Wiktoria Adamus

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Wiktoria Bogumiła Adamus, z domu Drabińska. Urodziłam się i mieszkałam w Warszawie przy ulicy Królewskiej 11.

  • Czy pamięta pani wybuch wojny, 1939 rok?


Wojny nie mogę pamiętać jako takiej, ale mając kilkanaście lat zapytałam mojej kuzynki: „Stasiu, co to takiego jest, że mi się ciągle śni i w głowie mam, że się u nas w oknach paliły firanki, potem było bardzo ciemno, schodziłaś do piwnicy, trzymając mnie na ręku albo to mama mnie trzymała? Wiem, że było strasznie ciemno i te firanki. Dlaczego?”. A ona mówi: „To był 1939 rok. Bomba zegarowa wpadła pod numer Królewska 9a od podwórka i od odłamków firanki się zapaliły. Po prostu okna były otwarte”.

  • Proszę dodać, ile pani miała lat w momencie wybuchu wojny?


Niespełna dwa lata.

  • Urodziła się pani w 1937 roku?


Tak.

  • Proszę powiedzieć kilka słów na temat rodziny.


Moja rodzina to matka, ojciec. Matka moja, Julia Drabińska, była w dwóch obozach – w jednym obozie otwartym, w drugim zamkniętym [w Berlinie]. Dokumenty chyba są w Muzeum. Ojciec mój, Jan Drabiński, również był w obozie [Auma w Turyngii]. Walczył na Starym Mieście na Tamce pod dowództwem „Czarnego” chyba, jeśli [dobrze] pamiętam, ale jako cywil. Miałam dwóch braci. Jeden, Andrzej Lucjan Drabiński – gdzie zginął, nie wiem, ale najprawdopodobniej w alei Szucha. Więziony był na Pawiaku. Na przesłuchania był przewożony w aleję Szucha. Na jednym z widzeń byłam z matką w alejach Szucha. Drugi brat, Zenon Wincenty Drabiński, który żyje, jest muzykiem – już na emeryturze, ale muzyk do końca jest muzykiem.

  • Proszę powiedzieć, jakie ma pani pierwsze wspomnienie z okresu okupacji? Jakieś obrazki?


Tragiczne. To znaczy gdzieś około w pół do piątej usłyszeliśmy strzelanie. Przeważnie na podwórku byliśmy, bo od podwórka mieliśmy ogródek.

  • Przepraszam, pani zaczyna już mówić o Powstaniu, tak? A ja chciałbym zapytać o jakieś wspomnienia z okresu przed Powstaniem.


Dzieci jak dzieci. Zbieranina z różnych podwórek, bawiliśmy się. Szczególnie taki dzień [pamiętam], kiedy był dzień pochmurny i sporo dzieci zebrało się na murku, który był zburzony w 1939 roku [od ulicy Królewskiej 9a]. Widok był z tego murku, co się dzieje w naszej bramie, Królewska 11. I zbieranina dzieci. Wtedy było: „Kolejno odlicz!” – któryś tam powiedział. No więc było nas jedenaścioro. Jeden chłopiec mówi: „Najmłodsza to nie wiem, ile ma lat, ale ja mam szesnaście”. To tylko tyle pamiętam. Ale byli [tacy, co mieli] po czternaście, trzynaście, może dziesięć. Tak sobie siedzimy, jak to dzieci, każdy coś tam mówi. Mnie było najtrudniej, bo byłam najmłodsza, najmniejsza i nie mogłam się tam wdrapać. Nagle któryś ze starszych mówi: „O, gości mamy”. Więc chciałam zobaczyć, co to za goście. Zobaczyłam i trochę się zniżyłam. To było gestapo. Przyjechało w tych czarnych mundurach i w naszą bramę weszli – żołnierze jako osłona starszyzny. Któreś z dzieci krzyknęło: „Kamieniami w nich”, to każdy jakimś kamieniem rzucił. Żołnierze dostali rozkaz wycofania się i wyłapania nas. Ponieważ tam pod 9a było kilka klatek, to każde z tych dzieci się rozbiegło i gdzieś tam ulokowało się u kogoś, u sąsiadów. Ja weszłam na drugie piętro, ale pani mówi: „Niestety, u mnie już komplet”. No więc schodzę na nóżkach na dół, a już słyszę... Na pierwszym piętrze jak byłam, to już słyszałam, jak rozbezpieczany jest karabin. Myślę sobie: „Jak zabije, to ja nie będę nic czuła albo – nauczona przez matkę wcześniej – dygnę nóżką i powiem: »Dzień dobry«”. I w tym momencie czyjeś ręce wciągają mnie do mieszkania. Przy schodach drzwi. Starsza pani, która już wnuczka ulokowała na podłodze, na kocyku – ten wnuczek mógł mieć półtora roku, około dwóch, nie wiem – w każdym razie zamknęła najpierw drzwi i zapytała: „Szybciutko, jak masz na imię?”. Ja mówię: „Bogusia jestem”. „Dobrze. Pamiętaj. Przychodzisz tu do niego bawić się codziennie”. Widocznie ludzie obserwowali te wydarzenia przez okna. Za chwilę – [żołnierze niemieccy] chyba wyczuwali, że te drzwi dopiero były zamknięte – łomot do drzwi kolbami, żeby szybko otwierać. Ta pani się nie spieszyła, tylko krzyczała: „Już, już otwieram”. Weszli do mieszkania, spenetrowali wszystko, [a] zasłony były wszędzie pozasłaniane. Pytają, z kim ona tu mieszka. Ona mówi: „Mieszkam z synem, synową”. – „A gdzie jest syn?”. – „Syn jest na uniwersytecie, bo jest wykładowcą. Synowa też tam gdzieś”. Wszystko. Wyszli. Przecież taka dziewczynka niewinna i dziecko to nie mieli [tu co szukać]. W każdym bądź razie żadnego z dzieci nie złapali. Ludzie byli tak zorganizowani, że zrobili to pięknie. Do domu wróciłam, to już była godzina czwarta. Jak się okazało, przyjechali do mojego domu. Zabrali z pakamery broń, tam gdzie Andrzej chował. Nawet ojciec nie wiedział o tym. Niestety. Jak przyszłam do domu – matka zapłakana, omdlała. Więc ja też zaczęłam ryczeć, bo ja bardzo Andrzeja kochałam. To było takie wydarzenie.
Jeszcze wcześniej... To już mówię o aresztowaniu go, bo to była wsypa. Gdzieś z okolic Grzybowskiej, gdzieś z tych okolic, nie wiem, skąd; z kawiarni [zabrali Andrzeja]. Było podejrzenie na jego dziewczynę, że mogła brać w tym udział, bo kiedyś, jak przyszła, to matka jej nawymyślała, ale to nieprawda, bo ona tylko przez przypadek przy tej kawiarni się znalazła. To jest fakt.

  • Przepraszam, podejrzenie było, że ona wydała?


Tak, że ona mogła. Ona była aktorką. Ale to nieprawda, bo jak rozmawiałam z sąsiadką, mówi: „Ja rozmawiałam z nią”. Nie wiem, nie dociekałam. Życie toczy się dalej.
Jeszcze wcześniej, jak Jędrek przychodził, bo Jędrek nie bywał już na noce w domu, to miał kolegę, bardzo serdecznego kolegę, który miał na imię Kazik, chyba Kazimierz Kot, nie jestem pewna, który ukrywał się u swojej ciotki na ulicy Focha. Tak się cieszę, że ta Focha jest, bo jak komuś kiedyś mówiłam Focha czy Fosza (nie wiem, jak to się mówi, Francuz to Foch), to zawsze: „Moliera” i ja kłóciłam się, że ta Focha była. I teraz przywrócona jest z powrotem. Tam były kamienice pięciopiętrowe. W miejscu, gdzie ciotka tego Kazika mieszkała, znaczy w tym budynku, w tej klatce – od sąsiadki to wiem – był jakiś oddział PAST-y. No więc Jędrek, [posłał mnie do Kazika Kota], ponieważ tam żandarmi byli – taki mały posteruneczek z jednego, dwóch żandarmów – nie mógł się kontaktować. Jeżeli miał jakiś gryps, to mi wsadzał w odzież. Ja brałam skakankę, przez cały plac [Piłsudskiego] sobie skakałam i na drugie piętro sobie wchodziłam. Tam już on [Kazik] mnie rewidował, odbierał [gryps].
Jednego razu niespodzianka. Poszłam, a tam gestapo od ciotki wychodziło. Jeszcze lepiej – Kazik tam był w tym domu, tylko oni go nie znaleźli, bo mieli taki wysoki, duży parapet i za ciężką kotarą był schowany. Tyle pamiętam. No wiec oni byli już bardzo zdenerwowani, bo to było tak, że byli na półpiętrze, jak ja wchodziłam z tą skakanką i się gapiłam. Dygnęłam [gestapo], ładnie „Dzień dobry” i poszłam. Jak zobaczyłam, że nikt nie wraca – bo gdybym zauważyła, że ktoś wraca z nich, to bym nie poszła, [Kazik i ciotka Kazika byli bardzo zdenerwowani], że w takim momencie [gestapo] wyszli – ja przyszłam. No i była mała awantura, kiedy chłopcy się zeszli, bo schodzili się przed akcją zawsze na jakieś tańce, popijali sobie winko, tańczyli. Jeden z kolegów mówi: „Jędrek, ona musi mieć pseudonim. Ja wystąpię o to do dowódcy”. Pokłócili się w ogóle między sobą. Jędrek mówi: „Była ostatni raz i więcej nie będzie”. Potem już areszt [był], tak że nie musiałam chodzić. [Mój brat Andrzej Drabiński, dwu, trzy krotnie wychodził na rozmowę do komendanta żandarmerii, przy ulicy Królewskiej 2. Jeden raz przed wejściem do budynku Królewska 2, wszczęli bójkę – mój brat i jeden z jego kolegów – tylko po to, by zostać aresztowanymi. I tak się stało. Mięli zbadać piwnicę, w których byli aresztowani ludzie. Porozumiewali się stukaniem w ścianę alfabetem Morsa. Pamiętam, bo biegałam po kryjomu przed rodzicami i do ostatnich okienek tych piwnic, Królewskiej 2, nosiłam zapałki, bo ludzie prosili o nie i o papierosy, które donosili starsi chłopcy, mimo, że żandarmi nieraz strzelali do nas. Ale kryliśmy się za filarami. Druga sprawa: brat utrzymywał kontakt z trzema pilotami ukraińskimi, którzy przychodzili co jakiś czas do naszego domu. Pośredniczyła nieraz moja matka. Czasami kontakt z pilotami miała na Karcelaku, aby przekazać gryps mojemu bratu, Andrzejowi. Jednego razu „budy” Niemców okrążyły Karcelak. Od pilotów dostałam dużą lalkę, matka kazała mi uśmiechać się i ruszyła ze mną na kordon gotowych do strzału Niemców. Coś do nich zaszwargotała, ja uśmiechając się płakałam. Jeden na drugiego spojrzał i rzekł: „bytte, bytte”. Prawdopodobnie matka coś mówiła o mnie, że grymaszę bo coś mnie boli. I tak wyszłyśmy cało z oblężenia Karcelaku. W „budy” (samochody ciężarowe) pakowali z łapanek ludzi… Pilotów nie aresztowali. Bo handlarze ich ukryli. Po aresztowaniu Andrzeja już nie przychodzili. – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo.]

  • Pani wspominała, że u państwa w domu znaleziono broń?


W pakamerze. Bo to była Królewska – było mieszkanie, jeszcze ogródek mieliśmy i za ogródkiem mieliśmy pakamery, sąsiedzi, w ogóle, każdy miał tam jakąś pakamerę. I z jednej z pakamer, i to nawet nie nasza pakamera, to była tak wolno stojąca, dużo broni zabrali.

  • Chodzi mi o to, czy nie tylko brat, ale szczególnie ojciec nie miał w związku z tym jakichś grubych nieprzyjemności.


Jak sąsiadki pytałam, to tam ktoś wynajmował folksdojczowi – Komorowski się nazywał – mieszkanie. Podobno właśnie dzięki temu Komorowskiemu nikt nie został zabrany.

  • Co do takiego zwykłego życia, czy pani pamięta, jak w ogóle radzili sobie rodzice ze zdobywaniem żywności...


Za okupacji?

  • Tak.


Szmugiel. Ojciec pracował w Banku Polskim i był dozorcą Królewskiej 11. U nas w podwórku była „Złota Kaczka” – oranżeria pod szkłem. Artyści [tam] występowali. Mira Zimińska, która mnie karmiła, jak nie chciałam jeść, też miała pokoik obok sąsiadów. Wielu, wielu aktorów. Zimińską też przecież aresztowali, stamtąd ze sceny [zabrali]. Ale Niemcy bardzo ją lubili. Jak tylko coś się działo, czy żandarmi, czy łapanka, to tam któryś ze starszych chłopaków zawsze – ponieważ to wszystko było szklane, to ona widziała nas, bo miałam w tym udział, ale starsi chłopcy dawali jej już znak umówiony – i ona wtedy mdlała na scenie. Antoni ją wynosił i już się ukrywała, tak żeby jak żandarmeria tam wchodziła [pani Zimińskiej tam nie było]. Tam w ogóle... No to tylko tyle.

  • To nie były legalne występy?


Legalne, tylko to było tylko dla Niemców – „Złota Kaczka”. A gdzie coś było legalne?! Nawet i legalne było nielegalne.
Jeszcze co do ojca. Ojciec, jak potrzebował mięsa, zakładał mundur bankowy, bo Niemcy bardzo respektowali mundur, i jechał do Stoczka po mięso. Jak wiózł walizkę z mięsem, to nieraz żartowali: Speck. A ojciec mówi: „Tak, Speck”. Ale nie rewidowali go, bo czapka bankowa, uniform bankowy. Bo to w ogóle było... Ojciec w młodości pracował u Czartoryskich, tam jesteśmy w księgach zapisani wszyscy. Potem, jak bank [to] przejął, to ojciec został w banku.

  • Znał niemiecki?


Ojciec? Nie. Matka. Matka trochę znała niemiecki. Trochę. Brat uczył się w liceum z wykładowym niemieckim, prawdopodobnie od niego się trochę uczyła.

  • Matka była w domu?


Matka była w domu. Nie pracowała. Tylko ojciec. Tu [w pracy] jedzenie miał, tam do kuchni poszedł.

  • Przejdźmy w takim razie do Powstania, do momentu wybuchu Powstania. Jak pani je zapamiętała, gdzie pani była?


Więc właśnie byliśmy... Ojciec zwykle obchodził sobie to podwórko gdzieś tam, prawdopodobnie w tej „Złotej Kaczce” za siatką, bo to siatka nas oddzielała od „Złotej Kaczki”.

  • Ojciec nie działał w konspiracji?


Nie. Ojciec nawet nie wszystko wiedział. Całą tajemnicę matka ze sobą zabrała. Ona tylko była powierniczką brata.
Gdzieś tak, nie wiem, w pół do piątej, tak myślę, że około w pół do piątej, strzelanina z placu Napoleona i matka bardzo poruszona. Gdzieś tak przed szóstą – alarm. Zawsze jak nalot miał być, to alarm, syrena wyła. Zawyła syrena. Ojciec przyszedł do matki i mówi: „Co to znaczy?”. A matka mówi: „Janek, tego nalotu już nie odwołają”. Ojciec mówi: „Zabieraj dzieci i jedź do Marty”, a ciotka mieszkała na Tarchominie przy Modlińskiej. Matka mówi: „To jest mój dom”. Zawsze w sobotę, w niedzielę matka zabierała nas i jechaliśmy do ciotki. Matka mówi: „To jest dopiero początek tygodnia, gdzie pojedziemy? Ja się stąd nigdzie nie ruszam”. I tak Powstanie nas zastało.

  • Co pani pamięta z tego okresu?


Przepraszam, czy mogę wrócić się jeszcze do alei Szucha.

  • Tak, proszę.


Organizacja matce załatwiała widzenia, jak brat był w alei Szucha.

  • Co to znaczy „organizacja”?


Nie wiem. „Organizacja”. On był „zorganizowany”. Nie AK w każdym razie. Boże, tyle do opowiadania, tłumaczenia w tym momencie, dlaczego wiem, że nie AK.
Na Królewskiej 1 byłam zaprzyjaźniona ze starszą panią i tam biegałam, żeby uprzyjemniać jej życie. Ponieważ miała pięcioro czy sześcioro dzieci i wszystko właśnie było w AK, ich w ogóle w domu nie było, no więc byłam jedyną jej powierniczką, że ona mi tam coś opowiadała czasem. Kiedyś poszłam ją odwiedzić i wszyscy byli u niej. Broń była porozkładana. Taki długi stół był. Ta matka coś powiedziała do jednego z synów, że Jędrek też jest, ale tu i tu, a on mówi, [spoglądając na mnie]: „Tak?! To jest nasz wróg”. Więc musiał być w jakiejś innej organizacji. I wziął pistolet, mówi: „Jesteś jedynym świadkiem...” – wyczytał tę regułkę. Oczywiście żartował, no ale ja się wcale nie bałam, bo miałam ich też za rodzeństwo jakieś dalsze. I tak się rozstałam.
Jak Powstanie wybuchło, ta pani była po operacji woreczka żółciowego. Podobno ją wynieśli do piwnicy. Koczowaliśmy Królewska 9 – 9a i 9 w piwnicach – i w tych pierwszych dniach zaraz... Wróciłam do Powstania.

  • No właśnie, mieliśmy mówić o alei Szucha. Jeszcze chciała pani coś powiedzieć.


Plączę się.

Matka zabrała mnie na widzenie w aleję Szucha. W domu uczyła mnie: „Jesteś niemowa. Nie wolno ci mówić, odzywać się. Cokolwiek by się nie działo, ty nie mówisz”. Dobrze – nie mówiłam. Po schodkach żeśmy poszły na górę. Tu była sala...
Przyszłyśmy, bo ja wiem, pół minuty za wcześnie. To wszystko miało być zgrane. Wiem, że matka się bardzo kuliła, bo [mojego brata, Andrzeja] bili w tym czasie, a słychać było już tam, bo myśmy stały parę schodków przed drzwiami. Później brata wyprowadzili. Po przeciwnej stronie był taki pokoik, były ławki i tam sadzali więźniów. Korytarz był prosto i w kształcie litery „L”. Żandarm, który go miał pilnować, to miał iść do końca korytarzem, skręcić, przy oknie się zatrzymać, wrócić, zapalić jeszcze tyłem papierosa i już wtedy miało nas nie być. Była jedna minuta tylko na to. Jak ja zobaczyłam brata zbitego, skatowanego, zakrwawionego, w ogóle, to tylko ja wiedziałam, co ja odczuwam.
Poszłyśmy. Schodzimy. Ze trzy, cztery schodki zeszłyśmy i leci na górę taki młody oficer i jeszcze sobie coś tam śpiewa, i jeszcze: Kinder, Kinder. Śpiewał sobie, ale dotknął się mnie – dotknął tu, pod brodę, jak dzieci się bierze i ja nie wytrzymałam: oplułam go, skopałam nóżkami i, niestety, otworzyłam polszczyznę: „Ty chamie, ty...”, tam jeszcze. Ale starszy oficer, który czuwał, który widocznie wziął łapówkę, wyszedł, no więc ten [młody] natychmiast stanął na baczność, a ja już powietrza nie mogłam złapać, bo chyba żeśmy co piąty schodek... Matka mnie szarpała. Przepustką żandarmom na dole tylko tak śmignęłam, do wagonu niemieckiego i żeśmy dojechały do domu. Aha, bo [młody oficer] kaburę otworzył – ja tak nie po kolei mówię. Kaburę otworzył, już za pistolet brał, tak że uniknęłam z matką śmierci. Jeszcze mówi: Polnisch? Pamiętam jak dziś. Straszne to było. A najstraszniejsze, jeszcze jako dziecko, jak mi się to przyśniło.


  • Czy państwo dowiedzieliście się, że pani brat został rozstrzelany?


Nie. Kontakt mieliśmy z jakimś Ukraińcem, który przychodził co jakiś czas do domu; dwa, trzy razy był. Kiedy przyszedł ostatni raz, przyniósł szczoteczkę do zębów, świętego Antoniego w chusteczce i mówi: „On wyjeżdża daleko, jemu już to nie będzie potrzebne”. Matka zaraz poszła do [proboszcza kościoła] Świętego Krzyża, zamówiła mszę, bo rozumiała, że to już koniec. Od tej pory już zawsze chodziła w czarnej sukience.

  • Wróćmy do początku Powstania, do ulicy Królewskiej.


Kiedy się rozpoczęło, kiedy już wiadomo było, [że Powstanie], nie pojechałyśmy do ciotki, tylko na drugi dzień czy w nocy – tego to już dokładnie nie pamiętam, czy w dzień czy w nocy, prawdopodobnie w nocy – zeszliśmy do piwnic. Na Królewskiej 9a długa piwnica była i tam siedzieliśmy. Bomby leciały, ale jeszcze nie bombardowały Królewskiej, tylko okolice. Chłopcy o przeciwnych kierunkach wpadli, no i chcieli strzelać do siebie w piwnicy. Moja sąsiadka, pani Czugalińska mówi: „Chłopcy, tu są i starsi ludzie, i dzieci. Nie róbcie tego tu. Jeżeli macie coś do siebie, wyjdźcie na podwórko i zróbcie to”. W tym czasie wbiegł... Przyszedł harcerz i już było rozporządzenie, że o jedną sprawę walczą, że mają [walczyć] po jednej stronie... Mieli strzelać, i zaczęli się całować.
Był tam też jakiś poeta z nami. Nie wiem, kto to był, bo skąd mogę wiedzieć, w każdym razie on pisał, tworzył wiersze, a ludzie mówili: „Takiemu jeszcze w takich warunkach chce się tworzyć”. Ale tworzył. Niestety, wena przychodzi wtedy, kiedy przychodzi.

  • Rozumiem, że to byli chłopcy z różnych...


Ugrupowań. Tak.

  • Z różnych organizacji – AK, AL, tego typu?


Tak. Tak.

  • Miała pani kontakt, widziała pani Powstańców?


Ja z Powstańcami nie miałam kontaktu, natomiast mój ojciec [tak].

Z Królewskiej musieliśmy przejść na Krakowskie Przedmieście, ale żeśmy się ulokowali w takim mieszkaniu – najpierw w mieszkaniu krawcowej – gdzie z naszego domu celowali do nas. Nasz dom dlatego nie został zburzony, bo siedzieli tam snajperzy niemieccy.

  • Dlaczego musieliście się przenieść?


Bo Królewska zaraz została zbombardowana.

  • A kiedy przenieśliście się na Krakowskie Przedmieście?


W pierwszych dniach. To wszystko działo się w pierwszych dniach. Na wprost naszego dachu strzelali do nas, to wszyscy kładliśmy się pod okno, bliżej, żeby kulki przeleciały. Było niebezpieczeństwo, że po prostu wybiją nas kiedyś, a poza tym już wiedzą, [że tam jesteśmy], bo jak się ruszaliśmy... Przenieśliśmy się na Krakowskie Przedmieście – nie wiem znów, numer 7 czy ileś – w każdym bądź razie tam, gdzie jest ASP, to było kiedyś PCK, zupę gotowało dla Powstańców. Tam na Krakowskim koczowaliśmy w piwnicy. Też tam [mówiono] coś, że ta piwnica była podlana benzyną po kilku dniach. Niemcy nieraz wkraczali, ale tylko przejrzeli. Jeszcze pamiętam, że tam na Krakowskim był pochowany mężczyzna, który został zabity przez Niemców na trawniku. Tam wewnątrz [podwórka] pochowali go mężczyźni. My z tych piwnic, jak ludzie poczuli tam benzynę, wyszliśmy na Krakowskie Przedmieście. Ale co się działo, to powiem, bo muszę wrócić do tego Powstańca.
Myśmy z matką przedostawały się tajemnymi drogami [do mieszkania na Królewską], gdzie miałyśmy klucz, bo ojciec był dozorcą, więc też miał klucz. Ojciec matce dał drugi klucz, że w razie czego, jak do domu będziemy chciały się dostać, to przez [furtkę w murze] ogrodu dojdziemy do domu. Matka brała tylko mnie i chodziłyśmy głównie po jedzenie. Wódkę, jakieś tam nalewki w teczkę bratu, temu Zenkowi, zapakowała, żeby tego pilnował. Ojciec jeszcze był w tam domu, jeszcze pilnował. Ukrywał się. Niemcy wchodzili, wychodzili. Kiedyś przybiegł Kazik – czyli Kazik brał udział w Powstaniu – strasznie rozdygotany, bo mówi: „Całą [kompanię], wszystkich rozwalili – mówi. – Nie wiadomo, gdzie kto jest”. On się zgubił ze swojej kompanii i mówi: „Panie Drabiński, ja trzy noce i trzy dni nie spałem”. Położył się na łóżko. On się położył na łóżko, a tu [tupanie]. U nas to od podwórka kawałek, dość długo trzeba było iść (tam zrobili teraz ulicę jakiegoś inżyniera). No więc ojciec mój słyszy kroki niemieckie, a on [Kazik] śpi. Zasnął jak za dawnych, dobrych czasów i chrapie w dodatku. Więc ojciec wziął jego broń – ponieważ ojciec w Legionach brał udział, więc umiał się obsługiwać z bronią – i wszedł pod łóżko, bo się bał. Mówi: „W razie jak wejdą, no to będę strzelał”. Ale oni, jak zwykle, obeszli „Złotą Kaczkę”. To wszystko. Powiedzieli, że w tych domach to na pewno nikogo nie ma i poszli. Wtedy dopiero ojciec Kazika zbudził. Nie wiem, co dalej się działo.
Jak z matką któregoś dnia przyszłyśmy po jedzenie, to samo było. Trzech oficerów niemieckich przyszło, ale tym razem przyszli do nas, do naszego mieszkania. Stał gdzieś tam patefon i płyty, bo [przy nim] chłopcy zawsze sobie tańczyli, a matka mówi: „Przyszłam jeść wziąć”. Aha, nie trzech; jeden [z oficerów niemieckich] wszedł, a tych dwóch wysłał bramą do Królewskiej, czyli najstarszy musiał być. Ten jeden nastawił patefon, chyba kolędę „Bóg się rodzi”, i mówi, żeby matka może to zabrała, bo i tak to wszystko będzie zburzone. Tak żeśmy z powrotem tajnymi drogami wróciły do schronu na Krakowskim.

  • Już potem nie szłyście na Królewską?


Nie, bo już nie było nawet jak. Jak mówiłam – piwnica była podlana benzyną i wszyscy bali się, że coś się stanie. Kiedy przyszli Niemcy, myśmy już stali na podwórku. Wyrzucili nas na Krakowskie, a tam okazało się – żywa barykada. Tysiące – nie wiem, dla mnie tysiące było, od wizytek, nie wiem, gdzie tam koniec był. Chodziło im – [Niemcom] o przebicie się do barykady na Ordynackiej, która była nie do przebicia. I ludzie stali. Ale ponieważ Powstańcy odbili czołgi... Jeszcze wcześniej matka – ja miałam nóżkę w gipsie – uprosiła Niemca i mówi: „Muszę jej gips zdjąć, bo się tam wszy zalęgły, więc muszę. Jeden bucik ma, a drugi w domu jest”. Nie pomyślała, żeby to wcześniej zrobić. I poszłyśmy, bo to przy Królewskiej było i żeśmy skręciły do domu, ale nie doszłyśmy, bo Niemcy strzelali do nas z [okien] Królewskiej 2 z pistoletu. W tym czasie czołgi już były podpalone i ludzie zaczęli się rozpierzchać każdy w jakąś stronę. Myśmy się znalazły w takiej grupie, że żeśmy obeszły cały plac Piłsudskiego dookoła i ktoś powiedział: „Wiecie co, najspokojniej to będzie w Ogrodzie Saskim”. No i weszliśmy do Ogrodu Saskiego. I tam się piekło zaczęło, bo „własowcy” [tam] byli. „Własowcy” przyszli, zabierali złoto, pierścionki, zęby złote. Taki był zegarmistrz, na Krakowskim Przedmieściu miał sklep i był w naszej grupie, miał złote [zęby], górę. Wszystkie zęby wybite, dziadek. Po tym wszystkim doczłapaliśmy – cały czas jeszcze matka była przy mnie – do Hali Mirowskiej.
Z Ogrodu wyszliśmy do Grzybowskiej i tak doszliśmy do Hali Mirowskiej. Przy Hali Mirowskiej były stoły nakryte białymi obrusami. Co niektórzy mówili: „O, tu chyba jeść dadzą”. Nie dali jeść, tylko wyciągali kobiety z szeregów. I wyciągnęli moją matkę. Ponieważ z sąsiadką, panią Czugalińską zawsze razem się trzymaliśmy, pani Czugalińska mówi najpierw: „Lećcie obydwoje za mamą”. No to jak obydwoje, no to pistolet od razu włożyli, [to znaczy przystawili]. Ktoś Zenka, mojego brata, do szeregu z powrotem wciągnął, a ja nic, tylko kurczowo trzymam się. No to też pistolet. Znów czyjeś ręce, obce zupełnie, bo to był już tłum ludzi tam, czyjeś ręce mnie w ten tłum rzuciły. On [Niemiec] strzelił już nad głowami. Już widocznie nie mógł wytrzymać, że nie wypalił we mnie, to nad głowami ludziom strzelił. Tyle widziałam matkę, jeżeli chodzi o Powstanie Warszawskie.

  • Orientuje się pani mniej więcej, kiedy to było?


Nie. Nie mam w ogóle [pojęcia]. Pogubiłam dni, czasu już wtedy nie liczyłam. Wtedy się liczyło, żeby przejść [kolejną drogę, gdzie dom się nie pali i nie lecą na nas gruzy].

  • Wiedziała pani wtedy czy potem, dlaczego matka była zabrana, w jakim celu?


Nie. Może starsi się domyślali, ale ja nie.

  • A później?


Nie, dopiero jak dorosłam, to mi powiedziała pani Czugalińska. Zresztą matka też tylko sąsiadom mówiła. Jeszcze ojca nie było, jak matka wróciła. Dalej to tułaczka po całej Warszawie. Z Hali Mirowskiej przeszliśmy na Wolę. Wiem, w jakimś kościele byliśmy.

  • Pani wtedy była z bratem i tą sąsiadką?


Tak. Już całą opiekę [sprawowała] pani Irena Czugalińska, która miała starszą od nas córkę. Marysia miała wtedy chyba z czternaście, piętnaście lat już, to w porównaniu ze mną już starsza. Marysia żyje. Pani Czugalińska opiekowała się Edmundem Zielińskiem, [Zenonem] Drabińskim, mną i swoją córką, czyli miała czworo dzieci do opieki. Edmund Zieliński mieszkał na Rybakach, ale w naszym domu mieszkała jego babcia i tam go zastało Powstanie. Też bez rodziców, bez nikogo, nie miał nikogo bliskiego.
Dalej Niemcy nas przegnali... Najpierw jeszcze – to też jest ciekawy moment – szliśmy poprzez walące... To nieraz na filmie [pokazują], że tu się wali, tam się wali. Trzeba było iść do przodu, bo z tyłu to samo groziło. Miotaczami zapalali, tak że nie nadążało się... Trzeba było iść do przodu – albo się wyszło, albo nie – bo do tyłu to samo było. Byliśmy przy cmentarzu, nie wiem dokładnie którym, ale myślę, że tu, przy Powązkowskiej, tak mi się wydaje. Szliśmy przy murze, grupa ludzi, nie wiem, trzydzieści, czterdzieści osób, nieduża grupa, a po drugiej stronie siedzieli Niemcy z karabinami i wymieniali ogień z Powstańcami na cmentarzu. Nagle: Halt, więc zatrzymaliśmy się i jeden z Niemców szuka: „Helga! Helga!”. Szukał swojej żony. I do mnie woła: Komm. Pani Czugalińska mówi: „Nein Juden. To jest Polka”. On jeszcze znów pyta, czy tam Helgi nie ma. Ona mówi: „Nie ma. Tu tylko Polacy są”. „To ona ma do mnie przyjść”. A ponieważ brat przy mnie stał, jemu [Niemcowi] się przywidziało, że to są jego dzieci. Ja byłam podobna do jego córki, a brat do jego syna. Mówi: „Ona musi do mnie przyjść”. No więc pani Czugalińska mówi: „Boguniu, powiedział, że jak nie pójdziesz do niego, to nas tu wszystkich zastrzeli. Szybko zmów paciorek i idź. Widocznie pan Bóg cię wybrał” – i tam takie trele morele. Ja nie rozumiałam, więc mówię: „Dlaczego paciorek mam mówić?”. – „A dlatego, że Pan Bóg tak każe”. No to zmówiłam „Ojcze nasz” szybko. [Pani Czugalińska] mówi: „A teraz idź”. Stąpam po tej jezdni, a kulki mi przed nosem latają, więc pani Czugalińska mówi do tego Niemca: „Jak ma pan ją zabić, to niech ją pan teraz zabije – bo ona też nie rozumiała jeszcze, o co chodzi. – Przecież i tak kulki latają. Któraś kulka w nią trafi”. To on podał komendę, żeby przestali strzelać. Niemcy przestali strzelać, to i Powstańcy przestali strzelać. Ja podeszłam do niego. Aha, przedtem leżałam płasko, bo pani Czugalińska mówi: „Połóż się płasko na jezdni”. No to się położyłam. Później, [jak żołnierze przestali strzelać], podniosłam się, podeszłam do tego Niemca. Patrzę, a on płacze i tak mnie obmacuje [po twarzy], coś tam pyta, ale ja nie rozumiałam. Dopiero przez ulicę krzyczy, że wychodząc z domu, zostawił dwoje małych dzieci i on jest pewny, że ja jestem jego córką, a brat jego synem. Dał mi taką ćwiartkę chleba, konserwę z marmolady i konserwę mięsną i wróciłam tam i na jego oczach musiałam jeść. Troszkę zjadłam i pani Czugalińska mówi: „Wszyscy nie jedliśmy, a ciebie brzuszek zaboli, jak za dużo zjesz”. Miała rację. „Pokaż mu, że już nie możesz”. Ja mówię: „Ja już nie mogę”, pokazuję. Powiedział: „Dobrze, ale jak dalej pójdziecie, to za jakiś czas musi też zjeść”. Jeszcze ona mu tłumaczyła: „Jak ona się teraz za dużo naje, to ją brzuch rozboli i co ja z nią zrobię”. On mówi: „Dobrze, ale jak dalej pójdziecie, to żeby znów jadła”. Tak się rozstaliśmy z tym Niemcem. To było takie... Mówię, że wrogowie też potrafią karmić.
Potem byliśmy w kościele na Woli. Potem nas wyrzucili i zostawili samych mężczyzn. Czasowo nie mówię, bo nie wiem, czy parę godzin, czy... To się tak szybko wszystko działo. Koczowaliśmy w kamienicy, gdzie po niemiecku napisane było: „Nie ma min”, w takiej bramie dużej, jakaś tam była kamienica, a dalej były pola już, czyli gdzieś to musiało być na dalekiej Woli.

  • Przepraszam, brat był z wami?


Cały czas – pani Czugalińska, jej córka, niania Marysi, [Edmund Zieliński, mój brat] Zenek, ja.

  • Ile miał lat Zenek?


Zenek [jest] cztery lata ode mnie [starszy], czyli jedenaście. Dziesięć, jedenaście lat miał. Mundek trzynaście, czternaście, bo też starszy był. My tu z tej Królewskiej żeśmy się trzymali. Obok nas obcy ludzie, inni, bo to stale ktoś albo odpadł, albo dołączył. Różnie to było.
Koczowaliśmy w tej kamienicy. Ludzie jak ludzie – chodzili, grabili mieszkania, to zabierali, tamto. A mój brat tylko pilnował tej teczki, co ją mama [dostała]. Szkolna teczka. Mówi: „Pamiętaj, jest skórzana. Masz ją pilnować i zawartości tej teczki”. I on tylko tego pilnował. Kiedyś słyszę taki dialog brata i Czugalińskiej: „Pani Czugalińska, jak ci ludzie mogą [tak] chodzić? Rabują, grabią. Przecież tu może kiedyś ktoś wróci”. A ona mówi: „To co ja zrobię? Takie życie jest”. Tłumaczyła mu. A on mówi: „Nie”. Ale któregoś razu poszedł i przyniósł pelerynę. „Wiesz Boba – bo Boba mnie w ogóle w domu nazywali. – Wiesz co, Boba? Może przyjdzie nam pod gołym niebem koczować, to tą peleryną się nakryjemy, to nie zmokniemy tak”. Akurat te dni były takie słoneczne, takie piękne.
W bramie był smród, bo ludzie się tam załatwiali, bo wyjść nie można było. Wszystko tam było. Jeszcze tej nocy, kobieta gdzieś tam o trzeciej czy czwartej rano urodziła dziecko. I ona tak bliżej bramy siedziała z tym dzieckiem, karmiła czy nie karmiła, nie wiem, w każdym razie tam siedziała.
Wszyscy żeśmy stali po trochu... Gdzieś tak może było w pół do szóstej, bo już było widno, brat...

  • W którym to było miejscu?


To było gdzieś na Woli, ale nie wiem dokładnie. I pani Czugalińska też, bo pytałam ją. Starsi ludzie nieraz... Mówi, że ja pamiętałam więcej z Powstania jak ona. Może inne myśli chodziły jej [po głowie].
Przychodzi brat mój do pani Czugalińskiej i mówi tak: „Pani Czugalińska, ten dom jest podminowany”. – „Szczeniaki, uspokójcie się. Co chodzicie tylko i zaglądacie, co jest?”. – „Pani Czugalińska, ten dom jest podminowany! Widzieliśmy miny”. – „Nie. Niemcy nie kłamią, a jest napisane, że nie ma min”. Ciśnienie u mojego brata rosło, bo to chłopak, widocznie widział te miny i tak w pół do szóstej bierze mnie taką śpiącą za rękę, i mówi: „Chodź Boba. Jak mamy zginąć w tym smrodzie, to niech te katiusze – bo to latały już katiusze [z Pragi] – nas rozerwą. Ja mam dość tego”. Doszliśmy tylko do brzegu. Ja znalazłam się w epicentrum, bo mnie niosło podobno gdzieś z osiemset metrów. Wybuchły miny. Czyli dzieciaki miały rację. Ta kobieta, [co nad ranem urodziła] to zginęła, a dziecko miała przy sobie i to dziecko uratowali, bo tam mężczyźni przystąpili do odgruzowywania. To już z opowiadania wiem. A ja? Po mnie to tam musieli maszerować chyba z kilometr, tak powiedziała pani Czugalińska, więc mówię tak w przybliżeniu. Byłam nieprzytomna, leżałam. Obudziłam się dopiero, ocknęłam w takim punkcie sanitarnym niemieckim, gdzie komuś kulkę wyjmowali z pleców. Potem to już był [obóz w] Pruszkowie. [Tam nas umyto i dano coś do zjedzenia].

  • Pani Czugalińska poszła z wami czy została w bramie, jak pani z bratem wyszła?


Mówi: „Szczeniaki kręcą się, wiercą”. Ona [nie] wiedziała... Ja ją pytałam po latach. Ona mówi: „Wiesz co, ja nie wiem, dlaczego ja się podniosłam i szłam z wami. Ja tylko wiedziałam, że nie mogę was stracić i że wy nie macie nikogo już, i że ja muszę być z wami” – bo my tak dobrze byliśmy zżyci ze sobą, bardzo dobrze. Zginęłaby. „Ja tylko jedno wiedziałam, że nie wolno mi was [spuścić z oka]. Żebym ja nie wiedziała, co się z wami dzieje”. I ona mówi: „Ja nie wiem dlaczego, ale z Marysią też ruszyłyśmy”. Też ich wyrzuciło, a mnie najdalej poniosło.

  • Mundek też przeżył?


Też.

Sprawdzałam na Starym Mieście. [Wysłałam Edmundowi] dokumenty niemieckie pocztą, bo miał taki adres, że nie mogłam do niego dotrzeć. Tam pani docent Żarska też chciała do niego dotrzeć, też nie mogła go zastać. Mieszkał na Małej, od Szwedzkiej odchodzi taka ulica. W każdym bądź razie nie mogłam, mimo że mieliśmy adres z biura adresu.

  • Wracamy do Pruszkowa.


Tak, Pruszków. Pruszkowa to mało pamiętam. Z opowiadania wiem, że już tam umyliśmy się, że umyli nas. Jakieś jedzenie dostawaliśmy na pewno, kromkę chleba i coś tam – to już coś było. Potem w wagony nas zapakowali i chyba – bo też nie jestem pewna – wysiedliśmy w Oświęcimiu – najbliższa stacja, bo to było jeszcze w Polsce, nigdzie więcej obozu nie było po drodze stąd. Przyszedł rozkaz, żeby wysiadać i rozbierać się do naga. Powstała taka konsternacja: mężczyźni, kobiety, dzieci. „To nic, do naga!”. Wszystkie bagaże [trzeba było zostawić]... Ja tam wtedy zrzuciłam moje dwie parasolki, a brat swojej teczki pilnował, nie rzucił. Za chwilę na motocyklu przyjechał jakiś Niemiec: „Weg, z powrotem. Nie rozbierać się, tylko z powrotem do wagonów”. Tak to myśleliśmy, że chcą nas znów wykąpać. Ludzie tam tłumaczyli, że myśmy się dopiero myli, bo byliśmy w Pruszkowie. Jak teraz opowiadam, już znam, jaka byłaby to kąpiel, a oni już chyba nie nadążali palić, dlatego nas z powrotem zapakowali. Bergen-Belsen był naszą metą.
Po drodze w pociągu straszna ilość ludzi. Pani Czugalińska zawsze tam dyrygowała. Mówi: „Słuchajcie – do ludzi mówi – jak wsiadacie, to ręce tak brać [łokcie na boki], bo wtedy będzie więcej luzu”. Ale na jakiejś stacji jak docisnęli, to już [było] branie rąk, bo połamane byłyby. A w pociągu chłopcy nieraz wyskakiwali po wodę, bo jak pociąg wolno jechał, to tam doszli. Taką deseczkę tam ludzie wyrwali. Jak stacja czy pociąg się zatrzymywał, to zatykali tą deseczką [dziurę], a tak to można było obserwować i ewentualnie chłopcy mogli wejść. W jakieś naczynka, butelki, jak woda była, to tę wodę przynosili.
[…] Były cały czas pod bombami. Ja ciągle pytałam: „Zeniu, a co to tam jest?”. – „Wiesz – mówi – to jabłka spadają z nieba”. Rozumiałam, że to bomby, ale nie na tyle, żeby wiedzieć porządnie.
Zdarzyło się pewnego razu, że kobieta w pociągu urodziła dziecko, a w miseczce było tylko trochę wody, więc i to dziecko musiało być w tym obmyte, i co tylko… A mnie się chciało pić. Wody nie było, bo tak jakoś już nie mogli wyskoczyć po wodę, i mówię: „Napiję się tej wody. A co, że brudna, ale się napiję” – bo ja już nie mogłam wytrzymać. I raz spróbowałam, ale pani Czugalińska czuwała. „Boguniu, nie wolno, bo byś umarła”. A ja myślę sobie: „Będę udawać, że śpię, a potem, jak ona uśnie, to się napiję tej wody”. I tak zrobiłam. Ona spała, już była pewna, że ja też śpię, bo miałam oczka zamknięte. Tak trochę, odrobinę [tej wody się napiłam], ale ona czujnie spała, więc zauważyła. Zaczęła płakać, zaczęła rozpaczać: „No to Bogusia nam tu teraz umrze. Może ktoś ma jakąś wódkę, jakiś spirytus, cokolwiek?”. Nikt nie miał, a mój brat, [Zenek] się odzywa: „Ja mam”. On miał tam ajerkoniak, miał spirytus. Matka zapakowała mu w tę teczkę. Ten spirytus poszedł w obieg i w naszym wagonie nie było tyfusu, bo wszędzie tyfus panował. Jak zobaczył [brat], że chodzi o ratunek, że ja mogę umrzeć... Mnie tam dała jakąś dawkę, to prawdopodobnie potem usnęłam. Powiedziała, że każdy dostał naparstek, kto był w wagonie. Uratowała nas od tyfusu.

Potem Bergen-Belsen. Też nie pamiętam przyjazdu, już tylko pamiętam beton, słomę. Strasznie tam było. Ona [Czugalińska] chodziła do pracy. Mówi, że jakieś kamienie, coś tam nosiła. Ciężko. To była kobieta z inteligencji, ona nieprzyzwyczajona była do takich prac. A tam! Przyzwyczajeni mieli ciężko.

  • W jakim ona była wieku?


Czugalińska? Bo ja wiem, tak w wieku mojej matki, to gdzieś miała czterdzieści cztery lata, myślę. Chyba tak. Zapłakana wracała. Nie wiem, jak z chłopakami, ale mnie to w słomę zagrzebywała. Mówi: „Nie ruszaj się, dokąd ja nie wrócę”. Tak że ja takiego życia na zewnątrz niewiele znałam. Natomiast co się działo wewnątrz! Potrafili hitlerowcy przychodzić we trzech i strzelać, w nocy, o północy na przykład. Raz jak tak strzelali sobie, to kulka gdzieś tam koło mnie wpadła. Ja byłam zagrzebana. „Ojej, Bogusiu?”. A ja się nie odzywałam. „Chyba w Bogusię trafili, bo się nie odzywa”. A ja mówię: „Nie, żyję, jestem”. Mówi: „To dobrze”. Później poszli, jak tam nikt się nie odzywał. Nie wiem, jak tam były... Były wypadki rannych.
W każdym bądź razie rozkładali stoły do bicia numerów. No więc [Czugalińska] mówi tak: „Wy ustawiajcie się zawsze na koniec. Jak ktoś dojdzie, wy zawsze na koniec. Nie spieszcie się”. Ja nie wiedziałam, co to znaczy, a brat mój mówi tak: „Wiesz co, to nie boli. To tak jak ospa, jak do szkoły się idzie. Zobaczysz, to tak, o, będziesz miała taki znaczek”. Też nie zdawał sobie pewnie dobrze sprawy. Ale w tym czasie to dopiero zaczynali, a było tych ludzi, a było.
Raz, w południe przywozili takie gary. Tam była zupa. To miało się nazywać zupa – to jakaś woda, może z brukwi, nie wiem, bo ja nie pamiętam, na ten mój wiek nie mogę ocenić, co to była za zupa. I jedną pajdkę chleba się dostawało. To raz dziennie tylko. Ale moja pani Czugalińska sobie poruszyła ząb, tak że spuchła. Obwiązała się, poszła do dentysty. On się jej pyta, po co przyszła. Ona mówi, że spuchła. Kazał jej usiąść na fotelu, pielęgniarkę gdzieś tam wysłał, żeby wyszła, usiadł tak przy niej, wziął taboret tak i mówi: „Pani Czugalińska, z czym pani do mnie przyszła?”. A ona mówi: „No ząb, ale i brzuch mnie boli. Nie wiem, co mi jest. Jestem chora. Tu tak ciężko się pracuje, ja mam czworo dzieci”. A on mówi tak: „To ja pani powiem, po co pani przyszła. Pani sobie ten ząb sama obruszyła, a z brzuchem to niech pani nie udaje, bo weźmiemy panią do szpitala z podejrzeniem o tyfus, a co będzie z dziećmi? Tu przychodzą – tam, w takim a takim dniu. – Zapotrzebowanie mają na ludzi do pracy i pani w tym interes, żeby pani się dostała. I dał jej na jakieś dwa, trzy dni – dwa dni – zwolnienia od tych robót. Znów pamiętam tłum ludzi pod plandeką – tłum, nie wiem, nie umiem określić dziś, czy to pięćset ludzi, czy trzysta. No to tak: jeden bierze dwoje, jeden troje. Nagle trafił się Niemiec, który bierze sześć, siedem, osiem. My stoimy na końcu, a on gdzieś tam. Czugalińska wtedy już po niemiecku do niego krzyczy, że ona musi dostać się do tej pracy. Jako dziesiąta, ostatnia, dostała się, wziął ją. Dziesięć dorosłych osób wydobył z tego obozu i pięcioro czy sześcioro dzieci, bo tam też inni jeszcze mieli [dzieci]. To o te dzieci do komendanta obozu – to już z relacji pani Czugalińskiej wiem – gdzieś tam od dwunastej do godziny szóstej wieczorem [ten Niemiec] wchodził i wychodził. Zapalał papierosa, pospacerował i z powrotem wchodził do komendanta, bo jemu [komendantowi] wolno było do dziesięciu osób [puszczać], rolnicy nie potrzebowali zresztą utrzymywać ludzi, tak teraz myślę. O te dzieci tak walczył, żeby te dzieci... Mówi: „A co ja z dzieci będę miał za pracowników?”. A on brał do fabryki cukru, do Dinklar, taka miejscowość, teraz na mapie jej nie ma, ale w ogóle na mapie przedwojennej jest Dinklar. To była wioska, cukrownia. Tam żeśmy się dostali. Najpierw byliśmy w takim budynku murowanym, na piętrze. Sala olbrzymia. Potem nas przenieśli, z boku fabryki, bo znów brali Anglików do tych robót i oddali salę dla Anglików, mężczyzn.

  • Przepraszam, ten Niemiec chciał wziąć dzieci, czy nie chciał wziąć dzieci, bo nie zrozumiałem?


Chciał, tylko komendant liczył, że to piętnaście osób czy szesnaście, nie dziesięć. Jemu nie wolno było, [oddać więcej niż dziesięć osób]. Tyle godzin... Jak rozmawiałam z panią Czugalińską, ona mówi: „Wiesz co, ja podziwiam tego Niemca. Chyba że on tam coś jadł albo pił u tego komendanta, bo tu tylko papierosa zapalał. Wchodził, wychodził co jakiś czas”. Pertraktacje o te dzieci. W każdym bądź razie, wszystko się udało i byliśmy tam w Dinklar. Pani Czugalińska tam pracowała przy takiej maszynie – jakby odpady, nie wiem, jak to się nazywa, [może wysłodki?] Worki... Ciężka praca. Pracowała po dwanaście godzin, bardzo ciężko. Marysia pomagała, a chłopaki [pracowali] u bauera. Mój brat i chłopaki u bauera to przynosili, a ja siedziałam zamknięta cicho. Przynosili mi tam gruszki, jabłka, jajka, co można było, co tam było możliwe, co dostali. Ta wioska to były lagry różnych zawodów i różnych narodowości – i Francuzi, i Anglicy. Cała wioska w lagrach była. Znaczy to były stalagi, bo tam na pewno byli [jeńcy różnych narodowości].
Niedaleko tej fabryki nie było dnia, żeby angielskiego samolotu nie strącili Niemcy. Bo były naloty. Tak jak chmura czarna się nasuwa, tak stal srebrna nasuwała się na niebo i Niemcy wtedy uciekali. [Naloty angielskie]. Mieli zbudowane niesamowite bunkry. Te bunkry były jak domy, a Polacy stali i machali chusteczkami, żeby wiedzieli, że tu są inni ludzie. Zawsze jeden samolot został strącony. Najczęściej brali do niewoli pilota, a niektóry sobie odbierał życie ostatnią kulką.

  • Długo pani tam była? Do wyzwolenia?


Nie. Tenże Niemiec, który nas tam zaprowadził, przyszedł pewnego dnia. To znaczy on co jakiś czas przychodził z przedstawicielami... Międzynarodowy Krzyż...

  • Czerwonego Krzyża, tak?


Tak. Przychodzili, sprawdzali, czy jest czysto. On nas zawsze uprzedzał. To był nietypowy Niemiec. Przyszedł i mówi tak do pani Czugalińskiej: „Zostałem skierowany na front wschodni. Mogę wam przysłać samochód i wracacie do Polski”. Wyznaczył dzień, godzinę. „Jak nie skorzystacie, to już nie wrócicie do Polski”. No więc: „Tak, oczywiście, wracamy do Polski”. O co tu chodziło? – O piątej rano musieliśmy wyjechać. Minęliśmy ten most i most poszedł w górę, czyli tam też był jakoś zorganizowany.
Powrotu do Polski nie pamiętam. Są różne zdania Marysi, Czugalińskiej. Mój brat to w ogóle nic nie pamięta. Mówię, że muzycy to chyba już w ogóle mają odloty. On nawet tych stołów nie pamięta w obozie. Ja mówię: „A pamiętasz, jak mi tłumaczyłeś, że to tylko...”. Nie pamięta. Trudno. Tak mają muzycy, bo on od dziecka grał. Zresztą drugi, Andrzej Lucjan, muzykalny też, bardzo ładnie grał na fortepianie. O czym...

  • Mówimy o powrocie do Polski.


Tak. W każdym bądź razie 31 grudnia byliśmy już w Krakowie. Pani Czugalińska nie miała na nas żadnych dokumentów. Na Marysię, [swoją córkę], miała, na nas nie. Przekazała nas do sióstr, które tam prowadziły kiedyś RGO – to tam chyba, gdzie papież nocuje, na Franciszkańskiej. Tak, bo jak byłam ze szkolną wycieczką, to pamiętam, bo miałam za karę zamiatać to podwórko i szklane drzwi [pamiętam]. Ale ponieważ Kraków był jeszcze niemiecki, więc siostry nas wywiozły saniami, przykryci byliśmy. Harbutowice, miejscowość w górach. Tam żołnierki prowadziły dom dziecka, taki dla dzieci bez rodziców. Dużo było tych dzieci. Tam były normalne zajęcia. Dzieci mogły się trochę uczyć, które mniejsze, to zajęcia przedszkolne. A Niemcy sobie jeszcze na nartach jeździli w kombinezonach.

  • Tam byliście we trójkę czy w dwójkę?


W trójkę już. Na Marysię miała [papiery pani Czugalińska]. My już w trójkę, tylko Zenek, Mundek i ja w domu dziecka. Bardzo fajnie było. Powiem, że bardzo miło wspominam, bo tyle piosenek, tyle różnych wiadomości. Tam Halka była kierowniczką tego całego domu dziecka. Nie wiem, czy do końca była, ale później to była jako pułkownik na Królewskiej 2, tu gdzie mieszkają żołnierze, oficerowie. Widziałam ją, ale była taka sytuacja, że nie mogłam jej zagadnąć. Natomiast jednej pani w Świdrze przyglądam się i przyglądam. Jak ona miała na imię... Halka to była kierowniczka, ale nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć imienia [tej drugiej]. To było w przychodni, pielęgniarką była. Jest na pewno gdzieś tam albo nie ma tej przychodni w Świdrze. Ja mówię: „Proszę pani, czy pani nie ma tak na imię?”. Ona mówi, że tak. Wanda! Ja mówię: „Czy pani nie ma na imię Wanda?”. – „Tak, a o co chodzi?”. Ja mówię: „Czy pani pamięta Harbutowice, góry, dom dziecka?”. – „A wie pani, to tak stara historia…”. I też zaraz lekarz ją wołał. Nie mogłyśmy porozmawiać. No życie, po prostu [toczy się dalej].

  • Do końca wojny była pani tam właśnie? W tym domu dziecka?


Dokładnej daty nie pamiętam. W każdym bądź razie tak: najpierw była Warszawa wolna – to pamiętam, któryś chłopak poduszkę rozpruł, pełno pierza było, żeśmy zbierali to pierze – a potem Kraków był wolny, nie pamiętam, w jakim miesiącu. Moja starsza kuzynka, Stasia ze [Stoczka], która opiekowała się zawsze mną, jak trzeba było, przyjechała po mnie i mówi, że mama żyje i jest w Warszawie. Tak, to już musiało być po zakończeniu wojny, z tym że to było jeszcze tak... Jeszcze wcześniej ten dom stał na linii frontu, czy białoruskiego, czy ukraińskiego – nie wiem. W każdym razie już przyszli żołnierze radzieccy do pani Halki, już tam wszystko planowali, przenoszenie tego domu w bezpieczne miejsce, bo tędy front miał przechodzić. Akurat na tej linii dom był. Ale akurat tego już nie przeżywałam, tych przenosin, bo już ta Stasia, [najstarsza siostra cioteczna] – czyli już musiała być końcówka wojny – przyjechała po nas, wszystkich troje zabrała: [mnie, mojego brata Zenka i Edmunda Zielińskiego].

No koszmar to był, te pociągi i w ogóle. Jeszcze żołnierze tam po drodze, na tych stacjach… To już zresztą takie mniej ważne. W każdym razie, ważne jeszcze później jest, że wysiedliśmy na dworcu towarowym na Towarowej, a ja zaczęłam tupać nóżkami. „Gdzieś ty mnie przywiozła?! – mówię: to nie jest Warszawa! Ja chcę do mamy! Ja chcę do domu!” – krzyczałam. A byłam głucha. Byłam głucha po tych przeżyciach... Prawdopodobnie impet tych min. No więc krzyczałam. „W domu ci powiem – mówi – a teraz idź, poznasz. Tu nie poznajesz, ale jak będziesz na placu Napoleona, to poznasz. Tam – mówi – teraz taki wariat się buja na takim [pałąku]”, bo autentycznie tak było. Jakiś wysoki mężczyzna, który był niespełna rozumu, on się na takim pałąku bujał. To wszystko wisiało, ludzie się bali, że on spadnie. Już plac Napoleona poznałam, ale Mazowiecka [chodniki] zasłane, groby, groby. Jeszcze leżały szczątki rąk, ciał ludzkich. Tu, róg Mazowieckiej i Traugutta – taki zsyp różnych i ciała ludzkie, takie szczątki. To było straszne. No i później [szłam] Królewską, no to oczywiście wszystko już znałam. Matka nie była w naszym domu, bo Rosjanie dziurę zrobili w ścianie, tak że u sąsiadki nocowała, pani Mućkowej. Zresztą jej syn brał udział w Powstaniu jako mały Powstaniec. Szesnaście lat miał. Brał udział na Starówce, stracił oko.
Brat od razu tulił się do matki, całował, płakali, a ja jak się wbiłam w futrynę, tak nie mogłam przejść kroku i tak sobie myślę: „Ja na tę kobietę mam mówić »Mamo«? To nie moja mama”. Ja matki nie poznałam. Chuda. Przecież to był szkielet tylko i jeszcze ta czarna sukienka. Okropne. Dopiero brat chwycił mnie za ramię i mówi: „Chciałaś do mamusi, to idź do mamusi teraz”. No i matka mnie zaczęła całować, ja zacisnęłam zęby, oczy.


I tak krótko trwało, bo matka już niedługo umarła. Jeszcze kolega ojca wrócił [z obozu w Auma], bo ojciec był w Auma w Turyngii w obozie. Wrócił [ojca] kolega pierwszym transportem i powiedział, że ojciec żyje, bo tamtą strefę zajmowali Amerykanie. Mówi: „Jedzie, pani Drabińska”. I matkę podniosło to na duchu. Ale matka wróciła jako morfinistka. Robili na niej doświadczenia. Dokąd można było w aptece morfiny dostać, to się jeszcze jakoś trzymała. Później był zakaz i umarła. Trzydziestego pierwszego lipca umarła. Ojciec wrócił gdzieś tak dopiero [koło] 20 sierpnia.

  • Czyli już się nie spotkali?


Już się nie spotkali. Matka jest pochowana... Z banku dostała trumnę, ale jest pochowana w zbiorowej mogile. PCK chowało razem w mogile zbiorowej na Bródnie. [Jeszcze jedna sprawa. Niemiec, który wydostał nas z Bergen-Belsen i zabrał do fabryki cukru w Dinklar z frontu wschodniego, napisał list do księdza proboszcza parafii Świętego Krzyża w Warszawie. W ten sposób, nasza matka uzyskała od księdza wiadomość, że przebywamy najpierw w Krakowie u sióstr, potem w Harbutowicach. Niemiec, zapytał najpierw zakonnice w Krakowie o parafię do której należała nasza rodzina. W liście do proboszcza napisał, że przebywamy u zakonnic w Krakowie. Proboszcz wysławszy zakonnicę do Krakowa, po jej powrocie dowiedział się, że przebywamy w domu dziecka w Harbutowicach. O tym powiadomił naszą matkę. Doszłam do wniosku, że nie wszyscy Niemcy są faszystami i nie wszyscy Polacy folksdojczami. Są ludzie i zwierzęce oblicza ludzi. – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo]

  • Z czego to wynikało, że w zbiorowej mogile?


Rodziny nie było widocznie stać, kuzynów, na opłacenie grobu, co im wytykam do tej pory. Ale ja mam w Otwocku pomnik ojca i tam symbolicznie umieściłam matkę i brata, Andrzeja, tego z alei Szucha, chociaż nie wiem, gdzie zginął.

  • W jakim stanie wrócił ojciec?


Ojciec wrócił zamożny, że tak powiem.

  • Zamożny?


Zamożny, no, bo Amerykanie [wyzwolili obóz w Auma]. Z walizkami. Tak że różne koce amerykańskie, ubrania. Matka wróciła [jako] szkielet. Dobrze że wróciła, że jeszcze zobaczyła nas.
Spałam z matką, jak umarła. Mówię: „Wiesz, Zenek, tak zimno jest”. A on mówi: „Z mamą śpisz i ci zimno?!”. Ja mówię: „Mama zimna” – i on chyba się zorientował i mi mówi: „To ja pójdę, zaraz was rozgrzeję”. Doszedł i mówi: „Uciekaj stąd”. A ja mówię: „Nie, bo mi jest zimno”. „Ale wiesz, na moim łóżku jest tak ciepło. Ja tam zagrzałem, bo wiedziałem, że ty będziesz chciała tam pójść”. I poszłam położyć się tam. Rzeczywiście było cieplutko. A on mówi: „Zobacz, ja zaraz mamę ogrzeję”. Widocznie jeszcze tam [pokazuję klatkę piersiową] sprawdzał. Sąsiadów zaraz zawołał.

  • To było bardzo rozsądne.


Bardzo. Tak. Te dzieci z tamtych lat to, myślę, inna mentalność, inny bieg tam… Zresztą to wszystko szybko się działo.

  • Pani wspominała o jednym wątku dotyczącym brata, z okresu konspiracji, czyli o wątku szpiega, tak? Bo taki był najprawdopodobniej powód aresztowania.


Tak myślę. Była potańcówka. Zeszło się tych chłopców jak zwykle, nie wiem, czy dwunastu, czy piętnastu, czy iluś. W każdym bądź razie Kazik był. Kazik to zawsze był. Kazik to był, jak brat. Jak sobowtór [Andrzeja]. Oni wszędzie wszystko o sobie wiedzieli.

  • Kazik to był kolega?


Kolega. To jest ten, co się ukrywał. On się ukrywał, bo znów jego ojciec też był aresztowany. Kazimierz Kot chyba się nazywał, bo ojca kiedyś pytałam. „Kot” – a ja sobie myślę: „Tam, Kot” – [z lekceważeniem], ale takie nazwiska też są.
Tańczyli – ja też tańczyłam, przecież ja nie omijałam tańców – i nagle do mojego brata odzywa się jeden z kolegów, ale ja go pierwszy raz widziałam. [Jeden z kolegów mówi]: „Jędrek – bo Jędrek na Andrzeja mówili – a skąd on zna pseudonim? On idzie z tobą na akcję?” . „Nie”. I on się zaczął tłumaczyć: „Nie no, bo wiecie, ja nie wiem, jak ja miałem powiedzieć, czy odważny, że on tu nas przyjmuje, że śmiały, że jest taki miły…”. Tyle padało słów. Tak że nie wiem, które powiedział do brata. Ale matka moja jeszcze przed śmiercią zawołała mnie. Na brata to machnęła ręką. Powiedziała: „Tobie to nie powiem, ale ty chodź do mnie. Zapamiętaj tylko jedno słowo” I po cichu mi powiedziała. Chyba „Dobry”. Ja mówię [do mamy]: „Tylko tyle?”. „Tak, zapamiętaj to słowo”. Nie zapamiętałam. Ale tak myślę, że mógł być to jego pseudonim – „Dobry”. Chociaż oni na akcje zmieniali sobie. To tyle.

  • Jak pani dziś, po latach patrzy na samo Powstanie? Z czym się pani kojarzy?


Władcy tego świata zawsze, przeciwni pewnej narodowości, to chcą zniszczyć kwiat inteligencji. Już od Nabuchodonozora to się dzieje. Nabuchodonozor też jak brał w niewolę, to brał kwiat inteligencji i wtedy on sobie wychowywał ich. To samo tu. Kwiat inteligencji zginął w Powstaniu. A to, czy ono było konieczne, czy nie, to nie mnie osądzać. Jedno wiem, że to było coś takiego jak wrzód na pewnej części ciała, że to musiało pęknąć w jakiś sposób. No wiemy, jacy są nasi władcy.

  • Czy Powstanie pozostawiło w pani jakiś ślad?


Tak.

  • W przekonaniach? Postawie?

 

Ślad… Warszawę można odbudować. Ona jest odbudowana, choć niezupełnie, bo jeszcze stoją szkielety. Ale naszych mózgów nie da się całkowicie odbudować. Już pomrzemy z tym, co [pozostawiło trwały ślad w naszym ludzkim organizmie].
W 1973 roku ja znalazłam się na Marszałkowskiej przy Żurawiej i wtedy samoloty ćwiczyły do defilady i leciały nade mną. To ja wskoczyłam do Samu, zatkałam uszy i się trzęsłam. Mężczyzna wpadł za mną i mi te ręce oderwał. Mówi: „Pani bębenki popękają”. Ja się [bałam warkotu] samolotu gdzieś do lat dziewięćdziesiątych. Tutaj dziś rano jak usłyszałam syrenę, co wyje w muzeum, to już mnie poniosło, chociaż staram się to zwalczyć. Bałam się samolotów. Jak miałam gorączkę, to widziałam, mówiłam do ojca: „Aeroplan leci”, bo wydawało mi się, że samolot leci dookoła pokoju. Takie zniszczenia wewnętrzne ludzi to są nie do naprawienia. Mało tego, siedziałam przed domem na leżaku, bo zawsze latem to robię, jak jest bardzo gorąco, sąsiedzi już są przyzwyczajeni do tego. Nagle zgrzyt samochodów – o tym to nie wiedziałam, dwa lata temu się dowiedziałam. Zgrzyt samochodów, dwa samochody się zatrzymują. Z jednego wyskakuje dwóch policjantów, z tego drugiego każą mężczyźnie wysiąść i pistolety nad nim trzymają. [Prawdopodobnie] chodziło o narkotyki. Teraz tak, ja siedzę i to widzę. To się dzieje tak [blisko]. On leży na ziemi, oni tam, później go skuwają I ja mówię tak: „Nie ruszę się z tego leżaka, bo jeszcze pomyślą, że jestem powiązana z tym [człowiekiem]”. Poza tym zgrzyt, odbezpieczanie tych pistoletów. Ja to słyszę. Odjechali. Oni odjechali, ja do domu poszłam, wymiotowałam… Czyli to, co weszło w nas, to trudno jest wygonić i odbudować.


Warszawa, 29 października 2010 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski

Wiktoria Adamus Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter