Nazywam się Maria Kutzner-Kozińska. Urodziłam się w Warszawie 27 lutego w 1931 roku.
Mama była z wykształcenia polonistką po Uniwersytecie Warszawskim, z domu Sarnowska. Ojciec Kutzner kończył Politechnikę Warszawską.
Mama Stefania, ojciec Jerzy.
Nie, to było różnie, dlatego że dziadek [Kutzner], którego nie znałam, bo przed moim urodzeniem umarł […], sprzedał majątek ziemski i rozdzielił dzieciom, które były już wykształcone i się usamodzielniły.
Strzelce, to było Kujawskie. Ja tam nigdy nie byłam, bo urodziłam się znacznie później.
Nie.
To znaczy urodziłam się w klinice gdzieś w Warszawie i mieszkałam na Żoliborzu, na zapleczu kina Wisła. Tam były takie wille, tam była willa stomatologa i tam rodzice wynajmowali. Nawet chyba moje zdjęcie na tarasie, po urodzeniu…
Chyba takie zdjęcie gdzieś było.
Tak, ja jestem wyznania ewangelicko-augsburskiego, jestem protestantką, cała rodzina i ze strony matki, i ze strony ojca też tak samo, i byliśmy związani z „okrąglakiem” przy Kredytowej, z tą parafią. Pierwsza część pytania dotyczyła…
Dzieciństwo [zapamiętałam] bardzo szczęśliwe, była gosposia naturalnie, była wychowawczyni, chodziłam do przedszkola na Żoliborzu, na Suzina. Pamiętam doskonale, że stamtąd z górki uczyłam się jeździć na nartach, jak spadał śnieg.
Z tego okresu zupełnie nie. Wszystko to się rozleciało po całym świecie, dosłownie.
Nie. A chodziłam do szkoły Królewny Anny Wazówny, też ewangelickiej szkoły. To była szkoła o bardzo wysokim poziomie i szalenie tolerancyjna. Coś, co mnie wtórnie zresztą dopiero dochodziło do świadomości, że u dyrektorki, wtedy kiedy była religia, to gromadził się ksiądz, proboszcz, pastor, popijali kawę i dyskutowali między sobą.
Dyrektorka Bursche. Cała rodzina Bursche’ów była. Mój wuj, taki dalszy troszkę wuj, Eugeniusz Ernst był radcą prawnym w parafii, zaprzyjaźniony bardzo. Mieszkał w mieszkaniu przy kościele na Kredytowej, czasami tam bywaliśmy.
To raczej w swoich rodzinach. Nie pamiętam.
No, nabożeństwa normalne, tak jak w szkołach, prawda. Cała klasa idzie razem w swoich ubiorach specjalnych na nabożeństwo. Lekcje religii ze swoim pastorem.
Ojciec, który był oficerem z racji wykształcenia, więc oficerem rezerwy, w związku z tym został powołany, przyszedł się pożegnać, bo jego oddział czy jego część wyruszała dokądś. Staliśmy w oknie mojego dziecinnego pokoju, był alarm lotniczy i na naszych oczach runął narożnik Gdańskiej 2, zbombardowany przez niemiecki samolot. To było bardzo silne wrażenie. To było dla mnie początkiem wojny.
Gdańska 2 już.
No, owszem, nawet z takich dosyć zagrażających, niby dramatycznych momentów, to szliśmy… Ponieważ ojciec był w obozie jenieckim, matka utrzymywała rodzinę, szkoła nie istniała, [nauczano] tylko w prywatnych kompletach i w zespołach, już konspiracyjnie. […] To było koło 20 kwietnia, jakiego roku, nie pamiętam, tylko w połowie mniej więcej okupacji niemieckiej. Szliśmy do babci z upieczonym ciastem. Moja mama została na górze, na trzecim piętrze, naprzeciwko bramy, a ja z ciotką, której mieszkanie zostało przedtem zbombardowane i ona zamieszkała z nami, wychodziłyśmy z pakunkiem tego ciasta. Podjechały budy, zatrzymały się, weszli Niemcy, nas od razu z ciotką postawili pod ścianę i kazali mi podnieść ręce do góry. Ciotce też. Ponieważ mówiła perfekt po niemiecku, a to był jakiś normalny człowiek, w związku z tym, jak długo stał i pilnował nas, tylko nas dwie pod ścianą, to… Matka przyglądała się temu z okna, widząc, czy nas zastrzelą, czy nie, czy od razu rozstrzelają, czy nie. Ja się zorientowałam, że firanka się rusza i że matka obserwuje to, żeby ją uspokoić. Zapytałam przez ciotkę po niemiecku, czy ja mogę skakać, bo drętwieję, na skakance. On powiedział: „Dobrze, to niech sobie poskacze”. Wyjęłam skakankę i zaczęłam skakać. Matka mi później mówiła, że mało nie zemdlała wtedy, wiedząc, że nas prawdopodobnie nie zastrzelą. A cała grupa niemiecka, która wtargnęła, była na wykrytym czy zdradzonym miejscu, gdzie produkowano broń, na klatce schodowej. Znaczy w piwnicy, prawda, ale w tamtym…
Na Gdańskiej 2. Wszystko działo się na Gdańskiej 2. Całe moje, że tak powiem, życie okupacyjne było na Gdańskiej 2.
Tak.
Piekła ciastka, mianowicie babeczki śmietankowe, babeczki kajmakowe, mazurki, wtedy kiedy była Wielkanoc, ciasta wigilijne, nie wigilijne i tak dalej. A ponieważ znajome różne pozakładały małe sklepiki, więc miała zbyt. I dzięki temu utrzymywaliśmy się, cała rodzina, i przeżyliśmy względnie niewygłodzeni, prawda. Tak że to było szalenie pomocne.
Tak. I to jest w tej książeczce właśnie, nazwa obozu na „D”. Nie mogę sobie przypomnieć. Już kilka dni myślę i mam kompletną lukę pamięciową.
Już była po studiach, już była nauczycielką, już prowadziła w tej szkole Królewny Anny Wazówny polski.
W jakichś małych kompletach, tak. Dwójki, trójki, tak. Ale reszty to ja nie wiedziałam, bo to było…
Maksymalna konspiracja i rozsiane po całej Warszawie. To nie było scalone, że u nas w domu wszystko się działo. Dwie rodziny tylko u nas w domu przeuczyli, Kloców.
Z Żoliborza, tak. Jedna rodzina Kloców, tak.
No, ja byłam… Później byłam w szkole organizowanej przez moją przedwojenną szkołę Królewny Anny Wazówny. To się nazywała Szkoła Galanteryjno-Konfekcyjna, na Wierzbowej, przy placu Teatralnym. I tam pod płaszczykiem, pod przykrywką szkoły zawodowej, nauczał cały zespół nauczycielski.
Tak, Wazówny, tak.
To był przecież 1 sierpnia, prawda? Wróciłam z wakacji od rodziny, ze wsi i dzień, dwa po powrocie wybuchło Powstanie. Byłam sama w domu, mama coś robiła gdzieś w mieście i rozległy się strzały o godzinie drugiej na pętli piętnastki, obecnej też [teraz] pętli tramwajowej. Ja wyjrzałam, zobaczyłam pędzącego konia, który padł, zatrzymany tramwaj i motorniczy, który wypadł. No więc naturalnie wzięłam klucz od strychu, wlazłam na dach i z dachu obserwowałam, co się dzieje. Zaczęły kule świstać. No więc naturalnie szybko się schowałam. Po kilku godzinach dopiero mama doszła do mieszkania i zaczęło się właściwie Powstanie. To było po piątej.
Tak.
Byłam w dwóch… Wstąpiłam do żoliborskiej grupy związanej z mieszkaniem. Stamtąd pamiętam Bonę Celarską, koło Krechowieckiej. Ona tam mieszkała, tam też było duże ognisko oporu. Poza tym, no, co jeszcze?
Tak, a drugie to, ponieważ Wazówna miała swoją własną drużynę, to była „Knieje”, to były „Knieje” mój zastęp był „Dęby”. I żeśmy się spotykały od czasu do czasu, ale bez żadnych konkretnych zadań. Taki śmiesznostek: kiedyś, pamiętam, wysłała nas nasza zastępowa, żeby zrobić jakieś tematy. „Macie pół godziny na zrobienie dobrego uczynku”. No i ja ten dobry uczynek chciałam zrobić i wyszłam na ulicę Krasińskiego, gdzie stara kobieta niosła taką dynię wielką. W związku z tym ja podbiegłam szybko, żeby pomóc jej tę dynię nieść. Na co wyzwała mnie od ostatnich, że jestem złodziejką i tak dalej. I to mi… A ponieważ nikt mnie do tej pory tak nie traktował, to tylko spokojnie powiedziałam, że nie jestem, tylko że chciałam pomóc i odeszłam. Ale do tej pory, tyle lat, pamiętam ten moment właśnie z działania Szarych Szeregów.
Nie… Marta Weber? Nie. Mogłam się pomylić. Mogę pomylić z pierwszą grupą. Tu na pewno mylne dane. Gdybym miała do wyboru szereg danych, to wybrałabym prawdopodobnie prawidłową. Natomiast boję się wprowadzać kogoś w maliny, tak że tak powiem.
Do wybuchu Powstania, tak.
Nie było mowy. Wszystkie byłyśmy… Ona była chyba spod samej Warszawy, ale część […] mieszkała na rogu Słowackiego i [dzisiejszej ulicy] Popiełuszki, w tym domu takim, starym.
Tam u niej się spotykałyśmy. A jeszcze przysięgę składałam całą drużyną w Choszczówce. I jechaliśmy naturalnie rozdzielonymi grupami, nie w żadnych szykach, nie w strojach, w niczym. Ale doskonale pamiętam, że to była Choszczówka. Pod Warszawą, więc blisko stosunkowo.
Nie miałam żadnych kontaktów. Ja byłam osaczona, że tak powiem, na Gdańskiej 2, ze wszystkich stron. Od strony Bielan Niemcy, od strony Włościańskiej Niemcy, prawda, i Bieniewicka, tutaj, Niemcy, tak. Tak że…
Nie, ja byłam po prostu dzieckiem żądnym działania jakiegoś i wszędzie, gdzie mogłam, to się wciskałam, za przeproszeniem. Nie było żadnego… Dopiero pani Kraczkiewicz właśnie tę grupkę pomocniczą zorganizowała.
Pani Kraczkiewicz była kuzynką pani profesor Moszczyńskiej, Wandy Moszczyńskiej, która z kolei była bardzo bliską przyjaciółką matki z Uniwersytetu Warszawskiego. One utrzymywały ze sobą przez cały czas taki bliższy kontakt.
One mieszkały na przedostatniej klatce Gdańskiej 2, a myśmy mieszkali na dziesiątej klatce. No i pomagaliśmy sobie, prawda. Z panią Kraczkiewicz mama miała też stałe kontakty. Jakiego charakteru w AK, w Armii Krajowej, to nie wiem, ale zarówno moja ciotka Janina Kutzner, jak i mama, były związane ściśle właśnie z AK.
Zaraz na początku, jak się zorientowała, że takie dzieciaki jak ja są żądne pomagania. Więc myśmy sami zorganizowali świetlicę na dole dla tych, którzy po dyżurze nie mieli gdzie [iść], bo przecież ze swoich mieszkań… To nie byli wojujący, że tak powiem, z Gdańskiej 2, tylko z całej Warszawy. Się powoli zbierali, bo było przyspieszone jednak.
Jakie? Myśmy mieli dyżury. Po prostu przez 24 godziny na tym strychu z kartką, z latarką, żeśmy notowali wszelkie ruchy dostrzegalne za kościołem w tym ośrodku niemieckim, hitlerowskim.
Tam gdzie stacjonowali Niemcy. I przekazywali te informacje dalej do kierownictwa.
Owszem. Raz wybiegłam, już nie było co jeść, tłuszczu nie było w ogóle, mama była zajęta. Nie wiem. Wszystko było w konspiracji, żeby dziecko nic nie wiedziało, żeby nie zwiększać niebezpieczeństwa. […] I ja wtedy przypomniałam sobie, że jest olejarnia na dole, na Marymoncie. I uprosiłam wartowników, żeby mnie przepuścili do tej olejarni, że ja się przekradnę między tymi domkami i między tymi…
Udało się, tak. To znaczy bańki były przestrzelane, ale ja nie byłam przestrzelona. Myślę, że ten ktoś, kto mógł mnie przestrzelić, sam miał dzieci.
Bardzo mało, ledwo, ledwo, ale zawsze się doniosło. Ale pamiętam, jak się martwiłam, że cała suknia, wszystko było tutaj w oleju, dlatego że to pryskało i tak dalej. Poza tym drugie wyjście, do babci, na Krasińskiego, żeby [dowiedzieć się], co u babci się dzieje. I w tym momencie padł pocisk na ten dom. To wtedy był jeden z ostatnich domów w kierunku Wisły, na Krasińskiego, naprzeciwko parku i bramy parku, tylnej bramy parku. Padł pocisk i padł akurat na gabinet czy salon, już nie pamiętam. W każdym razie cała olbrzymia ściana dużego mieszkania była obstawiona książkami, to zaczęło wszystko płonąć. I ja się rzuciłam, żeby wyrzucać… Ludzie uciekli do parku, bo tam były przecież te wojskowe wykopy i schrony, ale zaczęli przylatywać i bronić, i gasić. Ja byłam cała osmolona, dosłownie, brwiami, rzęsami, częściowo włosami, no ale zgasiliśmy ten [dom]. I babcia była na dole w pralni schowana, a ja pobiegłam do domu. To taki z Gdańskiej 2 wypad na Krasińskiego. Drugi wypad. Zabrakło pielęgniarki, pomoc przy przenoszeniu właśnie Stołeczną, […] teraz Popiełuszki, do zmartwychwstanek. Też częściowo tylko w wykopie, między „strażakami” a Gdańską 2, a później odsłonięte zupełnie, bo tam było pole przecież, tam nie było nic wybudowane, tam nie było ulicy. No ale też się udało.
To bardzo krótko trwało, podobno przenieśli bardzo szybko ten szpital gdzie indziej. Tak że ja raz tylko tam byłam.
Pojawiali się. Tam był doktor Łodygowski, mieszkał. Co później się z nim stało, to nie wiem. W każdym razie [byli], ale niewiele było. Myśmy tylko po prostu siedzieli czy podawali wodę, czy bandażowali, czy jakieś takie proste czynności, ale cośmy mogli, to staraliśmy się pomagać.
Więc była tam dziwna historia, że na drugiej klatce schodowej, na pierwszym piętrze czy na drugim piętrze, mniejsza z tym, mieszkał niemiecki oficer, który był kierownikiem czy dowódcą tego zespołu zakościelnego, tych hitlerowców, którzy tam byli…
On tam bywał czy pomieszkiwał, czy coś i tak dalej. W każdym razie ona go wcześniej znała i później on się przypadkiem znalazł, ale tego ja nie wiem zupełnie. W każdym razie w czasie Powstania ona wybłagała u niego, że dwie godziny co kilka dni przestają strzelać ci hitlerowcy i my możemy iść na działki. I wtedy myśmy się na działkach zaopatrywali.
Nie, nie moja mama, nasze dowództwo wewnętrzne.
Nie wiem, czy pani Kraczkiewicz, nie, major „Żubr” raczej.
Tak, samo dowództwo, tak.
Udawały się, dzięki nim było co jeść, pod tym względem, no. Już sierpień, prawda, to już było co jeść, jakaś zieleń była.
Informacja była, ale czy ktoś skorzystał z tego, tego nie wiem. Ja o tym nie słyszałam. I nikt z bliskich, że tak powiem, znajomych i tych, którzy siedzieli po piwnicach, bo wszyscy siedzieli w piwnicach przecież, a nie [na zewnątrz], bo [Niemcy] strzelali, prawda. Albo próbowali pomordować, prawda, tak jak wtedy.
Tak.
Nawet znajomi, para taka była, pani Kraczkiewicz, chyba jakaś rodzina, która w Kampinosie była cały czas. I oni zaszli, ale na czym polegały te kontakty, to nie wiem. Bo później właśnie oni podali dane, że brałam udział w tym, żeby pani Kraczkiewicz mogła załatwić tę legitymację dla mnie, bo ja zupełnie ani się nie starałam, ani… Uważałam, że to jest mój psi obowiązek i już, walczyć i cześć.
Do ostatniego momentu właściwie, kiedy mama zorientowała się, że już będziemy się poddawać, poszła do majora „Żubra” i powiedziała: „Ona jest za smarkata, a jednocześnie za duża, żeby nie rozdzielono nas. Proszę ją zwolnić ze służby”. I on powiedział: „Ma pani rację”. I myśmy poszły z ludnością cywilną do Pruszkowa, do obozu na piechotę. Tam zdarzyła się dziwna rzecz, bo mieli nas rozdzielić, mnie gdzie indziej, bo bardzo dorośle wyglądałam, nie jak dzieci. Mamę chcieli wysłać do obozu, a mnie wysłać gdzieś do jakiegoś obozu, a drugie do Niemiec. W każdym razie oddzielnie. I ja kiedyś szłam tak w tym obozie i ktoś zawołał: „Isia”.
Tak, tak. Ktoś zawołał: „Isia”. Kto zawołał? Podeszła do mnie zakonnica. Okazało się, że tą zakonnicą była matka uczennicy mojej mamy z Wazówny, która była w zakonie jako zakonnica i pomagała ludziom w tym obozie w Pruszkowie. I ona załatwiła za łapówkę, za klejnoty, za biżuterię dla nas, mamy i mnie, papiery, na mocy których nas wypuszczono już w Polsce bez… Myśmy poszli do majątku, do rodziny na piechotę.
Tego nie wiem, bo nie udało nam się nawiązać kontaktu. Nie wiem, co się z nimi stało. Kilka razy pytałam o Iwonkę.
Tak.
Nie pamiętam. Schenwitz? W każdym razie jakieś chyba niemieckie nazwisko. Może mi się przypomni.
Tak.
Nie, nie rodzinny. Rodzinny to [nie, bo] oni uciekli z Poznania, a tutaj po prostu taki daleki wujek, właściwie mąż kuzynki mamy, administrował to.
Zakrzew to się nazywało, w Zakrzewiu.
Babcia była, w ogóle mieszkała przez cały czas ze swoją córką. A wnuk babci zginął w Alejach Jerozolimskich w pierwszym czy w drugim dniu Powstania, w „Parasolu” był, zresztą…
Nie, Andrzej nasz na Kresach walczył, więc to nie Warszawa. No, właściwie już wszyscy młodzi gdzieś walczyli, nie w Warszawie.
Babcia mieszkała we Włocławku, więc zaraz po zakończeniu wojny ja przejechałam do Włocławka. Mnie odwieziono do Włocławka i tam chodziłam do szkoły. W międzyczasie ojciec wrócił z obozu, od razu zaczął pracować jako geodeta.
Nie, tu u nas, w Warszawie. Z tym że ojciec był ciężko chory na gruźlicę i coraz to był w sanatorium, i coraz to w pracy, ale cały czas pracował.
Początki miał, ale były leczone i pod kontrolą.
A w międzyczasie mama starała się o odzyskanie… Wiedziała, że Gdańska 2 się odbudowuje, i starała się o nasze mieszkanie na Gdańskiej 2. I myśmy dostali nie swoje mieszkanie, to na dziesiątej klatce, tylko mniejsze znacznie, na drugiej klatce i z drugiej jeszcze do ostatecznego… Teraz do pierwszej klatki przeprowadzili się rodzice. Tam do tej pory mieszka córka.
Część rodzin wróciła, ale tylko część. Na przykład z moich koleżanek… Ja w ogóle zawsze byłam w tych starszych grupach, wcale nie w tych najmłodszych, tylko zawsze oscylowałam wokół starszych. Może miałam więcej wspólnego, nie wiem. W sporcie byłam dobra, w piłkę nożną graliśmy na przykład na drugim podwórku razem. Później wszyscy się rozpierzchli i tylko przypadkiem się spotykaliśmy.
We Włocławku rok chodziłam, tak, a później już w Warszawie. Notabene wsadzili nas tam na jedną noc za bunt na początku PRL-u, ale już nie pamiętam nawet, o co myśmy się buntowali.
Tak, to była walka.
Do [liceum] Słowackiego, tam zrobiłam maturę.
Tata był bardzo dobrym fachowcem, miał swoje patenty, jakieś odznaczenia czy coś, tak że był bardzo ceniony.
Mama pracowała, tak, w redakcji. Jaka była redakcja dla dzieci?
Nie, nie.
W wydawnictwach dziecięcych. Przecież Dąbrowskiej [prace] też miała w domu, poprawiała coś tam. Może mi się pod koniec rozmowy przypomni.
Oboje rodzice pracowali zawodowo, od razu przystąpili do pracy zawodowej. Warszawę trzeba odbudowywać.
Ja w styczniu, zaraz po końcu wojny, na piechotę czterdzieści kilometrów przyszłam do Warszawy zobaczyć, co zostało. I zobaczyłam gruzy, resztki spalonych [mieszkań]. Wróciłyśmy na piechotę do Pruszkowa, gdzie ledwo znajomi nas przenocowali, i doszłyśmy z matką do rodziny, która nas po Powstaniu przygarnęła. Później mama mnie wysłała, zawiozła do babci. Ja zostałam u babci, w szkole, z normalnym życiem babcinym, a mama walczyła tu z ojcem razem o wszystkie sprawy zawodowe, wszystkie sprawy mieszkaniowe i tak dalej.
Pamiętam. Pamiętam dwa momenty. [Pierwszy], że nie mieliśmy rękawiczek i cegły rozwalaliśmy jako studentki pierwszego roku gołymi rękoma. Miałam poranione ręce po prostu.
A drugi moment, chyba na ostatnim roku, już chyba na trzecim roku czy drugim roku AWF-u, zawieźli nas wszystkich pod Warszawę, żeby porządkować, jak się zjeżdża samochodem do lasu, na lewo, przy szosie, żeby tam robić porządek. To było bezsensowne, dlatego że tam trzeba było pierw zrobić gruby porządek. Ale powiedzieli, że mamy sprzątać, ma być czysto. Robiliśmy to. Kilka dni później jechałam tamtędy autobusem czy tym i widziałam, jak to robiły mechaniczne [pojazdy]. Poszłam do sekretarza partii i powiedziałam, że niech do mnie – nie, nie byłam nigdy w żadnej partii – że niech do mnie nigdy nie przychodzi z takimi poleceniami, bo to jest świństwo, marnowanie ludzi i sił, i idei. Na tym się skończyło. Od tej pory nikt do mnie z niczym się nie zwracał. Mało, ponieważ byłam tak zwaną najlepszą studentką, a potrzebna była rehabilitacja, to mnie jednak poparli w wyjeździe. A wiedzieli, że nie znam ni słowa po rosyjsku, wysłali mnie na aspiranturę. Tak że bardzo powikłanie to wszystko…
Nie, tylko tyle, że zawsze byłam starościną i załatwiałam wszystkie sprawy dla rocznika.
Warszawa, 20 grudnia 2023 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk