Zdzisław Jan Płoński
Zdzisław Płoński.
- Proszę powiedzieć, w jakiej rodzinie pan dorastał. Czym zajmowali się pana rodzice?
[Tata] to był po prostu rzemieślnik.
- Czym się zajmowała pana mama?
Moja mama była w zasadzie żoną, która wszystko potrafiła. Nawet szyć potrafiła.
Mam. Siostrę, chyba pięć lat młodszą ode mnie.
- W której części Warszawy państwo mieszkali?
Okopowa róg Dzikiej,
vis-a-vis cmentarza Powązkowskiego.
- Czy przed rozpoczęciem wojny rozpoczął pan szkołę?
Tak.
- Do której szkoły pan chodził?
Na Okopowej, która stoi do dzisiaj. Nawet wiem, która była moja klasa.
- Jak pan zapamiętał szkołę, jej atmosferę?
Szkoła i atmosfera były w zasadzie niepowtarzalne. Wszyscy się kochali w naszej Czuwalie, naszej nauczycielce, która miała przepiękne rude włosy, długie i w długiej sukni chodziła. Od czasu do czasu, jak któryś z nas przeskrobał coś, to dostawał linijką w rękę, tak jak trzeba. No i dobrze było. W szkole była atmosfera tego rodzaju, że w każdą niedzielę (po mszy oczywiście) były wyświetlane patriotyczne filmy w olbrzymiej [sali], która na pewno jest do dzisiaj – nie miałem okazji obejrzeć tej szkoły tak szczegółowo jak kiedyś. To była inna atmosfera. Dzieci nie wkładały nauczycielom kubłów na głowy. Nauczyciel, to był autorytet.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny?
Pamiętam, oczywiście. Zaczęło się w ten sposób, że ojciec ubrał się, wziął plecak i poszedł na zgrupowanie. Poszedł, nie było go ileś czasu i wieczorem przychodzi z powrotem. Mama mówi: „No co, już po wojnie?”. – „Nie, nie ma dla nas broni”. Na drugi dzień widocznie był zapisany, bo poszedł do prac pomocniczych, to znaczy kopali rowy i inne rzeczy [robili]. Pamiętam najważniejszą sprawę, kiedy był nalot niemieckich samolotów. To był potężny nalot. Szczególnie bombardowali dzielnicę żydowską, ale między innymi i nam się dostało. Nasz dom zaczął się palić. To był duży dom, czteropiętrowy, okazały. Mama, jak mama – ojca nie ma, nas dwoje, więc trochę się przestraszyła tego wszystkiego, zresztą wcale to nie było takie bez znaczenia. Ja też na pewno się bałem, [ale] nie pamiętam, na czym mój strach polegał. Mama wybiegła koło cmentarza z Danką i ze mną. Polecieliśmy w kierunku szkoły. Doszliśmy do Spokojnej i wróciłem się, bo mama była tylko w krótkim [rękawie]. Poleciałem do domu po to, żeby wziąć dla mamy jakiś płaszcz. Tak było. Dogoniłem ich, a samoloty leciały równo nad nami i pruły po wszystkim, co się ruszało. Też bez głowy to robiliśmy, dlatego że uciekaliśmy z biegiem samolotów.
Przed szkołą były baraki, w których mieszkali ludzie, którzy nie wywiązywali się z komornego. Tam ich [umieszczano]. W okolicy baraków były pokopane jeszcze przed wybuchem wojny okopy przeciwlotnicze. Nie proste, tylko łamane i przysypane ziemią. Weszliśmy do okopów. Pełno ludzi tam było i samoloty nurkowały, strzelały. Fajnie. Po jakimś czasie się uspokoił nalot i poszliśmy do babci na Okopową chyba 18. Tego domu już nie ma. W podwórku jest przedwojenna oficyna. U babci byliśmy jakiś czas. Wieczorem przyszedł ojciec, bo nas szukał. Dobytek, który mógł, to wystawił (bo na parterze mieszkaliśmy) – maszynę, graty. Pod płoty wystawił. Rano leżało i nikt tego nie ruszył, tak że to odzyskaliśmy. Ale nie wszystko, bo kto był w stanie [wszystko zabrać]? Jakiś czas byliśmy u babci, ale ojciec się zorientował, że na Gibalskiego (taki nowoczesny dom, który do dzisiaj stoi) była przerwa między domami. Był dom, w którym moja ciotka mieszkała i tam była apteka. W głębi był dom jeszcze niewykończony, niewytynkowany. Ojciec tam się zadomowił, to znaczy nas tam ulokował chyba na pierwszym piętrze po prawej stronie. Po lewej stronie mieszkali nasi bliscy znajomi. Też uciekli ze swojego domu i tam znaleźli lokum. Proszę sobie wyobrazić, że jak już Niemcy się zbliżyli do Warszawy, zaczęli tutaj mocno walić artylerią (bo samolotów już wtedy raczej nie widziałem), potężnie dawała. Pocisk wpadł do mieszkania, w którym nasi znajomi mieszkali i tam się rozerwał. Zabił całą rodzinę. Wszyscy leżeli. Ja się tam pobeczałem w zasadzie, bo bliscy byli ci ludzie.
Byliśmy tam jakiś czas, ale nie było warunków – ani wody, ani nic. Warunki sam [człowiek] stwarzał w takich okolicznościach, ojciec nie bardzo chciał u dziadków, bo wiadomo, jak to jest. Był inny reżim, zresztą on był dorosły, już chciał stanowić głowę rodziny i tak dalej. Załatwił mieszkanie na Czarneckiego na Żoliborzu. Ojciec służył przed wojną w saperach, był saperem. W ostatnim okresie przedwojennym był kilka razy na ćwiczeniach. Widocznie już coś [przeczuwano], ale co roku był w zasadzie na ćwiczeniach przynajmniej raz. W 1938 roku na 1939 rok już był częściej. Załatwił mieszkanie na Czarneckiego 59 u generała, który był jego jak gdyby przełożonym w wojsku. Oczywiście generał w Katyniu został zabity, tylko rodzina [została].
Wajs. U nich mieszkaliśmy, jakiś czas u Weissowej byliśmy. Po tym okresie mama załatwiała […] na Marymoncie mieszkanie.
- W którym momencie państwo mieszkali na Marymoncie?
To było w momencie, kiedy Niemcy ruszyli na Rosję. Na Czarneckiego była szkoła, a tu jest Fort. Jest i ta szkoła, i ten Fort. Szkoły nie zajęli Niemcy, natomiast szkoła, do której chodziłem, była od placu Słonecznego w prawo. To była chyba Forteczna, dwie wille powojskowe (bo w tej enklawie przeważnie mieszkali sami oficerowie związani z Cytadelą) i tam chodziłem do szkoły. Normalna szkoła powszechna, tylko tyle, że przez ławki się przechodziło, bo nie było takich wygód, jak w tej chwili sobie ktoś wyobraża szkołę. W szkole na Czarneckiego był punkt dla rodzin oficerów – kobiety i dzieci. One jeszcze nie wiedziały, że ich mężowie są rozstrzelani w Katyniu. [Był tam] pan Jan Wesołowski, który był bardzo operatywny. Był zresztą związany z AK – tego głośno się nie mówiło, nam młodym dzieciom nikt takich rzeczy nie mówił, dopiero później wypłynęło, jak my coraz bardziej się angażowaliśmy w te sprawy. Stworzył Kukiełkowy teatr „Baj”. W tym teatrze na parterze, w którejś sali pan, który nie miał jednej nogi uczył nas robienia kukiełek. Głowy na patyku i tak dalej, dziewczyny odpowiednio ubierały te kukiełki. Pan Jan powierzył mi na przykład rolę Jasia Brudasia. Po co to wszystko było stworzone? Po to, że dzieci oficerów, które tam przychodzili [miały zajęcie].
Była tam pani zarządzająca, kierowniczka, bardzo energiczna kobieta, stworzyli w którejś sali wykładowej olbrzymią kuchnię, w której robili wszystko. Nawet bułki wypiekali. Skądś dostawali przydziały mąki i różnych produktów. Oczywiście dzieci i rodziny tam się stołowały. Nie spały, bo miały dom, ale całe dnie tam przebywały. My z kolei dostaliśmy (przed szkołą był teren, kawałek dziedzińca) małe działeczki półtora metra na dwa i tam kopaliśmy, uprawialiśmy różnego rodzaju warzywa, kwiaty i tak dalej. Między innymi Mietek Bagiński (tancerz, po wojnie był baletmistrzem w operze) razem ze mną – ja wszystkich nie pamiętam, to jest po prostu niemożliwe. Tańczyliśmy, bawiliśmy się. Koło fortu na Czarneckiego [organizowane były] różne tańce śląskie i nie śląskie. Była dziewczyna, to znaczy dla nas to nie była dziewczyna, już osiemnaście [lat miała], też związana z Jankiem i z tą organizacją. To był jeden szczegół radosny.
Po przyjściu na Marymont w moim domu zaczęło przybywać wujków. Niedużo, naliczyłem gdzieś w granicach dziesięciu. Przychodzili, z ojcem porozmawiali, posiedzieli, wypili herbatę, przespali się i na drugi dzień: „Zdzisiek, jak będziesz szedł do szkoły, to wujka odprowadzisz tam i tam”. Wujek mnie brał za rękę. Po jakimś czasie dopiero się dowiedziałem (jak już można było), że to byli cichociemni. Tak że cały czas coś się działo. Na wyspie
vis-a-vis Kołobrzeskiej (olbrzymie kępy były nad Wisłą, chodziliśmy nad Wisłę kąpać się) oddział żydowski z getta założył sobie jak gdyby bazę. To było oddalone od ludzi, szałasy sobie pobudowali. Skąd wiem? Wiem stąd, żeśmy przypadkiem się nadziali na te szałasy. U nas, na naszym podwórku [mieszkał chłopak], nazywaliśmy go Heniek. Był synem Żydówki, która miała na rogu Potockiej i Morawskiej sklep, [do którego wchodziło się] po drewnianych schodkach. Zabrali ich do getta. Heniek (nie wiem, jak miał na imię po żydowsku) wyrwał się z getta i do nas przyszedł na Marymont i był. Nie chciał wejść do żadnego domu, jeżeli spał, to na górze, na przygórku albo były pobudowane ziemianki, porobione niby schrony przeciw czemuś – dół przykryty, zamaskowany i on tam przebywał. Kobiety z naszego domu (w zasadzie wszystkie) karmiły go, dawały mu jeść.
Był jeszcze Kazio, dryblas, czarny – typowy Żyd (bo po Heńku nie można było poznać, że był Żydem) – handlował na placu Wilsona na przykład gazetami. Do tramwaju wskakiwał, bo tramwaje nie były takie jak teraz, podawał gazety i nawet przez przedział niemiecki się przepychał. Taki był odważny chłopak. Kazio z kolei kursował między Wisłą a Marymontem. On nam zaczął mówić: „A może byście zorganizowali jakieś jedzenie, trochę od matek coś, żeby jakieś jedzenie: chleb, kiełbasę i czy inne rzeczy?”. My faktycznie [zaczęliśmy organizować], ale mama mówi: „No a po co ci tyle tego?”. – „Mamo, bo Kazio prosi, bo on tam ma kogoś i tak dalej na wyspie”. – „A, no to trzeba tak mówić”. Pakunki żeśmy brali i nosili za wał. Kazio już [odbierał], bo nie chcieliśmy chodzić na kępę ze względu na to, żeby nie tworzyć ruchu.
W 1945 roku jeszcze ojca nie było, nie wrócił z niewoli. Był piękny dzień, już wróciliśmy do domu. Patrzę, Henio jak Słowacki – kołnierz biały wyrzucony, idzie uśmiechnięty. Przywitaliśmy się serdecznie i mówi: „Jadę do Ameryki”. Kazia spotkałem już w Powstanie. Stał na ulicy… […], która jest przedłużeniem Suzina. Póki byliśmy na Marymoncie podczas Powstania, oczywiście były tam bojówki porozstawiane w kierunku lasu, bo były dwie fabryki na terenie Marymontu: była Śmigłówka i Blaszanka. W Blaszance robili różnego rodzaju pojazdy, bardzo skomplikowane, natomiast Śmigłówka (w której pracowała między innymi moja ciotka Irena) robiła śmigła do samolotów i pływaki dla hydroplanów. Pływaki, które były podczepiane.
Vis-à-vis tych fabryk, patrząc w kierunku z prądem rzeki było gospodarstwo Kwiatkowskiego. Stodoły, piękny dom – gospodarz pełną gębą. Był na górze. W tę stronę do Nowego Dworu była jego ziemia. Sad, przeróżne rolnicze sprawy, produkty rolne: kartofle, nawet zboże – bywałem tam nieraz i widziałem; do dnia dzisiejszego są tam jego drzewa owocowe. Jak na wycieczkę z kolegami urywaliśmy się nad Wisłę, to tak się tam wędrowało daleko, nawet do Łomianek żeśmy podchodzili.
Ciekawostka jest taka: jak za Piłsudskiego robili wał nad Wisłą, to Kwiatkowski powiedział: „Mnie nie należy odgradzać wałem, ja sobie tego nie życzę”. Do dnia dzisiejszego (to jest charakterystyczna sprawa) wał idzie prosto do Kamedułów (bo ta ulica nie nazywała się Gwiaździsta, tylko Kamedułów) i biegnie później równolegle z ulicą Kamedułów wzdłuż lasu Bielańskiego. Do dnia dzisiejszego ten wał jest, po którym spacerują ludzie. On motywował to tym, że rzeka mu nawozi jego pole. Dzisiaj by zatruła wszystko równo. Do Kwiatkowskiego chodziliśmy po mleko. Dlaczego? Była tam starsza pani, nazywaliśmy ją „Mamą”. Punkt zborny [był] na Marymoncie. Były dziewczyny, sanitariuszki, między innymi Maria Święcka – była naszą szefową, my przy niej się grupowaliśmy. Była bardzo sympatyczną dziewczyną, kontaktową, potrafiła nawiązać [kontakt]. Tam były łóżka, kobiety organizowały łóżka, pościel i kontuzjowanych czy rannych Powstańców, którzy na Marymoncie działali, tam żeśmy przynosili, bo dawali nam znać. W czterech chodziliśmy, żeby nosze nieść. W czterech, bo w dwóch nieraz nie dało rady. Z Marii Kazimiery kiedyś nieśliśmy cywila, bo oni strzelali z CIWF-u i z Kolektorskiej ze szkoły, którą zajęli. Mieli dobre przedpole, widok na Marymont.
To był pierwszy etap: chodziliśmy rano z nią, „Mama” podczas okupacji nosiła mleko, cały czas kursowała i Niemcy, którzy wartę trzymali (bo fabryki były pod kuratelą niemiecką) znali tę kobietę. My w dalszym ciągu, opierając się na tej znajomości, nosiliśmy mleko na Marymont, a później z Marymontu do zmartwychwstanek na Krasińskiego. To był ostatni budynek. Były dwa budynki: ten, co Michał mieszkał i zmartwychwstanki. Dalej było pole, daleko [sięgało]. Tam były tory i na wagonie kolejowym jeździła „gruba berta”, która obstrzeliwała też Żoliborz. Jak pocisk „berty” wpadł w dom w okolicy obecnego ośrodka [zdrowia], to od dachu od piwnicy [rozprute]. Pocisk (nawet się do niego przymierzałem) był jeszcze dłuższy ode mnie. Jeden upadł i nie wypalił, na ulicy leżał. Jak wracaliśmy już po odstawieniu mleka, to byliśmy zadowoleni, że udało nam się dostarczyć do zmartwychwstanek mleko, bo też okopami trzeba było [iść], bo strzelali.
- Jak często pan donosił mleko?
Codziennie. Dotąd, dokąd Marymont istniał, to codziennie [nosiliśmy]. Zmiana była, nieraz „Mama” mówiła: „Dobra, ty już jesteś zmęczony, teraz Wacek pójdzie” albo któryś, bo kilku nas było takich.
- Jak pan zapamiętał to miejsce u zmartwychwstanek?
Jest dom, stoi. Tam był szpital.
- Czy ma pan wspomnienia, jacy ludzie tam byli, co tam się działo?
Nie, tego nie [pamiętam], bo [mleko] się wstawiało i się wychodziło. Nie było kontaktu z chorymi, z personelem. Niektóre zakonnice ubrane w strój wychodziły. Zresztą to wszystko nie było wyprasowane w tamtym czasie, człowiek nie miał głowy nawet o tym [pamiętać], żeby myślał o myciu zębów czy higienie osobistej.
- Cofnijmy się do wybuchu Powstania: czy pamięta pan dzień, jak Powstanie wybuchło?
Pamiętam. Byłem wtedy na ulicy Długiej. We trzech byliśmy, bo nas wysłali, żeby na Długą zanieść kopertę. Oczywiście zamiast od razu się zakręcić, [to zmarudziliśmy], bo nikt nas nie uprzedził: „Prędko wracajcie”.
Między innymi tacy jak Maria Święcka. Zagapiliśmy się, trochę żeśmy pochodzili po Starym Mieście i ni stąd ni zowąd strzały: bach! bach! „Cholera, idziemy!” Idziemy z powrotem koło muru getta (bo mur getta był na Bonifraterskiej), skręcamy jak autobus jeździ. Stał tam duży dom z bramą, pełno ludzi w bramie. Nadsłuchujemy rozmowy, co jest grane. Pokazują, że na Dworcu Gdańskim dużo zabitych ludzi leży, że Niemcy strzelają, tak że nie ma jak iść. Nie ma, bo nie ma innego przejścia. Wszędzie w zasadzie (czy na Powązkowskiej czy tu) jest obstawa niemiecka. Rada w radę – poszliśmy we trzech w zasadzie ulicą na dół w kierunku jak papiery wartościowe, w kierunku Wisły. Doszliśmy do wybrzeża, przeżegnaliśmy się i idziemy wybrzeżem w kierunku klubu, do którego do dnia dzisiejszego należę. Cytadela i tak dalej, przy klubie stoją Niemcy rozbawieni, bo na bastionie, na wzniesieniu Cytadeli stało działo szybkostrzelne. Stali, żarty sobie z nas robili, bo nie tylko my szliśmy. Kilka kobiet szło, różni ludzie, grupka. Puścili nas. Jak nas przepuścili, to szliśmy Krasińskiego. To inaczej wyglądało, jak dzisiaj: była jednopasmowa jezdnia w dwóch kierunkach i nagły zakręt w lewo w kierunku placu Wilsona, stara jezdnia zresztą jest do dnia dzisiejszego. Dalej w kierunki Wisły wyboista droga. Mówię: „Wiecie co, chłopaki, to pójdziemy tutaj koło Górskiego, bo tam Górski mieszkał za wałem i pójdziemy z tej strony wału”.
Na wale na wysokości naszej ulicy stała wieża triangulacyjna, tak że mieliśmy punkt orientacyjny. Dochodzimy do wieży, a od strony Bielan leci dwóch facetów i mówi: „Wracajcie, bo idą Niemcy i to spory oddział”. Dobra, wróciliśmy. Doszliśmy z kolei znów do Krasińskiego, ale tu jak Potok (to się tak kiedyś nazywało), przedłużenie ówczesnego wybrzeża w kierunku Marymontu był sypany wał pod przyszłą drogę Warszawa-Gdańsk. Ten wał był wysoki i schodził w kierunku Marymontu, bo był w trakcie roboty. Mówię: „To idziemy tędy”. Byliśmy jak gdyby na przedłużeniu Kamedułów. Doszliśmy może w połowę wału […] i zaczęli do nas walić: ciu! ciu! ciu! – koło nas. W wał żeśmy się przewrócili. Nosem ziemię odgarniałem, bo pociski latały nad nami jak cholera. Po jakimś czasie się uspokoiło. Od strony Marymontu do nas ktoś walił i nie wiemy kto. W zasadzie to nie byli Niemcy, musieli być zaniepokojeni, że z tej strony [ktoś nadchodzi], bo wśród nas był mężczyzna. Wysoki mężczyzna, pamiętam, [że] miał ciemny garnitur. Jak żeśmy się stamtąd zerwali, chcieliśmy wracać, to do niego podszedłem, a on się nie ruszał. Dostał. Przecież co mieliśmy robić?
Zaczęliśmy się z powrotem wycofywać. Tam nie było żadnych krzaków, nic, trzeba było przeskokami, aby gdzieś się skryć za początek wału. Poszliśmy na Czarneckiego do Fortu, bo w Forcie miałem dwóch kolegów, Gienka i Zdziśka. Jeden był synem opiekuna Fortu, a drugi był synem policjanta przedwojennego. Mieszkali tam z rodzinami. Wzięli nas, ulokowali, do rana przespaliśmy. Rano idziemy przez Dolny Żoliborz jak gdyby nigdy nic. Obawialiśmy się komisariatu, który był z tej strony: Mickiewicza i komisariat, jak dzisiaj jest Szklany Dom. Baliśmy się komisariatu, że tam chyba są Niemcy. Okazuje się, że nie. Bogu ducha przeszliśmy i za trzy dni wróciliśmy do domu. Ojciec się ucieszył, bo był, ale co z tego – krótka uciecha, bo mamy nie ma. Z ciotką poszły na miasto załatwiać jakieś sprawy, bo handlowały trochę różnymi sprawami, między innymi rybami. Nie ma mamy, a słuchy dochodziły, że na [Dworcu] Gdańskim zabijają ludzi i jest niewesoło. Dzięki Bogu wróciła po jakimś czasie, chyba po tygodniu z ciotką. Jej mąż, Heniek, też oczy na wierzchu – to są przeżycia.
- Jak dalej potoczyły się pana losy podczas Powstania? Wrócił pan do domu i co się potem działo?
Potem właśnie zmartwychwstanki, pod batutą pani Marysi Święckiej. Robiłem co kazała, czy chwila wymagała, żeby robić, bo nie było tak, że ktoś komuś rozkazywał. Każdy spontanicznie do tego podchodził.
- Co należało do pana zadań?
Wszystko.
- Mógłby pan opowiedzieć, jak to wyglądało?
Różnie. Z mlekiem [historię] mówiłem. Ściągaliśmy niejednokrotnie rannych głównie z [ulicy] Marii Kazimiery, bo tam oni najwięcej strzelali. Drewniaki były popalone, tak że przedpole było. Trzeba było na przedpole chodzić i na przykład kopać kartofle, bo działki pozostawały po ludziach. Kopało się kartofle, bo tych ludzi trzeba było jakoś karmić, a jedzenia nie było, bo sklepy nie funkcjonowały, tak że każdy się opierał na zapasach, które posiadał. Przyszła chwila, kiedy czołgami zaczęli nas mocno atakować od strony Kamedułów. My nie byliśmy bardzo oddaleni od Kamedułów. Zaczęliśmy stamtąd uciekać. Zanim to nastąpiło, to Niemcy byli na tyle przyzwoici, że po linii Kamedułów jeździł samochód z głośnikiem i mówił po polsku do ludzi, zachęcał ich, żeby szli w kierunku Blaszanki, że wyjdą z Powstania, że nic im się nie będzie działo. Przyjeżdżali dwa dni i taki meldunek nadawali. Niektórzy z tego skorzystali. Niektórzy poszli pod Blaszankę i wywieźli ich w rejon Warszawy, tu jak Wólka, Mościska, w te wiochy ich polokowali z rodzinami. Mężczyzn natomiast (już później się dowiedziałem) odseparowali i wywieźli do Niemiec. Jednego z nich wywieźli do Berlina po to, żeby usuwał nieporządki po bombardowaniach alianckich. Przeżył jakoś, wrócił i mnie to opowiadał, że w Berlinie był i tak dalej.
Ojciec brał czynny udział w Powstaniu jako bojownik. Mama gotowała dla plutonu, to co miała, to co wykopałem: kartofle, byle jakie warzywa. Skąd to brałem? Tu, gdzie ojciec był, gdzie byliśmy, to było przedpole tak jakby na wprost Cytadeli. Tu, gdzie w tej chwili są domy, było przedpole i ludzie miejscowi z żoliborskich [domów uprawiali ogródki]. Za okupacji tam nie mieszkały tylko rodziny oficerów. Tam mieszkali ludzie, którym popalili domy – różni. Oczywiście za zgodą tych ludzi nie wchodzili brutalnie, ale pytali się, czy mogą. Jeden czy dwa pokoiki zajmowali. Cała rodzina w jednym mieszkaniu mieszkała. Tak było. Na przedpolu rosły różnego rodzaju produkty, [po] które w nocy czołgało się, bo Niemcy reflektorem omiatali przedpole, bo byli wyżej w Cytadeli. Jak zobaczyli, że coś się rusza, to strzelali. To była zabawa z Niemcami, niebezpieczna zabawa. To się robiło tak, że coś się robiło na sznurku i tam się ruszało, a tu się kartofle kopało. Oni strzelali tam, bo tam garnek brzęczał. Na tej zasadzie nieraz trzeba było [kombinować] po to, żeby iluś chłopa miało co jeść. Między innymi i ja. Jeszcze siostrze nosiłem albo ona przychodziła sama między parkanami, bo po ulicy się nie chodziło, tylko po ogródkach, po parkanach, w parkanach były dziury, tak jak w domach były poprzebijane piwnice, żeby można było przechodzić w jedną i drugą stronę.
- Mówił pan o momencie, kiedy Niemcy zaczęli ogłaszać, że można wyjść.
Poszliśmy na Żoliborz.
Na Żoliborzu ojciec był w akcji, mama była też w akcji, ja też dalej pomagałem na Żoliborz nosić meldunki, przynosić z Żoliborza – byłem jakby łącznikiem. Wiedziałem, gdzie i którymi drogami dojść bezpiecznie na przykład na VII kolonię.
- W którym miejscu na Żoliborzu państwo się zatrzymali?
W Forcie. Moja siostra ze znajomymi była w Forcie, w Forcie był szpital.
- Czy w czasie Powstania wiedział pan, co się dzieje w innych częściach miasta?
Niewiele, nie było takiej łączności. Widzieliśmy tylko, jak Żoliborz niszczał. W brutalny sposób niszczyli wszystko. Plac Wilsona był w ogóle nie do poznania. [Plac] Inwalidów jeszcze jakoś [wyglądał], ale plac Wilsona był okropnie zniszczony.
- Czy był pan świadkiem zbrodni wojennych popełnianych w czasie Powstania?
Jak strzelali bezpośrednio do ludzi, to nie [widziałem]. Widziałem tylko trupy pozabijane i właśnie na Marii Kazimiery był zbiorczy grób. Załatwili to skośnookie. Niemcy też nie byli najlepsi, bo przede wszystkim byli bez przerwy pijani. Na Marii Kazimiery (jak już wchodzili w Marymont) była pani Rogalska. Zamożna kobieta, miała dom i tak dalej. W domu było bardzo dużo [mieszkańców] z Marymontu, bo murowany był ten dom, piętrowy. Dużo domów było drewnianych, więc z drewniaków ludzie z dziećmi poprzychodzili do jej piwnicy. Proszę sobie wyobrazić, że oni przez okienka, jak w piwnicy są, wrzucali granaty. Słyszałem to, nie widziałem.
- Czy w pana otoczeniu podczas Powstania istniało życie religijne?
Tak, na każdym podwórku było wystawiony ołtarzyk – to, co ja pamiętam, to na każdym. Kobiety [robiły]. Zazwyczaj kobiety, bo mężczyzn było niewielu wśród nas, chyba że niedorostki, a wszystko poszło działać, ludzie się wstydzili być koło kobiet.
- Wspominał pan o dwóch Żydach. Czy jeszcze innych przedstawicieli mniejszości narodowych spotkał pan podczas Powstania?
Nie. Tych dwóch tylko. Jeden (Kazio) spotkał mnie przy bramie (bo to był chyba dom nauczycielski), oni mieli tam swoją jak gdyby bazę. Miał kaburę drewnianą z naganem i mówi: „Gdzie ty idziesz? Chodź tu do nas” – mówi. Mówię: „Kaziu, w tej chwili, to każda organizacja jest dobra”. Prawdopodobnie on był związany z AL. No i dobrze.
- Proszę powiedzieć, co się z panem działo w momencie upadku Powstania?
To było tak: byliśmy tam wieczorem, ciemno się zrobiło. Dowódca tego odcinka, w którym przebywaliśmy zawołał mamę i mnie. Tam był jeszcze pan Tadeusz, który został z plutonem. Powiedział: „Pani Sabo, pani weźmie Zdziśka i już idźcie, bo my prawdopodobnie będziemy się poddawać”. W nocy żeśmy przyszli do Fortu, tam gdzie była siostra na Czarneckiego. Zerwaliśmy kontakt z ojcem, z całym plutonem, z całym zgrupowaniem. Rano około piątej Niemcy hurgot robili, wydzierali się. Tam były setki ludzi. Nie kilka osób – setki. Z kazamatów wychodzili. Poza tym byli ranni, lekarze [pomagali]. Wychodziliśmy i szliśmy parkiem […]. Fort jest częścią parku koło placu Wilsona, Krasińskiego i Mickiewicza, Mierosławskiego. Parkiem szliśmy. W paru były wały, olbrzymie nasypy. To była pozostałość fortyfikacji carskich. Tam były jeszcze budynki (do dnia dzisiejszego zresztą są) wkomponowane w te nasypy. Jeden z nasypów został wykorzystany jako tor saneczkowy przed wojną. Jechało się torem saneczkowym prawie aż do Wisły. Jak się dobrze rozpędziłem, to mogłem dojechać.
Idziemy parkiem. Wychodzimy do ulicy Mierosławskiego, skręcamy w prawo (inaczej nie można), Mickiewicza wygląda strasznie. Oczodoły spalone, to wszystko zrujnowane – Mickiewicza w kierunku placu Wilsona. Idziemy dalej. Przechodzimy przez Mickiewicza, idziemy kawałek dalej i właśnie tam z Mierosławskiego jest widok na aptekę, która jest przy Felińskiego. Tu, gdzie RKU później było, stoi czołg z lufą w naszym kierunku. Ta wzięła buzię sobie [podrapała] z takim głosem strasznym, panicznym głosem to zrobiła. Przed czołgiem stali żołnierze i kazali nam iść w kierunku placu Henkla. Tam jest okrąglak, maleńki placyk. Wiedzieliśmy, że tam nie ma przelotu, bo to już jest zamknięty placyk, ulica się kończy. Idziemy. Znałem tę okolicę, że tam nie ma przejścia. Po co oni nas tam gonią? Okazało się, że jak już podeszliśmy do końca tej uliczki, to był rozwalony płot, siatki i po ogródkach kazali nam iść do Alej Wojska Polskiego przed placem Inwalidów. Tą ulicą doszliśmy różnymi bocznymi drogami do Powązkowskiej w rejon przed magazynami, bo tam po prawej były przed wojną magazyny wojskowe i za Niemca też. Po lewej stronie były budynki dla oficerów, zawodowych żołnierzy – czerwone, chyba stoją do dzisiaj […]. W którymś miejscu, nie dochodząc do wiaduktu, znajomy niósł tobołek i miał zegarek. Raptem Niemiec do niego podskoczył, wyciągnął go na chodnik i zegarek mu zdjął. Kopa dał mu w tyłek, do szeregu i poszedł dalej.
Doszliśmy do ulicy… Tatarskiej, kazali [iść] przy parkanie cmentarza Powązkowskiego Tatarską do Obozowej. Obozową tramwaj chodzi na Koło (jak PDT później zbudowali), szpital zakaźny na Woli (tędy się wychodzi na szpital); za tym szpitalem moja ciotka spod trupów wyszła swojej rodziny, rozstrzeliwali tam równo – później się dowiedziałem. Wyszliśmy na Wolską. Domy się palą, smród, oddechu, bo tam wszystko się paliło: i ludzie, i wszystko. Idziemy w kierunku kościoła na Woli. Szmer po szeregu idzie: „No to będą nas rozwalać, bo tam pod kościołem podobno przed nami bardzo dużą jatkę zrobili. Pozabijali bardzo dużo ludzi”. Na szczęście nie. Doszliśmy do ulicy Bema. W lewo ulicą Bema doszliśmy do Dworca Zachodniego. Jak to nieraz w telewizji pokazują film i parkan biały, jak ludzie idą z tobołkami, to my koło tego parkanu szliśmy. Na rampie w bryczesach stały oficerki z pejczami, wymachiwały i ważniaki, że nas pokonali. Pokonali nas, tylko że spod Moskwy przyszli do Warszawy i nas pokonali. Przegrali wojnę, ale mają lepiej jak my, co wygraliśmy wojnę.
W wagony odkryte [weszliśmy], w węglarki i do Pruszkowa nas zawieźli. Jak jechaliśmy przez okoliczne miejscowości, to ludzie nam rzucali chleb. To pamiętam, do naszego wagonu coś wpadło i zaczęli sobie trochę wyrywać. Ale jakoś każdemu się dostało po trochu. W Pruszkowie do hali nas zagnali i w tej hali każdy postawił swój tobołek i usiadł. Czekamy, co dalej. Kawa, zupa z brukwi, coś takiego – fajnie było.
- Ile dni był pan w Pruszkowie?
Jakiś czas byliśmy. Dokładnie nie pamiętam. Tylko pamiętam taki fragment: była bramka, przeznaczeni do transportu. Przy bramce stał ten z blachą i cywil w kapeluszu, w skórze. Mama podchodzi z siostrą i ze mną do bramy, a Niemiec był stary, starszy gość. Nie wiem, jak to mogło być, w każdym razie cywil odszedł. Moja mama zaczęła błagać tego Niemca, że
Kinder, że to, że tamto. Byłem rosły.
Halt! Wyrzucił nas we troje za bramkę i poszliśmy w kierunku transportu i załadowali nas do wagonu. Wiem, że długo jeździliśmy tym pociągiem, bardzo długo: w lewo, w prawo, na bocznicę. Staliśmy, widocznie przepuszczali inne [pociągi], bo słychać było, [jak] obok jechały pociągi. Wieźli nas na południe. To była raczej noc, ciemno było. Wagon zakryty, nie było tam widno, tak że nie miało znaczenia. Słychać, że otwierają się drzwi. Nie wiemy, gdzie jesteśmy.
Raus! Każdy leci, wziął to, co miał do wzięcia.
Matka nas [za ręce] i lecimy w noc. Po jakimś czasie spory kawałek odeszło się od torów, tak że zwolnili, bo każdy się zmęczył. Z bocznych uliczek (okazało się, że to był Miechów), jakieś postacie [wyszły]: „Chodźcie tutaj, chodźcie tutaj”. Okazało się, że zabierali ludzi na furmanki i wieźli dalej. Nas podjął pan Antosiewicz i zawiózł nas do siebie do domu do kolonii wsi Sudołek. Na górze była Pałącznica, w okolicy były Słomniki– takie miejscowości. Jak nas przywiózł, to do rana byliśmy. Mieszkaliśmy: mama z Danką i znajomi z naszego domu – Szymczykowie: mama- bardzo stara kobieta, była jej synowa, była jej córka i wnuczki. Zostałem u Antosiewicza. Antosiewicz mnie wziął do siebie i traktował mnie jako jak domownika. W zasadzie bardzo dobrze u niego miałem. Pracowałem równo, nie mogę narzekać, żebym się tam obijał. Najsampierw były kartofle, później były inne produkty, później był tytoń – olbrzymie ilości tytoniu, bo miał koło czterech hektarów tytoniu, olbrzymią wędzarnię miał do tytoniu. Mąkę robiłem na żarnach. Około tygodnia czasu kręciliśmy mąkę z jego synem na chleb, który [mając] ponad miesiąc był smaczny, dobry i naprawdę fajny. Jak gospodyni robiła masło, to z maślanki nie wybierała masła. Każdemu z nas nalała kubas – ale maślanka to była, coś fantastycznego z chlebem!
Jeść miałem, praca była nielekka, bo wyrzucanie gnoju z obory na przykład. Były dwa konie, cztery [krowy], jakieś świnie. Później wywożenie, ale nigdy nie narzekałem, zawsze było [w porządku]. Traktowali mnie bardzo dobrze. Było tak, że wieczorami przynajmniej raz w tygodniu przychodzili do niego mężczyźni z bronią, erkaemy talerzowe, pistolety maszynowe. W kuchni siadali, mnie Antosiewicz wołał z izby: „Siadaj” i rozmawiali ze mną. Kazali sobie opowiadać, jak tutaj było, jakie warunki, jak Niemcy, nawet i o pieniądze się pytali, jakie pieniądze u nas chodzą. Głównie ich interesowało zachowanie Niemców w stosunku do Powstania. Mówię: „To są bezwzględne istoty”. Jeszcze wtedy nie umiałem przeklinać.
- Czy wie pan, co to była za organizacja?
To było BCh, Bataliony Chłopskie. Z tym że był taki facet, który przychodził do Antosiewicza, ukrywał się tam. Handlował mydłem, robił mydło, sprzedawał, żeby zarobić parę złotych. To nie było głównym celem. Mnie też dawał torbę, mydło i mówił: „Ty dzisiaj pójdziesz tam”. – „No dobra”. Poszedłem. Nie powiedział, ile mam brać za mydło, ale na co mam zwracać uwagę, co mam obserwować i tak dalej. Obserwowałem i obserwacje swoje jemu przekazywałem: co zauważyłem, do którego chłopa Niemcy przyjechali, jaki kontyngent zabierali – takie duperele. Jeszcze jedno było zdarzenie, że chłopi na wsi, gdzie moja mama zajmowała jedną izbę (to znaczy razem z nimi) wody jej nie dali, zimno, mróz, dostępu do studni [odmawiali], mleka [nie dawali] – na początku były takie [zachowania]. Nazywali nas podpalaczami. „Stracili swoje domy i przyjechali tutaj na nasz garnek”. Powiedziałem to Antosiewiczowi, że we wsi się źle dzieje, bo nie dają tego, nie dają tego, nie dają tego. Mówi: „Dobra, to wieczorem przyjdą ludzie, to powiesz, co tam się dzieje”. Mówię: „No dobra”. Przyszli: „No i powiedz”. Powiedziałem im, naskarżyłem na tych chłopów po prostu. Dowiaduję się, że na drugi dzień przyszedł oddział, wygonił tych, o których powiedziałem, że są niedobrzy, w kalesonach na mróz, dali im popalić tak jak trzeba. Na drugi dzień było mleko, była woda, był chleb – było wszystko. Trzeba drastyczne środki stosować, żeby ludzie rozumieli tragedię innych ludzi? Zresztą to się nie da opowiedzieć, my to mamy w sobie.
- Do kiedy przebywał pan u pana Antosiewicza?
Tam nie jest równina, tylko pagórki, fajny teren. Narty zrobiłem z desek, z górki na pazurki, a to latawca zrobiłem, bo miałem nici z domu. Dużą szpulkę nici [miałem] i zrobiłem latawca. Wzniósł się, a po nitce można było do latawca posłać pocztę. Antosiewicz mówi: „Zwiń tego latawca, bo Niemcy zaraz tutaj przyjadą, bo pomyślą, że tutaj się robi jakieś sygnalizacje”. Zwinąłem faktycznie, bo nie ma co ich drażnić. Zresztą mogły być jakieś poważniejsze [konsekwencje] z tej zabawy. Rosjanie szli po polach ławą. Był Sudołek i oni szli z tej strony. Czterdzieści kilometrów był Kraków. Jak z katiuszy strzelali w rejonie Krakowa, to było widać, bo była akurat piękna pogoda. Z tego miejsca widziałem Karpaty, jak była ładna pogoda. Góry piękne w śniegu, bo była zima, mróz sporawy, ponad dwadzieścia stopni.
Zaczęliśmy się szykować do domu zimą. Szliśmy stamtąd do Lublina na piechotę, po bezdrożach. W jednym miejscu była kolejka wąskotorowa, która była przeznaczona [do pracy] przy wyrębie lasu, wozili nią drzewa. [Tą kolejką] piętnaście kilometrów przejechaliśmy. Spotykaliśmy czerwonoarmistów z czołgami. Jeden czołg się zarył, lód się zarwał pod nim, w bagno [wjechał]. Drugi go wyciągał, a ten coraz bardziej się zarywał w bagno, tak że nie wiem, czy go wydostali czy nie, bo poszliśmy. Doszliśmy do Lublina. Przynajmniej dwa tygodnie żeśmy szli. W Lublinie nie byłem w obozie, tylko słyszałem. Szwendałem się po Lublinie, bo czekaliśmy na transport do Warszawy, kolej do Warszawy. Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że ma pociąg odjechać w kierunku Warszawy i wsiedliśmy na pociąg. Nie osobowy, też towarowy. Były i wagony osobowe, ale przecież tyle ludzi było, że na dachu siedzieli. Dojechaliśmy do Warszawy do Dworca Wschodniego, ale nie na dworzec, tylko parę kilometrów przed dworcem. Po bocznicach żeśmy przeszli.
Zima, lód, Wisła zamarznięta.
Min niet – to idziemy. Stamtąd doszliśmy w rejon mostu Kierbedzia. Oczywiście zawalony, no to ścieżka po lodzie jest, idziemy na drugą stronę. Na brzeg żeśmy wyszli, idziemy koło zamku, wszystko zniszczone, spalone – z filmów widać, jak to jest. Koło Cytadeli [szliśmy] starą drogą na Marymont. Skręciliśmy w Krasińskiego do placu Wilsona, do Mickiewicza szliśmy w dół. Dochodzimy do Potockiej z Mickiewicza i mówię: „Mamo, nasz dom stoi!” – bo dach był niespalony, bo był blaszany. Lecimy. Dochodzimy, w którymś miejscu nasze okna było widać: w naszych oknach szyby są! Okazało się, że ciotka Jula pierwsza wróciła, a ojciec schował okna zimowe w piwnicy. Te okna ocalały, bo letnie wszystkie były powybijane. Wzięła okna, założyły trzy kobiety: Władka była, Wisia (nasz przyjaciel domowy), no i miały okna. Buzuje się w piecu, wchodzimy do mieszkania. Myśleliśmy, że to ktoś obcy, patrzymy, a to nasi. Przywitanie, wycałowanie, że się żyje.
- Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z Powstania?
Kiedy donosiłem mleko dla rannych. Dom Szklany, znicz. Mickiewicza szło się pod górkę, ale od strony wału była przestrzeń otwarta. Okopik, którym szliśmy wśród słoneczników – jak był ostrzelany! To nie było chodzenie sobie. Żeby było weselej, to oni strzelali szrapnelami. Leci, rozrywa się i sypią się odłamki po drodze. Tak że jak nie dostałeś kulką, to dostałeś szrapnelem. W tę okolicę strzelali właśnie, tylko dymek [widać] i gdzie się skryć?
- Jakie jest najgorsze wspomnienie w Powstania?
Półgorsze, to jest Kazio. Najgorsze, to jest folksdojczka, która została z Niemcami, pokradła wszystko.
- Jak po latach ocenia pan Powstanie Warszawskie?
Powiem tak: wiem, co inni ludzie mówią. Zapytałem się swojego ojca już po wojnie: „Tato, dlaczego my nie należymy do ZBoWiD-u?”. Ojciec powiedział: „Bo to był nasz obowiązek”. Dopiero po iluś latach chodziła ze względu na różnego rodzaju ulgi materialne, zabiegała dotąd, aż zrobiła to, że ojciec do ZBoWiD-u należał i miał jakieś ulgi, ale matka powinna też należeć. O mnie nie mówi, bo byłem pomocnikiem.
- Proszę powiedzieć, w jakim zgrupowaniu walczył pana ojciec?
Ona wie.
Warszawa, 16 października 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz