Tadeusz Wojciechowski „Olek”

Archiwum Historii Mówionej

Tadeusz Wojciechowski, pseudonim okupacyjny i powstańczy ,,Olek”.

  • Jak wyglądało pana życie przed wojną?

Dobrze, dobrze wyglądało, no bo myśmy byli rodziną nieźle sytuowaną. Wakacje spędzałem zawsze gdzieś poza miastem albo blisko, na przykład w Świdrze albo wyjeżdżałem z mamą nad morze, albo z ojcem w góry, bo taki był podział zainteresowań rodziny. Ale nie było żadnych problemów. Ojciec dość często wyjeżdżał za granicę, tak że, jak mówię – żyło nam się zupełnie dobrze i wojna była dla mnie, bo nie dla ojca, ale dla mnie była jakby zaskoczeniem. Ja do końca nie wierzyłem, mimo że byłem właściwie starszym dzieckiem, ale nie wierzyłem, że ona wybuchnie.

  • A w której części Warszawy państwo mieszkali?

Mieszkaliśmy w samym pępku miasta, na ulicy Wareckiej. Tam gdzie dzisiaj są właściwie budynki Narodowego Banku Polskiego, w takim nietypowym mieszkaniu przylepionym do domu, które stało frontem do Świętokrzyskiej. Na tyłach tych domów, tak że to było nawet mieszkanie z ogródkiem. Ewenement w tym czasie i dzisiaj w samym Śródmieściu. Niestety to mieszkanie w trzydziestym dziewiątym roku całkowicie wyparowało.

  • A proszę jeszcze opowiedzieć o swojej rodzinie. Kilka słów o rodzicach, czy miał Pan rodzeństwo?

Nie miałem rodzeństwa. Byłem jedynakiem. Mama była niepraktykującą – już właściwie po małżeństwie – aktorką, ale z dyplomem i grała w dobrych teatrach nawet przedtem. Ojciec był członkiem kierownictwa takiego banku, który nazywał się Polski Bank Przemysłowy dla Królestwa Galicji i Lodomerii z Wielkim Księstwem Krakowskim. Niestety w ostatnich latach przed wojną, po wycofaniu kapitału francuskiego, upadł. Ale ojciec był nadal zarządcą masy upadłościowej. Nie syndykiem, ale zarządcą tej masy. I w tym, że tak powiem, pracował, czy jak mówią niektórzy, robił do początku wojny i potem jeszcze nawet w tych latach okupacyjnych.

  • A czy zaczął pan naukę w szkole?

Tak, oczywiście. Ja chodziłem najpierw do takiego dość ekskluzywnego gimnazjum Ludwika Lorentza. To było blisko dzisiejszego Domu Dziecka w Alejach Jerozolimskich, tu od strony Brackiej. Potem do [szkoły] Wojciecha Górskiego. Niestety obie szkoły w trzydziestym dziewiątym roku zawiesiły działalność po wybuchu wojny. No to skończę już tę myśl. One zawiesiły działalność, ale Górski uruchomił oczywiście tak zwane komplety, oczywiście z pewnym opóźnieniem. A formalnie zacząłem chodzić do takiej szkoły, bardzo dobrej zresztą – Zgromadzenia Kupców, która była na ulicy Sienkiewicza, blisko Marszałkowskiej, czyli wszystko odbywało się w centrum.

  • A jaki wpływ na pana wywarła szkoła i jej atmosfera?

Nie wydaje mi się, żeby specjalny, wie pani. To znaczy ja byłem, teraz już nie, ale jako dziecko, byłem bardzo oczytanym dzieckiem. Miałem dużo, dużo bardzo czytałem to, co trzeba, i to, czego nie trzeba, i w związku z tym jakby w wąskim gronie kolegów żeśmy znajdowali wspólny język. Sama szkoła chyba nie wywierała na mnie jakoś specjalnego wpływu i właściwie ze szkoły Górskiego – no inna sprawa, że mam dziury w pamięci – ale ze szkoły Górskiego pamiętam jedynie takiego profesora, który się nazywał Bogatkiewicz. Jego jedynego pamiętam, prowadził język polski, literaturę, te rzeczy, i z nim znajdowałem jakby wspólny język. A reszta mało mnie interesowała, byle zdać na jakieś tam przyzwoite względnie stopnie. Nic się specjalnie nie działo.

  • A jak zapamiętał pan wybuch wojny?

Wybuch wojny zapamiętałem w ten sposób, że jak już było wiadomo, że ona wybuchła, i były pierwsze dwa dni, ojciec był zmobilizowany. Ojciec był również oficerem II Brygady Legionów, więc gdzieś go tam dorwali. Moja mama, jak się okazuje, miała zdolności przewidywania i przenieśliśmy się ciupasem do znajomych na Marszałkowską do dużego bardzo domu, takiego siedmiopiętrowego czy sześciopiętrowego. Oni mieszkali na parterze. Wydawało się, że to nas uchroni przed bombardowaniami w jakimś tam stopniu. Okazało się to zresztą prawdą. Ten dom nie był zbombardowany, natomiast ten nasz na Wareckiej, jak powiedziałem wcześniej, jakaś bomba zlikwidowała całkowicie. Jak po ustaniu bombardowań, po upadku formalnym Warszawy, żeśmy tam poszli, no to na tej ścianie tych domów od Świętokrzyskiej wisiała nasza kuchnia z garnkami, a całego mieszkania nie było. Tak że straciliśmy wtedy wszystko, co tam było. No i ja dopiero zrozumiałem właściwie, że jest wojna. Widać było tę wojnę. Ojciec wrócił po paru dniach i żeśmy się tam w różnych mieszkaniach zatrzymywali. W końcu na Szpitalnej pod piątym ulokowaliśmy się w mieszkaniu zaprzyjaźnionego z ojcem adwokata żydowskiego pochodzenia – pana Szlifersztajna, uroczego człowieka z jeszcze bardziej uroczą i piękną żoną. To było duże mieszkanie, ponad sto metrów. Oni już wiedzieli, że im będą zabierali te mieszkanie albo przynajmniej dokwaterowywali, więc formalnie żeśmy się do nich dokwaterowali, żeby jakby zagęścić to mieszkanie. Ponieważ ono miało cztery pokoje, podzieliliśmy to na dwie części, jakby po dwa pokoje i tak żeśmy sobie żyli, póki ich nie zabrali do getta. Bez żadnych konfliktów. To byli bardzo kulturalni ludzie.

  • A jak ci znajomi właśnie reagowali czy przeżywali ten okres od wejścia Niemców aż do konieczności pójścia do getta? Czy były jakieś próby ucieczki, czy...?

Nie, znaczy oni właściwie długo nie wierzyli, że ta niemiecka machina tak daleko zajdzie z eksterminacją Żydów. Po drugiej stronie ulicy – tam gdzie jest Wedel, obok tego budynku Wedla – koleżanka mamy pani Czerwińska. Nazwisko polskie, ale też Żydówka, wraz ze swoim mężem miała zakład fotograficzny. I oni w ogóle, ja pamiętam nawet, jak ona mówiła – notabene naturalna blondynka – jak ona mówiła: „Słuchaj, tu Niemcy przychodzą robić sobie zdjęcia, bardzo uprzejmi oficerowie, wszystko będzie ok, nic się nie stanie”. A potem też ich, jak już przyszły te złe miesiące czterdziestego drugiego roku właściwie głównie, koniec czterdziestego pierwszego i czterdziesty drugi, kiedy tych Żydów zabierano do getta, zabrali ich bez jednego słowa, bez żadnych problemów. Tak że oni mieli nadzieję, ta nadzieja okazała się płonna.
I potem ze Szlifersztajnem utrzymywaliśmy kontakt telefoniczny. Byliśmy u niego dwa razy w tym getcie z ojcem, bez mamy. Zanieśliśmy tam sporo jakiejś żywności. Oni tam żyli w fatalnych warunkach. W takim mieszkaniu było chyba piętnaście osób – w normalnym mieszkaniu. Ale jeszcze byli ciągle pełni nadziei, że ich stamtąd wywiozą gdzieś na wieś, że to tak. A potem długo nic i ja odebrałem, byłem sam w mieszkaniu, telefon od Szlifersztajna, że żona już nie żyje, wszyscy jego krewni nie żyją. On z kilkunastoma panami pracują w jakimś warsztacie, szyją coś tam dla wojska. Ale też za parę dni ich mają wywieźć. Takim zmęczonym głosem to mówił, no i już potem nie mieliśmy od nich żadnych wiadomości. Nie było już możliwości, żeby im pomóc w tym czasie.

  • A jak wyglądały te wizyty w getcie?

Jak myśmy byli, to jeszcze normalnie. To znaczy getto było jakby zamknięte, ale przejść można było. Tam były te posterunki. Ale tak zwanych Aryjczyków na jakiś tam dowód wpuszczano i wypuszczano bez większych problemów. Tak że myśmy tam po prostu poszli. Byliśmy dwie czy trzy godziny z ich rodziną, bo oni u jakiejś rodziny w tym mieszkaniu byli. I na tym się to właściwie kończyło, prawda. Potem jak był wybuch powstania w getcie, to te moje oddziały harcerskie miały taki stan podwyższonej gotowości i myśmy tam donosili żywność do takich domów położonych przy murach getta. Jacyś inni łącznicy tę żywność – tak jak wiem, chociaż mogę się mylić – też piwnicami tam przemycali na drugą stronę. Ale to już właściwie był ten okres strzelaniny w getcie, prawda. Długo nie trwał, no, ale no…

  • A ile udało się dostarczyć tej żywności powstańcom?

No, ja pamiętam, że myśmy zanieśli chyba, ja byłem z kolegami, chyba ze cztery plecaki. Mówię o nas. Byli inni. Cztery plecaki wtedy, które… No, tam było parę bochenków chleba, jakieś tam jarzyny, jakieś konserwy. To wszystko kropla w morzu prawdopodobnie. Zresztą zapewne nie wszystko docierało do końcowego przystanku.

  • Wróćmy jeszcze na chwilę do początków okupacji. Jak zmieniło się, bo mówił pan o przeprowadzce: jak wyglądało i zmieniło się życie w tej codziennej Warszawie?

No, było oczywiście biedniejsze, od tego się zaczyna, bo przecież zaopatrzenie było znacznie gorsze, aczkolwiek w pierwszych latach powojennych [okupacyjnych] dzięki niewidzialnej ręce rynku (tu jakby do mojego fachu wracam) ono funkcjonowało. Ze wsi przywozili ludzie po prostu po to, żeby zarobić. Ja pamiętam, że w takim sklepie, słynnym i przed wojną i w czasie wojny, braci Pakulskich – taki żywnościowy, dzisiaj byśmy powiedzieli supermarket – wisiały zające na przykład przed świętami. Było takie podstawowe wyżywienie, tylko było drogo, relatywnie drogo. To raz. Dwa, ponieważ te szkoły nam się połamały „w kręgosłupie” i nie działały jako szkoły podstawowe, no to chodziłem na te komplety, które się częściowo odbywały u mnie w domu. Profesorowie z tych szkół, między innymi z Górskiego, prowadzili te komplety. Nie dawało to pełnego efektu, bo to w małych pokojach tam po kilka osób się zbierało. No i chodziłem do tej szkoły Zgromadzenia Kupców – powtarzam się – która bardzo dobrze właściwie prowadziła zajęcia poza tymi przedmiotami, których prowadzić nie było wolno. Historii Polski nie wolno było prowadzić. Bardzo ubogo prowadzili geografię, prawda, bo celowo było ograniczane przez administrację niemiecką. Ale w pozostałych przedmiotach, między innymi w języku polskim o dziwo, i w tych przedmiotach teoretycznie fachowych poziom był zupełnie przyzwoity. No i tam nawiązałem dopiero jakiś kontakt z tym podziemiem.
Ja byłem harcerzem przed wojną, to znaczy takim bardzo młodym harcerzem, ale byłem. Natomiast ten kontakt się oczywiście urwał, a w czterdziestym – tak na przełomie czterdziesty pierwszy i czterdziesty drugi – ktoś z kolegów z tej szkoły Zgromadzenia Kupców mnie zahaczył i powiedział, że jak chcę, to on ma kontakt i może mnie zaprosić na takie spotkanie. I mnie zaprosił. I ja tam poszedłem. To było, jeśli dobrze pamiętam, na ulicy Dobrej, na Powiślu. To była normalna zbiórka harcerska. Ja tam byłem jeszcze jako taki gość, obserwator, a dopiero w następnym spotkaniu też tam na Dobrej przyszedł zwierzchnik, z którym zresztą kontakt miałem też po wojnie. I to jest jedyne właściwie nazwisko, jak naprawdę pamiętam. To był Michał Filipowicz, pseudonim ,,Ryszard”. To był przedwojenny instruktor harcerski – podharcmistrz. Przedwojenny. No, znacznie od nas starszy. Dwudziestoparo-, dwudziestopięcio-dwudziestosześcioletni człowiek o wielkim sercu. I on tam odbierał, prawda, to przyrzeczenie harcerskie, przysięgę wojskową – te rzeczy. I on właściwie był moim dowódcą przez cały czas tego konspiracyjnego harcerstwa.

  • A jak wyglądało to życie konspiracyjne?

No cóż. Ta młodzież z „Szarych Szeregów” i z BS-ów, tak zwanych Batalionów Szturmowych – bo ja tak jedną nogą byłem w jednym, drugą w drugim – zajmowała się głównie tak zwanym małym sabotażem. Ten mały sabotaż czasem miał sens wyłącznie psychologiczny, a czasem był jakąś tam pomocą, prawdopodobnie dla sztabów, dla wyżej postawionych ogniw Armii Krajowej, a może jeszcze dalej. Powiem, na czym polegało, bo ten mały sabotaż głównie polegał na narysowaniu kotwic, zmienianiu napisów niemieckich, tak żeby śmiesznie brzmiały, prawda, bo oni wywieszali często taki napis Deutschland siegt an allen Fronten, to tam się zmieniało na liegt. Zmienialiśmy też [drogowskazy]. Jak tylko ustawiono takie drogowskazy niemieckie dla przejeżdżających oddziałów niemieckich, tośmy je odwracali w nocy w różnych innych kierunkach, żeby utrudnić im jakby ten przemarsz wojsk. Ale oprócz tego robiłem trzy rzeczy, które miały chyba jakiś sens. Po pierwsze kazano nam znajdować przejścia – to właśnie dla tej pracy łączniczej było ważne – znajdować przejścia między domami w taki sposób, żeby można było przejść przez dużą część Warszawy, nie wychodząc na ulicę. I to się udawało, bo wbrew pozorom Warszawa jest tak zbudowana, że między tymi podwórkami daje się czasem przez płotek, czasem [inaczej], ale można się przedostać bardzo daleko.

  • Ale ta praca dotyczyła konkretnej dzielnicy?

Śródmieścia, bo myśmy akurat w Śródmieściu głównie działali, ale wychodziliśmy z tymi rysunkami tych przechodnich domów w kierunku Woli, w kierunku Powiśla i w kierunku Mokotowa. Wychodziliśmy dalej trochę.
  • Trzeba było zrobić samemu taki rysunek?

Trzeba było sprawdzić, czy tak można, opisać i zrobić rysunek. Potem kazali nam liczyć transporty niemieckie. To zajmowało niestety cały dzień, jak już człowieka odkomenderowano do takiego działania. Albo transportów niemieckich kolejowych. I to się najlepiej robiło nad Wisłą. Niby się tam człowiek zajmował łowieniem ryby albo coś, a w rzeczywistości jak przez most szedł transport, to go było widać, prawda. To było to wąskie ucho, kiedy musiał transport przejechać przez most. Albo na szosach przejazdowych, przelotowych przez Warszawę. Głównie na tej starej szosie oczywiście, prowadzącej z Poznania, czyli Poznań, przez Błonie, tak jak pani jedzie tam. Tradycyjna trasa poznańska, bo to z zachodu też te transporty niemieckie przychodziły, ale doszły w kierunku zachodnim. No to się liczyło, ile jest samochodów, ilość dział, jeżeli jechały, ilość czołgów, jeżeli jechały. Wtedy się nauczyłem na pamięć tych wszystkich rodzajów broni, tak że określałem, co to było, nawet dokładnie i też trzeba było to króciutko opisać i oddać wyżej. Co z tym robiono, to już dokładnie nie wiem. Poza tym te harcerskie oddziały miały takie zbiórki typowo harcerskie, no i szkoleniowe. Myśmy wyjeżdżali nomen omen albo do tych lasów, tutaj przez Marki, tak jak Struga. Taka ładna pioseneczka była, nie wiem, czy przy kobiecie wypada mi nawet początek tej piosenki powiedzieć, bo nie zaśpiewać, prawda: „Od Warszawy aż do Marek zapierdala samowarek”, bo tu chodziła ta taka kolejka wąskotorowa. Dość daleko tutaj miała końcową stację. I z tej kolejki do tych lasów już się szło na piechotę.

  • A pamięta pan dalsze wersy?

Nie, nie pamiętam. I w lasach, w Starych Miłosnych, w tamtych regionach: Wawel, Stara Miłosna, o – tam dalej.

  • Jak wyglądał taki wyjazd?

To znaczy jechało się indywidualnie do określonego punktu, gdzieśmy się zbierali. Tam na ogół przywożono rozebrany karabin, rozebrany na części pistolet maszynowy. Z tego się nie strzelało, żeby nie robić hałasu, ale przywożono wiatrówki też i z tych wiatrówek się strzelało do celu. Takie jakby zawody się robiło, natomiast tam to uczyło się składać, rozkładać, nabijać, żeby zobaczyć, jak to działa. I to samo się działo w tej szkole podoficerskiej, która się nazywała ,,Wiarus”, i zajęcia tej szkoły odbywały się głównie w szkole i w gimnazjum na ulicy Śniadeckich. Ja nie pamiętam nawet nazwy tego gimnazjum ani numeru, bo ja tam chodziłem tylko z tego powodu. To się odbywało przez dłuższy czas raz w tygodniu, tam żeśmy się zbierali i też przynosili tam pistolet rozłożony. Ale to każdy przynosił jakiś mały kawałek. No i takie taktyczne ćwiczenia, typowo wojskowe już bardziej. O, i to były te główne działania konspiracyjne. Z tym że oprócz tego była ta harcerska atmosfera, prawda, bo awanse się dostawało jakby dwuszczeblowo, z jednej strony w stopniach wojskowych, ale również i w stopniach harcerskich, prawda.

  • A czy pamięta pan kolegów z harcerstwa?

Z twarzy. Nie pamiętam żadnych, prawie żadnych pseudonimów (no, pseudonimy to może bym znalazł) i nazwisk. Ja w ogóle mam słabą pamięć numeryczną osłabioną jeszcze przez takie problemy, jakie potem miałem w Niemczech. I to mi zupełnie zanika. Czasem się na mnie ktoś rzucał na ulicy i dopiero jak go uściskałem, to po dziesięciu minutach sobie przypominałem, o kogo chodzi. Ale tak nie mam tych obrazków w pamięci. Znaczy, pamiętam twarze.

  • Odnośnie wyjazdów, o których pan opowiadał. Ile osób brało w nich udział?

Dwadzieścia, trzydzieści. Taka drużyna, powiedzmy, harcerska. Więcej nie pamiętam. Więcej nie pamiętam, ale na ogół to było od dwudziestu do trzydziestu osób.

  • I jak często organizowano?

Głównie w okresie letnim. Ale tu w tych lasach za Markami byłem, no z dziesięć razy, czyli to się jednak z jakąś tam częstotliwością odbywało. Dawało jakiś efekt. Niezależnie od integracyjnego efektu, prawda. Zresztą bardzo sobie to ceniłem, dla młodego człowieka to było takie wciągające.

  • Mówił pan o zmienianiu tych znaków w nocy. I rodzice pana bez problemu wypuszczali z domu?

Z problemami. Ale mój ojciec miał taki stosunek pozytywny do wszelkiego działania i przewalczał złe słowo, opory ze strony mamy, która była bardziej zachowawcza. Tak że nie było z tego tytułu konfliktów. Oczywiście za każdym razem były ostrzeżenia i uważaj, i to i tamto, ale trzeba to trzeba. Ojciec wychodził z takiego założenia, że jeżeli ja już działam w jakiejś organizacji, choć nigdy do końca się nie pytał w jakiej, gdzie i co. On też działał i ja też nie wiedziałem dokładnie gdzie. Dopiero potem go spotkałem w batalionie „Kilińskiego”, niestety na krótko.

  • A z czego utrzymywała się pana rodzina w czasie okupacji?

Ojciec nadal był zarządcą tej masy upadłościowej Polskiego Banku Przemysłowego. Tam dostawał jakąś pensję i ponieważ biura miał też w dobrym punkcie, to tam odbywał się też jakiś handelek. Odbywał się jakiś handelek, przychodzili do niego jacyś ludzie, coś tam przynosili inni. Przychodzili, odkupywali – no, takie biuro pośrednictwa się wykształciło. Ale wszystko lege artis, w tym sensie że podstawą było działanie likwidacyjne tego banku.

  • Opowiadał pan o znajomych rodziców, którzy mieli pochodzenie żydowskie. A czy jeszcze w tym okresie okupacyjnym miał pan kontakty z Żydami lub osobami z innych mniejszości narodowych?

Nie, nie. Nasze towarzyskie życie odbywało się właściwie w takim gronie typowo polskim z częściowym udziałem Polaków żydowskiego pochodzenia, tak byśmy powiedzieli. Takiej inteligencji żydowskiej, która zresztą w większości wypadków była, tak jak ja widziałem, ale była niepraktykująca. To znaczy, tak samo ten Szlifersztajn, jak i wspomniana pani Czerwińska, to już w ogóle. To oni nie uczestniczyli w żadnym chyba życiu religijnym. Zresztą pani Czerwińska to była bardzo ładna kobieta. Prowadziła taki europejski sposób życia. Dużo jeździła po Europie. Byli nieźle sytuowani, bo to w samym centrum miasta położony zakład fotograficzny, zarabiał dobre pieniądze.

  • Czy w czasie okupacji był pan świadkiem lub ofiarą represji ze strony Niemców?

Ojca zamknęli na Pawiaku na jakieś dwa tygodnie. Nie znam szczegółów jego uwolnienia. Mogę spekulować, ale ponieważ nie lubię konfabulować, więc powiem to na zasadzie przypuszczenia. Wśród otoczenia ojca byli panowie, którzy byli – o tym dowiedziałem się znacznie później – właściwie w czasie Powstania byli związani z kontrwywiadem AK. Nie wiem, czy on z nimi współpracował, czy miał tylko kontakt towarzyski, ale wiem, że oni go pomagali wyciągać jakimiś tam swoimi metodami z tego Pawiaka. No, wrócił w złym stanie, ale nie w tragicznym po tych dwóch tygodniach. Ja się osobiście z jakimiś takimi bardzo drastycznymi momentami nie spotkałem, no bo nie było też ku temu specjalnej okazji, chyba że by mnie złapali, ale nie złapali, przy tym rysowaniu czy przy czymś. Więc nie miałem takich momentów.

  • A wiedział pan o zbliżającym się Powstaniu?

Były rozkazy, które mówiły o tym, że będzie duża akcja bojowa obejmująca całe miasto. Nie nazywano tego nawet Powstaniem. Według [tego] co do nas dochodziły te rozkazy, ono miało być w ogóle dwa dni wcześniej. I wtedy wszystko grało. Te dwa dni wcześniej jak alarmy ogłoszono, to do mnie do mieszkania na przykład te osiem osób, co miało przyjść, to przyszło. I przyszedł łącznik. Natomiast w dniu Powstania to zaczęło nawalać. U mnie tylko zebrały się cztery osoby, łącznik nie przyszedł, tak że nie wiedzieliśmy, gdzie mamy pójść zgodnie z rozkazami. I był tak zwany rozkaz – przynajmniej w tych jednostkach harcerskich, w których ja byłem – rozkaz rezerwowy, głupi, bo głupi, ale logiczny, który mówił, że jeżeli nie będziesz miał kontaktu z macierzystą jednostką, to należy się zgłosić do najbliższego zwartego oddziału i zameldować. No i myśmy się zameldowali, Powstanie wybuchło formalnie o piątej, a myśmy się koło siódmej zdecydowali i zameldowaliśmy się u „Kilińskiego”, bo on był najbliżej.

  • I jak od tego momentu potoczyły się pana losy?

W „Kilińskim” mnie przyjęto bardzo serdecznie. Było krótkie badanie takie, a skąd, a jaka jednostka, a dlaczego i tak dalej. Niezwykle byli ucieszeni, że to są harcerze, bo wszyscy byliśmy z tej grupy, harcerze przeszkoleni w takim łażeniu między budynkami, i od razu wzięli nas do roboty. Ja właściwie przez dwa tygodnie od nich tam nie wychodziłem. Nawet do domu nie miałem czasu [iść], do matki dojechać. Przez kolegę posłałem wiadomość, że jestem blisko właściwie. Co wróciłem, to kazali mi się przespać chwilę i natychmiast wysyłali gdzie indziej. Była konkretna robota. Tam w jakimś sensie takiej obstawy, brałem udział wtedy, kiedy zdobywano PAST-ę. I wyspecjalizowałem się w chodzeniu do, tak zwanego, dziewiątego WSOP-u. WSOP to była [Wojskowa] Służba Ochrony Powstania. To były jednostki, które miały być żandarmerią, w przypadku kiedy Powstanie by się autentycznie udawało. No, ale były jednostkami liniowymi w rzeczywistości. Ten dziewiąty WSOP był wysunięty dość daleko w kierunku Woli i droga do niego była dość trudna. Trzeba było najpierw przeskoczyć Marszałkowską, gdzie nie było barykad, więc był dość trudny przeskok, bo tam był ostrzał cały czas od strony Ogrody Saskiego. I częściowo z PAST-y, póki PAST-a działała, ten urząd telefonu. I potem tam trzeba było, aż tam do Żelaznej, Biała, takie ulice. Tam znajdowałem za każdym razem dowództwo tego 9. WSOP-u. Już wiedzieli tam u nas w tym sztabie Kilińskim, że ja się w tym specjalizuję, więc jak coś było do 9. WSOPu, to już mnie wykrzykiwali, ten mój pseudonim, żebym się zgłosił. Wiedzieli, że ja dość szybko potrafię tam docierać. Ale oprócz tego chodziłem na Powiśle, chodziłem na drugą stronę Śródmieścia przez Aleje. Nawet dość blisko Mokotowa. Niosłem jakieś koperty, na ogół nie wiedziałem co. Do 9. WSOP-u nosiłem nawet amunicję, a to było o tyle trudniej, że to było ciężkie.

  • A ile tej amunicji było?

Ona była w takich skrzynkach, a raz nawet teczkach – w takich zwykłych teczkach. Musiałem targać dwie takie teczki amunicji. To była amunicja do dziewiątek. No to ważyło, ja wiem – każda teczka musiała ważyć ze trzy kilo co najmniej, czyli [niosłem] sześć kilo, cały czas biegając, trochę pochylonym. No, nigdy mnie nie trafili specjalnie. Raz mi przestrzelili bluzę na Marszałkowskiej, która potem uchodziła za talizman, jeszcze w niewoli. Koledzy dotykali ją na szczęście, taka dziura była podwójna. Weszła i wyszła, bo to taka bufiasta ta bluza.

  • Wspominał pan o zdobywaniu PAST-y.

Tak.

  • Jak to wyglądało?

To znaczy nie brałem udziału w samym zdobywaniu PAST-y. Byłem tam w tej części jakby tej obstawy – tej drugiej linii. PAST-a się broniła – ja już nie pamiętam ile dni. Tam ich dużo nie było. Jak ich wyprowadzali, to ich było... musiałby mi ktoś podpowiedzieć. Tak jak ja pamiętam, to ich wyprowadzili z tej PAST-y może trzydziestu, wie pani – dużo ich tam nie było. Ale mieli sporo broni, tylko nie mieli dużo żywności. I to chyba było ostatecznym argumentem, że oni się jednak poddali. Tam chłopcy po prostu włazili kawałkami w tę PAST-ę od piwnicy.

  • A jakie były reakcje otoczenia, jak tych Niemców wyprowadzano?

Złe. Złe, to znaczy były takie skłonności oczywiście do linczu, ale jednak byli traktowani jako jeńcy. Ja nie wiem, co potem się z nimi stało, ale jak ich wyprowadzano, jak widziałem, jak ich wyprowadzano, to byli traktowani nieserdecznie, ale jako jeńcy. Nic nadzwyczajnego w tym nie widziałem. No, oczywiście był taki moment euforii, chociaż z punktu widzenia obiektywnego zdobycie tej PAST-y miało niewielkie znaczenie. No, ale było jakimś wyczynem, prawda. Bo to było takie miejsce, które przeszkadzało poruszać się w tym rejonie. Uzbroiłem się w czasie tego chodzenia. I zawsze mówię, że jestem jednym z niewielu uczestników Powstania, który nie ma żadnych czynów bohaterskich, ale zdobył przez znalezienie pistolet „siódemkę” razem z kaburą i amunicją, którą ktoś po prostu wyrzucił. Ja się długo zastanawiałem, kto to mógł wyrzucić. Koledzy się zastanawiali. I w końcu doszliśmy do wniosku, że to prawdopodobnie wyrzucił jakiś mundurowy z organizacji Todta, bo oni mieli takie pistolety „siódemki” też. Bo chciał się gdzieś przedostać do swoich. Miał cywilne ubranie, przebrał się, a to zostawił. Bo tam leżała także taka czapka z organizacji Todta, to w gruzach było, paliło się naokoło. Ja akurat szedłem do tego 9. WSOP-u i ponieważ belki spadały z palącego się domu, to się zatrzymałem na chwilę. I usiadłem nawet na tych gruzach. Widzę, że tam wśród innych rupieci po rozbitym domu leży po prostu, leży sobie pistolecik.
  • A odnośnie WSOP-u. Jak pan wspomina tamto miejsce?

Tam mnie bardzo serdecznie witali, bo to jak człowiek chodzi do fryzjera wiele razy, to go poznają, więc oni mnie tam już rozpoznawali. I tam u nich właśnie ja się zatrzymywałem na trochę, żeby jakby uczestniczyć w tym działaniu zbrojnym. Oni mi tam dawali karabin, a raz nawet szmajsera i trochę na tej barykadzie jednej czy drugiej mogłem z nimi posiedzieć, postrzelać parę razy. Tak że z tej mojej „siódemki” to nie miało żadnego znaczenia, bo to pistolecik nie do walk ulicznych, ale w każdym razie byłem przestrzelany jakby. No i bardzo było serdecznie, nawet jakąś zupę tam z nimi jadałem. Nie wiem, kto im robił tę zupę, ale jakieś dziewczyny tam były, które robiły im zupy z jakichś kartofli, z czegoś.

  • A jak dalej wyglądały pana dni powstańcze?

Albo dwa tygodnie, albo siedemnaście dni byłem w „Kilińskim”. I jak mówiłem, byłem cały czas zajęty i to była ta robota wyłącznie łącznicza na okrągło. Potem koledzy mi powiedzieli: „Słuchaj, na Świętokrzyskiej – bliżej placu Napoleona – tam się objawiła jakaś organizacja harcerska”. Tam, okazało się, faktycznie był zespół łączników Kwatery Głównej. Nie wiem, czy tak się nazywał, ale tak go nazywaliśmy. Ja się tam zameldowałem. Oczywiście przedtem wymeldowawszy się u „Kilińskiego”, tak że mój macierzysty oddział jest podobno w pobliżu, więc ja się tam spróbuję przenieść. W „Kilińskim” mnie w tym czasie traktowali bardzo sympatycznie i tak po ojcowsku, bo okazało się, że tam ojciec był właśnie w „Kilińskim”. Niestety go trzeciego czy czwartego dnia trafiła ekrazytówka lotnicza i on tam [jest wymieniony] na Murze [Pamięci] w muzeum – chociaż wstyd się przyznać – ja nigdy nie byłem, bo ja jestem abnegat, jak mówiłem, więc nie chodzę do muzeów poza Luwrem. Ale macie dobrą stronę internetową, więc znalazłem, że na murze wisi Aleksander Wojciechowski ,,Macedończyk” – kapitan. Trafiła go ta ekrazytówka tak nieszczęśliwie, że mu tu wyrwało z obu stron po dużym kawałku ciała, uszkadzając którąś tętnicę. Ale jakoś go połatali, leżał pod PKO – pod ówczesnym PKO na Marszałkowskiej, Świętokrzyskiej. Leżał w szpitalu w tych piwnicach. Ja go tam odwiedzałem co dwa, trzy dni, bo miałem blisko, jak tylko wracałem z jakiejś pracy. Wydawało się, że idzie w dobrym kierunku, że wyzdrowieje. Ale potem ewakuowano ten szpital na drugą stronę Alei i ja już tam nie miałem takiego dojścia. Raz byłem. Też wydawało mi się, że jest lepiej. A potem koledzy mnie zawiadomili, że w czasie jakiegoś nalotu dostał krwotoku z tej rany. Nie potrafili tego zatamować i niestety zmarł. No, ale w „Kilińskim” oni wiedzieli, że to jest mój ojciec, więc tak mnie traktowali trochę jak takiego przyszywanego synka.

  • A kto był pana dowódcą?

W „Kilińskim” nie pamiętam kompletnie. Nie pamiętam.

  • Jakie panowały warunki w tych szpitalach, które pan odwiedzał?

Warunki panowały takie jak w szpitalach w czasie rewolucji październikowej, sądząc po filmach. Po pierwsze, nie było leków w większości, więc tu sanitariuszki i lekarze opierali się właściwie na klasycznych metodach obandażowań, zahamowań, w jaki sposób wyprostować jakąś kość, założyć jakiś gips, jeżeli to jest możliwe. Leżeli tam jeden przy drugim, ale opiekowano się nimi, dawano im jeść i jak na ówczesną sytuację wydawało mi się, że jednak ten szpital działa, prawda – daje jakiś efekt. No, ale tak się skończyło, jak się skończyło. Być może ta ewakuacja go, bo jednak musieli go przenieść. Mnie przy tym nie było. Też byłem gdzieś w trasie. Jak przyszedłem go odwiedzić, to powiedzieli : „Nie ma, zawieźli wszystkich na Śródmieście Południe”.

  • Wspominał pan o zmianie oddziału.

Tak. No więc, tam w tych batalionach harcerskich też właściwie zajmowałem się łącznością, ale jak mam być szczery, w sposób mniej uporządkowany. Tam był widoczny taki harcerski entuzjazm i harcerski bałagan. Taki młodzieńczy trochę bałagan. Parę dni straciłem, bo mi kazali pilnować wraz z paroma kolegami, dali mi nawet do tego celu broń – nie wiem po co – skarbca banku „Pod Orłami”. Wie pani, gdzie to jest – róg Zgoda. Co było w tym skarbcu, to nie wiem, ale pewnie coś było, skoro nam kazali pilnować. Było takie wyrwanie.
Również na tym placyku kazali nam rozpalać ogniska dla kukuruźników, dla tych rosyjskich samolotów, radzieckich samolotów, które (o tym się mniej pisze) zrzucały prawie co noc coś. Co zrzucali, to ja mogę powiedzieć, bo rozpakowywałem. Zrzucali suchary, zrzucali kartofle, marchew, tuszonkę, amunicję do pepesz, pepesze niestety w innym miejscu. Trudno było znaleźć tę amunicję z tymi pepeszami. Prawie wszystko bez spadochronów, bo oni to z niskiego pułapu zrzucali, tak że przebijało, jak wpadło na jakiś dom, to przebijało dach. Lądowało gdzieś na strychu albo na ostatnim piętrze od góry. Ale mimo wszystko to była duża pomoc. Ta amunicja od pepesz niestety nie pasowała do niemieckiej broni. Ona tam miała o ułamek milimetra, nie wchodziła. I co zrzucali jeszcze? Zrzucali jeszcze – i to mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, ponieważ trochę znałem cyrylicę i służyłem w pewnym momencie za tłumacza instrukcji – Zrzucali granaty F-1. Bardzo dobre granaty zaczepno-obronne ze zdejmowaną główką, taką nakładaną, obronną. Bardzo przyzwoite granaty. Czyli coś zrzucali, jakaś pomoc z ich strony była, chociaż na pewno nie dostateczna i to głównie byli chyba polscy piloci, ale byli chyba i rosyjscy też. Nie daliby im samolotów inaczej. One latały bez świateł, bez niczego, tylko na słuch. A myśmy rozpalali ogniska na ogół w piątkę, taką jak piątkę na kostce.
Poza tym, jeszcze wracając do tych batalionów harcerskich: oni mnie wysyłali też głównie na Śródmieście Południe, głównie na Powiśle. Potem, jak Powiśle się już skończyło, to jeszcze tutaj w rejon „Zachęty”. No i raz czy dwa (ja pamiętam raz, ale kolega, który już nie żyje, mi tłumaczył, że byliśmy dwa razy, może) [przechodziliśmy] kanałami na Starówkę. Jeszcze póki Starówka nie upadła. To było trudne przejście, tym bardziej że myśmy szli w tamtą stronę kanałem z placu Napoleona pod Mazowiecką, od placu Napoleona w kierunku hotelu „Victoria” – ta ulica. Tam jest sześćdziesięciocentymetrowy kanał, to trudno było go przejść na czworakach. I potem na Daniłowiczowskiej po stronie już Starówki też było trudno. Bardzo wąski kanał. Natomiast burzowiec pod Królewską – luksusowa aleja.

  • Ile czasu trwało takie przejście?

W tamtą stronę bardzo długo. Tym bardziej że Niemcy nam przeszkadzali trochę pod placem. Zrzucali jakieś granaty gazowe. Jak na niemieckie źle zrobione, bo ten gaz natychmiast się unosił do góry i jak się szło nad samą wodą, to on nad głową zostawał także, ale trzeba było odczekać. W tamtą stronę żeśmy szli ponad sześć godzin, a wracałem kanałem z Królewskiej pod Marszałkowską do Świętokrzyskiej – większy kanał, osiemdziesięcioparocentymetrowy – wracałem chyba cztery godziny. Czyli jednak o jedną trzecią krócej. I wróciłem mniej zmęczony, niż w tamtą stronę szedłem.

  • A co człowiekowi siedzi w głowie, jak tyle godzin spędza w kanale?

Wie pani, w tym wieku jest przestraszony. Ja nie lubię takiej ciemności. Tam żeśmy mieli jakieś latarki oczywiście, ale nie lubię takiej ciemności i nieznanego zupełnie środowiska. Człowiek poza tym nie ma pewności, czy trafi, bo ktoś tam z nami szedł, kto już chodził, on niby prowadził. Ale mógł się pomylić. Nie powiem, żebym był specjalnie zachwycony tym łażeniem po kanałach, ale to była droga względnie bezpieczna, prawda, na tych odległościach. Potem, po upadku Starówki odbierałem chłopców – oni też wracali, w dużej ilości wracali kanałami. Odbieraliśmy ich właśnie też tutaj na Szpitalnej, blisko Górskiego, częściowo na placu Napoleona. Też byli w fatalnym stanie. Wychodzili chyba w bardziej złym stanie, niż wchodzili tam na Starówce. Samo przejście było trudne.

  • A jak pan był na Starówce jeszcze przed upadkiem, to jakie wrażenie pozostawiła?

Straszne, to akurat pamiętam. Ponieważ Śródmieście, aczkolwiek było segmentacyjnie bombardowane i sporo domów było zburzonych, to jednak ciągle przypominało miasto. A jak wyszedłem na Daniłowiczowskiej, a tam miałem znajomego, notabene porucznika Micutę, to daleki członek mojej rodziny. No to wyszedłem, a tu morze gruzów, wie pani. Pierwsze gruzy, jakie widziałem w życiu. Takie miasto całkowicie w gruzach. Przynajmniej ta strefa tak wyglądała. Tak że duże wrażenie negatywne. Ja tam nocowałem jedną noc i następnego dnia dopiero wracaliśmy.
  • I oprócz tego, o czym pan opowiadał, jak wyglądały jeszcze te – bo już rozumiem, że jesteśmy pod koniec sierpnia czterdziestego czwartego roku – jak dalej wyglądały dni powstańcze?

No to właśnie wyglądały tak samo w Śródmieściu, wie pani. Ono się kurczyło, to Śródmieście, ale ciągle było tą enklawą, jakby niepodległą.
Było coraz gorzej z żywnością. Jedyne dwie rzeczy dostępne cały czas to była pszenica i cukier. Skąd ten cukier był, to ja nie wiem, ale pewnie są tacy, co wiedzą. W każdym razie cukru było pod dostatkiem, pszenicy też. Niemal codziennie jadło się taką zupę „plujkę”, którą robili z pszenicy z cukrem. Od czasu do czasu gdzieś u kogoś w piwnicy z zapasów takich normalnych się zjadło jakąś kartoflankę. Opisałem w tej publikacji, że raz jadłem kota zrobionego na zająca, bardzo dobrze zrobionego. Tak że zając w pełni. No i wie pani, i to co Rosjanie rzucili, jakieś tuszonki od czasu do czasu. Ale było głodno już. Potem było głodno. To się odbijało na atmosferze. Może przy tych łączniczych trasach łatwiej się widziało tę atmosferę, bo szło się tymi piwnicami bardzo często, gdzie ludzie tam się gnieździli. Przebijali między domami też takie przejścia, więc można było daleko przejść. No to ta atmosfera się psuła. Na początku była entuzjastyczna. Jak chodziłem do tego 9. WSOP-u, to mnie tam próbowali częstować i alkoholem, i tym, i tamtym w tych piwnicach. A już potem raczej byli nastawieni, nie powiem, żeby wrogo, ale, tak że: „Po cholerę żeście to właściwie zaczęli, skoro nie wiecie jak skończyć” – o tak, coś w tym guście. Tak można było to rozumieć.

  • A jaka atmosfera panowała wśród żołnierzy?

No, że kończymy. Że kończymy. To znaczy już we wrześniu to było wyczuwalne, że będziemy musieli skończyć, tylko nie wiadomo jak. I właściwie ten moment kapitulacji przyjęto już z ulgą, bo właściwie nie było wiadomo, co dalej robić.

  • A czy był ktoś, z kim pan się przyjaźnił w czasie Powstania?

Znaczy, było kilku chłopców i w „Kilińskim”, i w tych łączniczych jednostkach harcerskich, z którymi się częściej spotykałem. Pamiętam niektóre pseudonimy, tam „Maciek”, „Tygrys”, takie, wie pani, ale nazwisk żadnych. Nazwisk żadnych i potem jak już nastąpiła kapitulacja, to ja wychodziłem do Powstania z „Kilińskiego”. Ale nie dlatego, że bym zapałał nagle nienawiścią do tych batalionów harcerskich, tylko w międzyczasie ten sztab się przeniósł też na Śródmieście, to drugie, czyli za Aleje. A jak ja chciałem jeszcze odwiedzić matkę, ponieważ mieszkaliśmy na Szpitalnej, to poszedłem do matki. Już tam się przebrałem w to, co chciałem ze sobą zabrać, jakąś ciepłą kurtkę i tak dalej, no i dołączyłem do chłopców „Kilińskiego”, którzy byli zgromadzeni w rejonie filharmonii i stamtąd żeśmy wychodzili.

  • A jak był pan ubrany podczas spotkania?

No, zgodnie z powstańczą modą, ale bez wodotrysków, bo ja w ogóle nie mam skłonności do wodotrysków, dlatego nie chodzę na żadne imprezy, moje studentki twierdzą, że bardzo źle wyglądam w bereciku z antenką, tak że nie przybieram tych takich lipnych strojów. W czasie Powstania miałem taką sportową kurtkę, przepasaną pasem, a jakże, tę swoją „siódemkę” miałem przymocowaną i na takim łańcuchu – to było bardzo modne – na takim długim łańcuchu, jak pani ma, jeszcze dłuższym, jak pani ma te koraliki, z koralików aluminiowych od czyszczenia karabinów. Widziała pani kiedyś? Tam pewnie macie w [muzeum] takie długie od czyszczenia… To było bardzo modne, nosiło się na szyi i pistolet na końcu się przywiązywało, takie niemal kowbojskie zwyczaje. I czapkę – miałem taką zwykłą czapkę – no początkowo się chodziło bez czapki, bo było ciepło, ale jak wychodziłem do niewoli, to miałem taką zwykłą czapkę z nausznikami. To wziąłem właśnie z domu, dlatego że to już był przełom września i października, trzeba się było liczyć z tym, że będzie coraz zimniej, prawda. Więc zabrałem i przyzwoite buty z domu. Ubrałem się tak na dłużej. Mało tego, wziąłem z domu wszystkie zegarki, jakie były, wychodząc chyba z logicznego założenia, że czasem coś trzeba będzie kupić od kogoś. Więc to, co było wartościowego, a mogłem ze sobą wziąć, jakieś trzy czy cztery zegarki ojca zabrałem.

  • A czy w czasie Powstania w pana otoczeniu było życie religijne?

Czy co było?

  • Życie religijne.

Aa, życie religijne. Proszę pani, znaczy od czasu do czasu odbywały się jakby takie msze krótkie, modlitwy, takie msze zbiorowe. To i w „Kilińskim”, i w tych harcerskich. Ale jakiegoś dużego akcentu nie było. Przynajmniej w tym środowisku, gdzie ja byłem, nie przywiązywano do tego jakiejś nadzwyczajnej wagi. Ani nie było takiego nastroju, że Bóg nas na pewno ocali. Bo jakoś wszyscy racjonalnie myśleli, że tu zależy więcej od realiów niż od Boga w tym przypadku. Tak że nie utkwiło mi w pamięci nic takiego istotnego.

  • A czy ksiądz był obecny, na przykład w czasie pogrzebów?

Czasem tak, ale nie zawsze. Zresztą z tymi pogrzebami było różnie, bo nawet w Śródmieściu po dużym bombardowaniu pamiętam takie obrazki, jak na tym placyku właśnie (przez niego przechodziłem wielokrotnie w ciągu dnia), tu jak ten bank „Pod Orłami”, czyli zbieg ulic Złotej, Zgoda, leżeli ludzie nieżywi, kilkanaście osób, poprzykrywani albo niepoprzykrywani jakimiś płachtami, prześcieradłami czy czymś. No i zakopywano ich właściwie tam na miejscu. Nie było czasu na pogrzeby w dosłownym znaczeniu. Zresztą mój ojciec został pochowany na jakimś podwórzu na ulicy Mokotowskiej, po tamtej stronie Śródmieścia, po tym jak umarł w szpitalu. Matka go po wojnie ekshumowała stamtąd i przeniosła na Powązki, bo tam mieliśmy kawałek grobu rodzinnego. I jest tam do dzisiaj.

  • A czy zdarzały się koncerty, przedstawienia teatralne lub inne wydarzenia kulturalne?

Nie byłem, nie widziałem.

  • A czy śpiewano wspólnie piosenki?

Tak.

  • A jakie były najbardziej popularne w pana otoczeniu?

No piosenki to były te, które były popularne również w okresie przedpowstańczym. Tam te „przemoczone osiemnaście lat”, takie te różne partyzanckie, powiedziałbym. Ale to nie było masowe zjawisko. Wieczorami, jak nie było co robić, akurat nie strzelali, nigdzie nas nie wysyłali, a ktoś miał gitarę, no to tam można było usiąść i coś tam sobie pośpiewać. Ale nie było do tego takiej atmosfery. Zresztą straże, które były jednak ciągle porozstawiane, bo przecież obowiązywało hasło i odzew w Śródmieściu. Denerwowały się, jak za głośno się śpiewało, bo oni tam nie słyszeli, jak ktoś przechodzi, nie mogli go zapytać o to hasło wtedy.

  • A czy w pana otoczeniu w czasie Powstania były osoby z mniejszości narodowych w którymś z batalionów?

Byli pochodzenia żydowskiego. Innych nie widziałem.

  • I jakie panowały stosunki?

Dobre, żadnych problemów. Również były takie dwie osoby, tam w 9. WSOP-ie. Ja nie pamiętam ani nazwisk, ani pseudonimów, ale pamiętam, że były. Nie było żadnych problemów.

  • A czy był pan świadkiem zbrodni wojennych?

Nie. Nie, dlatego że te Śródmieście ocalało właściwie, a te zbrodnie wojenne prawdziwe były głównie na Woli, częściowo na Mokotowie. Z tego co ja wiem, ale to wiem głównie z „zasłuchów”, opowiadań. Natomiast w Śródmieściu jakby nie było takiej okazji.

  • Mówił pan o jedzeniu, a jak było z wodą?

Z wodą początkowo było nieźle. Potem ona spadała, to znaczy najpierw dochodziła do piątego piętra, potem do trzeciego, potem do drugiego. W końcu jej nie było. Były tylko studnie artezyjskie. Ja najczęściej korzystałem i nawet matce dwa czy trzy razy zaniosłem z takiej studni artezyjskiej, która była na Złotej, blisko kina „Palladium”. Tam był zresztą sztab „Montera” też blisko.

  • Jak wychodziliście państwo z Powstania, to jak dalej potoczyły się losy pana?

To znaczy nie jak wróciliśmy z Powstania?

  • Jak wychodziliście.

Jak wychodziliśmy. No cóż, szliśmy Alejami, blisko placu Narutowicza pokazały się już po bokach, pokazała się ochrona niemiecka, ale nie z esesmanów, tylko z Wermachtu. Oddawaliśmy broń na placu Narutowicza, na zapleczu tego akademika. Jedni mieli, drudzy nie mieli, część broni ukryto. Jak miał granat, to oddawał granat, ja oddałem tę „siódemkę”. A jakże, panowie oficerowie nawet zasalutowali, niemieccy oficerowie. I poszliśmy dalej. Najpierw Grójecką, potem jakąś tam w prawo dojść, że wylądowaliśmy wieczorem w Ożarowie, w budynkach fabryki kabli.
Było ciasno, ale jakoś żeśmy się poukładali. Dali nam tam jakąś lurę taką, niby to herbatę, jakiś kawałek chleba z marmoladą. Całą następną noc żeśmy tam spędzili, cały następny dzień żeśmy spędzili i cały następny dzień nas przekonywali, że powinniśmy walczyć z bolszewikami. Że utworzy się jednostki – przez megafony, po polsku. Utworzy się jednostki, które jak ktoś się zgłosi, trzeba walczyć, przedmurze chrześcijaństwa i tak dalej.

  • Ktoś się zgłosił?

Nie wiem, czy ktoś się zgłosił, ale chyba nikt. Z mojego otoczenia nikt się nie zgłaszał. A następnego dnia zaczęli nas naładowywać do wagonów towarowych krytych. Dość ciasno, ale nie tak ciasno, żeby nie można było usiąść i zdrzemnąć się. Scyzorykami wydłubaliśmy sobie natychmiast dziurkę, żeby mieć małą [ubikację] w rogu wagonu.
No i jechaliśmy na zachód. Byliśmy bardzo zadowoleni, że jedziemy na zachód, bo czym dalej na zachód, tym bliżej zachodniego frontu. Wiedzieliśmy, że Francja jest już zajęta właściwie przez aliantów. Minęliśmy Poznań, zatrzymaliśmy się na stacji w Poznaniu. Niezburzone miasto. Przez te okienka wagonów widzieliśmy to miasto, widzieliśmy poznaniaków na peronie, oni nas też. Niektórzy próbowali podawać nam wodę, jakieś kanapki, które wieźli do pracy, bo to były poranne godziny akurat. Śpiewali chłopcy coś w tych wagonach, żeby było wiadomo, kogo wiozą. Niektórzy jakieś chorągiewki porobili z opasek, wywieszali. Pojechaliśmy dalej, ciągle na zachód. Bardzo się cieszyliśmy. Biegli z geografii twierdzili, że niemal nas zawiozą na sam front. Ale dowieźli nas do Fallingbostel.
Ja pamiętam taką historię, której inni prawdopodobnie wam nie opowiadali, bo ja szedłem zaraz za sztabem. Jeszcze oficerowie byli z nami, więc tam był „Wachnowski”. W tych mundurach takich à la esesmański sztab, nasz sztab. A ja zaraz za nimi w takiej grupie chłopcy z „Kilińskiego”. I tam był taki moment bardzo śmieszny, ale jednocześnie wzruszający. Wykombinowali chłopcy, jak nas wyładowali, wykombinowali taką większą chorągiewkę. I tę większą chorągiewkę niósł facet na przedzie. Wystawiliśmy go na przedzie i ta kolumna szła z tą chorągiewką z przodu. Niemcy nie przeszkadzali. Ale po bokach gromadziło się dużo ludności cywilnej, bo to miasto – wrogo nastawionej. Z takim pomrukiem, Banditen, nie Banditen, tam tego. Mimo że to już koniec wojny prawie. I taki młody szczeniak z Hitlerjugend w mundurze wyskoczył i pluł na ten sztandar czy coś takiego. A kolumnę prowadził niemiecki oficer, tak wyglądało, z takiej pruskiej szlachty, w rękawiczkach, [z krzyżem żelaznym], wysokiej klasy. On go spoliczkował tego Niemca młodego i powiedział: ,,Czy on chce, żeby jeńców niemieckich też tak traktowano?”. I poszliśmy dalej. W obozie nas przywitano bardzo serdecznie. Szliśmy przez sektor francuski. Rzucali w nas czekoladą, a jakże. Jakimiś małymi konserwami. Francuzi siedzieli na dachach tych baraków. Wiedzieli, kogo przywieźli, doprowadzili nas do jakiegoś placu. Kazali zdjąć pasy, wyjąć dokumenty, oddać wszystko, scyzoryki, nie scyzoryki. Pozbierali to, wsadzili nas do baraków i tam żeśmy w tych barakach siedzieli parę dni. W międzyczasie dziewczyny wywieźli, bo początkowo były z nami, tylko w osobnym baraku. Wywieźli dziewczyny do Oberlangen, oficerów do oflagu, a reszta czekała. No i po tym czekaniu też powiedziano, że część pojedzie do innego obozu. To ja się oczywiście zgłosiłem jako duch niespokojny, bo to nie było nawet przymusu, wie pani, tylko kto chce dalej jechać do innego obozu. No i pojechałem do Dorsten.
Pojechaliśmy do Dorsten. Jeszcze bliżej zachodniej granicy. [Obóz] Dorsten VI J, mniejszy obóz, pięć, sześć tysięcy ludzi. Rosjanie, Polacy od Berlinga, jacyś Serbowie. Mała ilość Francuzów. Przyzwoicie prowadzony obóz, jak na ówczesne standardy. Ale tam znowu powiedziano po jakimś czasie, że jak się chce mieć lepsze wyżywienie, wyraża się zgodę na to, żeby pracować, to można pojechać do jakiegoś arbeitskommando. To ja się znowu zgłosiłem, tym razem niesłusznie. I mnie i stu kilkudziesięciu chłopców zawieźli do Mönchengladbach, arbeitskommando dreihundertvierundsechzig (364).
Trzy baraki w centrum miasta, źle ogrzewane, właściwie nieogrzewane, takie piecyki postawione, trzeba było samemu w nich palić. Byle jaka łaźnia z zimną wodą. No i tam codziennie się wychodziło do pracy. Zabierali majstrowie niemieccy z wachmanem. A po jakimś czasie tacy bardziej zaufani majstrowie bez wachmana. Ja się tam zahaczyłem do takiego Kriegsgefangene. W wolnym tłumaczeniu to jest uprzątanie miasta, coś jak Zakład Oczyszczania Miasta. A zahaczyłem się dlatego, bo bardzo nam się spodobał, mnie i paru kolegom, ten majster, który to prowadził. Taki spokojny Niemiec w wieku już koło sześćdziesiątki, z dużą ilością oznaczeń, ale z I wojny światowej. Takie baretki [nosił]. No i on okazał się dobrym wyborem, bo dzięki niemu myśmy żywnościowo przeżyli.
Zajmowaliśmy się głównie sprzątaniem gruzów albo odgruzowywaniem ulic, żeby przynajmniej był przejazd. Co jakiś czas z nudów Liberatory, które leciały na Berlin czy gdzieś, zrzucały parę bomb i stąd te gruzy. No to on sam nas namówił, żebyśmy z piwnic tych domów wyciągali weki. Niemki były i są kobietami zapobiegliwymi, więc zawsze tam były jakieś ogóreczki, jakieś gruszki w occie czy czymś. Myśmy te słoiki wyciągali, jedliśmy dużo na miejscu, on też, ten majster. I resztę żeśmy zabierali do obozu, zakrywaliśmy, mieliśmy taki wózek do narzędzi. Przykrywaliśmy tymi narzędziami, jeszcze drewnem na opał, żeby nie było tego widać, i przywoziliśmy do tych naszych baraków i rozdawaliśmy nawet innym chłopcom, żeby wspomóc to wyżywienie. Dzięki temu jakoś żeśmy przeżyli. On też pokazał taką klasę, tak zwanego dobrego Niemca. Bywają i tacy. Jak zawiodło w ogóle wyżywienie w tym komandzie, trzy dni nam nie dawali nic jeść – nie było dowozu po prostu. No i taki strajk tam żeśmy głodowy jakby zrobili. To on nas – tę dziesięcioosobową grupę, którą prowadził – zabrał do domu i tam jego żona nas karmiła zsiadłym mlekiem z kartoflami, taką kartoflanką. No, też nie miała dużo, ale coś nam tam dali. Zapamiętaliśmy to i potem próbowaliśmy się odwdzięczyć już później.
No i cóż, bombardowali nas tam na okrągło. Te baraki nam chodziły w tę i z powrotem, bo bomby wybuchały po obu stronach. W końcu żeśmy przekonali Niemców, że trzeba coś napisać na tych dachach. Oni nam dali białą farbę. Napisaliśmy KGFM Kriegsgefangenenlager i litery PL, żeby było wiadomo, że to polski. I te myśliwce widocznie gdzieś to odnotowały i dano nam spokój. Już nas nie bombardowano w tym obozie. Myśmy wychodzili na dachy, machaliśmy do tych samolotów przelatujących. One nam tam odmachiwały skrzydełkami, te myśliwce. I już było pod tym względem lepiej. No i tak się żyło. Głupio, bo głupio, póki mnie nie zasypało. Odgruzowywaliśmy główną ulicę akurat. Pamiętam o dziwo Hindenburgstraße, któregoś dnia sprawdziłem na mapie – ona istnieje nadal. Dworzec tam był na tej ulicy też. I to był chyba jedyny, nie wiem z jakiej przyczyny, dywanowy nalot Mönchengladbach, a nie na co innego. Z pięćset tych Liberatorów chyba leciało. No i wpuścili nas do takiej willi, do piwnicy. Nawet sympatyczne Niemki. Dziesięciu nas było, więc jakoś się tam w tej piwnicy żeśmy ułożyli razem z tym naszym majstrem. Bomba uderzyła w sąsiednią willę. One były budowane metodą, tak jak i dzisiaj się buduje metodą szeregowców. Więc jak w tamten uderzyło, to ten się przewrócił i tam nas zasypało. Oczywiście ktoś dał znać do tego obozu. Chłopcy z wachmanami przylecieli z obozu. Sześć albo osiem godzin nas odgruzowywano. Ja stałem w tej piwnicy, nie miałem już miejsca do siedzenia. Stałem pod takim słupem wzmacniającym drewnianym, taki stempel Niemki tam zrobiły. Miałem na ramiona zarzucony belgijski wojskowy płaszcz, bo nam takie rozdano, i zasypało mnie potąd [po szyję], ale głowę miałem na wierzchu i mogłem oddychać. Coraz gorzej, bo tlenu było coraz mniej, ale słyszałem, że nas odgrzebują. Ktoś jęczał, bo tam piecyk mu się na nogę wywrócił. Ktoś inny jęczał z innych powodów, ale ja nie mogłem nic pomóc, bo rączki i wszystko miałem w tych gruzach. Tylko mi główka wystawała. No i ciemno było, czego nie lubię. Ale w końcu nas po tych paru godzinach wyciągnięto. Dwie osoby nie żyły, jedną z tą nogą zawieźli do takiego wojskowego szpitala. Podobno mu amputowali tę nogę, ale przeżył. A ja jakoś tam z innymi po dwóch, trzech dniach doszliśmy mniej więcej do siebie, ale ze słuchem miałem kłopoty i właśnie z tą pamięcią. Tak Kanadyjczycy twierdzili, że niedotlenienie mózgu spowodowało pewne kłopoty ze wsteczną pamięcią. To była jedyna przygoda tam, ale to mnie zdenerwowało i postanowiłem stamtąd uciec. Jeden z głupszych pomysłów w życiu.
Razem z kolegą, wyjątkowo pamiętam, nazywał się Rybka, to nazwisko, nie pseudonim. Z kolegą, oczywiście [uciekaliśmy] nie od majstra, żeby on nie miał nieprzyjemności. Jemu zresztą powiedzieliśmy, że uciekniemy. On odradzał. Tylko właśnie zgłosiliśmy się do pracy w gazowni. Tam był niski mur w tej gazowni. Zdobyliśmy cywilne płaszcze – on pomógł, ten majster. I żeśmy ubrali te cywilne płaszcze na belgijskie mundury zrobione na polski krój. Przeskoczyliśmy przez płot i tramwajami usiłowaliśmy się dostać przez linię frontu. Cały czas było słychać już artylerię. Front stał pod Aachen. Gdyby nam się udało przejechać we właściwym kierunku i bez zatrzymania czterdzieści kilometrów, powinniśmy dojść do frontu. Ale okazało się to niemożliwe. Trzy noce żeśmy próbowali. Trzy dni, nocując w ogródkach działkowych. Nie udało się, było gęsto dosłownie od żandarmerii polowej, od tego wszystkiego. A zdawaliśmy sobie sprawę, że jak nas złapią, nie z naszej inicjatywy, to mogą nam zrobić kuku, bo to jest jednak rejon frontu. Tośmy się trochę wrócili tramwajami też i w Wuppertalu zdjęliśmy te cywilne płaszczyki, wrzuciliśmy w jakimś cywilnym ogródku do śmietnika i poddaliśmy się takiemu wojskowo-policyjnemu patrolowi. Zawieźli nas najpierw na jakiś posterunek żandarmerii. Dali herbatę, wypytali, co i jak. Byli grzeczni. Ten odgłos dział powodował, że Niemcy robili się coraz grzeczniejsi. Ale potem zawieźli nas do miejscowego więzienia, wsadzili do celi zbiorowej, gdzie było mnóstwo Ukraińców, którzy tam byli w Niemczech na robotach wywiezieni. Coś przeskrobali. Wszystkie prycze zajęte, musieliśmy spać na podłodze i to mnie, mówię mnie, bo chyba byłem bardziej inicjatorem niż kolega Rybka, to mnie zdenerwowało. A mieliśmy, dostaliśmy w paczkach Czerwonego Krzyża takie malutkie książeczki, czerwone zresztą, z konwencją genewską w paru językach, w tym w języku niemieckim. I rano już byłem tak zdenerwowany tym spaniem na tym betonie, że złapałem stołek i zacząłem tym stołkiem walić drzwi. Przyleciał jakiś strażnik i machając tą książeczką mu przed nosem – a mój niemiecki w tym czasie nie był zresztą najgorszy – więc tłumacząc mu, o co chodzi, zażądałem, żeby mnie zaprowadzili do komendanta więzienia. Wziąłem tego Rybkę też za rękę i on nas zaprowadził do komendanta więzienia. Komendant więzienia był człowiekiem rozsądnym i miał otwarte okno, więc słyszał tę artylerię. Oczywiście dał nam śniadanie, łazienkę udostępnił, wykąpaliśmy się, przeprosił, że nas trzymał w tej celi. [Tłumaczył, że] on nie wiedział, przywieźli mu, to, tego… I zawiadomił władze Wermachtu i rzeczywiście po dwóch godzinach przyjechał taki wachman i zabrał nas też do takiego arbeitskommando, do podległemu naszemu obozowi 6 J w Dorsten, tylko w Wuppertalu. I my jak już dojechaliśmy do tego oboziku, stwierdziliśmy, że tam są sami Rosjanie, ale usiedliśmy w sekretariacie. Tam nas trochę [niezrozumiałe], komendanta tego obozu. Rozmawialiśmy głośno po polsku. Nagle otworzyły się drzwi, wyszedł przystojny młody oficer, bez ręki, z napisem Ostfront, z Żelaznym Krzyżem i bez żadnego akcentu powiedział: ,,Panowie z Polski?”. Więc powiedzieliśmy, że z Polski. No to on się przysiadł, przedstawił się, że on jest z Katowic z niemieckiej rodziny, ale kończył polskie liceum, polskie gimnazjum, polską maturę, no i że on się nami oczywiście teraz zaopiekuje. Jakiś pokój nam znalazł, obiad nam przynieśli, a wieczorem przyszedł z butelką francuskiego wina i takie rozmowy Polaków żeśmy odbyli. On nam swoją historię opowiedział, my jemu swoją. A następnego dnia ciupasem wysłali nas do obozu, [Dorsten] VI J – macierzystego.

Tam też nam nie zrobiono krzywdy, wręcz przeciwnie. Bo myśmy powiedzieli, że uciekaliśmy nie do frontu, tylko takie warunki fatalne w tym Mönchengladbach, że chcieliśmy uciec z tego arbeitskommando. Tym bardziej że mnie zasypało, ja się bałem o swoje życie. No i ci oficerowie kiwali głową, że no tak, no trudno. No i dali od razu na wejściu dwie paczki amerykańskie, bo akurat nam się należały, podobno. Ja się gwałtownie zrobiłem bogatym człowiekiem, bo to pięciokilogramowe paczki, a ja nie palę i nigdy nie paliłem jako harcerz. W każdej było sto papierosów. Bochenek chleba kosztował sześć papierosów, zgodnie z zasadą, że jakiś towar przyjmuje funkcję pieniądza. I tam żeśmy sobie odpoczywali faktycznie w tym Dorsten dwa czy trzy tygodnie, póki front się jeszcze bardziej nie zbliżył i póki Niemcy nie zdecydowali się ewakuować tego obozu. Odbywaliśmy liczne rozmowy, między innymi z „berlingowcami”, przez parkan drutu kolczastego, bo oni siedzieli razem z Rosjanami. Dawaliśmy im swoją zupę obozową, bo robiliśmy sobie z tych paczek różne takie inne rzeczy. (Pozwolę sobie na dygresję. Mnie bardzo irytują czasem te opowiadania o „berlingowcach” u nas, takie lekceważące. To byli normalni żołnierze, którzy zgłosili się z głębokiej Syberii. Nie zdążyli do Andersa, zdążyli do Berlinga).
No i obóz ewakuowano partiami. Ja szedłem w takiej partii, która miała chyba tysiąc osób – głównie Polaków i Francuzów. Może mniej nawet niż tysiąc osób. Przez parę dni żeśmy szli, doszliśmy do takiego obozu Paderborn. Nie pamiętam numeru. To jest niemiecki obóz, pusty, bo zdążono go też już ewakuować. Można jako anegdotę opowiadać o niemieckiej biurokracji, a zarazem takiej biurokratycznej solidności niemieckiej, co byśmy nie mówili. Jak ewakuowano tamten obóz, to przyszedł pociąg z paczkami dla tamtego obozu. To nie wzięli dla siebie, nie rozdali miejscowej ludności. Trzymali te paczki, jak myśmy przyszli, to doszli do wniosku, że nam mogą rozdać. Wypadło po trzy paczki na głowę, to w ogóle piętnaście kilo. To myśmy zrobili składkę. Po jednej paczce do wspólnej puli, a po dwie paczki każdy dla siebie. I z tej wspólnej puli kucharze, bo tam wszystkie zawody były w końcu, polscy i francuscy na każdym postoju kupowali od chłopów – od bauerów prosiaki i kartofle i co tam jeszcze było. Za papierosy, za czekoladę, za te rzeczy, które były w tych paczkach. I robili nam taką zupę gulaszową. [Dawali], ile kto chciał. Całą menażkę można było zjeść albo i więcej. I zaczęliśmy tyć w ogóle przez dni tej ewakuacji. No i doszliśmy do jakiejś miejscowości, której ja nie pamiętam. To ciągle rejon Hanoweru. Nie pamiętam nazwy. Było słychać też odgłosy nie tylko salw artyleryjskich, ale jakiejś strzelaniny. Wachmani się pochowali, w końcu odebraliśmy im broń. Miejscowa policja tej małej miejscowości schowała się na posterunku, też oddała broń. Z nudów zaczęliśmy rozgrywać mecz Polska–Francja na takim polu i tam od lasu pokazał się, słownie jeden, wóz pancerny. Taki na kołach, nie na gąsienicach. Chwilę postał z tą długą anteną. Potem się zbliżył, wysiadł z niego przerażony Kanadyjczyk i dowiedział się, że wyzwolił obóz niemiecki – tysiąc osób. Coś tam pogadał przez radio, przyjechały następne wozy, trochę czołgów i wiec tam zrobiono. Zgromadzono nas wszystkich. Sierżanci oczywiście objęli władzę, bo byli najstarsi rangą w tym otoczeniu i dowódca tej kolumny powiedział – w przybliżeniu to mówię – w ten sposób, że on już piąty czy szósty dzień jak przez masło, bo już Niemcy nie stawiają prawie żadnego oporu. Druga linia uporządkowana została za nimi jakieś pięćdziesiąt kilometrów. Jest pole niczyje w tej strefie. Oni proponują, żebyśmy pozbierali broń, bo z uciekających oddziałów niemieckich broni w rowach leżało od cholery. Żebyśmy pozbierali trochę broni i żebyśmy szli w kierunku tej drugiej linii, czyli na zachód, żeby się z nią spotkać. On nam nic nie może pomóc, nie ma żadnej żywności, coś po drodze może znajdziemy. No dobrze, to pozbieraliśmy tą broń, (jak na dzikim zachodzie, bo to były różne rodzaje broni), zaczęliśmy iść. Rzeczywiście następnego dnia spotkaliśmy tylko taką kolumnę żywnościową kanadyjską. Ten dowódca powiedział, że on może nam tylko wyładować jedną ciężarówkę groszku w puszkach. Część chłopców się rozchorowała po tym groszku, no ale zjedliśmy i ten groszek. Właściwie nie było co jeść. I znowu szliśmy na zachód. Dwa razy nas obstrzeliwali, myśmy się też obstrzeliwali. Takie niedobitki niemieckie z lasów. I w końcu doszliśmy do wsi, która nazywała się Wittbeck – to pamiętam. Duża wieś – tam żeśmy się roztasowali, tam osiągnęliśmy tę drugą linię.
Kanadyjczycy się zjawili w większej ilości. Zewidencjonowali nas, policzyli, administracja wojskowa zaczęła działać. Po trzech dniach zjawiły się jakieś trzy czy cztery ciężarówki. Wysadzili jakieś skrzynie, ustawili nas rządkiem, kazali się wykąpać w rzece, piętnaście stopni wtedy, bo to były pierwsze dni, nie wiem które, ale to był kwiecień. Piętnaście stopni miała woda – to pamiętam. Potem stał taki facet z takim [sitem], jak do mąki się kiedyś miało, i obsypywał nas DDT, żeby te wszy zabić i wszystko inne. I rządkiem żeśmy do tych skrzyni podchodzili i tam nam dawali kalesony, podkoszulki, aż do szczotki do zębów i prezerwatyw na końcu. Bardzo sprawnie armia załatwiała. Tak że największy kłopot był jak zwykle z butami, bo trzeba było zamieniać potem, komu pasowały te numery. Ale żeśmy się umundurowali, wyglądaliśmy jak wojsko. No i powiedzieli, że oni otwierają lotnisko wojskowe o kilometr albo dwa. (Nie wiem, z czego to lotnisko powstało. Czy z kawałka szosy, czy było tam lotnisko sportowe. Dla myśliwców wyłącznie). I proponują nam, żebyśmy ochraniali to lotnisko. W zamian za to będą dawali wyżywienie wojskowe. No dobrze. I tak żeśmy tam parę tygodni do zakończenia formalnego wojny, czyli do 9 maja, żeśmy to lotnisko ochraniali. Łaziliśmy po lasach tak jak normalne grupy patrolowe naokoło tego lotniska. Wielokrotnie żeśmy napotykali na takie niedobitki niemieckie, także z SS. Dwukrotnie były większe potyczki. Byli ranni po obu stronach. Raz wzięliśmy do niewoli podobno jakiegoś generała, który był w cywilnym co prawda stroju, ale bardzo ważny generał z SS. Następnego dnia przyjechały jakieś wysokie fisze kanadyjskie. Podziękowali nam, odznaczyli nas takimi pamiątkowymi medalami kanadyjskimi 2 Armii.
No i właściwie wojna się skończyła, a nas ciągle przerzucano do ochraniania czegoś. Trzy razy nas przerzucali – ja nie pamiętam tych miejscowości. To na ogół były obozy. Różnego rodzaju obozu, cywilne obozy, gdzie chodziło o to, żeby chronić tych cywilów przed Niemcami i Niemców przed tymi cywilami. Bo oni się chcieli mścić, rabować i tak dalej. Aż w końcu nas dowieźli do Bergen-Belsen, gdzie był duży obóz koncentracyjny, kobiecy głównie, który już został spalony praktycznie, a te wszystkie dziewczyny przenieśli… w pobliżu było centrum do szkolenia SS, takie właściwie miasteczko pięknie wybudowane, z kinem, z wodotryskami, jakieś fontanny, alejki, kawałek lasku. Całkiem przyzwoicie to wyglądało. I one tam się roztasowały w tych budynkach tych koszar SS. Też mieliśmy ich ochraniać. Zaczęło to już być takie nudne wojskowo. Bo już była pobudka, był capstrzyk, już było układanie mundurów w kostkę wieczorem. Już ktoś nas tam zaczął pilnować nadmiernie. Ale jakoś to trwało.
Dwie wycieczki odbyłem. Jedną, wytypowano nas kilkunastu i wywieziono do generała Maczka, do Wilhelmshaven. To nie było tak daleko, bo to od strony Hanoweru to było może sto kilometrów, może sto dwadzieścia. Tam nam pan generał uścisnął dłoń, była jakaś prasa brytyjska, jakieś zdjęcia robili. Dwa dni nas tam karmili. Wytargowaliśmy od niego jeszcze jakieś mundury dodatkowe, coś jeszcze. I drugi raz z naszej inicjatywy, mieliśmy dżipa, poprosiliśmy takiego Kanadyjczyka, którego wcześniej poznaliśmy, sierżanta zresztą kanadyjskiego i polskiego pochodzenia, który mówił słabo po polsku, ale mówił. Nasz angielski był jeszcze słabszy niż jego polski, tak że jakoś żeśmy się dogadywali. I pojechaliśmy do Mönchengladbach. Zameldowaliśmy się u majora, prawda – właściwie u ówczesnego komendanta miasta, Brytyjczyka. Nie Kanadyjczyka, tylko Anglika. Bardzo się ucieszył, jak powiedzieliśmy, że przyjechaliśmy znaleźć tego naszego majstra, co by mu podziękować. Bo on robił radę miejską, chciał zrobić, szukał porządnych Niemców, a znalezienie porządnego Niemca to było w tym czasie bardzo trudne zadanie. A tu miał obiektywnych świadków, prawda. Dali nam drugiego dżipa z żandarmami, żeśmy tam pojechali. Ja bym nie trafił. Zbiorową pamięcią żeśmy trafili, chociaż nie pamiętaliśmy nazwy ulicy nawet. Ale wiedzieliśmy, jak tam dojechać. Ta pani znowu płakała, znowu nam dawała tę zupę jakąś z kartofli czy z czegoś. Przekonaliśmy tego majstra, żeby się zgodził być w tej radzie miejskiej. Zostawiliśmy mu może sto kilo czekolady, papierosów, różnych rzeczy, które w tej armii się przewalały niepotrzebnie, więc można było zabrać i przywieźć. No i wróciliśmy w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
W tak zwanym międzyczasie odbywały się z nami liczne rozmowy przez oficerów łącznikowych z Londynu, z oficerami łącznikowymi z Londynu, którzy proponowali wyjazd do Anglii, do jakiejś szkoły, pozostanie w Niemczech na trzy lata na okupacji, wyjazd do Japonii na pięć lat z zagwarantowanym obywatelstwem amerykańskim, coś tam jeszcze. Nie proponowali powrotu do kraju. Jak się mówiło o powrocie do kraju, no to sztywnieli raczej, że jak tu wracać do komunistów, prawda. Ale część z nas miała taki zamiar. Ja też, bo nie wiedziałem, co z matką. Wiedziałem, co z ojcem, nie wiedziałem, co z matką. No i w końcu z kilkoma kolegami któregoś dnia żeśmy nawiązali kontakt przez jadącego jednego chłopca z innymi naszymi kolegami z Powstania, którzy byli we Frankfurcie nad Menem, w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Poprosiliśmy o rozkaz wyjazdu, że chcemy odwiedzić kolegów w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Dostaliśmy taki rozkaz wyjazdu, darmowy bilet kolejowy. Tłok był w pociągu taki, że w końcu pojechaliśmy na dachu, ale pojechaliśmy. Znaleźliśmy ten obóz, znaleźliśmy tych kolegów. Dali nam dodatkowo amerykańskie mundury, żeby się nie rzucać w oczy i tam nie robiono problemów z powrotem do kraju. Z Frankfurtu nad Menem szły takie transporty od czasu do czasu repatriacyjne cywilne – można się było do nich dołączyć. No to żeśmy się dołączyli [do transportu jadącego] przez Pragę czeską.
Dwa dni jechaliśmy do Pragi z Frankfurtu, ale przez Pragę czeską dojechaliśmy do Koźla. W Koźlu był punkt repatriacyjny. Zastanawialiśmy się po drodze. A jeszcze chłopcy we Frankfurcie wykombinowali nam też cywilne marynarki na wszelki wypadek. Zastanawialiśmy się, w czym mamy wystąpić w tym Koźlu, czy w mundurze, czy w cywilnej marynarce. Ale zostaliśmy w brytyjskich mundurach. Mnie się często pytano… Bo w Polsce jest taka atmosfera, że wszystkich niemal usiłowano wsadzać do więzienia. Ja oświadczam, że mnie nie usiłowano. Przynajmniej wtedy. Dwóch oficerów w trochę innych mundurach, ale bardzo przyzwoitych mundurach, czystych ludzi, inteligentnych – tacy normalni oficerowie. Rozmawiali z każdym z nas dość długo, to prawda. Kazali napisać bardzo szczegółowy życiorys. Jeden z tych oficerów robił wrażenie, że jest ze straży granicznej, drugi, że jest z ,,wiadomej” Służby Bezpieczeństwa. Tak mi się wydawało, ale ja nie mogę tego… tu mieli inne znaczki, ale ja się nie znałem na tych znaczkach. No i dali nam darmowy bilet znowu do Katowic. Ja w Katowicach wiedziałem, że mam rodzinę, też nie znałem adresu, ale wiedziałem jak dojechać na tę ulicę. Myślałem, że jest ta rodzina tu z moją matką. Nie robili nam żadnych przykrości, powiedzieli, że mamy w Katowicach się zameldować do RKU, do wojska, żeby wyrobić książeczki wojskowe. Dali nam nawet jakieś pieniądze na drogę, no i pojechałem. I w Katowicach rzeczywiście, w nocy przyjechałem i trafiłem na ulicy Mikołowskiej – dzisiaj już pamiętam – do mojej ciotki, która wiedziała, że mama była w Krakowie, a potem wróciła do Warszawy i że jest gdzieś w Warszawie. Chyba w kawałku naszego mieszkania na Szpitalnej.

  • A kiedy to już było?

To był październik. Koniec października. Czyli łącznie nie było mnie rok. Od października czterdziestego czwartego do października czterdziestego piątego.

  • A czy później miał pan jeszcze jakieś nieprzyjemności, no bo przy wyjeździe nie, a czy później były jakieś nieprzyjemności ze Służbą Bezpieczeństwa związane z działalnością w Armii Krajowej?

Proszę pani. Miałem paru kolegów i muszę przyznać, że to bywało różnie, ale ci, którzy wracali wcześnie i indywidualnie właściwie i w mundurach, byli traktowani jakby lepiej. To znaczy zakładało się, przypuszczam, w Służbie Bezpieczeństwa, że jak on wrócił, to on się nie musi już przecież ujawniać, bo on się już ujawnił przez sam fakt, że wrócił. Wobec tego nieprzyjemności, jakie miałem, były umiarkowane. Polegały na tym, że do pięćdziesiątego szóstego roku miałem trudności z awansem zawodowym. Nawet jak mnie usiłowano gdzieś przenieść z racji tego, że rzekomo byłem wartościowym pracownikiem, to okazywało się, że jakiś facet po drodze zajrzał do życiorysu i mimo takiego wniosku wysoko postawionej osoby inna osoba mówiła, że tego zrobić nie wolno. Miałem pewne trudności z dostaniem się na studia. Musiałem zresztą zdać eksternistyczną maturę w Katowicach, bo moje wszystkie dokumenty szlag trafił. Zresztą matury nie miałem de facto jeszcze. Póki chodziłem w mundurze w Katowicach (bo parę lat spędziłem w Katowicach w końcu, matkę znalazłem, ale wróciłem do Katowic, bo w Warszawie nie miałem co robić), to te patrole milicyjne mnie się czepiały. Zrywali mi te ,,Poland”, prawda, zabrali mi te odznaczenie kanadyjskie. ,,Kolego, jesteście już w cywilu, to co tu będziecie nosić takie rzeczy?”. Ale to taka dziecinada właściwie. Ale nie miałem żadnych, że tak powiem, więziennych propozycji. Dwa albo trzy razy wzywano mnie do wiadomej służby i za każdym razem kazano pisać życiorys. Ja im za każdym razem mówiłem: „Ale wy macie mój bardzo dokładny życiorys”. To oni mówią: „Ale o to chodzi, to piszcie jeszcze jeden”. No to pisałem jeszcze jeden, na ogół się zgadzał, więc dla nich nie było problemu. I przez ten najgorszy okres do pięćdziesiątego szóstego roku przetrwałem bez większych szkód, a od pięćdziesiątego szóstego, wbrew temu co czasem czytam, to to działało raczej pozytywnie. Pozytywnie działało. Właściwie, gdzie by się nie weszło, nie usiłowało się coś załatwiać, to wszędzie można powiedzieć, byli swoi ludzie. Byli jacyś ludzie też powiązani kiedyś z AK czy z Andersem, czy z czymś i wszystko można było załatwić łatwiej – nikt tego już nie ukrywał. Moim dyrektorem w Centrostali w Katowicach był na przykład taki pan Dyrda, który był oficerem od Andersa. Tak że to już nie było tego problemu.
  • A jakie jest pana najlepsze wspomnienie z Powstania?

Najlepsze… najlepsze wśród najgorszych… nie wiem, może sam początek, kiedy taka euforia jeszcze była. Kiedy tam u „Kilińskiego” jeszcze były takie momenty, gdzie jakieś czołgi wjechały od placu Napoleona, rzucaliśmy na nie tymi butelkami z benzyną, koktajlami Mołotowa. Czołg się zapalał. Człowiek miał wrażenie, że dołożył cegiełkę do tego interesu. Ale tak poza tym, to nie mam jakichś takich specjalnych pozytywnych wspomnień. Zresztą są różni ludzie i mają różne przyczyny kultywowania pamięciowego albo kultywowania w ogóle w życiu określonych periodów, określonych czasów ze swojej przeszłości. Ja nie mam. Ja ciągle jestem człowiekiem zajętym i w związku z tym… Ja się zapisałem w czterdziestym szóstym roku do Związku Uczestników Walki Zbrojnej. On się potem przekształcił w ZBoWiD . W tym ZBoWiD-zie zostałem. Od półtora roku nie płacę składek, bo zapominam. Poza tym to jest na Chmielnej, to strasznie trudno mi tam dojechać. Odrzucałem wszelkie propozycje zapisania się do związku Powstańców. Jest parę tych związków. One wszystkie poza tym mają taki charakter w moim odczuciu, być może się mylę, ale mają taki charakter narodowościowo-prawicowy, co mnie nie odpowiada. Ja byłem wychowany w końcu przez ojca, który był członkiem PPS-u. Oficerem, jak mówiłem II Brygady Legionów, która cała się wywodziła z PPS-u. Więc nie mam takich prawicowych ciągot. Nie znoszę wszelkich hurrapatriotycznych imprez. Pani Gronkiewicz-Waltz i wasz miły instytut czasem mi przesyłał różne zaproszenia. Nigdy nie chodzę.

  • A jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?

Sześćdziesięciocentymetrowy kanał. Na pewno. To był jedyny moment, kiedy ja się autentycznie – no użyjmy tego słowa – autentycznie się bałem, byłem w strachu. Bałem się. I ciemno, mokro, brudno, źle.

  • A po latach jaka jest pana opinia na temat Powstania Warszawskiego?

Strategicznie… w końcu, wie pani, można to rozpatrywać z różnych punktów widzenia. Punkt widzenia strategii militarnej, to ono de facto nie miało sensu. Było z góry wiadomo, że ono nie jest w stanie się utrzymać. Chyba że liczono, że Rosjanie wejdą. No niby liczono, że oni wejdą, oni zastaną tę polską administrację. To był ten lejtmotyw. Ale to za dużo nas kosztowało i na dobrą sprawę, jak wszystkie nasze zrywy tego typu, nie było opłacalne. Znaczy bilans jest negatywny. Jest niekorzystny. No, ale z drugiej strony jest to jakiś kawałek historii. Część ludzi się sprawdziła. Coś zrobili. Mieli jakiś punkt odniesienia. Ja w ogóle uważam, że nad historią nie ma co dyskutować. Stało się i koniec. Może drugi raz by się nie podjęło takiej decyzji, natomiast jak mnie się kto pyta: „A dlaczego nie pojechałeś? Jak było wiadomo, że będzie wybuchało Powstanie, nie pojechałeś na przykład do znajomych do Radości czy do Włoch – bo miałem tam znajomych – i w ich domku nie przeczekałeś tej całej historii?”. No to z kolei byłaby ucieczka. Ja uważam, że człowiek powinien robić to, co ma już przygotowane. Do czego go wychowano, do czego go przyzwyczajono. Natomiast nie musi z tego robić pępka świata, bo nic nadzwyczajnego się nie działo.

  • A poszedłby pan jeszcze raz?

Jakby była taka konieczność, to bym poszedł.


Marki, 30 stycznia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Tadeusz Wojciechowski Pseudonim: „Olek” Stopień: strzelec, kapral, łącznik Formacja: Batalion „Kiliński”, Obwód I Śródmieście Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter