Teresa Sokołowska „Żaba”
[Nazywam się] Teresa Sokołowska. Pseudonim „Żaba”. Należałam do drużyny harcerskiej numer sto na Woli. Dwa najstarsze zastępy przygotowywano dwa lata do działań. Były sanitariuszki i łączniczki, ja byłam łączniczką. Potem moje przyjaciółki - sanitariuszki zostały wymordowane w szpitalu świętego Łazarza a łączniczkom udało się przeżyć. Wycofywały się z wojskiem. Miałyśmy po szesnaście lat. Składałyśmy przysięgę AK. Szkolił nas porucznik „Jacek”, żołnierz Września, łącznościowiec. Ćwiczyliśmy na brzęczyku odbieranie i nadawanie. Morsa znałyśmy doskonale. Ja, pod wpływem nerwów, już po dziesięciu minutach gubiłam się w tym tekście. Myślałam, że przeze mnie Powstanie upadnie. Byłam przerażona.
- Jak wyglądało życie przed wojną?
Mieszkaliśmy na Bielanach, rodzice i czwórka dzieci. Chodziłam do szkoły na Bielanach. Kiedy Niemcy weszli od północy, to żołnierze, którzy się bronili, powiedzieli, żeby się wycofać w głąb Warszawy, bo będzie ciężki bój. Zakotwiczyliśmy się u rodziny na Woli. Na Woli związałam się z harcerstwem. W 1943 roku po skończeniu szkoły podstawowej na kompletach gimnazjalnych z koleżankami z klasy, harcerkami, skończyłam dwie klasy. Dopiero po wojnie zrobiłam maturę i poszłam na studia. Wtedy się nie bawiłam, przed wojną tak, ale potem były już tylko same obowiązki. Na porządku dziennym była walka o jedzenie. Ojca aresztowali Niemcy na Bielanach. Mama została bez środków do życia. RGO – pomoc społeczna wojenna - dawało jej tran dla dzieci i ten tran moim zdaniem nas uratował. Potem ojciec wrócił razem z księżmi z Niepokalanowa. Podał się za jednego z nich. Ojciec był w AK. Zaczęła się konspiracja. W domu powielaliśmy na powielaczu ulotki. Mieliśmy matrycę. Łącznicy zabierali i przenosili. Ja też się zabierałam. Dzieciom było bezpieczniej, łatwiej sobie radziły z patrolami. Owijałam w gazetę. W razie czego, wyrzucę do kosza jak zmiętą gazetę. Nic się takiego nie zdarzyło. Od 1943 roku jako harcerka roznosiłam druki, to były zwykłe harcerskie zadania, np. „Sztuka i naród” - jedyne okupacyjne pismo literackie. To była broszura zszyta spinaczami, w domu czytałam od deski do deski, czy rozumiałam, czy nie. Były wiersze i utwory, ale i krytyki literackie. Tak się tym zainteresowałam, że postanowiłam zostać krytykiem literackim w przyszłości. Potem poszłam na polonistykę. I jestem dr filologii, ale nie krytykiem, tylko literaturoznawcą.
- A jak wyglądało pani życie w okresie okupacji? Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Pierwsze dni na Bielanach: widać było samoloty bombardujące Warszawę. Staliśmy w ogródku. Rodzice wcześniej wspominali wojnę światową. Dla nich była to zupełnie świeża sprawa, tylko 20 lat minęło. My uważaliśmy, że przynudzają. Kto by to pamiętał? My urodziliśmy się po wojnie. Jak się wojna zaczęła, a wcześniej była nerwówa. Plakaty: „Silni zwarci, gotowi” otaczały nas wszędzie. W szkole szyłyśmy sobie maseczki z gazy, ale masek było za mało, nie dla wszystkich starczyło. Uszczelniało się okna, drzwi. Myślałam, że wreszcie zobaczę jak wygląda wojna. Okupacja wyglądała koszmarnie, może pod koniec się ustabilizowało. Cukru nie było, tylko sacharyna. Okropne herbatki, farbowane na brązowo, wlewało się esencję z sacharyną. . Mama nie pracowała, ojciec pracował, jak wrócił, w fabryce Szlenkierów na Dzielnej. Był tkaczem, wyrabiali firanki Jak ojca aresztowali Niemcy na Bielanach zabrali stamtąd wszystkich mężczyzn. Tata nie nadawał się do wojska, ale mój najstarszy brat z pierwszego małżeństwa ojca, był ułanem, miał dwadzieścia siedem lat, służył w czwartym pułku ułanów zaniemeńskich, zginął na wojnie. Ci Szlenkierowie mieli ogromne lochy i pracownicy, którym dom zniszczono, przyszli tam. Karmili nas, opiekowali się. Przed wojną wszyscy znani przemysłowcy mieli ludzki stosunek do pracowników. Wawelberg dla swoich pracowników zbudował kamienicę, założył szkołę. Szlenkierowie też założyli szkolę. Mają ulicę. Założyli na Górczewskiej szpital dla dzieci. W lochach mieli zapasy jedzenia. Dzieci dostawały codziennie kromkę chleba z miodem. Mama się do nich udała po pomoc, prosić o pracę, ale nigdy nie pracowała i nic nie umiała. Dali jej sprzątać biuro. Przeniesie się do lokalu z dziećmi i będzie dostawała dla nas obiady. Przez rok, potem musiała pracować dla Niemców. Zamiast firanek fabryka produkowała siatki maskujące. Pracownicy mieli przepustki niemieckie, Niemcy ich nie zatrzymywali. Mieszkaliśmy tam. Ojciec tam założył działalność konspiracyjną, bo był duży ruch, gońcy przychodzili, drukowało się pod okiem Niemców. Chodziłam do podstawówki. Bieda była.
- Jak trafiła pani do konspiracji?
Przez szkołę. Nauczycielkę harcmistrzynię miałam. Janina [Godnicka?]. Zorganizowała drużynę, brała najlepsze uczennice. Zastęp był. Jedne specjalizowała na sanitariuszki, a drugie na łączniczki. Kurs łączności AK. Pod koniec okupacji doszłam, bo takich jedenastolatek nie brali. Dopiero w piętnastym roku można było zostać członkiem AK. Składaliśmy przysięgę na Górczewskiej u sióstr Franciszkanek w klasztorze. Szkoła dla dziewcząt, [tam] był duży ruch i było bezpiecznie. Przysięgałam na krzyż.
Musiałyśmy poznać dzielnicę. Przejścia, żeby wiedzieć jak uciekać, które domy są przechodnie. Składałyśmy kwiaty pod pomnikami, my na Woli przy Generale Sowińskim. Nalepialiśmy ulotki, np. „Monte Cassino.” Nasz rejon był od Żelaznej do Koła, Aleje Jerozolimskie, aż do Muranowa. „Sztukę i Naród” roznosiłam bez ograniczeń dzielnicowych. Roznosiłam gazetki informacyjne ojcu. Odeszliśmy z fabryki i mieszkaliśmy na Krochmalnej, naprzeciwko był komisariat policji granatowej. Ojciec dostawał wiadomości, bo oni mieli areszt. Niemcy mieli bunkier na Chłodnej i Żelaznej. Żandarmeria niemiecka współpracowała z policjantami. Wiedzieli, kto, u kogo siedzi. Mój ojciec nawiązał kontakty z policjantami. Byli jakimiś wtyczkami AK chyba, to byli kulturalni ludzie. Informowali ojca, kogo złapali, kto nie jest łobuzem, tylko politycznym więźniem. Ojciec przekazywał to do zwierzchników. Policjanci przychodzili do nas po komunikaty z nasłuchu radiowego, dla swojego środowiska. Umówiliśmy się, że zawsze [będę] udawać, że ich nie znam. Pisaliśmy listy i paczki do Stalagów, gdzie byli żołnierze z rodzinami, w strefie rosyjskiej za Bugiem, odcięci, nie dostawali nic, więc harcerstwu podano adresy tych żołnierzy i pisaliśmy listy, bo zawsze miło. I paczki. Zbierałyśmy żywność, kawałki chleba ususzone, cebulę. A oni nam odpisywali szczęśliwi. Jeden z łagru w Bonn do mnie i do siostry, w moim zastępie. Bolesław Penza, mieszkał w Wysokiem Mazowieckiem. Po wojnie odnalazł nas w Warszawie, żeby podziękować. A my bałyśmy się, że się wygłupiamy. A podnosiłyśmy ich na duchu.
- Czy wiedziała pani o godzinie W?
Ostatnią ulotkę przyklejałam „Monte Cassino V”. V po bokach. Trzeba był to nakleić o świcie, żeby ludzi nie było. Godzina policyjna kończyła się piąta, szósta. Trzeba się było wymknąć. Umówiliśmy się na rogu Towarowej i Dworskiej. Jedna kubełek z klejem miała, pędzel, zwitek ulotek, inna była okiem, rozglądała się i sprawdzała czy ktoś idzie. Miała przerzucić warkocz na znak. Największy problem wyjść z domu, bramy zamknięte na noc. Dozorca odpowiadał za to. A trzeba było wyjść pół godziny wcześniej, żeby dojść. W tym miejscu, gdzie jest punkt żandarmów i policja. Z siostrą wyszłyśmy na podwórko. [Dozorca] to był niesympatyczny człowiek. Nie rozmawiał z nikim. Z siostrą wyszłyśmy, żeby mu powiedzieć, niech to usłyszy i albo otworzy bramę, albo nie. Nie dało się wyskoczyć, bo to było drugie piętro. Poprosiłyśmy go, żeby otworzył bramę wcześniej, bo chcemy zdążyć na pociąg. Nie odezwał się nic, ale rano brama była otwarta. Można było nacisnąć klamkę i wyjść. Takie rzeczy robiliśmy. Zbieraliśmy żywność. Byłam zastępową zuchów. Nie miałam na nic czasu.
- A o wybuchu Powstania wiedziała pani wcześniej?
Mówiono, żeby się dobrze przygotować, na kursach. Uczyć się. Zawsze się bałam, że źle odbiorę komunikat. Nie zawiodłam. Dostałyśmy wiadomość, żeby się stawić pierwszego sierpnia na siedemnastą do sióstr zakonnych. Przyszłyśmy i czekałyśmy na rozkaz. Kapral „Goździk” przyszedł z torbą pełną granatów, filipinek. Na kursach łączności podporucznik „Hanka” przynosiła broń i te filipinki też, tak zwane jajeczka. Ale były nieuzbrojone. Uczyłyśmy się na sucho rzucać. Broni było za mało, żeby dać nam broń. A kapral „Goździk” dał każdej po jednym i kazał udać się z nim do Naftówki, na Woli, gdzie wojsko niemieckie magazynowało broń, amunicję i żywność. Zadanie było, że żołnierze sami mają zdobyć broń do Powstania, z Naftówki. Silny oddział poszedł i już pierwszego dnia zostali odparci. My tam szliśmy i natknęliśmy się na wylot ulicy Działdowskiej. Barykada. Na rogu był kiosk warzywny. Od Wolskiej wjechał czołg. Kapral kazał nam się schować. Jak się czołg zbliży, to obrzucić go granatami. Byłam kompletnie przerażona. Mógł mi wybuchnąć w ręce, mogłam nie dorzucić. Nie byłam bohaterką. Na szczęście czołg zawrócił. Pobiegliśmy dalej i spotkaliśmy innego łącznika. Powiedział, że mamy wrócić na postój, bo wycofują się z Naftówki. Na drugi dzień oddelegowano nas do oddziału kapitana „Stefana”. Zgrupowanie „Waligóry” na Woli. Mieli kwaterę na Górczewskiej, ale wcześniej przespaliśmy noc w domu Wawelberga. Niezwykle ciekawa historia. Na pierwszym piętrze było mieszkanie, gospodyni przemiła, piękna kobieta. Zadowolona, że u niej kwaterujemy. Też była w konspiracji, mąż poszedł do Powstania, a ona miała dwóch małych synków, mąż urządził jej piwnicę, chciała nam coś dać, ale mówiłyśmy, żeby zostawić dla dzieci. Ale ona mówiła, że Powstanie [potrwa] jeszcze dwa dni tylko i będzie dobrze. Potem opuściliśmy ten jej dom i poszliśmy na drugą stronę do dowództwa, do kapitana „Stefana”. Jak się wszyscy wycofali, dowiedzieliśmy się o mordach na Woli. Cały czas myślałam, co się stało z tą rodziną. Gnębiło mnie to pięćdziesiąt lat. Czy mąż wrócił, czy zabili rodzinę, czy nikogo nie zastał? Dopiero w zeszłym roku, na obchody sześćdziesięciolecia Powstania. Było tak: wyprowadzili wszystkich ludzi z piwnic, zastrzelili synków, a potem ją w tył głowy, w tył czaszki. Kula wyszła ustami. Była [wtedy] w ciąży. Upadła na te trupy dzieci i w tej sytuacji po raz pierwszy poczuła ruchy dziecka. Dostała się na przedmieścia Warszawy i urodziła syna Mścisława, z nim rozmawiałam. Ojciec wrócił z Powstania i odnalazł ich. Do dziś nie mogę o tym myśleć. Wracając [do mojej historii]. Byliśmy u kapitana „Stefana” w oddziale. Biegało się z meldunkami do sądów, na Okopową, do „Radosława”. Biegało się dosłownie, przed snajperami. Czułam powagę chwili, że kiedyś docenią nasz wysiłek.
- Całe Powstanie pani to robiła?
Na Woli.
Potem byłam w zakładach [niezrozumiałe]. Kapitan „Hal” miał swoją placówkę. Żelazna i Prosta. Olbrzymi mur. Tam ludzie uciekali z Woli, leżeli tam w lochach. Był czwarty sierpnia, straszny nalot na Wolę. Niemcy parli na Wolską, to była arteria. Dramatyczne walki były o barykadę przy Młynarskiej. Pamiętam to, z Młynarskiej patrzyliśmy czy jeszcze trwają. A oni tacy zmęczeni. Schodzili do bram i odpoczywali. Zmieniał się oddział. Nie wiedzieliśmy, jak im pomóc, [by mogli] odpoczywać. Czyściliśmy broń. Ten nalot miał poprzedzić najgorszy atak na Wolę. Miałam wtedy służbę. Było nas sześć, po dwie-trzy godziny służby. Jedna zawsze do dyspozycji dowódcy. Ja miałam służbę kiedy nalot się zaczął. Dom na ostatnim piętrze. Dom przedwojenny, z ogromnymi oknami. Mebli nie było, dzień był słoneczny, a samoloty latały po dachach. Starego typu samoloty potrafiły tak latać. Wszyscy zbiegli do piwnic, ale mnie nikt nie zwolnił z obowiązku, więc nie pozwoliłam sobie zejść do tej piwnicy. Cień skrzydeł samolotów po ścianach krążył tak nisko. Stałam we framudze drzwi, żeby mnie może ochroniła. W pewnym momencie zobaczyłam twarz pilota w samolocie, tak nisko, rozpięta pilotka pilota. Śmiech, a może wykrzywienie na twarzy. Był zadowolony. Ale przetrwałam, a potem zaczął się wściekły atak Niemców. Na drugi dzień zginęły sanitariuszki w szpitalu świętego Łazarza. Powstańcy przynieśli nam karmelki, bo zdobyli fabrykę marmolady i karmelków. One nas podtrzymywały przy życiu, bo nie było co jeść. Na Młynarskiej kobiety [z Polskiego Komitetu Opiekuńczego] gotowały jedzenie żołnierzom. Co się dało: kapusta, buraki, nie miało to smaku, ale zapełniało żołądek. Karmelki nas też zapełniały. Jak raz biegłam do sądu, spotkałam jedną z przyjaciółek. „Ada, mam cukierki, dam ci.” „Jak się cieszę, dam dziewczynom.” „Jutro przyjdę i dam wam. Mamy cały worek.” Kilka godzin później wszystkie rozstrzelano. Jak w piosence „Pałacyk Michla Żytnia Wola...”, wycofałyśmy się na Żytnią, na Karolkową. Jeszcze walczyli na Cmentarzu Ewangelickim. Na Okopowej padła decyzja, że kapitan „Stefan” przebija się na Stare Miasto przez getto. Bierze starsze dziewczyny, drugi patrol, a młodsze mają iść do kapitana „Hala”. Tak się stało. Biegłam od Towarowej, na Krochmalną, na Żelazną, ale naokoło poszłam, bo Krochmalna była ostrzeliwana. Bo nie wiedziałam, kto tam jest. Patrzę a tu płonie ulica, jeden dom, drugi dom.
- To już był koniec Powstania?
Na Woli tak. Jeszcze „Radosław” na Stawkach, na Powązkach, ale Wola się kończyła. Wszyscy uciekli na Stare Miasto Tylko „Hal” miał placówkę na pograniczu. Niemcy atakowali, a on bronił. Ostrzał tam był aż do końca Powstania. Krowy, pociski. Ulica płonęła do Wroniej. Domy czteropiętrowe, jęzory ognia wychodzą z okien. Stykają się nade mną, nie było strzałów, szyby pękają, padają pod nogi. Czuję, że zaraz się włosy spalą i cała spłonę. Kurtkę nasunęłam na głowę, żeby włosy chronić. Tam też nie było lekko. Biegało się z meldunkami. Żelazna nie była bezpieczna. Nie zapomnę piwnic. Domy przylegały i piwnice też. Powstańcy poprzebijali dziury i można było przejść od Prostej do Złotej.
- Ma pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Nie mam.
Znalazłam się w egzekucji, jak chciałam na służbie odwiedzić rodzinę przy Krochmalnej. Siedzieli w małej piwnicy. Przeczuwałam, że zaraz tu będą Ukraińcy, bo musieli te ulice podpalić. Bałam się przeskoczyć Wronią. Czekałam, co będzie jak tu dotrą. Stały [jeszcze] mury Haberbuscha,. Wpadam do piwnicy i słychać wrzaski dzikie, żeby wychodzić. Każdy dom wybierał rozsądnego człowieka na komendanta. „Zabarykadować drzwi i nie wpuszczać” – krzyknął ich komendant. Były okienka [i Ukraińcy] zaczęli krzyczeć, że jak nie otworzymy to wrzucą granaty. Wszyscy wyszli. Kazali nam stanąć pod murem. Zamknęłam oczy, słyszałam ładowanie broni. Wiedziałam, że zaraz będzie seria. Przez zamknięte powieki zobaczyłam strumienie ognia, za duże jak na kule. Otworzyłam oczy i widzę, że powstańcy są wśród nas. Byli u Haberbuscha.. Podwórko kończyło się murem od Haberbuscha. Wyskoczyli nam na odsiecz i przepędzili ich.
- Miała pani styczność z innymi narodowościami?
Nie w moim oddziale.
Tak. Na Woli czytałam komunikaty i prasę. Jeśli coś się znalazło. Cała dzielnica była ostrzeliwana. Nie zapuszczali się harcerze z poczty.
- Miała pani styczność z wrogą armią?
Tylko z Kaumukami, tymi Ukraińcami. Byli tak zaciekli, jak uciekali, to małe dzieci jeszcze łapali i główki rozbijali im o ziemię.
- A jak zakończenie Powstania wyglądało?
Jeszcze panu powiem, jak się biegało po piwnicach. Ludzie tak strasznie cierpieli. Nikt nie złorzeczył powstańcom. Głodni byli, wody nie było, ale dobrze odnosili się do powstańców w naszej dzielnicy do końca. Zaczęli tylko krytycznie mówić między sobą. Polowali na gołębie, żeby ugotować, a to ziarno od Haberbuscha gotowali, ale trzeba było mieć wody, a wodę zdobywało się pod kulami, bo nie mieliśmy studzienek. Nie było gdzie rąk umyć. Kiedyś wyszłam o świcie, zaczerpnąć świeżego powietrza i już mnie snajper wypatrzył. Kula o pięć centymetrów uderzyła obok mojego lewego ucha w mur. To nie był przypadek. Jeszcze w obozie mi dzwoniło [w uchu]. Dopiero wieczorem można było rozpalić ogieniek, żeby nie było dymu widać. Ale nie złorzeczył nikt. Tylko biadolili, ale nikt nie złorzeczył. Wracając do przejścia piwnicami. Jak wpadłam do piwnicy na Prostą, to słyszę „Pod twoją obronę...” W drugiej „ O pani nasza” „ Z synem swoim...” - cały czas szła ta jedna wielka modlitwa. Potem przeskakiwałam na Sienną i można było dojść do Śródmieścia. Na Siennej był sierociniec, a pracownik był znajomym naszej rodziny i poszłam tam. Pozwolił mi przychodzić posilać się. „A skąd macie zapasy? I jakie?” „Mąki kartoflanej i kawy zbożowej. Gotujemy kisiel dzieciom. Popijają kawą zbożową.” Te małe dzieci, całe Powstanie żywiły się kisielem, ja też tego próbowałam. A jak Powstanie się kończyło, z jednej strony koniec udręki, z drugiej strasznie żal, po trzecie, nie wiedzieliśmy, co będzie z chłopakami. Opuszczałam Powstanie jako cywilna osoba z rodziną, żeby się nie rozłączyć, ale i tak nas rozłączyli. Do Pruszkowa, a potem do Berlina. Z Powstania do Berlina, trzeba było mieć farta. Tylko ja i siostra, do obozu pracy między lotniskiem [niezrozumiałe] a gazownią. Dobre miejsce do bombardowania.
To była fabryka budowania domków dla Niemców ze zbombardowanych domów. Wyprowadzali nas na miasto, żeby usuwać gruzy wczesnym rankiem, po nocnych bombardowaniach, żeby Niemcy rano nie widzieli gruzów. A pod koniec budowaliśmy barykady.
- Czy cierpiała pani głód w Berlinie?
O niczym innym się nie mówiło. Wrzody. Dwa razy dziennie dostawaliśmy jeść, nie ma wyrazu w polskim języku, żeby oddać, co to było za jedzenie. Wychodziliśmy na apel. Sprawdzali obecność, a kto nie wyszedł, nie dostawał jedzenia w ogóle. Nie wychodzili bardzo chorzy. Mnie się też zdarzyło dwa razy nie wyjść. Od razu szła dyspozycja do kuchni, gdzie byli Ukraińcy, którzy z radością nie dawali nam jedzenia. Szło się na czczo, pracowało do jedenastej, potem przerwa na jakiś posiłek. Jakiś napój zielonkawy, ciągle nie wiem, co to jest. To mogła być woda ze szpinaku i kromka chleba. To miało starczyć na cały dzień. A obiad był po pracy, koło osiemnastej. Kasza z robakami, jak zamieszałeś to zbierało się te robaki z powierzchni. Albo łupiny z kartofli i brukwi. To było najgorsze, bo tego nie mogłam jeść. Paliło mnie to w żołądku.
Rosjanie wpadli. Zachowali się przyzwoicie. Tam nie było Rosjan, tylko Ukrainki w kuchni. Ale one miały baraki z dziećmi, nie miały tylko mężczyzn. Nic nie chciały o sobie mówić, ciekawa byłam ich losów. Czytam reportaże z powojennych Niemiec i ponoć NKWD wysyłało swoich agentów, żeby wyłapywali wszystkich tych Rosjan, którzy pętali się po Wiedniu, po zachodniej stronie. Opłacali angielskich i amerykańskich oficerów. Na ulicach wyłapywano ludzi.
- Do kiedy pani została w Berlinie?
Wpadł zwiadowca, upity, miał wódkę. Kazał nam pić, my udawaliśmy, że pijemy, kazał uciekać. Najpierw [kazał nam] pokazać, gdzie jest szef obozu [to] on go zastrzeli. Zaraz mieli bombardować, katiusze miały latać. Uciekłyśmy. Wszyscy Niemcy pouciekali. Gdzie miałyśmy uciec? Okazało się, że baraków nie ma. Nie ma ogrodzeń. Można iść, gdzie się chce. Była radość, ale co dalej.
- Ile czasu została pani w Berlinie?
Do końca kwietnia. Rosjanie zdobyli te dzielnice. Jak biegliśmy do nich, to w przeciwną stronę już samoloty leciały. W ostatniej chwili uciekłyśmy.
- Wróciła pani do Warszawy od razu?
Było takie miejsce, rozdroże, gdzie jedni szli na wschód, [inni] na zachód. Francuzi, Belgowie, Holendrzy, trochę Czechów, głównie Polaków. Ze wschodu z Wilna, tacy prości ludzie z Polski, z których Niemcy się bardzo śmiali. Kobiety nie mówiły, że są z Powstania bo się bały. Poznałam po tym, że miały fachowe apteczki. Do kraju wróciłam piechotą, do Poznania.
Widzieliśmy ją przed opuszczeniem. Jak ci żołnierze opuszczali Warszawę, gromadzili się przy Ceglanej. Stworzyli szyki, wyprostowani, wymyci, a deszcz siąpił. Ludzie ich obstąpili i płakali. Czy pójdą do obozu, czy ich nie rozstrzelają? A oni zaczęli śpiewać „Czy przyjdzie nam zginąć w niewoli, czy w tajdze Sybiru nam gnić, z trudu naszego i znoju Polska powstanie by żyć.” To legionowa piosenka. Zaczyna się tak: „Naprzód drużyno strzelecka, sztandar do góry swój wznieś, żadna nas siła zdradziecka zniszczyć nie zdoła ni zgnieść. Czy przyjdzie nam…” Myślę sobie, jaka ta piosenka była aktualna, tylko ten Sybir mi nie pasował. Jak się myliłam.
- Jak wyglądały pierwsze miesiące w Warszawie?
Jak szłam, to widziałam te wypalone domy, a żołnierze [niemieccy] mieli jeszcze [sterczące] z plecaków takie rury do odkurzacza i ogniem wypalali, żeby do końca wypalić. Już wcześniej wiedziałam, że Warszawa jest zniszczona. Wróciliśmy do fabryki ojca, była zniszczona, ale w głębi podwórza nie runął jeden biurowy domeczek. Ojciec położył podłogę z różnych desek [wyciągniętych] z gruzów. Sąsiad, kierownik fabryki, wrócił z Buchenwaldu, żona była w Ravensbrück. Wrócił w pasiaku i chodził w nim przez kilka miesięcy, aż zrobiło się zimno, zdobył kocyk, który zarzucał sobie na plecy, jak kobiety chustki. Tak chodził do kościoła. Potem zaczęłam chodzić do szkoły. Dziewczyny były łyse, niektóre. Jeszcze kwarantannę przechodziły. Pamiętam, jedna nie umiała fizyki i była kompletnie łysa i wychudzona. Profesor mówi „Panna Bożencka proszę do tablicy.” Ona nic nie umie. „Niestety dwójka, w jakim obozie pani była?” „W Ravensbrück panie profesorze…” „No dobrze, to niech pani się nauczy na drugi raz.” Na drugi raz znowu nic nie umiała. „To w jakim obozie pani była?” „W Ravensbrück.” „Niech pani siada, postawię pani trójkę.”
- Czy była pani represjonowana po wojnie?
Ze wstydem mówię, że się nie przyznawałam. Ani ja, ani ojciec. Tylko moi znajomi, tak samo zaangażowani, wiedzieli. Nawet napisałam sobie wzorcowy życiorys, żeby się nic nie pomylić. Żeby pisać to samo.
- Czy uważa pani, że Powstanie było potrzebne? Czy ma pani coś do powiedzenia, co nie było jeszcze powiedziane?
Dużo o tym rozmawiałam ze znajomymi z Powstania. Mam ambiwalentne uczucia. Z jednej strony to było piękne, zryw patriotyczny, a z drugiej strony cierpienia ludzi cywilnych. Żołnierz ma wkalkulowane ryzyko śmierci, ale te biedne dzieci… Widziałam jak w piwnicach umierały rodzące się dzieci. W barłogu rodziły [kobiety], zasłonięte kocem, a mąż powstaniec, gdzieś tam walczył. Pamiętam te kobietę. Dziecko się urodziło, zmarło, bo nie miała pokarmu, bo nie miało co jeść. Powstanie nie było dobrze przygotowane. Nie powinno być tego Powstania. Należało przewidzieć, że Rosjanie nie pomogą. Nieraz czytam wspomnienia innych powstańców. W każdej dzielnicy było inaczej. W Śródmieściu ludzie po ulicy chodzili. Dlatego różnie to ludzie widzą. Ja się tak napatrzyłam, że mi się płakać chce do dziś.
Warszawa, 1 kwietnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Michał Dudzik