Zofia Krzywińska „Zośka”
Zofia Krzywińska, z domu Wudarowicz, urodzona 2 lutego 1914 roku. Lata dziecięce spędziłam u dziadków.
- Co pani robiła przed 1 września 1939 roku, przed wybuchem wojny? Gdzie pani mieszkała? Czym się pani zajmowała?
Mieszkałam w Warszawie. Byłam w internacie. Ukończyłam seminarium nauczycielskie. Wtedy jeszcze byłam w internacie. Mogłam być do ukończenia 21 roku życia. Po skończeniu seminarium jeszcze rok uczyłam się w takiej szkole wszystkiego potrzebnego dla kobiety i dla nauczycielki: zastrzyków, pierwszej pomocy udzielonej, [umiejętności] kulinarnych. Jak będę uczyła w szkole, jakieś przyjęcia będę robiła, to żeby umieć być gospodynią, aby matkom pokazać. Po roku ukończenia jeszcze nie dostałam pracy nauczycielskiej, bo było bardzo trudno. Dostałam pracę domowej nauczycielki, wychowawczyni tak zwanej. To był tytuł: wychowawczyni domowa.
Tak. Miałam czwórkę dzieci, w wieku od 14 do 5 lat. To były dzieci bardzo bogatych ludzi, ale przechrzty, Żydzi, wyznania mojżeszowego, ale oni byli przechrzczeni. Chcieli, żebym dzieci dobrze uczyła języka polskiego. Szczególnie im zależało, abym kładła [nacisk] na język polski, dużo z nimi mówiła, czytała lektury. Oni sobie mogli na to pozwolić, tak że miałam bardzo dobre warunki: pokój, wyżywienie pełne, niedzielę wolną i obsługę. Tam była i pokojówka, i kucharka. Wszystko miałam bardzo dobre. Teatry, kina – dostawałam od nich bilety. Dostałam tę pracę w 1938 roku. Rok pracowałam.
W 1939 roku dostałam powiadomienie, że mogę zostać nauczycielką w powiecie łowickim, Plecka Dąbrowa. Pojechałam tam, zobaczyłam tę szkolę, zgłosiłam się do inspektoratu i zostałam przyjęta.
Przyjeżdżam do domu, mam list, dostałam korespondencję, otwieram, a tam mam powołanie do szpitala wojskowego na przejście kursu w szpitalu. Od 1 sierpnia mam objąć to szkolenie. Udałam się zaraz na drugi dzień do szpitala wojskowego, to było na 6 sierpnia. Lekarz główny powiedział mi: „Proszę pani, będzie pani codziennie przychodziła, raz do południa, raz po południu, raz na noc. Musi pani przejść wszystkie szkolenia. Przede wszystkim takie pierwsze pomoce, bandażowanie kończyn, głowy...”. Mówię: „Ale co się dzieje?”. – „Dzieje się to, że szykujemy się na wojnę i musimy mieć młode pokolenie pomocnicze. Szpitale nie mogą, więc musimy mieć was, sanitariuszki”. Zaczęłam chodzić. Skończyłam w sierpniu z dobrymi wynikami, bo już miałam ten rok, taki dobrowolny, kiedy zgłosiłam się po maturze. Bardzo byłam chwalona, że jestem zdolna.
Dostałam przydział: Powązki, od ulicy Okopowej, czyli cmentarz cywilny, cmentarz wojskowy i później ulica Sybilla. To była taka kolonia. Kolonia ta szła do Żoliborza. To była moja dzielnica. Przy ulicy Sybilli, róg ulicy Powązkowskiej, stało wojsko,
Pionierpark. Przy cmentarzu wojskowym, za kościołem, był fort Bema, fabryka amunicji. Trochę się bałam, ale przyjęłam to. Byłam młodą sanitariuszką, miałam dwadzieścia pięć lat, ale byłam dobrze przeszkolona. Tam już byłam. Było ciężko. Jak się skończył 1939 rok, zostałam ranna.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny, 1 września 1939 roku?
1 września, piękna pogoda, wyszłam z moimi żołnierzami z
Pionierparku. Sanitariuszy miałam wojskowych, rutynowanych. Mówią do mnie: „Zośka – po imieniu – patrz, jaka piękna pogoda, tylko gdzieś na wycieczkę, a my tu”. W tym momencie słyszymy: „Uwaga, uwaga, nadchodzi, i tak dalej” – pierwszy nalot. Przy placu
Pionierparku wzywają: „Siostro, prędko, bo ranny żołnierz”. Dobiegłam w fartuchu, leży młody Żyd. Doskoczyłam do niego, nachyliłam się, rozerwałam mu to wszystko, okazuje się brzuch, dół brzucha [zraniony]. W takim miejscu, że dla mnie było to zaskoczenie, a miałam wokół siebie pełno żołnierzy. Chyba ich było koło osiemnastu, tak mnie otoczyli: „O, siostro”. Do niego mówią: „Nie umieraj, nie umieraj”. On był wojskowy, ale Żyd w wojsku. Mówią do niego: „Mojsie”. Spojrzałam na niego, dlaczego tak go odłącza, ale dalej się nie odzywałam, nawet o tego „Mojsia” też się nie odzywałam. Tylko go zmierzyłam, skrytykowałam go. Nachyliłam się i robię, a oni mi zaczęli dowcipkować, jak to chłopaki: „Takie rączki ładne, a taka młoda, ładna siostrzyczka i ty takie szczęście masz?”. Ja się już zdenerwowałam, ręce mi się zaczęły trząść, się wstydziłam. Musiałam, dosłownie, członka wyjąć i wszystko zrobić, zaopatrzyć, żyłka przerwana. Odwróciłam się do nich i mówię: „Do cholery! Czy to jest wojna – powtarzam, takim głosem moim – Czy to jest wojna?! Czy to jest wasze wesele?! Jak wy to…”. Wzięłam się za to, zrobiłam opatrunek, zaprowadziliśmy go na sanitarkę i sama z nim pojechałam zaraz do szpitala na Wolę. Na Woli był szpital i tam, na Wolę, go zawiozłam. Później przyjechałam na swój punkt i już było dużo [rannych], nawet przy porodzie byłam.
- Mówiła pani, że była pani ranna we wrześniu?
Tak. Później zało już nam opatrunków. Miałam zawsze jednakowego sanitariusza i sanitariuszkę – to już byliśmy razem. On mówi: „Siostro, kiedy pojedziemy do punktu, żeby odebrać opatrunki, bo już się kończą?”. Mówię: „Musimy jechać. Dzisiaj pojedziemy”. Pojechaliśmy, to był 15 września, dokładnie pamiętam, przed południem. Zajechaliśmy, a tam było kilka, dużo osób. To była trzypiętrowa kamienica i to wszystko było PCK. Doktor mówi: „Na górę, na trzecie piętro, niech siostra idzie”. Poszłam na górę z sanitariuszem, on później mówi: „Ja zejdę na dół, a siostra niech sobie wszystko wybierze”. Wybierałam. Bandaże i to wszystko już miałam częściowo uszykowane. Później zobaczyłam taki duży balot gazy, gaza normalna i ten balot wzięłam. Doktor Maj, pamiętam go, nieduży, bardzo niskiego wzrostu, doszedł do mnie: „Siostra niech tego nie bierze, bo to dla sanitariuszy”. Ja mu mówię: „Już kończą się opatrunki, panie doktorze, musimy wziąć. Ja to wezmę jeszcze tam”. W tym momencie już syreny, już trzech lekarzy tam było do góry. Doktor Maj mówi: „Siostro, rzuć tę gazę i prędko do schronu. Schodzimy do schronu”. Ja mówię: „Nie, ja tej gazy nie rzucę”. Zostawiłam bandaże, wszystko to, co miałam uszykowane, a tą gazę tak złapałam i tak trzymałam, że palce mi się nie dotykały. Tak schodziłam z trzeciego piętra. Między pierwszym piętrem a parterem już nic nie wiedziałam, co się stało. Jeden huk i już gruzy mnie przyrzuciły. Wydostali osiemnaście sióstr zabitych, dwóch lekarzy. Ten sanitariusz, który ze mną przyjechał, nie odstępował od gruzów, tylko mnie szukał. Powiedział: „Jeszcze moja siostra tutaj była, moją siostrę muszę znaleźć. Czy żywą, czy nieżywą, ale nie odejdę od tych gruzów, aż nie znajdę!”.
Nalot podobno był bardzo krótki, nadleciała eskadra i odleciała. Nogi wystawały jakieś i on: „Tu jeszcze nogi!”. Gruz odrzucają, a to jestem ja. Prędko [chwycił] za pulsy: „Ona ciepła i puls lekko bije, ale bardzo słabo”. Cała zakurzona i zakrwawiona, wzięli mnie do sanitarki, zawieźli do szpitala na Wolę. Trzy tygodnie byłam bez przytomności. Siostry, które obsługiwały w szpitalu, jak odzyskałam przytomność, to mi powiedziały: „Nareszcie”. Niemcy wchodzili na wizytę do szpitala, Polacy byli lekarzami, ale nad nimi byli Niemcy,
Treuhänderzy i był główny lekarz, dyrektor, jak to się teraz mówi w szpitalach. Dyrektorem był Niemiec, inwalida, Bawarczyk Weber, pamiętam do dzisiejszego dnia. On mnie uratował, chociaż był Niemcem. Nie wierzyli, że ja mam dwadzieścia pięć lat, wyglądałam na 16-17 lat. Drobniutka, taka szczuplutka, zawsze miałam taką figurę. Jak Niemcy wchodzili, to ta siostra zawsze koło mnie, drabinki miałam w łóżku podobno, niby tam mi coś poprawiała. Głowę miałam zabandażowaną, włosy ścięte. Podnosiłam się i [mówiłam]: „Szwaby idą! Szwaby idą!”. Doszedł jeden Niemiec, lekarz i mówi tak do tej siostry: „Co ona mówi?”. A ona: „Jak w gorączce, panie doktorze”. On machnął ręką i lekko się uśmiechnął.
Jak odzyskałam przytomność, to dyrektor szpitala, ten Weber, osobno później do mnie przyszedł. On mi tran z niemieckiej apteki [przynosił], z Wendy.
Zajmował się [mną] mój pan Wiliński. On mnie dostarczył do szpitala, codziennie przychodził, codziennie. Z Powązek na Wolę był kawał, a tramwaje nie chodziły, ale codziennie na rowerze przyjechał nieraz, nieraz pieszo. On prowadził w moim punkcie Ligę Obrony. On we mnie się zakochał – przez dwa tygodnie, jako w sanitariuszce – ale już mnie znał z widzenia. Później jak zobaczył, że ja jestem na jego punkcie, to się bardzo ucieszył i bardzo mi dużo asystował. Przez dwa tygodnie przynosił mi róże na punkt. Idę do punktu sanitarnego, a tu patrzę takie piękne róże, aż siostry te młode do mnie mówią: „Siostro Zosiu, różyczki są dla ciebie. On zawsze ci przynosi, ten przystojniak”. On mówił pięknie po niemiecku, bo był w Berlinie urodzony. To był człowiek, który miał trzydzieści lat. Przeszło. Trzydzieści pięć lat. Już pracował na tym wojskowym cmentarzu jako zawiadowca i dlatego go tam zatrzymali, na tej Lidze Obrony. On z tym Weberem rozmawiał. Weber pyta: „Kto ty jesteś dla niej?”. On mówi: „Ja kawaler, a ona panna”. – „Ach tak? Ona to takie ładne dziecko. Po co te wojny są?” – ten Bawarczyk [...] Na końcu mnie brał na opatrunki i do kieszeni zawsze: „Przyjdź w kitlu”. Ten szpitalny kitel to był taki, że mogłabym się owinąć. „Przyjdź w kitlu”. Pomarańczkę mi rzucił, mandarynkę, batonik, a później jemu dał tę receptę. To był tran na pomarańczach, tak że nie czuć było tranu i smak miał pomarańczy. „To ją odżywi, ona musi żyć”. Miałam operację ciężką, bo to się goiło, a pod spodem wytworzyła się ropa. Dostałam zapalenia opon mózgowych, dlatego tak długo byłam nieprzytomna. Musieli tą operację zrobić.
- Co się stało, jak pani wyszła ze szpitala?
Nie po trzech tygodniach, tylko dopiero wyszłam... 25 brałam ślub, a 10 grudnia wyszłam ze szpitala, dopiero. 10 grudnia, od września.
- Jak wyglądało pani życie podczas okupacji, do Powstania? Gdzie pani mieszkała? Co pani robiła?
Jak wyszłam z tego szpitala (to jeszcze muszę [powiedzieć], żeby ten wątek się trzymał), to on mnie zabrał do siebie. Ja miałam mieszkanie zrujnowane, tam gdzie miałam swój pokój. Żydzi uciekli. Już jak ja chodziłam na kursy, to ci Żydzi już uciekli do Palestyny. Mieli widocznie już jakieś wiadomości. Mnie wypłacili trzymiesięczną pensję i ja się przeniosłam. Mieszkałam prywatnie, na pokoju. Z tego mieszkania właśnie już była wojna.
- W którym miejscu było to mieszkanie?
To było też na Powązkach. To była ulica Powązkowska 41. Jak już wyszłam za mąż, to on miał swój domek, przy cmentarzu i ogród. Mówię „Ale gdzie ja pójdę teraz, ja nie mam tego mieszkania. Tam gdzie mieszkałam, jest wszystko zniszczone”. On mi to powiedział, że wszystko jest zniszczone. Pyta się: „Gdzie mam siostrę?”. Mówię „Na Grochowie”. Pojechał, a siostry nie było. Siostra była za Warszawą, była w Łowiczu. Dowiedział się, że siostry nie ma w Warszawie, siostry nie było w [trakcie] wojny. On mówi do mnie „Zabiorę cię do siebie. Mam trzy pokoje. Nie bój się. A jak będziesz silniejsza, to pójdziemy do księdza i w drugi dzień świąt weźmiemy ślub”. Mówię do niego, to było dla mnie zaskakujące, no ale mówię: „Dobrze”. Poszłam do niego. Tam w tym bandażu, te dwa tygodnie, trzy tygodnie byłam i szykowałam się do ślubu. Pomogli mi, jakąś mi tam sukienkę swoją pożyczyli, jakoś mnie ubrali. Poszłam w kaloszach takich, a dopiero w kościele miałam pantofelki i to takie jak dziewczynki. Ksiądz mnie błogosławił, jemu też błogosławił, tylko mu przy mnie powiedział: „Masz trzydzieści pięć lat, a ona ma dwadzieścia pięć. Czy ty tam po świecie nie masz gdzie dzieci?”. Mówię: „Chyba nie ma. Jak jest taki dobry i się tak mną zajął jak brat, to pewno nie ma. Niech go ksiądz nie zawstydza”. Piękny ślub rzymski na mszy miałam w drugie święta.
No i wojna się skończyła, on poszedł do pracy, ale miał nad sobą Niemca. Chował i Niemców, i Polaków [...]. On prowadził listę. Co było na tej wojnie niedobre. Miałam żołnierzy, którzy mieli normalne ubranie. Buty już się zdarły i pęcherze [mieli]. Tak, takich miałam nawet. Po bramach leżeli, po piwnicach leżeli. Musieliśmy ich... Takich nie brali do szpitala, bo szpitale były przepełnione. Całą masę miałam z terenów nie samej Warszawy, tylko z terenów. Pieszo szli, czapka wojskowa, mundurek, a spodnie swoje i kamaszki. To byli biedni żołnierze. Jak wróciłam ze szpitala, to jeszcze odwiedzali mnie ci, co się uratowali. Oni nie byli wzięci do niewoli, bo nie mieli mundurów całych. Dużo mnie odwiedzało i przychodzili: „Dobrze, że siostra żyje. Nasza siostra żyje”. To przeszłam.
Jak wzięłam ślub, już wydobrzałam, w lutym, do męża przyszło trzech panów. To była niedziela. Przywitali się ze mną, przedstawili się, mąż mówi do mnie: „Ja pójdę do trzeciego pokoju, Zosiu, z panami. Zamknę drzwi. Nie gniewaj się, że się zamknę. Mamy takie troszkę poufne rozmowy”. To było już AK, podziemie. Jak ci żołnierze się ze mną przywitali, między nimi był taki Groda. Gdzieś były rozbite fabryki wina, przynieśli takie wiaderko wina i mówią do niego: „Kapitanie, napijemy się”. Miał rangę kapitana ten Groda. On mówi: „Na grobie ojczyzny?! Wylać to!!!” – do nich. A oni: „Kapitanie? Wylać!!! Wykonane”.
Jak wyszłam ze szpitala, to na drugi czy na trzeci dzień… To było na jego placu, tego Wileńskiego. Ja to słyszę przez okno, bo ja nie byłam na placu. On miał duży plac i ogrodnictwo. Otworzyłam okno, mimo że był grudzień, oni na takich belkach siedzieli, później odeszli. Patrzę, jak przyszli we trzech, że jest ten kapitan, ale po cywilnemu. Spojrzał na mnie, uśmiechnął się do mnie ładnie i wyszli. Jak odeszli, pożegnali się ze mną i tylko się mnie pytają: „Jak się pani czuje? Jak głowa?”. Mówię, że już wszystko dobrze, że już wygojona, tylko jeszcze muszę leki brać i muszę uważać, bo to był wstrząs mózgu. Lekarz powiedział, że muszę uważać, żadnych wyskoków, spokojne życie. Tu mam spokój, cmentarz, oni mi nie dokuczają – tak się wyraziłam. On mi na to: „Jest pani dobrą patriotką. Życzymy zdrowia i życzymy wszystkiego dobrego. A męża, od czasu do czasu, będziemy odwiedzali i panią też”. Mówię: „Dobrze”. Jeszcze poszłam do nich i zapytałam, czy mogę zrobić coś do picia. Zapukałam, Roman mi otworzył i zapytałam: „Może zrobić panom jakieś picie?”. Roman: „Nie, dziękuję. Nic, nic”. Oni też: „Dziękujemy, dziękujemy”. Odeszli i za miesiąc przyszli, ale już dwóch.
W międzyczasie mąż mówi do mnie – w sobotę to było, nie miał pracy takiej dużej – siedzimy sobie przy kawie i mówi: „Zosiu, muszę ci parę rzeczy powiedzieć”. Mówię: „Słucham”. – „Na naszym placu jest broń”. Mówię: „Co? Jak broń?”. – „Inspekty są zrobione na tym miejscu. Dół nocą wykopali, to ten Groda, kapitan”. Sześćdziesiąt [sztuk] broni było. Były te krótkie i były karabiny, dziewiątki. Już teraz nie pamiętam, ten mój wiek. Ja mówię; „Gdzie są te dwa inspekty? Maryla, twoja mama ma zdjęcie na tym inspekcie”. [??] Wszystko ładnie naoliwione. To poszło do Powstania.
Sześć tygodni przed wybuchem Powstania przyszli nocą. Przyszedł mój kuzyn, Stanisław Kochanek, mąż mu to powierzył. Drżałam za każdym razem, jak Niemcy przychodzili na plac. Ta długa broń była pod inspektami, a ta krótka broń była pod kompostem, dół zrobiony i tam zapakowana, a na nim kupa liści, korzenie od kwiatów i śmiecie takie wyrzucane. Kompost, taka kupa, przy samym płocie do cmentarza. Trzy razy przeżyłam strasznie, przychodzili na to. Jeszcze mi nic mąż nie powiedział. Jak oni powtórzyli to przyjście, rozmawiali ze sobą, a później wyszli do drugiego pokoju stołowego z tego trzeciego pokoju. Byłam w pierwszym pokoju przy kuchni, mąż wyszedł i powiedział: „Zosiu, pozwól do nas, do towarzystwa. I wiesz co, pomogę ci, zrobimy kawy”. Zrobiliśmy taką zbożową kawę, zawsze jakieś upiekłam ciasteczka, z czego się dało, z płatków owsianych i innych. On mówi: „Podaj te swoje przysmaki”. Mówi ten kapitan: „Muszę pani coś powiedzieć”. – „Słucham”. – „Chcemy panią zaangażować. Razem z mężem będzie pani, pod opieką będzie pani pana Jasińskiego. On na Chomiczówce ma willę. W tej willi ma stację nadawczą i pani tam będzie się dostawała”. Z ulicy Powązkowskiej najbliżej jest na Chomiczówkę, to było tak półtora kilometra od Warszawy, a teraz jest już Warszawa. [...] „Tam pani będzie i tam będzie pani odbierała pocztę, ulotki, a dalej będą rozprowadzane. Dalej panią zapoznamy. Tu, u męża macie doskonały punkt dla nas, bo jest cieplarnia. Pod cieplarnią mogą być doły”. Tam były ustawiane kwiaty. Chryzantemy żeśmy chowali, wszystko, jak najwięcej kwiatów i kwiaciarnia. Spojrzałam na męża i mówię: „Czy ja się będę nadawała, miałam wstrząs mózgu, czy to na mnie nie podziałało”. – „Zaraz nie. To się dopiero od maja zacznie – a to był luty – tam będzie wszystko przygotowane. Musimy panią zapoznać z panem Janiszewskim”. To był inżynier elektryk, u nas zrobił podłączenie. Od maja już się stałam, przeszłam na podziemie. Miałam pseudonim „Zośka”. Stamtąd już: Lublin, Maków, Piotrków Trybunalski, Bzura, Łowicz, między Łodzią. [Jeśli chodzi o Bzurę,] miałam odcinek Woli Gałkowej. Później miałam jeszcze Kielce, Mechlin.
- To były miejscowości, do których pani zawoziła ulotki?
To były lasy wszystko i w lasach już byli żołnierze. Jakie lepianki mieli, pod ziemią, mech na wierzchu. Tak byli żołnierze i tak zimą byli. Wykopane doły. To się pięć lat ciągnęło, nim Powstanie było. To nie wyszło tak do Powstania od razu, to się ciągnęło. Było dziesiątkowanie. Dziesiątka jedna odeszła i za dwadzieścia pięć minut przyszła druga dziesiątka, żeby się nie znali, żeby nie było wpadki, bo nie wytrzyma badania. Nie wytrzyma na alei Szucha.
- Na czym polegała praca pani w konspiracji?
Roznosiłam zarządzenia, zmiany miejsca, [na przykład] jak pociągi były wysadzane. Jeżeli w tym miejscu był pociąg wysadzony, to oni to robili, to już trzeba było ich uwolnić. Mieliśmy takich, co u Niemców pracowali i nam donosili.
- To znaczy, że w trakcie okupacji, do momentu wybuchu Powstania, pani nie była tylko w Warszawie, ale także jeździła?
Nie. W czasie Powstania już byłam w Warszawie.
- Do momentu wybuchu Powstania?
Do Powstania dużo wyjeżdżałam. Bardzo dużo wyjeżdżałam, mój się na to zgodził. Jak zaszłam w ciążę, to wtedy mąż powiedział: „Teraz nie będziesz nigdzie wyjeżdżała”. To już było na terenie Warszawy. Jak już byłam w piątym miesiącu ciąży to już się nie udzielałam. Tylko najwyżej z Jasińskim. On nawet do mnie do domu przychodził. Dawał mi te...
Później miałam rewizję, przed samym Powstaniem. Przyjechali Niemcy, męża zabrali bez żadnego ale, doszło do niego trzech gestapowców z trupimi czaszkami. Mnie zaraz wzięli na bok do pokoju, a do niego powiedział: „Zabieraj się, wychodź” – mimo że mąż miał kartę. Wszędzie, nawet w nocy go nie mogli zatrzymywać, bo miał przepustkę stałą. Bo zajmował się tym chowaniem, tym wszystkim. Tak z nim się obeszli ostro bardzo, jak go wyprowadzili, to strzał dali, [słyszałam] wystrzał. Ja drgnęłam, a on mówi: „Ciebie to samo czeka”. Zaczęli rewizję robić. Tam samochód był, męża zabrali i pojechali. Gdzieś w bok pojechali. Ci zostali, tych trzech. Tam były dwa samochody, którymi przyjechali. Była godzina wpół do ósmej wieczorem. Zaczęli wywalać wszystko z szaf, szukali ulotek [...]. Ja udawałam, że nie rozumiem, to tłumacza dali. Przyszedł z samochodu tłumacz i mi tłumaczył. Później zeszli ze mną do piwnicy, wszędzie. Do cieplarni. Do studni, miałam taką zabytkową studnię, z której wcale się nie korzystało, były wodociągi. Tam tylko takie dwa wiadra stare stały. Tam świecili na te wiadra, czy coś w tym wiadrze jest. Jak przyjechali, to dopiero po trzech godzinach odjechali. Tak długo byli.
Naprzeciwko mojego domku był dom murena [?]. Dwa tylko domy były wysokie, cztero- czy trzypiętrowe, a tamte, wszystko na wprost cmentarza, tak już do fortu Bema, to były takie domki jednopiętrowe, dwupiętrowe najwyżej. Te dwa to się tak wyróżniały. Tam był lekarz, Hołdorowicz się nazywał i żona jego Ada, była lekarzem. On był honorowym lekarzem AK. Pierwsi jeńcy, jak wojna jeszcze trwała, zaczęła się i pierwszych jeńców myśmy wzięli w 1939 roku, to myśmy skakali do góry, że już mamy jeńców. On był na Pawiaku, tam ich trzymali tych Niemców jeńców, to on był nad nimi lekarzem. Ale o nim to później. Jak oni mi tą rewizję zrobili i już nic nie mogli znaleźć, to mnie zaczęli maltretować, wyzywać – że świnia, że teraz zgniję, w ten sposób; już nie pamiętam tych wyzwisk. Taki duży fotel był, kryty prawdziwą skórą. Ja coś sobie poprawiałam, nachyliłam się, nie mógł już nic znaleźć, a już musieli jechać widocznie, coś między sobą mówili, podszedł do mnie i mnie pchnął. Ja na ten fotel upadłam i zrobiło mi się słabo. Ręce mi obwisły i tak leżę. Zostawili mnie tak i wyszli. Mieszkanie całe otwarte.
Jak oni odjechali, za pół godziny przyszła Ada. Już była godzina policyjna, noc, godzina dziewiąta czy dziesiąta. Ona przyszła, a ja na tym fotelu trzymam się [za brzuch] i mówię: „Boże, Boże”. Ona wchodzi i chciała mi [pomóc]. Prędko Wacek przyszedł za nią. Nie chcieli razem iść, bo to była ulica oświetlona, więc żeby nie mieć jakiejś kontroli, żeby ich nie złapali, bo była godzina policyjna. Ona pierwsza przebiegła do mnie, żeby dać mi pomoc, bo się dowiedziała – u Wilińskich jest rewizja. On przyszedł, ona mówi: „Wacek, zobacz”. Prędko mnie położyli i ona mówi: „Zobacz tętno dziecka”. Zaczął mnie badać, przyłożył – „Tętno dziecka jest”. Dał mi zastrzyk, żeby powstrzymać bóle, żeby nie były dalsze. Pomogli mi. Ona została przy mnie, a on odszedł do mieszkania. O godzinie drugiej, krew, wody i bóle straszne. Prędko pobiegła po niego, przyszedł z narzędziami, żeby robić cesarkę i uratować dziecko. Na stole, na normalnym stole, ale skąd – dziecko już nie żyło. To był 29 czerwca, Piotra i Pawła, każdy ten dzień przeżywam. Dziecko wyjęli nieżywe, później chorowałam.
Za trzy dni przyjechali. Męża nie było. Byłam sama. Na trzeci dzień, patrzę, przyjeżdżają, Ada była cały czas ze mną, u mnie gotowała, a Wacek przychodził do nas i później szedł do siebie do domu, bo tam miał gabinet. Przyjechali. Wchodzą, a tu narkoza, którą mi Wacek dał, zadzwonił do kolegi do kliniki położniczej i na „rychcie” przyjechał. Miał przepustkę lekarza i przyjechał. Oni obydwaj zrobili [cesarkę], chłopak był, ładny podobno, ja nie widziałam nic. Wchodzą, jeszcze było lekarstwami czuć, ja leżałam. Oni wchodzą i się pytają, Ada dobrze po niemiecku mówiła, bo poznanianka, pytają: „Co tu tak czuć?”. – „Ona mówi, że narkoza była”. – „A co tu było?”. Ona mówi, że była operacja, bo dziecko było nieżywe i musieli mnie prędko w domu operować lekarze, bo myśleli, że dziecko jeszcze żyje. Wymieniła nazwiska: Wacław Hołdorowicz i tego drugiego wymieniła. Oni mówią: „A gdzie dziecko jest?”, a ona mówi: „Nieżywe było”. Ten, który najmniej się rzucał, spojrzał na nich, oni byli wszyscy jednej rangi, mówi do nich tak: „My też mamy żony i dzieci”. Wyszli, bez żadnego słowa! Ani do mnie nie doszli. Oczy zamknęłam, bo nie chciałam na nich patrzeć, płakałam, bo tak mi łzy leciały. Odeszli, wsiedli do samochodu, odjechali.
Za godzinę Romek wrócił, mąż mój. „Jedź prędko do domu”. Oni nic mu nie powiedzieli, tylko zaraz z Pawiaka go zabrali. Dwa razy był na przesłuchaniu na alei Szucha, a później go odesłali na Pawiak. Przyjechał, wszedł. Wchodzi, a ja leżę. Mówi do Ady: „Co się stało?”. Ada: „Nic się nie stało. Zosia leży”. Nie powiedziałam mu od razu. „Co oni tu narobili?”. – „Nic, nie męcz ją, niech ona leży”. – „Co ona przeżyła? Jak się czuje? A jak z dzieckiem?”. – „Bądź spokojny, uspokój się. Masz tabletkę” – dała mu tabletkę. Później pomału, Wacek przyszedł, jak mu powiedział o tej operacji [...] Puścili go, ale pod warunkiem, że się zrobi
Reichdeutschem i będzie tajniakiem. „Jedź do domu, ty nie jesteś żadnym Polakiem, bo w Berlinie się urodziłeś. Czysto niemieckim językiem mówisz, nie żadnym
Plattdeutsch. Podpisz!”. – „Muszę się namyśleć”. Ten Niemiec, który był nad nim na cmentarzu, inwalida, on za niego poświadczył. Podpisał się, że jakby on należał do podziemia i szkodził Niemcom, to jego też rozstrzelają, że jest dezerterem. Ten Niemiec był rangi oficera. Zżyty był i mówi „Romek, uważaj. Ja cię nie wsypię nigdzie”. Ale nie wiedział, że Romek należy [do podziemia]. Mówi: „Jakby ci proponowali, nie paprz się w to, nie bądź patriotą, ratuj żonę i siebie”. On poświadczył. Romek został na cmentarzu, dalej pracować pod Niemcami, jako robotnik, grabarz normalnie. On się nie znał, ten oficer. To Romek za niego wszystko prowadził.
Jak już dobrze wyzdrowiałam, 1943 rok się skończył, 1944 rok następował i już byłam w pełnym ruchu. Szwalnie miałam, opaski szyła grupa dziesięciu dziewcząt. Wychodziły, za dwadzieścia pięć minut przychodziły drugie.
- W jakim momencie dowiedziała się pani, że może wybuchnąć Powstanie?
Byłe dwie daty. Jedna data [wcześniej], a później dopiero na 1 sierpnia, bo nie zdążyli. Chcieli wcześniej zrobić, a później to było odwołane, bo nie mieliśmy jeszcze całego składu. Nie mieli rozłożonej amunicji. Nie wiem, ilu było, ale byli też Niemcy, pół-Niemcy, Ślązacy, którzy byli wzięci do wojska. A skąd broń mieliśmy niektórą – Niemcy podrzucali nam, bo się bali. Koło lasu jak przechodzili, jak maszerowali albo pociągi jak jechały z Niemcami, to tak wolniutko jechały. Bali się, czy szyny nie są rozdwojone. Ja widziałam, jak szyny są rozdwajane, przy Dęblinie. Tam wojsko nasze polskie, a później Niemcy. Widziałam w Lublinie.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania? Co pani robiła 1 sierpnia o godzinie 17?
1 sierpnia, już byłam od rana w kościele – na placu Zbawiciela mieliśmy zbiórkę i tam byłam. Tam z Mokotowa złączyliśmy się. Stamtąd wróciłam na swój posterunek. Już czekaliśmy. Powstanie wybuchło dokładnie o siedemnastej; sześć minut [później], nie punktualnie o siedemnastej. Chorągiew, wszystko już było na ulicach, flagi już były. Wszystko powybiegało i zaczęli wieszać [flagi], po balkonach wieszali. Ja się już szykuję i przyszło do mnie chyba piętnastu żołnierzy, akowców, chyba drugie piętnaście dziewcząt, może osiemnaście. Mówię: „Przynieście ziemniaków”. Nie, chłopaki mówią „siostro”. Byłam starszą siostrą nad tymi, które były dopiero przyjęte przy Powstaniu, a ja byłam z 1939 roku, więc miałam funkcję starszej siostry. „Siostro, masz dobre położenie. Sam domek. Mamy ziemniaki, z działki żeśmy podbierali. Przyniesiemy ziemniaków i placków, nasmażymy u siostry”. Przyniosły z polowej kuchni dwie patelnie, takie wielkie, chłopaki skrobali ziemniaki, dziewczyny tarły. Chłopaki też pomogli na tarkach. Zaczęliśmy [piec] na mojej kuchni, trzy patelnie się mieściły, bo to była taka kuchnia murowana. Placki piekliśmy. Patrzymy, takie małe wozy pancerne, niemieckie. Jeden! Dwa! Jak oni wybiegli z domku na plac i do mnie wbiega jeden „Siostro, Niemcy”. A ja mówię „Cicho bądźcie, wszystko spokojnie”.
- To było już po wybuchu Powstania, po godzinie siedemnastej?
Nie. Powstanie wybuchło tego samego dnia, 1 sierpnia. Taki upał jeszcze [był], ja byłam tak leciutko ubrana. Osiemnaście, dwadzieścia cztery pancerne wozy. Cała ulica, jeden za drugim. Jak placki smażyłam, to przecież gorąco, sierpień, to zapach szedł na placu. Jak się wchodziło do mnie na plac, to już było czuć smażenie tych placków. Żołnierze powychodzili z tych tanków. To byli żołnierze z frontu, spod Lenino [...]. Jechali do Koluszek na urlop. Młode chłopaki byli, niektórzy dwadzieścia dwa lata mieli. Patrzeć, a oni na plac do mnie wszyscy. Tylko jeden został tam przy tych [wozach], a ci poprzylatywali. Trzydziestu dwóch żołnierzy niemieckich. Przychodzi
Leutnant i mówi:
Guten schmecken . Widzę, że to żołnierze Wehrmachtu, więc nie mam się co więcej lękać. I on mówi do mnie:
guten Appetit. Mówię:
Danke schön – czy chce, to go poczęstuję. Prędko mu tam podałam, a nawet któraś sanitariuszka mu podała. Zjadł i mówi: patrz się, ile tych dziewczyn jest i czy nie byłoby dla tych żołnierzy, ale ich jest trzydzieści. Spojrzałam na nich i mrugnęłam. Do tej [sanitariuszki] co była przy mnie blisko, mówię „Zaryzykujmy”. One mówią „Dobrze”. Przyszli ci Niemcy, strugali ziemniaki! Chłopaki już z dziewczynami zaczęli flirtować, z moimi podopiecznymi. Michę nasmażyliśmy [placków].
Na to przychodzi Niemiec, oficer z Warszawy, widzieli, że się tam zatrzymali, więc oni musieli ich skontrolować. To był postój tylko, a oni jechali na Koluszki. Przyszli z Warszawy, z wojska. Jeden oficer, a przy nim jeszcze trzech. Trzech czy pięciu ich przyszło. Ten sam oficer do nich i do tego oficera: „Co wy tu na placu robicie i te placki jecie”. Słyszałam, jak do nich powiedział:
Raus! – trzy razy, z taką złością. Odpowiedział mu: „My z frontu jedziemy, ze wschodu. Tam idźcie, walczcie, a nie z tymi cywilami w Warszawie. Ty mi nie będziesz mówił
Raus!, bo ja z moimi żołnierzami walczyłem jako oficer. Ty oficer i ja oficer, ale ja tam na mrozach. Przemarzniętych miałem żołnierzy, którzy ginęli. Przemarznięci, że nie można ich było oderwać. Do czterdziestu stopni mrozy były”. Tak dobrze nie umiałam po niemiecku, ale miałam takich, co dobrze umieli. Z Bydgoszczy chłopaki. Oni mi później podpowiadali, ale odjechali. Niemcy też odjechali, nic nas nie różni. Tak było, że oni nie wiedzieli o Powstaniu. To była niespodzianka. I była niespodzianka dla Niemców! Niemców ubyło. Tego dnia, kiedy Powstanie wybuchło, to ja jako młoda kobieta, nie zajmowałam się polityką. Dzisiaj jako stara kobieta przeszło dziewięćdziesięcioletnia mogę powiedzieć, że gdybyśmy my mieli pomoc, jak to wojsko za Wisłą stało, nawet ci Rosjanie, gdyby oni nam pomogli – tam było wojsko polskie między nimi – ddyby oni pozwolili tym żołnierzom przedostać się do nas, inaczej by się skończyło. Niemcy dopiero na drugi dzień już wiedzieli wszyscy i z tych terenów pozabierali. Ci co przyjechali na ten urlop, nie pojechali do Koluszek, tylko poszli na inną dzielnicę. Już nie [poszli dalej], na mojej dzielnicy zostali.
- Wracając do Powstania Warszawskiego, proszę powiedzieć w jakiej części Warszawy pani była na początku Powstania i w trakcie?
Grasowałam, tak ogólnikowo, gdzie się już podupadało, a gdzie się silniej bronili, to się nas przerzucało. Gdzie ranni. Nie tylko przy rannych żołnierzach byłam. Jak biegłam, to jak ludzie starzy po piwnicach byli, to mnie wołali. „Siostro, niech siostra tu przyjdzie, bo tam matka z dzieckiem, urodziła dopiero dwa dni temu, trzeba jej pomóc”. Do szpitala karetki nie zabierały.
- W jakiej dzielnicy pani była?
Cały czas byłam na [Powązkach], a później chciałam się przedostać na Wolę. Jak już się przedostaliśmy z Powązek na Starówkę, do kanałów. Już do kanałów nie poszłam, bo Niemcy trafili już na to, że kanałami przechodzimy. Z Mokotowa kanałami przechodzili do Śródmieścia i Niemcy to dopiero po dziewięciu dniach odkryli. Kanały zamykane były i Niemcy stali, tak że nie mogliśmy wychodzić z kanałów. Dużo ofiar tam zostało w kanałach, tam poniosło śmierć. Ja liczyłam do dwóch procent.
Byłam na Starówce. Dostaliśmy się do Starówki i czekaliśmy na pomoc, że może nam ci żołnierze zza Wisły dadzą, ale i do nich strzelano. Tam kilkanaście z nich chciało przepłynąć. Z tego co ja widziałam, to strzelali do nich z „maszynówki”. Później wróciłam na Powązki, na Koło. Od Powązek idzie taka grobla i nią się szło. Był tam lasek taki jak na Bielanach i to było Koło. Przez to Koło mieliśmy przejść na Wolę, bo Wola się najdłużej broniła [???]. Na Wolę staraliśmy się iść, żeby dać posterunki i sanitarki i żołnierzy. Doszliśmy do połowy lasku, jeszcze nie wyszliśmy z lasku i dostaliśmy pomoc. Cynk, żeby nie iść, bo w szpitalu zostali chorzy, [a] wypędzeni ci, co mogli wyjść na ulicę. Sto pięćdziesiąt osób zostało naraz rozstrzelanych.
Szpitala Wolskiego. Ci, co nie mogli wstać z łóżka, na łóżkach zostali zabici. Lekarze zostali rozstrzelani i szpitalne pielęgniarki. Myśmy się wrócili i ja przyszłam na swój punkt. Na Żoliborz przyszłam, między Żoliborzem a Powązkami. Przy forcie Bema się zatrzymaliśmy, byli tam Belgowie, Francuzi, Holendrzy, bo oni tam pracowali w fabryce amunicji. Z nimi się złączyliśmy, my Polacy, moi żołnierze i żołnierze, którzy walczyli.
- Jak mówi pani „moi żołnierze”, to chodzi o jakiś konkretny oddział?
Tak, sanitariusze. Młodzi chłopcy na sanitarce. Trzeba było dźwigać, więc musieliśmy mieć chłopców. Od siedemnastu lat byli sanitariuszami. Był taki chłopak dziewiętnastoletni, to mam o nim wiersz:
„Wyszedłeś, synu, z bronią w ciemną noc, nie wiedziałeś, co to zło.
A kiedy padałeś, ucałowałeś ziemię świętą.
Synu, czy to była kula? Czy twe serce pękło?”.
To był Powstaniec. Nie wiem, kto ten wiersz podał. Ten wiersz jest w Wieluniu. To był mój chłopak, którego ja kładłam na nosze. Jego ojciec zginął w 1939 roku, mając trzydzieści kilka lat, a on mając dziewiętnasty rok, osiemnaście skończone – zginął. Matka została wdową i bez dziecka. Ona też była pielęgniarką w Szpitalu Dzieciątka Jezus.
- Jakie wydarzenie z okresu Powstania Warszawskiego najbardziej zapadło pani w pamięci?
Wrażenie było straszne. Radość była, jak coś się udało. Muszę powiedzieć, że Wyszyńskiego znałam osobiście. Wyszyński był przy nas, nosił komunię. Na ulicach, po bramach. Była harmonia. Dzisiaj nie ma tego życia, jakie było wtedy. Ludzie się szanowali, jeden drugiemu pomagał i dzielił się. Księża chodzili równo z nami, kościoły były otwarte całe noce i cały dzień. Ludzie szli, jak mogli przejść, a jak nie mogli, to po piwnicach była [msza], ksiądz przychodził. Na noszach umarły, to nakładał oleje. Doły się kopało, wykopywało się płyty, dołki robione i na tym chowaliśmy. Aleje Jerozolimskie, wszędzie. Jak pojechałam po raz pierwszy do Warszawy w 1946 roku, to powiedziałam: „Na tej ulicy powinny znicze być zapalone. Ja chodzę po umarłych, czy wyście ich wszystkich ekshumowali?”. Taki był koniec.
- Co było dla pani było najtrudniejsze w pracy sanitariuszki podczas Powstania Warszawskiego? Z czym najtrudniej było sobie dać radę?
Najtrudniej było, że materiał nie był tak dobrze rozłożony, trochę to kulało. Druga rzecz, to że Niemcy się już pobrali – dużo Niemców z innych [miejsc] zjechało, mieli czołgi, to co tam nasze barykady były, [znaczyły]. To nie było to. Był taki jeden sądny dzień, że się już wykończył nasz Żoliborz. Widziałam tych ludzi, ledwo walczy, ale jeszcze się zrywa. Ta śmierć ludzi. Widział, że już kona, wiedział, że już jest na linii śmierci, ale jeszcze musiał czy granatem rzucić, czy coś. Waleczność. Tak wielka waleczność młodzieży.
Przecież ludzie nie jedli. Ja jadłam zielone pomidory, jak był zgniły, to go wydłubałam i zjadłam, żeby coś przełknąć. Wody nie mieliśmy w naszej dzielnicy. Deszczówka. Byliśmy zależni od atmosfery i od wszystkiego. Tak że to trudno określić jednym słowem, dwoma słowami. Na ogół było to straszne. Wszystko było palone; dom podpalany, ludzie zagnani na górę, kobiety z dziećmi. Niemcy jak znaleźli trochę Polaków z tej dzielnicy, co już przyszli pod Niemców, to wyciągali nawet starców. Dziadków z laskami rozstrzeliwali na ulicy, a jak nie wyciągnęli na ulice, to do góry wzięli. Ja widziałam takie trzy kamienice na ulicy Okopowej, przy fabryce Pfeiffera. Fabryka Pfeiffera tam była i tam miałam główny punkt. Byłam na głównym punkcie, patrzę, jak kamienica się pali. Dwie kamienice od tej fabryki Pfeiffera, trzypiętrowe, kobieta trzyma dziecko w ręku i wyskakuje z piętra, a do niej z karabinu, „maszynówki” wali. Tak było. Niemcy się już nie liczyli, tak byli rozjątrzeni, że dom podpalali, a tam ginęli ludzie. Jak chciała popełnić samobójstwo i wyskoczyć, nie czekała na tą śmierć spalenia się. Dużo się ukrywało na cmentarzu żydowskim, to było przy ulicy Okopowej. Ukrywało się tam dużo ludzi. Na ogół to byliśmy ofiarami. To była sodoma i gomora.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania.
Siadaliśmy, te co były przy kuchni, to mówiły: „Masz, tu nam jeszcze zostało – nie chcę jeść”. Wszyscy żeśmy rozpaczali. Wiem, że ktoś się odezwał później i zaśpiewał Rotę. Któryś z chłopaków starszych. To był jeden płacz. Później każdy, jak mógł, jak miał bliżej dom, to szedł, aby się umyć. Ja tak miałam. Poszłam do domu i z tego domu za trzy godziny poszłam do obozu. To znaczy, nie zaraz do obozu, bo całą noc pędzili nas, w nocy zatrzymali nas w Boernerowie, a na drugi dzień dopiero byliśmy w Pruszkowie. Pruszków był tak załadowany.
- A kiedy pani się dowiedziała, że to już jest koniec Powstania?
Dopiero się dowiedziałam, bo przecież nie wyszłam wcześniej z Warszawy. Wyszłam z Warszawy dopiero drugą kolumną, którą mnie pędzili. To była podobno druga kolumna. Tego dowiedziałam się dopiero w kolumnie, że to jest druga kolumna. Tej pierwszej nie widziałam wcale, bo byłam właśnie przy ulicy Okopowej. Oni to od Powązek organizowali, jak jest Chomiczówka. To już były drogi otwarte i zbierali wszystkich. Tam dopędzali i dopiero komasowali ich. Wyszłam 28 października. Za dwa dni jak weszłam do obozu, jak mnie wpędzili do obozu, to było Wszystkich Świętych. [Trafiłam] do obozu w Pruszkowie Ja wyszłam dopiero po prawdziwym zawieszeniu. Nie wyszło od razu, że była prawdziwa kapitulacja. Była kapitulacja jednej dzielnicy, później drugiej dzielnicy, ale „Bór” i tamtych innych, nie pamiętam... Tamten jeden był Miller czy jakoś tak, to był taki zażarty Polak, rangi kapitana. Oni ten układ robili, oni nam chcieli dać to, a oni powiedzieli „Nie. My wyjdziemy jak żołnierze” – targowali się. Poszli na to, żeby uszanować.
- Pani wspominała, że poznała generała Pełczyńskiego.
Jak weszłam do [podziemia] to go poznałam. Poznałam Kuczyńskiego. Kuczyński, elektryk inżynier. Zabrali go, a za godzinę o godzinie siódmej... Przyjechali nad ranem o czwartej godzinie ich zabrali. Całą załogę, która drukowała, wszystko padło, zabrali ich. Niektórzy zabici byli, ale żywych zabrali. Między nimi Jasińskiego zabrali. Jak zabrali tego inżyniera, to on żonie, tabletki miał nitro i jej dał. Dwoje dzieci miał. Wiedział jakie męki będą mieli, ona nie wiedziała. Dał im [tabletki] w czymś, w piciu, ja się dopiero w obozie dowiedziałam, jak zginął. Jego zabrali zaraz na aleję Szucha, godzinę go wieźli na samochodzie dużym, ciężarowym, odkrytym. Trzymali go po dwóch Niemców z każdej strony. Czterech Niemców, miał naklejone, a oni trzymali ten plakat „To was, bandyci, też czeka” Tak był zmasakrowany, że twarz była granatowa, ja go zabrałam na Pawiak. Tego samego dnia, jak tam byli i drukarnie, tam stacja nadawcza była i drukarnia. Ja słuchałam radio ukryte, to wtedy zginął tak: Kuczyński, Hołdorowicz, Jasiński, dwunastu ich było. Kuczyński zginął w sklepie.
- Jakby pani mogła opowiedzieć o tym, że zało pomocy, zało zrzutów.
Myśmy widzieli naszą waleczność, tych zapaleńców. To były chłopaki zapalone, żołnierze zapaleni. Później do nas dołączali żołnierze, którzy walczyli w 1939 roku. Od Bzury przyszła partyzantka i od Skierniewic przyszła partyzantka. Wszystko było doskonale zorganizowane jako waleczność. Nie mieliśmy tego, co nam obiecali. Nie mieliśmy pomocy. Po drugiej stronie Wisły mieliśmy naszych żołnierzy, którzy podobno sobie odbierali życie, dlatego że nie mogą pomóc, takich walecznych. To jest trudno powiedzieć. To jest ból dla mojej duszy. To było piekło! Ja sobie piekło tak wyobrażam.
- Gdyby pani miała opowiedzieć jedno wspomnienie najlepsze i jedno najgorsze.
Powstanie było wspaniałe. Sama waleczność była wspaniała, ale myśmy się łudziliśmy, że nam pomogą, a to było oszustwo. Jałta, nie Jałta – wszystkich nas oszukała. Byliśmy sprzedani.
- Jakie były pani dalsze losy po wyjściu z obozu w Pruszkowie?
Poszłam do obozu, w obozie zachorowałam, zrozumiałe – z wycieńczenia, ze wszystkiego, co przeżyłam. Dostałam gorączkę, do czterdziestu stopni. Na cemencie leżałam, bo takie były warunki. Grudzień, rozwalone hangary czy coś takiego, tam gdzie nas trzymali. Dużo [osób] uciekało z tego obozu. Niemcy, którzy prowadzili wartownie nad nami, pilnowali, żeby nie uciekać, pomagali. Oni nam współczuli, niektórzy. Na przykład mojej koleżanki mąż, też sanitariuszki, także był w obozie. On był postrzelony i on się przedostał, a później przyszła zmiana, ona już nie zdążyła. Już później nie mogła. On był przy egzekucji postrzelony. Trzydziestu dwóch [żołnierzy], przy forcie Bema była egzekucja. Takie pojedyncze były też [przypadki]. Deszcz zaczął padać, zostawili tych zmarłych. Jak zabili ich, to jeszcze do oczu świecili i odjechali. Kolumna katów, jak ich nazywaliśmy, odjechali.
Kupa tych żołnierzy leży, matki i my kobiety nad nimi. Ja tam dużo czasu nie mogłam tracić, więc szłam do rannych. On się w nocy przebudził, deszcz. Ten mojej koleżanki mąż, był postrzelony w kark, bo tak strzelali i uszkodzili mu nerw. Nie mógł mówić, tylko tak bełkotał. Doczołgał się jako ranny do plebani Świętego Józefa. W nocy, pierwsza godzina, pies ujada jak nie wiem. Ksiądz mówi do gosposi: „Gosposiu, może ktoś potrzebuje pomocy. Może gosposia by wyszła i poświeciła”. Ona bała się, więc ksiądz wikary z nią wyszedł. Patrzą, leży pod furtką przy plebani człowiek. Prędko go wzięli, patrzą Polak, polskie mundury. Wciągnęli go do środka. W węglarce go ukrywał. Później jak nas wyganiali, w styczniu, ostatnią kolumnę wyganiali z Warszawy, to on pomału, jakoś ten ksiądz mu pomógł. Wikary też odszedł, do Łowicza się dostał, nie do samego Łowicza, do Niepokalanowa. Jak polskie wojsko szło z ruskami, on ich zobaczył przez okno. On się cieszył, chciał do nich krzyknąć, do tych polskich żołnierzy. Nerwy odżyły, on nie mówił wyraźnie, ale mówił.
- Wracając do pobytu w obozie w Pruszkowie. Jak długo pani tam była?
Poszłam do Tworków do szpitala. Tworki to szpital był dla umysłowo chorych. Wszystkich umysłowo chorych wystrzelali i tam zrobili szpital. Tam mnie zawieźli. Niemiec, który był w obozie, miał
Geburstag, dzień urodzenia. Siostra poszła do niego. Jakie podłe były niektóre siostry Rady Głównej Ochotniczej. Miałam pierścionek i miałam obrączkę, a ona mówi: „To ci jest niepotrzebne, bo i tak nie wiadomo, ile jeszcze będziesz żyła. Daj mi to, a ja pójdę do lekarza. Żeby cię nie zabili, to cię do szpitala przekażę”. Ściągnęła mi obrączkę z pierścionkiem, to będę pamiętała do śmierci. Polka. Za chwilę przyszła, poprosiła dwóch mężczyzn „Jak nie da rady, to weźcie ją pod ręce i chodźcie za mną do wozu zielonego” – ona poszła ze mną i do tego Niemca mówi, że to jestem ja, chora. Nie wiem, jakie ona miała u tego Niemca względy. On spojrzał na mnie:
Typhus! Typhus! Raus, Lazarett. Byłam na wpół przytomna, ale byłam z żoną Hołdorowicza. Ona była lekarzem, z małym dzieckiem. Ona mi to wszystko opowiedziała później. Ona mówi tak: „Wpakowali cię na taki wóz drabiniasty, pełen słomy i siana i jak cielaka cię rzucili”. Tak mnie przywieźli do szpitala do Tworków.
Tam były siostry szarytki i lekarze Polacy. Siostry mnie od razu wykąpały, do czystego łóżka położyli i byłam na kroplówce. Ksiądz przyszedł do mnie, dał mi komunię. Otwierałam usta, jak już lepiej było ze mną. Jak trzydzieści dziewięć stopni było, to już miałam przytomność, a tak to czterdzieści z kreskami, więc to był ciężki stan. Ada mówiła: „Ja naprawdę myślałam, że ty tyfus dostałaś”. Adę zwolnili i ona ze mną pojechała. Jak w szpitalu odzyskałam przytomność, już byłam zupełnie [zdrowa], zaczęłam chodzić, to mówię do doktora: „Panie doktorze…”, on mówi: „No już ładnie się poprawia, jeszcze siostrę potrzymam tydzień i później siostra opuści szpital”. – „I gdzie pójdę, do obozu?”. – „Nie, siostra już ma kenkartę, już ma papier, że ani na robotę, ani do obozu”. Siostra salowa mnie wyprowadziła, załatwili na stacji i pytali, gdzie mam rodzinę. „Gdzie ma pani rodzinę?”. – „Mam w Łowiczu na stacji wujka, który jest dyżurnym”. Doktor mówi: „To może do tego wujka przekazać?”. Wszystko wypisał, do tej budki poszli...
- Jaki to był miesiąc, kiedy panią wypisali ze szpitala?
Grudzień. Siedemnasty grudnia, dokładnie pamiętam. „My załatwiliśmy wszystko. Jak pociąg zatrzyma się, to ten ze stacyjki odda mnie pod opiekę kierownikowi pociągu”. Kierownik pociągu mnie wziął do swojego przedziału służbowego i wysadził mnie w Łowiczu. Łowicz już był powiadomiony, że przywiozą i czy lebioda żyje. Wujek nie miał służby, to go zaraz w domu powiadomił zastępca, dyżurny drugi. Wujek prędko na stację przyszedł, bo nie wiedział, kto to jest. Kuzynka, ale nie było podane ani nazwisko, ani nic. Wujek przyszedł, patrzy, pociąg się zatrzymał, kierownik pociągu i konduktor mnie wyprowadzają. Wtedy wujek dobiegł, najpierw im podziękował, a mnie złapał i chyba z pięć minut się tak trzymaliśmy tam.
- Co było dalej, po Łowiczu?
Zabrał mnie do domu, już u niego byłam na święta. Siostry w szpitalu dały mi ubrania, chustkę na głowę, żebym była taką dziewczyną ze wsi. Wujek dopiero mnie ubrał. Na początku maja, jak wojsko już przeszło, poszli dalej, na Berlin już szli. Wujek mówi do mnie: „Wiesz co, ja tak pomyślałem, czy ty byś ze mną nie została? Ja bym poszedł do szkoły, znam kierownika szkoły i byś w Łowiczu uczyła”. Ja się ucieszyłam. Mówiłam: „Dobrze, wujku”. – „No bo nie wiem gdzie, a później może Hanię odszukamy. Babcię byśmy twoją odszukali” – mówi później. Wujek nic nie wiedział, gdzie my jesteśmy. My byliśmy jego rodzonej siostry córki.
Wujek poszedł ze mną do inspektoratu. Pamiętam, 9 maja się wojna skończyła, w Berlinie już byli. Koniec kwietnia zgłosiłam się do inspektoratu. Bardzo chętnie mnie przyjął inspektorat w Łowiczu i dali mi szkołę. Zaczęłam uczyć i uczyłam do 1 sierpnia. Wakacji nie było, dopiero 15 sierpnia były. W sierpniu dostałam wezwanie do inspektoratu. Jeszcze męża nie odnalazłam i mąż mnie też nie odnalazł. Poszłam do inspektoratu, a oni się mnie pytają: „Czy pani jest panna? Ja mówię: „Mężatka. Nie wiem, gdzie jest mąż, może zginął, nie wiem. Od Powstania nie odnaleźliśmy się”. On mówi „Znaczy pani jest samotna?”. – „Tak, jestem u wujka, samotna”. – „Dostaliśmy [polecenie], że wszystkie inspektoraty muszą dać nauczycieli na ziemie zachodnie, żeby kulturę [wprowadzić], żeby powstały szkoły. Już jest pani wytypowana. Na pięć lat. Nakaz pracy”. Mówię „Ja nie wiem. Czy muszę już teraz [podjąć decyzję]”, „Nie, niech pani jeszcze idzie, z kierownikiem szkoły porozmawia, a my jeszcze zobaczymy”. Poszłam do wujka, już do szkoły nie poszłam i wujek mówi: „Nie, zostań tu”. Poszliśmy do kierownika razem, a kierownik mówi, że miał nauczycielki z dziećmi, po dwoje, po troje dzieci. Nauczycieli nie było, bo wszyscy byli w wojsku. Mówi; „Pani będzie musiała iść na zachód, ale tam będzie pani miała lepsze warunki. Mieszkanie dostaniecie jakieś”. Dali mi Zieloną Górę, taki papierek i tam wszystko wypisane, [między innymi] pod jakie województwo podeszliśmy, nie warszawskie, tylko łódzkie. Czyli kuratorium łódzkie. Łowicz należał do kuratorium w Łodzi. Tam musiałam się zgłosić. Oni tam już zatwierdzili i dali mi pismo, przekaz na ziemie zachodnie jako repatriantka. Tam dostałam Zieloną Górę albo Szczecin. Miałam sobie obrać sama szkołę, zgłosić się do kuratorium, a oni mi dadzą gdzie. Przyjechałam do Zielonej Góry. 1 sierpnia przyjechałam do Zielonej Góry. Zielona Góra mi się nie podobała, bo było dużo ruskich.
Chodziłam cały czas w chustce, tu na twarz, bo bardzo dużo dochodziło [niezrozumiałe]. Zabierali gdzieś do biura, na stacji, jak pociąg przyjechał. Przychodzili i zabierali młode kobiety. Już nie wracały. Taka kobieta z trojgiem dzieci, w rękę mi dała dziecko, to dziecko zaczęło płakać strasznie, a ona mówi „Masz. Prędko naciągnij sobie tą chustkę i to dziecko weź”. To było w Zielonej Górze. Ja to dziecko wzięłam, patrzę, a za chwilę dochodzi dwóch rusków. Widzą, że trzymam to dziecko, a chustka zawiązana, tylko nos widać trochę, odeszli ode mnie. Dwie kobiety koło mnie stały, takie młode, przyszli, zabrali i już później nie wrócili. Matka i ojciec byli z Kresów koło Lwowa, tam już przesiedlali. Matka szukała, ojciec poszedł do tych Rosjan, na [niezrozumiałe] i: „My nie wiemy, kto zabrał ją, gdzie ona”.
Tak że ja z Zielonej Góry przyjechałam do Szczecina, na aleje Piastów. Poszłam prosto do kuratorium. Kuratorium mi dało Drawską. Nie, Drawską nie. Dało mi, Stargard, rozbity. Szczecin, rozbity. Ulicą bał się człowiek iść, jak trochę ciemno, bo pełno wojska. Pełno wojska ruskiego wszędzie. Później, jak się okazało, Szczecinek miał wielki poligon, nawet pod ziemią i Drawsko miało wielki poligon, jeden z największych. Nawet przy Poznaniu poligon nie jest taki duży. Pojechałam do Stargardu, nie podobało mi się. W końcu do Połczyna, Połczyn Zdrój, wcale był niezniszczony i Drawsko też niezniszczone. Nie chciałam być w Połczynie Zdroju ani w Drawsku. Zgłosiłam się do inspektoratu, zostałam przyjęta. Zapytali mnie od razu: „Czy ma tu pani kogoś? Gdzie pani będzie nocowała?”. Mówię: „Nic nie mam”. – „Zgłosi pani się do starostwa”. Przydzielili mi kwaterunkowe mieszkanie i we dwie byłyśmy, jeszcze jedna pani. Tam rozdzielili nam szkoły.
Tam zostałam. Tam dopiero 15 października otworzyłam szkołę, ale patriotycznie. Zrobiłam – „Polska w niewoli”.
- Ponieważ musimy już kończyć, to mam jeszcze takie dwa pytania do pani. Opowiadała pani tak naprawdę o całym swoim życiu. Jak pani uważa, jaki wpływ wywarły na panią dwa czynniki: rodzina i wychowanie?
Na mnie wpłynęło to, że dziadek był powstańcem z 1863 roku. Jako dziecko sześcioletnie [pamiętam, że] dziadek mówił do mnie: „Ty powinnaś być chłopakiem, nie dziewczyną, ale dziewczyna, na przykład Emilia Plater, też była wielka kobieta, zasłużona”. Zaczął mi wyliczać te zasługi, wielkie kobiety. Byłam bardzo rozwiniętym dzieckiem. Pamiętam przez mgłę, jak robili rewizję. Wujka szukali, dziadka syna. Dziadek był wiejskim nauczycielem na takiej [prowincji], cztery klasy tylko uczył.
- Czyli rodzina wpłynęła na pani wychowanie?
Tak, rodzina. Dziadek. Później, internat na mnie wpłynął, bardzo dobre było. Przede wszystkim Piłsudski. Koleżanki były w moim wieku, córki Piłsudskiego. Jagódkę i Wandeczkę tak znałam jak swoje siostry.
W szkole. Ja się dużo udzielałam, Piłsudskiemu dużo wierszy mówiłam. Wiersze razem mówiłyśmy. Piłsudski był bardzo szanowany przeze mnie. Dzień 19 marca myśmy mieli święto, szkoły nie miały lekcji. Jak on zmarł, to ja wartę trzymałam w katedrze, po pół godziny mieliśmy. Przy tym byłam harcerką, przecież muszę powiedzieć. Znałam Lwów, znałam dzieci Lwowa, znałam panoramę we Lwowie piękną. Byłam wychowywana patriotycznie.
Dobiegniew, 11 grudnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Piotr Śliwowski