z czołgu czy z jakiegoś działa i strzelali do górnych pięter spalonych domów, które tam były. Z miejsca, gdzie cały czas byliśmy, wycofaliśmy się za następny dom […] To też było w nocy i też świecił księżyc. Wycofywaliśmy się stamtąd kolejno, za jedną ścianę, to tę ścianę już nam ostrzelali, to za następną i w pewnym momencie, jak już zaczęli strzelać, to wydałem rozkaz, żeby się wycofać za tę ścianę jeszcze, a mieliśmy też magazynki w pojemnikach do diektiariewa i tylko zdążyliśmy wyjść za tę ścianę, bo te ściany były wypalone i tylko zdążyliśmy tam się schować, jak ta ściana runęła. To znaczy nie całkiem, bo oni strzelali od góry i ileś gruzu spadło i przysypało nam magazynki. Z pół godziny walczyliśmy, żeby się do magazynków dostać, bo jak? Wreszcie tam dotarliśmy, wychodzimy, to znaczy wyszliśmy poza ten budynek i patrzymy, a tu jakiś ranny kolega idzie. [To] znaczy, jeszcze nie wiedziałem, kto to idzie, tylko patrzę, że ktoś idzie, myślałem, że to Niemiec i krzyczę: „Stój, bo strzelam!” A on się odzywa oczywiście po polsku, ranny był. Bo tak to bym go zastrzelił… nie wiem, bo to już jest tak jakoś, że myślałem, że to już Niemcy tutaj są. On poszedł, nie wiem, jakąś [taką] ranę miał, że mógł iść. Później po tym wszystkim już poszliśmy na kwaterę i już do rana na kwaterze chyba byliśmy. […] Za parę dni już była kapitulacja. Ale tam też nasi poszli zajrzeć, bo jak już widać, że [jest] kapitulacja, a byliśmy po prostu rozebrani, to teraz nas wezmą do niewoli - a już się dowiedzieliśmy, że uznali nas jako wojskowych, że nie wezmą nas do obozu koncentracyjnego, tylko że pójdziemy do obozu jenieckiego. To mówimy, coś trzeba na siebie włożyć, więc poszli koledzy do piwnic szukać. Patrzą, a tam jakieś oczy świecą się. Kot był. A jeden miał karabin, bo oczywiście wziął i w te oczy strzelił. Kot zginął. On zabrał kota, przyniósł i mówi: „Wiecie, co zrobimy? Zrobimy sobie ucztę z kota.” Ponieważ byłem najstarszy, to miałem najwięcej, że tak powiem, może wyobraźni, mówię: „Czekaj, to zaraz go oprawię, kota.” Wziąłem go za ogon powiesiłem na żyrandolu i kot był. Ale na czym go usmażyć teraz. Okazało się, że jest jakiś tłuszcz do malowania. W każdym razie na tym tłuszczu zostało i sam dowódca nasz przyszedł i mówi: „A co wy tutaj robicie?” Mówimy, że tu jest danie z kota. „No! – mówi – to dajcie i mnie, niech spróbuję.” On też wziął i spróbował, a dla mnie to już nic nie zostało, bo każdy leciał [na to]. W każdym razie takie było jeszcze do tego wszystkiego zakończenie. Później zaczęliśmy już po tym wszystkim grupować [się], to znaczy już do wymarszu… […] Jak już maszerowaliśmy, to doszliśmy do Placu Narutowicza - duży plac z domem dla studentów - i tam składaliśmy broń. Każdy składał, rzucał broń, którą mieliśmy, wyrzuciliśmy i dalej szliśmy później… Tylko dokąd? To w tej chwili jakoś… nie pamiętam, jakoś mi uciekło z pamięci. Tam była fabryka farb i lakierów, coś takiego, już nie pamiętam, co to było. Tam jak doszliśmy na noc, to już tak się ciemno zrobiło, że my już po ciemku weszliśmy do hal, które tam były. Tam już przenocowaliśmy. Później stamtąd nas poprowadzili do Ożarowa. W Ożarowie od razu nie pojechaliśmy, tam byliśmy chyba jeden dzień i tam ludność cywilna do odgrodzenia nas [dokarmiała], od reszty przynosili nam jedzenie między innymi i Niemcy dali nam też jedzenie – chleb i jakąś margarynę, czy coś takiego, jakiś kawałek tego. Z kolei siostry zakonne przywiozły nam cebuli i jeszcze coś. Wtedy taki wygłodniały wziąłem chleb, posmarowałem margaryną i na to [położyłem] cebulę. Nie przypominam sobie, żebym jadł coś tak smacznego, jak właśnie to. Bo my w ogóle nie mieliśmy żadnych witamin, po prostu dziąsła już się rozlatywały, już krwawiły z u witamin. To właśnie tak się zaczęło. Później załadowali nas do wagonów bydlęcych. W wagonie, nie wiem, ale chyba ze czterdziestu, czy z pięćdziesięciu ludzi było, w wagonie zwyczajnym, bez niczego, bo przecież ani żadnych siedzeń, tylko na podłogach, powiedzmy, wagonowych [staliśmy]. Oprócz nas byli inni, z innych oddziałów. Ruszyliśmy i zaczęliśmy jechać w stronę Niemiec. Już nie pamiętam, ile dni jechaliśmy, ale dojechaliśmy do Berlina, poza Berlin jeszcze i w końcu przyjechaliśmy do Fallingbostel. To był obóz jeniecki. [Stalag] XIB, Fallingbostel się nazywał.
Warszawa, 11 września 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Piłat