Włodzimierz Markowski „Rybka”
Nazywam się Włodzimierz Markowski, byłem uczestnikiem Powstania Warszawskiego i właściwie jeszcze przed samym Powstaniem uczestnikiem w przygotowaniach do [niego], które odbywało się dobre kilka lat przed Powstaniem. Szykowaliśmy się do Powstania i przygotowywaliśmy sprzęt, który był potrzebny do ewentualnej radiostacji, która musiała być zrobiona.
- Czyli nie był pan związany z formacją bojową tylko z krótkofalarstwem?
Nie, oczywiście od samego początku, bo byłem przed wojną członkiem Polskiego Związku Krótkofalowców, który mieścił się na ulicy Senatorskiej.
- Jak się nazywał ten związek?
Polski Związek Krótkofalowców. Tam oczywiście miałem łączność ze wszystkimi ludźmi, którzy mieli do czynienia z budową radiostacji i obsługą radiostacji.
- Od kiedy pan się tym zajmował?
Od 1936 roku…
- Czyli jako nastolatek jeszcze?
Tak, właściwie miałem siedemnaście lat wtedy jak zacząłem się tym bawić i brałem udział w różnych zawodach krótkofalarskich. Tak się zaczęło i później stopniowo przechodziło, coraz bardziej w przygotowania sprzętu potrzebnego dla Armii Krajowej, który był używany do dróg łączności i do celów komunikacji się z Londynem i z Ameryką. Mieliśmy dość ważne zadania, bo praktycznie można powiedzieć, że nie było żadnej telefonicznej możliwości łączenia się, poza tym było tylko radio. Jedynym sposobem łączenia się ze światem to były radiostacje.
- To znaczy, dzięki waszemu Związkowi istniała możliwość kontaktów z Ameryką?
Ten Związek po prostu przygotował grupę ludzi, wszystkich tych krótkofalowców, którzy wiedzieli jak się buduje radiostację, jak się nawiązuje łączność z zagranicą i wszyscy ci ludzie mieli radiostacje, które im Niemcy natychmiast pierwszego dnia skonfiskowali. Wszystkie radiostacje, które były w rękach tych [ludzi] zostały skonfiskowane, a w ogóle za posiadanie radioodbiornika groziła kara śmierci. Niemcy skonfiskowali wszystkie aparaty radiowe, które znajdowały się na terenie Warszawy. Oczywiście trochę tych aparatów zostało przechwyconych, aby nie oddać Niemcom, a resztę zaczęło się budować od nowa.
- Czy wasz Związek przetrwał?
Nasz Związek jako taki przestał istnieć, w czasie okupacji nie istniał w ogóle.
- Ale wy w konspiracji to robiliście?
Ale wszyscy ludzie się ze sobą kontaktowali i wszyscy ludzie mieli ze sobą łączność i starali się wykorzystać tą swoją umiejętność do celów, do jakich zostaliśmy stworzeni…
- W latach okupacji na przykład jak wyglądała wasza działalność konspiracyjna?
Spotykaliśmy się ukradkiem albo u poszczególnych ludzi, znajomych, ale cała organizacja jako taka, która mieściła się na ulicy Senatorskiej 17, tam była siedziba Polskiego Związku, to tam się właściwie nie mieściło nic, bo zostało wszystko rozwiązane. Oczywiście bardzo pomagało wszystkim to, że część krótkofalowców miała trochę sprzętu radiowego w domu i najważniejsze, miało umiejętności, wiedziało jak to się robi i z czego to się robi. Poza wszystkim jeszcze miałem tę przewagę nad innymi, że mój ojciec był właścicielem fabryki w Grodzisku Mazowieckim, firmy „Bemar”, która produkowała radiostacje wojskowe dla wojska i miała olbrzymie ilości lamp i sprzętu.
- Ale z chwilą wybuchu wojny chyba nie mógł prowadzić tej działalności?
Firma po wojnie jako taka nie wznowiła działalności oficjalnej, ale sprzęty wszystkie zostały ukryte i schowane. Tak że cały czas ta radiostacja pierwsza, która została zbudowana…
Oczywiście, to było bardzo cenne, bo tego sprzętu był dominujący, bez tego sprzętu właściwie praktycznie nie można było prawie nic zrobić, a dostać tego sprzętu nie było gdzie, bo on w żadnych sklepach nie był dostępny, nie było go nigdzie na rynku. […] Mój ojciec, ponieważ miał fabrykę radiostacji w Grodzisku, miał dużo kontaktów z wojskiem. Jednym z naczelnych odbiorców tego sprzętu radiowego był major Noworolski, który później awansował do stopnia pułkownika. On cały czas był z ramienia wojska koordynatorem wszystkich moich działań.
- To pan jednak z wojskiem miał też związek?
Oczywiście, dzięki niemu. Dzięki temu, że to był nadzwyczajny człowiek, którego zresztą cała historia życia jest bardzo ciekawa, bo został zamordowany przez bolszewików, przez UB, w 1945 roku. Bolszewicy jak tylko tu weszli, to zaczęli oczywiście go poszukiwać, trafili na jego ślad, gdzie on jest, on wyjechał z Warszawy…
- W 1939 roku, po 17 września, tak?
[Już] po wojnie. On wyjechał do Bobrowic, na Dolny Śląsk i tam pracował w takiej jednostce, która budowała elektrownię wodną. Ale on się cały czas interesował sprawą sprzętu radiowego i radiostacji, a ze mną był w kontakcie przez cały czas okupacji, aż do wybuchu Powstania Warszawskiego. Na Powstanie Warszawskie byliśmy umówieni na ulicy Sienkiewicza…
- Pan z nim, czy ktoś jeszcze?
Z nim bezpośrednio, bo on chciał mieć jak najmniejsze ilości kontaktów, bo to groziło zawsze jakąś wpadką. Im więcej było ludzi, tym większa była szansa, że ktoś wpadnie i będzie jakaś wsypa. Noworolski był doskonałym konspiratorem, był doświadczonym wojskowym w stopniu już pułkownika wojska polskiego i mający doświadczenie jeszcze z wojny bolszewickiej. Doskonale się orientował jak należy się konspirować. Już przed samym wybuchem Powstania mieliśmy z nim kontakt dość częsty, a ja jednocześnie budowałem wtedy radiostacje i odbiorniki dla powstańców warszawskich, właściwie dla przyszłych powstańców warszawskich, które były do uruchomienia.
- To znaczy nie mieliście wątpliwości, że wybuchnie Powstanie?
Nie, żadnych, on miał doskonałe wiadomości i poprzedniego dnia już skontaktowaliśmy się, a następnego dnia wiedzieliśmy, że już od rana się zacznie.
- Dla kogo konstruowaliście?
Dla Armii Krajowej.
Właściwie nie było nawet wiadomo, jakie to są, bo chodziło o jak największe zachowanie tajemnicy i z jak największą [konspiracją]… co się nie zawsze udawało. Ale jednak ta konspiracja była konieczna, bo inaczej by to wszystko się ujawniło i wszyscy byśmy wpadli. Dzień przed Powstaniem pracowałem w firmie na ulicy Mazowieckiej, która w zasadzie sprzedawała aparaty fotograficzne, to była firma Neumann, Ernest Neumann, Mazowiecka 6, znany zresztą zakład fotograficzny. Szczególny znajomy mojego ojca, który umożliwił mi założenie, w jego zakładzie fotograficznym, punktu napraw radioaparatów i sprzętu radiowego. Tak że tam miałem wygodny dostęp do części i do sprzętu, który oczywiście trudno było inaczej dostać. Właściwie to między innymi była konspiracyjna jednostka, czy komórka, przez którą przechodziło dużo sprzętu radiowego i dużo różnych elementów, które były potrzebne do budowy radiostacji i odbiorników radiowych.
- Ci ludzie mogli oficjalnie dawać do naprawy sprzęt radiowy?
Tak, dzięki niemu zakład miał ze strony Niemców pozwolenie na kupno i sprzedaż odbiorników radiowych, a jednocześnie można było tam trzymać lampy radiowe i otrzymywać trochę części, oczywiście od Philipsa. Wtedy w Warszawie istniał zakład Philipsa, zakład Tungsrama, gdzie te wszystkie elementy i części przechodziły przez tego Neumanna. Jednak nie bardzo sobie Niemcy zdawali sprawę, że w większej części to jest tego typu, że właściwie one się nadają tylko do radiostacji, a nie nadają się do odbiorników.
- Neumann sam, to była nazwa, czy nazwisko?
Nie, to było nazwisko.
To był Niemiec polskiego pochodzenia, który wiele lat w Polsce spędził, tutaj się ożenił z Polką i który w ogóle był życzliwie nastawiony do naszych działań…
Tak, oczywiście. Nie tylko sprzyjał, ale w ogóle zdawał sobie doskonale sprawę, co my robimy i do czego to służy. On przed samym Powstaniem Warszawskim wyjechał do Wiednia i ten zakład przekazał w moje ręce. Mam nawet od niego dokument, po niemiecku napisany, w którym wszystkie elementy i wszystkie części, które są w tym zakładzie, przekazuje w moje ręce.
- W przeddzień wybuchu Powstania on wyjechał, a pan pozostał z tym całym interesem?
Ja z całym tym sklepem… to wszystko dostałem w swoje ręce. Oczywiście o tyle było to wygodnie, że było sporo różnych elementów, części i część tego sprzętu, który był potrzebny do budowy radiostacji, można było przenieść z Mazowieckiej, bo było blisko do placu Napoleona, do tej radiostacji. Przeniosłem do tego punktu, gdzie otrzymaliśmy trzy pokoje z kuchnią, trzy pokoje duże, ładne było pomieszczenie.
- Jak wiele osób tam się tym zajmowało?
Bardzo niewiele, w sumie [tylko] byłem ja i major Noworolski i właściwie praktycznie nikogo więcej nie było. Cała radiostacja i cały punkt obsługi tej radiostacji, to były w zasadzie dwie osoby.
- Wybuchło Powstanie, jak pan to zapamiętał, wtedy był pan tam na miejscu, na placu Napoleona?
Zaczęło się od tego, że czekałem na to rozpoczęcie Powstania w lokalu Mazowiecka 6, to się mieściło między Świętokrzyską a placem Małachowskiego. Tam zaczęło się od tego, że jakiś Niemiec przechodził z karabinem przez Mazowiecką, my cały czas byliśmy w pogotowiu. Nie wiedzieliśmy, kiedy to się zacznie i do tego Niemca ktoś tam strzelił z rewolweru. Zastrzelił na miejscu, zabrał mu ten karabin, który miał ze sobą i od razu, zaraz przyjechała jakaś ekipa niemiecka, żeby dowiedzieć się co się stało, no i zaczęło się Powstanie. Właściwie można powiedzieć, że zaczęło się już o godzinie trzeciej po południu, nie o piątej jak normalnie, tylko o trzeciej pierwsze strzały były na Mazowieckiej i od razu zaczęło się stąd Powstanie. Przyjechały od razu samochody niemieckie i żandarmeria zaczęła tam rzeczywiście obstawiać wszystko. Major Noworolski oczywiście doskonale wiedział, że będziemy mieli siedzibę na Poczcie Głównej, to bardzo blisko było nas i starał się [wszystko] zorganizować. Wkroczyliśmy na Pocztę Główną w momencie, kiedy jeszcze tam leżały trupy Niemców, którzy tam byli. Trochę jakichś rannych tam było…
- Czy przedtem już dostarczyliście tam ten cały swój sprzęt?
Nie, sprzęt dopiero później, bo w tej chwili jak się dowiedzieliśmy, że będziemy mieli jakieś miejsce, to miałem cały sprzęt zgromadzony na Mazowieckiej w firmie Neumann i oprócz tego miałem wynajęte [miejsce] u pana Kaden-Bandrowskiego, [to był] taki pisarz, który mieszkał na ulicy Boduena. Ponieważ wiedziałem o Powstaniu, że ono się szykuje, wynająłem od niego kawalerkę, w której to kawalerce też [przechowywałem] dużo sprzętu, który przywoziłem z Grodziska do Warszawy. Właśnie miałem już tam wszystkie swoje sprzęty, książki, wszystko co tylko do Warszawy. Miałem bardzo bliziutko, bo z placu Napoleona na Boduena było bardzo blisko i wszystko to było koło Wedla. Myśmy się tam zaopatrywali, miałem tam przyjaciela, który był kuzynem dyrektora Wedla i mieliśmy zaopatrzenie od niego w słodycze i w słodkie rzeczy, które bardzo się przydawały w sytuacjach, kiedy nie było co jeść. Ten kuzyn dyrektora z Wedla nazywał się Angelstein, nazwisko niemieckie. On trzeciego dnia Powstania został postrzelony w nogę i właściwie całe Powstanie przeleżał z ciężkim uszkodzeniem kolana, prawie nie poruszał się.
- W domu na Szpitalnej, tam gdzie leżała też Rodziewiczówna, ta pisarka? Stamtąd właśnie ją wynosili. A w jakim momencie pan został włączony do Batalionu „Kiliński”?
To właściwie dopiero nastąpiło w Powstaniu, bo można powiedzieć, że do momentu Powstania, to wiedziałem, że jestem zaprzysiężony do jednostki Armii Krajowej, ale za dużo szczegółów nie wiedziałem. Starałem się nawet nie dowiadywać, bo im więcej człowiek wiedział jeszcze, tym było bardziej niebezpieczne. Tak że staraliśmy się raczej nie dopytywać się o szczegóły. Miałem ogromne zaufanie do mojego dowódcy, do majora Noworolskiego i to się dobrze stało, bo właściwie dzięki temu uchroniłem siebie i rodzinę przed jakimiś konsekwencjami. A major Noworolski został rozeznany, bo miał bardzo charakterystyczną sylwetkę […]i jak zorientował się, że zaczynają [go] rozszyfrowywać, to wyjechał. Mieszkał u nas w Grodzisku Mazowieckim, udzieliliśmy mu schronienia dla niego i jego rodziny.
Po Powstaniu, tak. Zobaczył, że go poszukują, tutaj za dużo ludzi go znało, on miał charakterystyczną postać, że trudno go było nie poznać i mówi do mnie „Panie Włodzimierzu niestety ja muszę uciekać, bo widzę, że za dużo ludzi mnie tu poznaje.” Wyjechał na zachód do Bobrowic i tam zdawało się znalazł doskonałe miejsce i schronienie, ale niestety po kilku tygodniach UB przyjechało i spytali się go przez drzwi „Czy to jest pan Noworolski?” On powiedział „Tak.” On wtedy miał nazwisko Śmielecki i go oczywiście z pistoletu maszynowego przez drzwi przestrzelili dosłownie na wylot, podziurawili go jak sito.
- Mówił pan, że to byli Rosjanie?
To był Urząd Bezpieczeństwa. To była tragiczna sprawa, właściwie gdyby mu się udało jeszcze zakonspirować lepiej, to on by nie wpadł. Ale tam poznał jakiegoś człowieka, który wdał się z nim w jakieś przyjazne stosunki i tamten człowiek wyciągnął od niego dużo informacji, wiadomości, że tamci wiedzieli, kto on jest i go zastrzelili.
- Wracając do Powstania jeszcze. Pan przebywał głównie na placu…?
Na placu Napoleona, bo miałem bardzo blisko do miejsca pracy…
- W związku z tym, czy był pan świadkiem tych akcji zbrojnych, które tam się odbywały?
Tak, oczywiście…
To, że było kilkudziesięciu, czy kilkunastu naszych akowców, którzy starali się z różnych punktów od strony Świętokrzyskiej i od strony Górskiego wejść do tej poczty, ale nie była to akcja zorganizowana, czy jakaś wojskowa. To były raczej takie próby [opanowania] tego gmachu. Rzeczywiście po godzinie trzeciej po południu, już mieliśmy [informację], że poczta jest cała wolna. W środku był jeszcze jeden czołg, który był zdobyty przez naszych…Dla mnie najważniejszą zbrojną akcją to było obsadzenie i zajęcie Poczty Głównej. To było w gmachu parterowym, niewielkim, w którym mieściła się poczta przed wojną, a w czasie Powstania była cała siedziba główna Armii Krajowej i tam był Batalion „Kilińskiego”. Tam w piwnicach były „peżetki”…
Pomoc Żołnierzom, które gotowały na przykład kaszę „plujkę” i [dzięki temu] było coś do zjedzenia. Jednocześnie z gmachu Poczty Głównej przenieśliśmy się na ulicę Solidarności obecnie, a wcześniej inaczej się nazywała i tam mieściły się sądy. W tych sądach dość dużo sprzętu było niemieckiego, o którym się dowiedzieliśmy, że tam jest i trzeba będzie tam pójść i go przynieść. Rzeczywiście zorganizowaliśmy całą ekipę…
- Te sądy były zajęte przez Niemców, czy nie?
Nie, ponieważ Niemcy atakowali te sądy, mało żeśmy nie wpadli w ręce niemieckie, ale udało nam się te sądy utrzymać tak długo, jak długo tam byliśmy. Wynieśliśmy z tych sądów sporo sprzętu i radiostacji, które tam były zgromadzone przez Niemców. To była rzeczywiście bardzo dobra, wygodna sprawa, ale niebezpieczna, bo jak do tych sądów się dostaliśmy, to dwa dni tam buszowaliśmy.
- Jak wyglądało to odbieranie?
To było zgromadzone w piwnicach sądów, dość duże ilości radiostacji i sprzętu radiowego, częściowo uszkodzonego, częściowo dobrego i ten sprzęt trzeba było stamtąd przenieść z powrotem na plac Napoleona. Dostaliśmy ze sobą sześć łączniczek i oczywiście [był] major Noworolski. Przedarliśmy się przez palącą się Halę Mirowską, gdzie wszystko płonęło i właściwie ciężko było się tam przedostać…
- To było już po 5 sierpnia w takim razie?
To były pierwsze dni sierpnia, to był gdzieś dziesiąty, dwunasty sierpień. Stamtąd zapakowaliśmy wszystko, całą noc pakowaliśmy cały sprzęt i następnego dnia… te łączniczki, które tam były, sześć dość bystrych dziewczyn, to wszystko pomogły nam przenieść z powrotem na plac Napoleona. Była tam jedna radiostacja kompletna, średniofalowa, którą też uruchomiłem i która służyła jako dywersyjna radiostacja, a pozostałe dało się jeszcze poreperować i pouruchamiać.
- Iloma dysponowaliście radiostacjami?
Na [obecnej ulicy] Solidarności w sądach głównych zdobyliśmy około trzech, czterech radiostacji i było sporo lamp. Jak nie mogliśmy zabrać w całości radiostacji, to chociaż wyciągaliśmy lampy i mieliśmy zapasowe części. Radiostacja, z kolei, która była przewidywana, że będzie radiostacją powstańczą i będzie działała w czasie Powstania, okazało się, że została gdzieś ulokowana, w jakimś miejscu, gdzie lała się na nią ciurkiem woda, więc była właściwie, praktycznie można powiedzieć w opłakanym stanie. Jak dostaliśmy się tam z majorem Noworolskim, na miejsce gdzie ta radiostacja była, to było PKO na rogu Sienkiewicza i Świętokrzyskiej, to stwierdziliśmy, że właściwie to jest obraz nędzy i rozpaczy. Można było wlewać kubełkami wodę do środka, tak niefortunnie została ulokowana. Ale mimo wszystko nie traciliśmy nadziei, wzięliśmy się natychmiast do usuwania tych uszkodzeń i do uruchomienia, bo to była radiostacja dużej mocy, miała moc sto pięćdziesiąt Watt i w każdym razie była lepsza od tego, co ja byłem w stanie zrobić.
- Udało się wam to uruchomić?
Udało, tak oczywiście. Radiostacja po tygodniu zaczęła działać, a ja nie czekając na to aż oni uruchomią, uruchomiłem swoją radiostację i ta radiostacja już zaczęła działać właściwie czwartego dnia Powstania. Już radiostacja nadawała.
Londyn był w każdym razie, to było najważniejsze dla nas, że mieliśmy kontakt z Londynem, bo nadawaliśmy, że stamtąd będą wszystkie rozkazy szły i tak rzeczywiście było.
Tak, bardzo była ważna, istotna sprawa, rzeczywiście to było istotne. Ale z kolei spodziewaliśmy się, że po wojnie też trzeba będzie się ukrywać z tym wszystkim, co się wie i co się ma, bo to było oczywiście… wcale nie nasze wojsko. Urząd Bezpieczeństwa i milicja, która była, to starała się zniszczyć te wszystkie elementy, które zostały. Oni jak tylko mogli, jakieś mieli wiadomości, gdzie są jakiekolwiek części radiowe, czy jakiekolwiek urządzenia, to starali się to niszczyć i niszczyli to w bezczelny sposób, to było tłuczone młotkami dosłownie, rozbijane na kawałki.
- Ale jeszcze wróćmy do Powstania, bo o tym jak oni niszczyli, ci którzy potem zarządzali Polską przez czterdzieści pięć lat, to wiadomo.
Oczywiście byłem świadkiem wielokrotnie jak wyciągali jakieś ukryte filmy, czy jakieś dokumenty, to wszystko natychmiast niszczyli…
- W jakich okolicznościach pan był świadkiem tego?
Mieliśmy część naszego sprzętu radiowego i materiały schowaliśmy w Zakładach Tungsrama, które były na ulicy 6 Sierpnia. Nie wiedziałem, kto tam jest, starałem się po Powstaniu tam dostać się, zobaczyć co się tam dzieje, a tam już ktoś doniósł oczywiście, że to tam jest i ten sprzęt został wyciągany i dosłownie na naszych oczach rozdzierane taśmy z filmami, to były ogromne straty, niepowetowane straty.
- Czyli przetrwało wojnę, Powstanie…
Tak, a po Powstaniu zostało zniszczone przez Urząd Bezpieczeństwa.
- Czy widział pan zdobywanie PAST-y?
Tak, zdobywanie PAST-y było dla nas bardzo interesującą sprawą. To był punkt w środku miasta i [stąd Niemcy] mieli dobry punkt ostrzeliwania całej okolicy, ulicy Marszałkowskiej, Królewskiej i wszystkich okolic. To trwało kilka ładnych dni, to rzeczywiście było bardzo ciekawe obserwowanie. Nie byłem czynnym żołnierzem, ale interesowało mnie jak to będzie wyglądało. Rzeczywiście po trzech dniach ataku właściwie w końcu jedynym sposobem był [ten] wymyślony przez dowódcę: mieliśmy na Poczcie Głównej strażacką motopompę. On wziął tę motopompę stamtąd, przetaszczyliśmy ją wszyscy na ulicę Wielką i tam podłączył zamiast zbiornika z wodą, zbiornik z benzyną i tą strażacką pompą oblaliśmy do drugiego piętra prawie, zalali benzyną wszystkich tych Niemców. Jak oni dostali tego ognia, to wtedy właściwie się dopiero poddali. Właśnie zadecydowała głównie, o ich poddaniu się, ta pompa strażacka, co podpaliła cały ten gmach.
- To jest wspomnienie na całe życie?
Tak, muszę powiedzieć, że rzeczywiście jak patrzyłem na wychodzących [z podziemi] Niemców, to było dla mnie naprawdę ogromne wrażenie i bardzo silne uczucie, że nareszcie rozbiliśmy ten ośrodek, który tam strzelał i który właściwie cały czas walczył. Tam było dość dużo wysokiej rangi esesmanów w środku. Oni tam też trzymali to jako urząd telefoniczny i jako łączność ze sobą.
- Jakie pan zapamiętał jeszcze momenty z okresu Powstania? Jak długo przede wszystkim pan tam pozostał w tym miejscu?
W Powstanie bardzo długo siedzieliśmy. Jeżeli chodzi o Pocztę Główną, to użytkowaliśmy ją do tego czasu aż Niemcy wymordowali dosłownie, że jednego dnia żeśmy przenosili […] Niemcy wiedzieli o tym, że jest tu radiostacja, na Poczcie Głównej i strasznie atakowali to z samolotów. Mieli łatwy dostęp, bo nie było właściwie żadnych przeszkód w tych atakach. Naprawdę bardzo nisko, dosłownie na kilkadziesiąt metrów nad gmachem, rzucali [bomby] większe mniejsze, ale żadnych dużych bomb na szczęście nie rzucali. Praktycznie można powiedzieć, że spodziewaliśmy się, że poczta długo się nie utrzyma. Rzeczywiście gmach, który był od strony Świętokrzyskiej, został pierwszy rozwalony, bo tam było łatwiej nadlecieć. A ten gmach gdzie myśmy siedzieli, chronił […] Wedel, bo koło Poczty Głównej był gmach Wedla wysoki i rzeczywiście Niemcy nie mieli możliwości [zaatakować]. Tam nie można było nadlecieć, musieli wpierw zniszczyć tego Wedla. Ale ponieważ woleli zacząć od początku, więc najpierw zniszczyli tył, cały ten plac po iluś już tygodniach. Już właściwie nie było na Poczcie Głównej żadnego miejsca dostępnego. Jeszcze tam były jakieś resztki budynków i ruiny, które tam zostały. Później zaczęliśmy się przemieszczać, przesuwać się. Na szczęście miałem akurat swoje biuro i tę radiostację od strony ulicy Górskiego i tam Niemcy mieli utrudniony nalot, nie mogli nadlecieć, bo ten wysoki gmach Wedla chronił nas przed atakami lotniczymi. Ale to się skończyło i właśnie jednego dnia później przenieśliśmy część tego sprzętu z placu Napoleona na Marszałkowską 79, gdzie była druga siedziba nasza i radia. Zorientowaliśmy się, jak wróciliśmy, to już właściwie, praktycznie gmachu poczty nie było zupełnie. Cały został rozwalony doszczętnie do fundamentów.
- Pana zadania to było utrzymywanie w gotowości radiostacji. Ale czy także obsługiwał pan ją?
Tak oczywiście, jedynie, bo chodziło o to, że im mniej ludzi wiedziało o tej radiostacji, tym większa była szansa jej utrzymania. Ale to i tak nie dało się tego ukryć, bo sama radiostacja ma tego rodzaju właściwości, że takim pelengatorem, czy jakimkolwiek innym odbiornikiem, można bardzo łatwo namierzyć gdzie ona się znajduje. Tak że oni dosłownie po tygodniu już wiedzieli dokładnie gdzie my jesteśmy i atak cały był skierowany na [nas]… I dzięki nam, czy przez nas, można powiedzieć, część tych ludzi cierpiała, bo byli pod obstrzałem.
- Jak długo pozostaliście tam w Śródmieściu?
Pierwsze dwa miesiące, prawie dwa miesiące kompletne.
Tak, prawie do końca, dlatego że staraliśmy się wykorzystać to pomieszczenie, bo chronił nas gmach Wedla. Gasiliśmy te bomby, oni zrzucali bomby zapalające. [Razem] z majorem Noworolskim te bomby dosłownie zrzucaliśmy z dachu na ziemię i gasiliśmy nogami. Właściwie, gdybyśmy nie bronili tej Poczty, to ona by znacznie wcześniej upadła, ale ten major był tak dzielny człowiek, że on robił co mógł, żeby to się utrzymało jak najdłużej.
- Mówił pan o trudnościach aprowizacyjnych, że „peżetki” się wami opiekowały. Jak długo mieliście jakąś pomoc ze strony swojego batalionu?
Batalion „Kiliński” był o tyle dobry, że dostarczał nam jedzenie, [chociaż] podłe było to jedzenie, bo to była ta kasza „plujka”. Ale tym niemniej to można było jakoś, jak się szybko jadło, to można było to zjeść. Najgorzej… nie można było się wolno do tego zabierać, bo jak się wolno jadło, to już nie dało rady. Tam rzeczywiście co pewien czas zabili jakiegoś konia, był jakiś kawałek mięsa, w każdym razie to utrzymywało nas przy życiu. Nie mówiąc już o tym, że było cały czas światło, bo mieliśmy tam własny generator prądu, to było bardzo ważne, istotne…
Woda była, woda prawie do samego końca była, tak że życie było wygodne. Były punkty wyjścia podziemne… pod samą Pocztą Główną były wyjścia z kanałów…
- Widział pan czasem tych wychodzących z kanałów?
Tak, oczywiście i to jeszcze kilku znajomych stamtąd się wydostało. Pomagaliśmy im tam się umyć, jakoś oporządzić i szli dalej.
- Wszyscy ci, co szli ze Starówki?
Tak, ci co przychodzili ze Starówki…
Tam było doskonałe połączenie. Na Wareckiej akurat było to wyjście z kanałów.
- Czyli wszystko się działo w tym miejscu, gdzie pan siedział, był pan właściwie w centrum działań?
Tak, można powiedzieć, że to było dobrze ulokowane.
- Wprawdzie Śródmieście nie zostało nigdy zdobyte, ale poddać się musiało, bo nastąpił pakt kapitulacyjny. Co pan wtedy zrobił z tą radiostacją?
Tę radiostację przenieśliśmy stamtąd, z placu Napoleona na Marszałkowską. Tam myśleliśmy, że uda nam się znowu uruchomić stałą łączność i nadawanie, ale niestety ta radiostacja, „Błyskawica” była dużo silniejszą radiostacją i lepiej zorganizowaną, miała spikera. Tutaj byliśmy amatorami, a tam była zawodowa radiostacja. Ta radiostacja też przenosiła się po kolei, początkowo była w PKO na rogu Marszałkowskiej, później przeniosła się na Noakowskiego do Biblioteki Publicznej i jeszcze przeniosła się, bo cały czas uciekała. Szukać radiostację jest bardzo łatwo, wystarczy samolot puścić jeden i on dokładnie po sile sygnału, jaki odbiera, dokładnie do około jednego metra może namierzyć gdzie ona się znajduje. To było bardzo niebezpieczne zadanie, obsługa tych radiostacji i ta praca.
- Jak się zakończyło w wypadku „Burzy”?
Myśmy przenieśli się na ulicę Noakowskiego, na tę stronę Warszawy, właściwie praktycznie można powiedzieć cały czas kryliśmy się i usiłowali [uruchomić, ale] jeszcze potrzebna jest antena. Bardzo dobrą antenę miałem na placu Napoleona, bo tam były maszty specjalnie zrobione dla poczty i na tych masztach rozwiesiłem antenę, bardzo dobrą, nadawczą, tak zwanego Zeppelina, który bardzo nam ułatwiał łączność. Ta stacja nie była specjalnie mocna, jednak było doskonale wszędzie słyszane. Później przenosząc się coraz dalej, było coraz gorzej, coraz było trudniej, coraz było niebezpieczniej i właściwie gdyby nie inicjatywa majora Noworolskiego i jego zapał do tej pracy, to w ogóle skończyłoby się po dwóch, czy trzech tygodniach, że ta stacja by nie działała.
- Kto użytkował tę radiostację, bo przecież musieliście przekazywać informacje?
Spikerem byłem ja.
- Spikerem, a kto przekazuje informacje?
W zasadzie informacje dostarczał major Noworolski i czerpaliśmy wiadomości z gazetek, które były w tej chwili dostarczane przez niego. Przynosił „Biuletyny”, które wszystkie były, starałem się wybrać z tych „Biuletynów” to co było ciekawszego i czytałem przez mikrofon przez radio.
- To od was zależało co pójdzie w świat, tak?
Tak, oczywiście. Niestety nie było innej możliwości, a staraliśmy się to zrobić jak najdyskretniej żeby jak najmniej ludzi o tym wiedziało, bo zarówno ci wszyscy, Batalion „Kilińskiego” był niezadowolony z tego, że my mamy radiostację, bo ona oczywiście była łatwa do wykrycia i powodowała następne naloty. My byliśmy sprawcami części nalotów, jakie były na Batalion „Kilińskiego”. Ale staraliśmy się to tak zrobić, żeby Batalion „Kilińskiego” jak najmniej o tym wiedział, żeby nie do wszystkich docierało co to jest.
- Jak długo jeszcze działaliście?
Dwa i pół miesiąca, od początku Powstania do września…
- Czyli już po kapitulacji też jeszcze?
Nie, po kapitulacji to już nie, po kapitulacji skończyła się łączność.
- Jak dla pana wyglądała kapitulacja?
Radiostację przenieśliśmy na Marszałkowską 79 i tam uruchomiłem, jeszcze przez kilka dni działała, funkcjonowała, ale potem było coraz trudniej i coraz gorzej. Ponieważ wiedziałem, że działa radiostacja „Błyskawica”, to już nie było to takie konieczne, nie było takie ważne. Najważniejsze były te pierwsze dwa tygodnie, kiedy jeszcze „Błyskawica” nie działała, a ja mogłem posłać w świat te wszystkie wiadomości dotyczące Powstania Warszawskiego, tego co się tutaj dzieje.
Tak, rozbiliśmy ją jakimś młotkiem, czy jakimś narzędziem, w każdym razie nie było śladu po tym.
Tak, potem wydostałem się stamtąd, major Noworolski wpadł na pomysł, że ponieważ mieszkam w Grodzisku i tam mam możliwości lokum i wszystkiego i jeszcze sprzęt radiowy, który tam był, więc żebyśmy się jak najszybciej dostali przez Pruszków do Grodziska. Oczywiście udało się to wszystko przeprowadzić w ten sposób, że… nie wiem jaką mieli łączność między obozem pruszkowskim a Powstaniem Warszawskim, ale w każdym razie jak się zjawiłem tylko w Pruszkowie, to od razu zjawiły się łączniczki, które powiedziały „Proszę pana, już mamy tu pana wypilotować jak najszybciej, żeby się pan stąd wydostał i niech pan tutaj ładnie się położy jako ranny na jakimś szeregu chorych i stamtąd pana przez Pruszków, przez Tworki wydostaniemy do Grodziska jak najszybciej.”
- Ale do Pruszkowa to pan szedł z tymi kolumnami?
Tak, kolumny normalne i ciężarowymi wagonami żeśmy dostali się do Pruszkowa i stamtąd znalazłem się w obozie. W obozie też była, można powiedzieć, organizacja…
W pruszkowskim. Tam były miejsca dla wszystkich aresztowanych, zatrzymany byłem na terenie PKP. Były ogromne hale po dworcach kolejowych, z wagonami kolejowymi i tam staraliśmy się jakoś zyskać przychylność tych sióstr, które tam były, rzeczywiście bardzo ładne. Nawet do dzisiaj, po kilkudziesięciu latach pamiętam doktora Chwastkowskiego […]. On też był w Armii Krajowej i też starał się tak to zrobić, żebyśmy mieli możliwości wydostania. Co chwila Niemcy wchodzili na te hale, wyciągali jakichś ludzi stamtąd do dalszego transportu, a mnie stopniowo przesuwali do końca, ocalałem. Jednego dnia dowiedziałem się, że jesteśmy ewakuowani do Tworek, tam obok był zakład dla umysłowo chorych. Z Tworek już pojechałem, tam na miejscu już byli ludzie, którzy natychmiast od razu pozwolili mi wsiąść w kolejkę elektryczną i dojechałem do Grodziska…
- Czyli do swoich pan wrócił.
Tak, już ocalony znalazłem się w domu.
- Nie było żadnych konsekwencji?
Szczęśliwie nie, dlatego że tak akurat się składało, że u mnie w domu, gdzie mieszkałem i w tej fabryce kwaterowali Niemcy, z którymi jakieś względnie życzliwe stosunki nawiązała moja mama i jak tylko przyjechałem, to oni od razu „Kto to jest?” Powiedziała „To mój syn.” No to machnęli na to ręką i zostawili mnie. Zaczęła się organizacja cała od początku sprzętu i wszystkiego przy pomocy tych Niemców. Nikt się nie spodziewał, że w tej chwili, ci Niemcy, którzy tam siedzą, część to byli Austriacy, dość sympatyczni, którzy nawet pomagali mi zdobywać niektóre sprzęty i części radiowe, które były potrzebne.
- Pan znowu chciał nową radiostację zbudować?
Tak. Do dziś pamiętam takiego Austriaka, Niemca, nazywał się Franc Voser, który mi wtedy ułatwił bardzo zdobywanie różnych dokumentów i zaświadczeń na kupno lamp radiowych, których nie można było inaczej dostać. On to kupował na swoją jednostkę wojskową. Z tym Niemcem nawet się spotkałem już po wojnie, kilkadziesiąt lat po wojnie. Pojechałem do Wiednia, znalazłem go i się z nim spotkałem. Wyraziłem mu swoją wdzięczność i podziękowanie za to, co on zrobił w czasie okupacji. On odpowiadał „Ja nie jestem Niemiec, ja nie jestem hitlerowiec, ja jestem Austriak, tak że na mnie możesz zawsze liczyć.”
- Czy po zakończeniu wojny pan już nigdzie dalej nie pojechał? Obóz pana ominął?
Tak.
- Czy ominęły pana też represje komunistyczne?
O tyle mnie ominęły, że zaczęło się bardzo komicznie. Właściwie w 1945 roku, po skończonym Powstaniu, kupiłem od bolszewików za litr, czy dwa litry wódki, czy spirytusu, motocykl BMW 200. Nie był bardzo mocnym, rajdowym, czy wyścigowym, ale w każdym razie był nowoczesnym motocyklem. Zacząłem na tym motocyklu początkowo jeździć jako normalny użytkownik, a później się okazało, że pojechałem na jakieś zawody i wygrałem te zawody motocyklowe. Tak się zaczęła moja kariera z kolei sportowa, zupełnie nieoczekiwanie inna. Zostałem członkiem kadry narodowej, zostałem mistrzem sportu, zostałem mistrzem zasłużonym sportu i miałem w tej chwili dużo osiągnięć i właściwie byłem liczącym się człowiekiem w Polsce w sporcie motocyklowym.
- Nie dopatrywali się żadnego innego dna?
Tak i można powiedzieć, że to zupełnie drugie życie, druga kariera. Gdyby nie ta kariera motocyklowa i te osiągnięcia, to prawdopodobnie miałbym tu cięższe życie, a tak w jakiś sposób byłem jednym z bardzo niewielu liczących się motocyklistów, którzy się liczyli w sporcie motorowym.
- To się stało pana jakimś sposobem na życie, ten sport?
Tak, oczywiście, zacząłem jeździć za granicę jako zawodnik i poznałem bardzo wielu ludzi, którzy mieli coś do powiedzenia w tym sporcie i w ten sposób mogłem się prześlizgnąć przez tą całą historię. Nie byłem takim człowiekiem, którego można było łatwo zniszczyć, bo byłem liczącym się zawodnikiem, miałem wszystkie odznaki, dyplomy i byłem członkiem kadry narodowej i bardzo wiele dla tego sportu zrobiłem.
- Wrócił pan do Warszawy oczywiście?
Nie, cały czas w Grodzisku, to znaczy mieszkałem w Grodzisku, ale należałem do warszawskiego klubu, który się nazywał „Okęcie”, był taki klub Warszawa „Okęcie” i ponieważ nie chciałem należeć ani do CWKS-u, ani do „Legii”, proponowano mi jakieś miejsca i korzyści. Ale jednak się nigdy nie zapisałem ani do „Legii”, ani do CWKS-u, tylko byłem w „Okęciu” i to mi pozwoliło przetrwać najcięższe czasy.
- Już pan potem nie miał do czynienia z radiostacjami i krótkofalarstwem?
Nie, później założyłem w Grodzisku Mazowieckim warsztat radiowy, to mi pozwoliło też bardzo ładnie przetrwać i przetrzymać wszystkie swoje sprzęty i części, bo zarejestrowałem się jako rzemieślnik radioamator, radiotechnik. Właściwie założyłem warsztat radiotechniczny, w którym naprawiałem i budowałem odbiorniki radiowe i sprzęty radiowe. Przez wiele lat, dobre kilkadziesiąt lat się tym zajmowałem. W międzyczasie część tych znajomych, zarówno major Noworolski jak i krótkofalowców innych, gromadziło się koło mojej firmy, wiedząc o tym, że mam ten sprzęt i jestem tym zainteresowany. Związek Krótkofalowców powstał zaraz po wojnie, był szef tego związku, nazywał się major Igliński…
- To już major z Ludowego Wojska Polskiego?
Tak i on jednocześnie w Związku Krótkofalowców był jakąś też ważną figurą. Ale starałem się od nich jak najdalej trzymać, bo nie bardzo wierzyłem w to, że oni mają szczere intencje i że są takimi patriotami jak im się wydawało. Tak że dużo ostrożności trzeba było zachować.
- Jeśli chodzi o odtworzenie radiostacji „Burza” teraz, w ostatnich latach, jak do tego doszło? Od kogo wyszła inicjatywa?
Inicjatywa wyszła od pana Zębika, ponieważ radiostacja „Błyskawica” jak nadawała, to podawała, że nadaje na fali takiej i takiej, czyli nadaje na długiej fali. […] Lampa do radiostacji Zębika była ode mnie. Przywieziona w termosie w czasie okupacji, ponieważ trudno było ją [przewieźć, bo] to była dość duża, wysoka lampa, więc trzeba było ją wsadzić do termosu, żeby ją przewieźć do Katowic, do Częstochowy. Rzeczywiście pan Brodziak zorganizował ten termos duży i przewiózł tą lampę nadawczą do Częstochowy w swoim termosie. W ten sposób miałem jeszcze udział w budowie radiostacji „Błyskawica”. Jednocześnie trochę innego sprzętu miałem, kwarce, miałem inne też elementy, które były potrzebne do budowy radiostacji. Tutaj w Warszawie jak ta radiostacja przyszła, taka zgłoszona, to miałem inne części, które pozwoliły tą radiostację szybciej uruchomić, jak normalnie by to się dało. To się odbywało w gmachu PKO na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej.
- Najpierw odtworzyliście panowie „Błyskawicę”, a rok czy półtora później „Burzę”, tak?
Nie, odwrotnie. „Burzę” zrobiliśmy dosłownie w ciągu dwóch, trzech dni od wybuchu Powstania, bo miałem sporo sprzętu, a „Błyskawicę” cały czas naprawialiśmy, osuszaliśmy…
- Nie, ale ja już mówię o powojennych czasach, teraz, kiedy powstały repliki.
A! Tak.
To pierwszą odtworzyliśmy „Błyskawicę”.
- A potem replika „Burzy”, tak?
A potem replika „Burzy”.
- To co pan pokazywał, ten certyfikat, to pomagali panu koledzy krótkofalowcy?
Z Muzeum Powstania Warszawskiego.
- Czy z niej też jeszcze można korzystać, to znaczy jakieś połączenie by było?
No nie powiem, bo po Powstaniu już żadnego połączenia nie było. Po Powstaniu to była sytuacja, że z reguły trzeba było już się kryć i chować i w ogóle się nie przyznawać do tego co się robiło w czasie Powstania.
- Gdybyśmy chcieli z tej pana repliki teraz skorzystać, dałoby się z kimś porozmawiać?
Tak, ona działa, ona jest czynna…
Czterdzieści metrów ma częstotliwość...
- My to mamy w Muzeum jako jeden z najważniejszych eksponatów.
Tam jest pod spodem oryginalny materiał, który zachowałem, udało mi się przetrzymać przez okres Powstania.
- Jak pan podsumowałby, jak pan widzi Powstanie i swój udział w nim?
Wydaje mi się, że właściwie innego rozwiązania, jakim było Powstanie, nie było. Nie jestem przeciwnikiem tego, że Powstanie wybuchło, ani nie byłem nigdy wrogiem tego, że ono się rozpoczęło, bo wydaje mi się, że to było jedyne wyjście z tej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, to był wybuch Powstania. Nie można było spokojnie przejść nad tym, co Niemcy robili i nie zadokumentować tej woli walki, czy zwycięstwa.
- Tak, ale przecież zarzucano dowódcom…
Wiem, słyszałem, znam te wszystkie zarzuty dotyczące Powstania, wiem o nich, ale stanowczo się z nimi nie zgadzam i wydaje mi się, że sytuacja, jaka miała miejsce, to nie było innego wyjścia poza Powstaniem. To było naprawdę jedyne rozwiązanie, tylko można powiedzieć, że gdyby nie pomoc bolszewicka, której nie było, to by Powstanie inaczej wyglądało. Całe nieszczęście nasze to było to, że bolszewicy trzymali się z boku i starali się w ogóle nie pomóc Powstaniu, a nawet wręcz odwrotnie starali się wszystko… Major Noworolski, pułkownik właściwie, miał bezpośrednią łączność z dowództwem naszym i oni robili wszystko co mogli żeby przedłużyć jak gdyby agonię Powstania. To są bardzo śmiałe moje spostrzeżenia, jakie na ten temat miałem, to znaczy, że bolszewicy starali się stworzyć takie warunki, żeby Powstanie ciągnęło się jak najdłużej, z coraz większymi stratami, większymi ofiarami. Gdyby nie to, że część naszych dowódców się sprzeciwiła, to gdybyśmy się poddali w Powstaniu znacznie wcześniej, to byłoby znacznie mądrzej i mniejsze by były straty, mniejsze ofiary.
- Ofiary były ogromne, ale tak jak pan mówi, trzeba było to zrobić.
Nie wiem, ja sobie nie wyobrażam, żeby to mogło się odbyć bez Powstania. To była sytuacja, która po prostu w inny sposób się nie dała rozwiązać.
- Nie żałuje pan swojego uczestnictwa w tym?
Nie, tego nie żałuję. Po prostu uważam, że ofiary, jakie ponieśliśmy były w jakiś sposób uzasadnione i że gdyby ich nie było, to kto wie czy nie byłyby jeszcze większe. Niemcy by wszystkich wyłapali i wymordowali po prostu i tak. Ale czy Powstanie by było, czy nie było, to i tak ofiary musiałyby być i to znacznie większe.
- Potem były jeszcze większe z przeciwnej strony.
Tak.
Warszawa, 15 stycznia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt