Andrzej Tadeusz Bargiełowski „Stańczyk”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Andrzej Tadeusz Bargiełowski, pseudonim Stańczyk. W czasie okupacji byłem w „Baszcie”, gdzie pełniłem funkcję strzelca.

Niestety do samej „Baszty” nie dotarłem. Mieliśmy punkt oczekiwania na ulicy Topiel. 1 sierpnia około godziny 12 przyszedł sierżant, który powiedział, że jest Powstanie i mamy się natychmiast stawić na ulicy Łowickiej 45. Potem zapytał, kto z nas posiada rower. Pierwszy powiedziałem, że mam. Rozkazał mi jechać na Grochów do członka „Baszty”, by go powiadomić, że ma się stawić natychmiast. Na moje pytanie, o której wybucha Powstanie, powiedział: „Macie się stawić natychmiast, nie zadawać pytań. Wykonać!”. Natychmiast wyszedłem, przeszedłem przez Nowy Świat, wsiadłem w tramwaj, pojechałem na plac Zbawiciela, gdzie na moment wstąpiłem do kościoła. Chyba się nie spowiadałem, ale przyjąłem komunię. To trwało dosłownie może pięć minut i szybko poszedłem do swojego domu na róg Polnej i Mokotowskiej. Mieszkaliśmy na czwartym piętrze. Windy nie było. Pobiegłem do mieszkania i wziąłem klucz od piwnicy. Powiedziałem mamie, że jadę na miasto, wziąłem rower i pojechałem przez most Poniatowskiego na Grochów. Jak byłem na moście Poniatowskiego to nic specjalnego się nie działo. Na Grochowie niestety nie było nazw ulic, nie było nawierzchni – droga była polna. Pytałem się o ulicę, kręciłem się jak patyk w przeręblu. Znalazłem dom i jakaś pani powiedziała, że jest matką tego człowieka, którego miałem powiadomić. Przekazałem informację. Jak wjeżdżałem z powrotem na most, to już było zupełnie inaczej. Nie chodziły tramwaje, Niemcy wyładowywali z samochodów długie skrzynie, wysokie na trzydzieści centymetrów i długie na półtora, dwa metry. Do tych skrzyń ciągnęli jakieś przewody. Odniosłem wrażenie, że to są materiały wybuchowe. Jechałem spokojnie, Niemcy mnie nie zatrzymywali. W tym czasie przez Most Średnicowy jechał na Dworzec Wschodni pociąg z wojskiem niemieckim. Jak się potem dowiedziałem, była to Dywizja „Hermann Göring”. Znajdowały się tam czołgi i samochody pancerne.
Zdążyłem wrócić do domu, szybko wpadłem do mieszkania i powiedziałem mamie, że idę do Powstania. W tym momencie wszedł sąsiad, zdziwił się na mój widok i powiedział, że o piątej jest Powstanie. On wiedział, a ja nie. On nie brał udziału w Powstaniu. Spojrzałem na róg Mokotowskiej i Polnej, gdzie po drugiej stronie mieściła się cukiernia. Wybiegali z niej chłopcy w szarych kombinezonach, z biało-czerwonymi opaskami na rękawach, któryś trzymał pistolet, większość miała „sidolówki”, czy „filipinki”. Biegli na drugą stronę Polnej, gdzie były działki ogrodnicze i chowali się na kartoflisku. Z wykuszy mojego mieszkania widziałem Mokotowską do placu Zbawiciela i Polną od placu Unii w kierunku politechniki. Zobaczyłem wtedy, że od politechniki jadą samochodami „własowcy”. Myślałem, że oni zaraz dostaną od siedzących w kartoflach. A tu nic takiego się nie stało tylko „własowcy” zaczęli stamtąd wyciągać chłopaków. Co z nimi zrobili, niestety nie wiem.


Po pewnym czasie zaczął padać deszcz i usłyszałem szczekaczkę z placu Zbawiciela, która mówiła, że bandyci wzniecili rozruchy w Warszawie. Zobaczyłem, że po przeciwnej stronie Marszałkowskiej, w wypalonym pawilonie przedwojennego Ministerstwa Spraw Wojskowych, po pierwszym piętrze jacyś chłopcy biegają. Budynek był dosyć daleko odsunięty od jezdni, a blisko rosły topole z bardzo długimi gałęziami. W pewnym momencie zobaczyłem, że po tych gałęziach, ktoś się zsuwa. Przypuszczalnie wtedy była już godzina siódma, bo już było szaro, padał deszcz. Odniosłem wrażenie, że ktoś wyskoczył z okna i tam spadł. Więcej nie widziałem, bo tam chyba rosły również krzewy.

Po jakimś czasie zszedłem na dół do piwnicy i wtedy usłyszałem, że ktoś się zjawił i mówi, że są potrzebni mężczyźni do noszenia rannych, do punktu opatrunkowego. Oczywiście zgłosiłem się, bo już wiedziałem, że do swojego punktu na Łowicką, nie mam szans zdążyć. Wynosiliśmy bardzo tęgiego jegomościa, który był ranny bodajże w nogę, nie mógł chodzić. Tylną klatką schodową znieśliśmy go z drugiego, czy z pierwszego piętra i zanieśliśmy do dzisiejszego Teatru Współczesnego. Wtedy to był dom parafialny parafii Zbawiciela. Tam gdzie obecnie jest bufet była, można powiedzieć, izba przyjęć. Postawiliśmy nosze z naszym rannym i zaczęliśmy gadać, bo czekaliśmy czy go przyjmą, czy każą nam go nieść dalej. Wobec tego po prostu czekaliśmy.

Tam siedział młody człowiek i spytałem się go co mu jest. On na to, że skręcił nogę, bo skakał z Ministerstwa na drzewo. Powiedziałem mu, że go widziałem. Bardzo się ucieszył. Obawiał się jednak, że jakiś czas nie będzie mógł brać udziału w walce, bo założą mu gips. Chciał mi oddać swoje Parabellum. Już wyciągałem rękę żeby wziąć, kiedy zjawił się oficer mówiący, że to jest broń oddziału, a nie moja.
Noc spędziłem w domu, a następnego dnia rano w sąsiednim budynku – ubezpieczalni, o której mówiło się przed wojną „kasy chorych”, spotkałem sanitariuszki, które mi powiedziały, że dowództwo tego odcinka jest na ulicy Lwowskiej. Natychmiast pobiegłem na Lwowską, gdzie byłem do końca Powstania. Zostałem zewidencjonowany u Golskiego. Różne funkcje tam pełniłem. Tak wyglądał mój początek Powstania.

  • Co robił pan przed 1 września1939 roku? Jaki wpływ wywarła na pana wychowanie rodzina i szkoła?


Chodziłem do bardzo dobrego gimnazjum imienia świętego Stanisława Kostki, na ulicy Traugutta 1. Dyrektorem naszym był ksiądz Arkutowski, zamordowany potem na Majdanku, ogłoszony przez Jana Pawła II błogosławionym. To był bardzo sympatyczny ksiądz i w ogóle szkoła była bardzo patriotyczna, każdy z nas chciał służyć w wojsku.
W 1939 roku wróciłem z wakacji, które spędzałem na Helu. Około 20 sierpnia przyjechaliśmy pociągiem do Warszawy. Jeszcze wyjechaliśmy na kilka dni pod Skierniewice do majątku, do znajomych, którzy prowadzili pensjonat dla letników. Tam nas zastał telefon, że mój ojciec został zmobilizowany z tajnej mobilizacji, ponieważ w 1920 roku ojciec jako ochotnik poszedł do obrony Warszawy. Został przydzielony do pułku lotniczego, gdzie był lotniczym magazynierem. Z zawodu był kupcem. Natychmiast wróciliśmy do Warszawy. Ojciec był już na Lotnisku Okęcie, munduru nie dostał. Ja zabezpieczałem wtedy wszystko papierami, krzyże się naklejało na szyby i najrozmaitsze historie się wyprawiało. Byłem tylko z mamą jak Umiastowski ogłosił, że młodzi ludzie mają wychodzić na wschód i tam będą uzbrojeni.
Przyszedł do mnie kolega z gimnazjum, Józio Pleszczyński i mieliśmy iść razem. Tylko niestety on miał rower, a ja jeszcze nie, więc musiałem ewakuować się z kim innym. Widziałem okropne rzeczy. Pan Bóg nad nami czuwał, mianowicie na skrzyżowaniu drogi, gdzie jest rozwidlenie na Lublin i Mińsk Mazowiecki, zrobiliśmy sobie odpoczynek. Położyliśmy się w rowie i leżeliśmy. Przeleciała eskadra samolotów, ale prostopadle do nas. My leżeliśmy dalej. Po chwili one zrobiły koło i leciały wzdłuż drogi na Mińsk. Pilot nas ostrzelał i chwała Bogu nie trafił. Leżeliśmy pod płotem, z którego tylko drzazgi na nas poleciały, czyli on całkiem dobrze celował. Wędrowaliśmy dalej, ale jeszcze szliśmy szosą. Po drodze zobaczyliśmy bryczkę, przy której był nieżywy koń i na bryczce cała rodzina żydowska zabita. Tylko jeden zwariowany, stary Żyd biegał naokoło, coś po żydowsku śpiewał i mówił. My nie mogliśmy mu nic pomóc. Wędrowaliśmy dalej. Doszliśmy mniej więcej pod Hrubieszów, za Chełmem. Ponieważ ludność tam nie była dla nas przyjazna, stwierdziliśmy, że wracamy z powrotem do Chełma. Mieliśmy kopać okopy. Nasza drużyna miała kopać w nocy, ale wieczorem był komunikat, że Chełm nie będzie się bronił i była ogólna zbiórka drużyn z Chorągwi Warszawskiej. Było wzruszające zebranie, przemawiał do nas jakiś harcmistrz, odśpiewaliśmy hymn, „Boże coś Polskę” i powiedzieli, że możemy iść na Rumunię. Ewentualnie ci, którzy mają młodych kolegów, niech wracają do Warszawy. Ponieważ w naszej grupie było kilku chłopców poniżej 14 lat, to stwierdziliśmy, że ich do Rumunii nikt nie ma prawa ciągnąć. Natychmiast udaliśmy się w kierunku Warszawy. Po drodze stał chłop i mówił, żebyśmy nie szli, bo wszystkich aresztują. Polecił nam iść przez miedzę. To była droga niesamowita. Niemcy puszczali flary oświetleniowe. One opadały, wobec tego cień stale się zmieniał. Przewracaliśmy się bez przerwy, bo się zdawało, że jest wysoko. Kilkanaście razy wszyscy się wywracaliśmy, ale w ręce niemieckie nie wpadliśmy. Pierwszych Niemców widziałem w Karczewie. Siedzieliśmy w lasku, a samochód pancerny niemiecki obok nas przejechał, ale nas nie widział. Wróciłem do Warszawy w pierwszych dniach października. Moje mieszkanie, chwała Bogu, stało.

A 1 września to nie uważaliśmy, że jest wojna. Myśleliśmy, że to są ćwiczenia. Na ulicach wszyscy patrzyli się i dopiero jak zaczęły bomby spadać, to już było wszystko wiadomo. Wtedy do radioodbiorników się rzuciliśmy i słyszeliśmy, że jest wojna.


  • Czym zajmował się pan w czasie okupacji, przed Powstaniem?


Musiałem podjąć pracę, bo Niemcy zarządzili, że ci co nie będą pracowali, to muszą jechać do Rajchu na roboty. Wobec tego zatrudniony zostałem w firmie „Jan Sudecki” i byłem ekspedientem, inkasentem. Ponieważ znałem niemiecki, to do niemieckich urzędów chodziłem inkasować pieniądze. Niemcy kupowali jakieś towary i potem faktury się zanosiło. W 1941 roku jak wybuchła wojna sowiecko-niemiecka, została uruchomiona szkoła, która dla Niemców się nazywała: „Jednoroczne Kursy Handlowe”. A dla nas to była Szkoła Główna Handlowa. Nazwę miała: Miejska Szkoła Handlowa. Kierownikiem tej szkoły, czyli powiedzmy rektorem, był profesor Edward Lipiński, znany ekonomista. Chodziłem do tej szkoły początkowo rano, bo miałem papiery, ale okazało się, że te papiery firmy „Jan Sudecki”, to jeśli chodzi o łapanki i rewizje, są nic nie warte.
Przez znajomości zostałem pracownikiem dworca Warszawa Wschodnia, komórki budowlanej. To była bardzo dobra praca. Nie chodziłem tam w ogóle. Mianowicie kierownikiem tej placówki był pan Zysk. Jemu podlegały budowle kolejowe, ich konserwacja od Falenicy do Warszawy Głównej. Czyli on nas mógł wysyłać. Jak przyszli pytać gdzie jesteśmy, to mówił, że gdzieś nas wysłał. Ja tam kilka dni tylko przepracowałem. Przychodził do mnie kolejarz, który niedaleko mieszkał, na 6 Sierpnia i mówił: „Kolego! Jutro rano do roboty!”. Wtedy już wiedziałem, że mam iść i odbębniałem swoje. Oni brali moją pensję, musiałem tylko kwitować odbiór drewniaków, bo takie nam robocze buty dawali Niemcy. Ausweis kolejowy był świetny, do sierpnia miałem wszystko ważne.
A co robiłem? Mój ojciec miał mały sklep. Przy Hali Mirowskiej był bazar, nazywał się „Bazar Janasza”, przed nim było tak zwane wielopole i przy bramie mieliśmy mały sklepik zarejestrowany na gospodarstwo domowe. Sprzedawaliśmy worki, papier, garnki, szklane naczynia i tym podobne. Niby byłem współwłaścicielem tego przez pewien czas. Jeszcze wtedy nie pracowałem na kolei.

Jednocześnie się uczyłem na SGH i konspirowałem. Wtedy nie wiedziałem, że to jest „Baszta”. O tym, że to jest „Baszta”, to się dowiedzieliśmy tuż przed Powstaniem. Do konspiracji przystąpiłem mniej więcej w 1943 roku.

  • W jaki sposób zetknął się pan z konspiracją w 1943 roku?


Jeden z kolegów z SGH spytał mnie czy chcę się szkolić jak bronić ojczyznę. Powiedziałem, że chcę, no i już. On miał kontakt. To wszystko zależało wtedy od tego czy miało się kontakt. A miałem też kolegę Pleszczyńskiego, ale on tajemniczy dosyć był. Nie ujawnił się. Potem dopiero dowiedziałem się, że brał udział w Akcji pod Arsenałem, pod Wilanowem, gdzie został ranny w wątrobę i w drodze do szpitala zmarł. Może nie miał do mnie zaufania.

 

  • Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej spotkanych w walce?


Ale w czasie Powstania, czy w ogóle?

  • W ogóle.


Nieprzyjaźnie. Z racji miejsca mojego mieszkania, na Polnej róg Mokotowskiej, widziałem jak zabili gestapowca, chyba nazwiskiem Szulc. Byłem wtedy w domu, to była siódma rano, usłyszałem strzały. Podszedłem do okna. Patrzę, leży Niemiec, dwóch ludzi stoi obok, jeden się nachyla, wyjmuje jemu dokumenty, zabiera pistolet i zmywają się. Nie ma ich. Drugi zamach, który widziałem z okna, to był wybuch. To był zamach na jakiegoś gestapowca na ulicy Litewskiej. Tutaj nie widziałem, jak to się działo, tylko tyle, że jeden samochód stał na Alei Piłsudskiego i z góry widziałem, że w tym „opelku” siedział człowiek i miał szmajsera na kolanach. Czyli to byli ci, którzy tam brali udział. Natomiast potem widziałem, co wyrabiali Niemcy. Jakiś patrol niemiecki ustawił erkaem w kartoflach, które były na Alei Piłsudskiego. Na środku była jezdnia, a tam gdzie był trawnik, to były kartofle. Strzelali stamtąd w Marszałkowską.
Pamiętam, że na Pole Mokotowskie mieszkańcy domu na Polnej wychodzili na spacer, bo tu było spokojnie, nie było łapanek. Pewnego dnia mama poszła ze znajomą na spacerek i tam w pole uciekli jacyś konspiratorzy. Niemcy ustawili na Polnej ciężkie karabiny maszynowe i pruli po tym Polu. Mama moja ze znajomą schowały się za jakąś cembrowinę, ale dużo działkowiczów zginęło. Następnego dnia o piątej ojciec mnie obudził i powiedział, że przyjechały platformy, ładowali zabitych, niewinnych zupełnie ludzi, którzy byli na działce. Jak pracowałem u Sudeckiego, to był tam robotnik. Sudecki miał magazyn po drugiej stronie ulicy Szpitalnej. Robotnik wyszedł, bo z magazynu miał coś przynieść i zaaresztowali go, bo nie miał dokumentów. Nic się o nim nie dowiedzieliśmy. W tej firmie pracował folksdojcz, ale porządny człowiek. Starał się w gestapo, ale też się nie dowiedział, co z tym pracownikiem. Zginął po prostu. Tacy byli Niemcy, oni się nie przejmowali. Można było zginąć za nic na ulicy. Za wszystko była kara śmierci. Za handel białymi bułkami, które się kupowało na placu Zbawiciela od baby, która miała je w koszyku, groziła kara śmierci, dla tego, co kupował i dla tego, co sprzedawał. Takie było życie.

  • Jak pan zapamiętał członków formacji wschodnich?


Ponieważ mieszkaliśmy w dzielnicy niemieckiej, to mieliśmy zarekwirowany jeden pokój przez Niemców. U nas mieszkało dwóch Niemców. Jeden taki, który jakieś przekręty zrobił i wysłali go na front wschodni, a potem taki Hakata. Ale też zniknął. Przed Powstaniem go nie było już. Natomiast u sąsiadów po drugiej stronie mieszkał kapitan SS i miał ordynansa Wanię. Wania lubił popić. Wania miał zwyczaj, że jak wchodził do ubikacji to spuszczał wodę, jak wychodził to nie spuszczał. Nasz sąsiad był przed tamtą wojną w Carskiej Armii, świetnie mówił po rosyjsku, no i upił Wanię. Spytał się go wtedy, dlaczego wstąpił do SS. Odpowiedział: „Jakby pan własnych kolegów jadł, to pan by też wstąpił”. Oni byli trzymani gdzieś na polu i jedli pośladki już umarłych. Im nic nie dawali jeść innego. Natomiast ten kapitan to był łobuz. Strzelał z okna do ludzi. Oni byli wredni. Ja z „własowcami” nie miałem żadnego kontaktu, ani w Powstaniu, ani przed Powstaniem. Wiedzieliśmy tylko, że ich używają do najgorszych rzeczy, do egzekucji ulicznych. Nie byliśmy przyjaciółmi na pewno. W każdym razie wystrzegaliśmy się ich. Jak się zjawiali, to się uciekało. Kiedyś z ulicy Radnej na Polną szedłem dwie i pół godziny, bo ciągle uciekałem na klatki schodowe. To była niedziela. Później się okazało, że to była jedna z największych łapanek w Warszawie. Chwała Bogu mnie nie złapali. Udało mi się. Szedłem Nowym Światem, Mokotowską, placem Trzech Krzyży i ciągle wchodziłem do bramy. Tylko inni mówili czy już można iść dalej. Człowiek miał zaufanie do Polaka, jak mówił, że można, to znaczy, że można.


  • Czy miał pan kontakt z przedstawicielami innych narodowości uczestniczących czynnie, albo biernie w Powstaniu? Mam na myśli Żydów, Ukraińców, Litwinów…

 

W czasie Powstania nie, ale w niewoli tak. Z nami do niewoli poszedł Francuz i był w naszym oddziale. Pamiętam jak trafiliśmy do obozu Sandbostel – między Bremą a Hamburgiem. Paskudna okolica, podmokła, bagna. Był wieczór, jakaś uroczystość francuska, wszyscy śpiewali Marsyliankę. Ten Francuz zaintonował, a ci co umieli, to podchwycili, ale w każdym razie było bardzo przyjemnie. A potem go zabrali do Francuzów, bo to był obóz międzynarodowy. A my byliśmy w izolacji, jako bandyci z Warszawy w niewoli. Było tam tak zwane przez nas wesołe miasteczko, gdzie byli Polacy z 1939 roku, Francuzi, Belgowie, Norwegowie, Serbowie. Te nacje, które się naraziły Hitlerowi. W stosunku do nas inni mieli Kanadę. My spaliśmy na gołej podłodze, oni mieli jakąś słomę, my nie [mieliśmy] przez długi okres czasu. Z Francuzami było miło.
W końcowym akcie okupacji, kiedy Niemcy nam nie dawali chleba, bo nie było, to dawali nam po trzy kartofle więcej. Pół obozu naszego to był oflag. Siedzieli z nami Włosi, co się zbuntowali i Polacy z Armii Krajowej. Ten oflag został dużo wcześniej ewakuowany. Jak się zbliżał front zachodni do naszego obozu, to wtedy wszystkich oficerów piechotą wyprowadzili do Lubeki albo do Kilonii. W każdym razie oni wyszli i ten obóz był pusty. Któregoś dnia okazuje się, że do tego obozu przychodzą kacetowcy, jeńcy z obozu koncentracyjnego z Hamburga Neuengamme. Jak ich ewakuowali, nie wiem. Mówili, że jechali pociągiem, nie bardzo można było się od nich dowiedzieć, o co chodzi. W tym obozie, w kacecie, który był w dawnym oflagu, działy się niesamowite rzeczy. Całe jedzenie zabierali ruscy, byli najsilniejsi. Pozostali głodowali. Mieliśmy wtedy dużo nakradzionych kartofli, bo jak jeniec nie kradnie, to nie żyje. Kradzież była podstawą egzystencji. Gotowaliśmy kartofle, ładowaliśmy w puszki po mleku, które dostawaliśmy w paczkach z Amerykańskiego Czerwonego Krzyża. Nas od tych pozostałych dzieliły cztery rzędy drutów kolczastych. U nas były dwa druty, potem była droga, kilka metrów szeroka i potem były znowu dwa szeregi drutów. Jak granatem rzucało się puszki z kartoflami. Raz widziałem scenę, gdzie facet taką puszkę złapał, usiadł na jakimś kołku, czy kamieniu, wyjął łyżkę skądś i od razu zjadł. Jakiś inny, taki sam w pasiakach ubrany, wziął kołek, walnął tamtego w łeb i wyjadł mu z puszki resztę jedzenia.
Każda nacja miała swojego męża zaufania, naszym był sierżant podchorąży z 1939 roku, nazywał się Pośpiech. Załatwił z innymi, że do kacetu, w którym były najrozmaitsze nacje, wejdą grupy robocze i zrobią porządek. Miały być baraki narodowościowe. W jednej takiej komandzie poszedłem i wszystko urządziliśmy. W większości to byli Żydzi polscy. Moi koledzy z kuchni przynieśli dla nich zupę. Potknął się jeden i tej zupy trochę się rozlało, to oni się rzucili i wylizywali podłogę, bo byli tak głodni. Baliśmy się, że jak oni będą podchodzić do tej zupy, to wyleją i w ogóle nic nie będzie. Powiedzieliśmy, że mają leżeć na pryczach. Ja byłem tym, który pobierał zupę w naczynie i zanosił. Jeden z Żydów powiedział, że mnie zna, że przyjeżdżałem do Grójca, że byłem z ojcem i stołowaliśmy się w restauracji u Horngolda. Może mój ojciec był w Grójcu przed wojną, ale ja nie pamiętam. On po prostu chciał mieć tego, który mu więcej zupy przyniesie. Chciał mieć kolegę.
Potem ich zostawiliśmy. Wszyscy poszli do odwszalni. Ci, co nie poszli, to mieli następnego dnia tyfus i już nie byli ewakuowani. A nas ewakuowano wtedy. Następnego dnia z naszego obozu wyszliśmy do niedaleko położonego obozu po ewakuowanych pilotach brytyjskich. Po drodze spotkaliśmy Polaków, którzy byli wiezieni na roboty. Od nich jakieś wiadomości dostaliśmy. Wiadomości to było mało, ale jakieś radio w tym obozie było, jakiś nasłuch zachodnich stacji był. Wolno było śpiewać polskie pieśni patriotyczne, akademię urządziliśmy na 30 listopada. To było wszystko legalne wtedy, Niemcy nie zabraniali. A w Warszawie nie było mowy o tym.

  • Jak przebiegało pana uwolnienie?


Spałem, ale wiedzieliśmy, że Anglicy są już blisko, bo było słychać kanonadę. Czekaliśmy, aż oni przyjdą. Wachmani już uciekli, o czym nie wiedzieliśmy. Zostawili karabiny. Jak rano zobaczyliśmy, że wjechał samochód – pancerny skautcar i przyjechało dwóch Anglików, to wiedzieliśmy, że jesteśmy wolni. Nasze dowództwo baraku od razu wyznaczyło warty. Na wieżyczkach byli jeńcy, ale nie patrzyli na obóz, tylko obok był jeszcze Wehrmacht. Byliśmy tylko fragmentarycznie wyzwoleni. Niemcy byli wkoło, jeszcze trwała bitwa.
Tutaj był taki śmieszny moment, bo Anglicy wysiedli z samochodu, koledzy ich podrzucali do góry i wyjęli im pistolet, zabrali im nóż angielski, który nazywał się Churchill Knife. Potem mówili: „No proszę, oddajemy wam, widzicie. Myśmy tak okradali Niemców z broni w Warszawie w czasie okupacji”. Śmiesznie było. Anglicy się uśmiali tylko. Potem przyjechał ksiądz Irlandczyk i dał ogólną absolucję. Tłumacz mówił, że jak będzie następna spowiedź to należy iść, a tego dnia wszyscy dostają komunię na specjalnych prawach kościelnych. No i wszyscy brali. To było bardzo ciekawe. Potem każdy chciał mieć rower, tośmy Niemcom zabierali. Motocykle, samochody osobowe były, ukradzione oczywiście. My nie chodziliśmy po chałupach kraść. Francuzi kradli pościel, bieliznę, maszyny do szycia, a potem jak byli ewakuowani, to musieli to wszystko zostawić, bo im wolno było wziąć tylko ileś kilogramów. Mieli wagę i się zastanawiali. Cały cyrk był z tym co oni mają wziąć, a co mają zostawić.


  • Powróćmy teraz może jeszcze na chwilę do Powstania. Chciałam się zapytać jak walkę waszego oddziału przyjmowała ludność cywilna?

 

Bardzo dobrze na początku Powstania. Potem jednak mówili nam, że po co to wszystko jeżeli nie ma zwycięstwa, a Niemcy bombardują. Nasza dzielnica – Śródmieście Południowe nie była tak bardzo niszczona w stosunku do innych. Ale i tak były ulice ostrzeliwane i bombardowane. Był nalot na Architekturę, gdzie zginęła Irena Wodniak. Ten nalot był groźny i niegroźny jednocześnie, bo Niemcy głównie zrzucili bomby zapalające. Budynek Architektury na Lwowskiej był kryty dachówką, wobec tego te bomby fosforowe się nie rozrywały, tylko na poddaszu zaczęły syczeć, a fosfor zaczynał się palić. Powiedziano, żeby tylko zasypywać to piaskiem. Biegaliśmy po strychu i zasypywaliśmy je. Nikt się nie zastanawiał, że to może się rozerwać potem. Bardzo dobrze to było wszystko zaopatrzone wtedy. Dużo piachu, sporo łopat mieliśmy. Bomb tam kilkanaście spadło wtedy. Wszystko zasypaliśmy, nic nie wybuchło. Ci co zginęli, to zginęli. Było polecenie, żeby gasić.
Niemcy zapalali, strzelali ekrazytówkami i podpalali mieszkania. Tak spłonęło moje mieszkanie 11 albo 12 sierpnia, ponieważ pocisk trafił w bibliotekę. Rodzice byli na dole, pożar został ugaszony. Spaliło się tylko nasze mieszkanie.
Potem dostaliśmy z kolegą polecenie, żeby chodzić po strychach wzdłuż ulicy Polnej i sprawdzać czy tam nie ma jakichś makulatur i innych łatwopalnych materiałów. Nie wszystko jeszcze sprawdziliśmy jak Niemcy podpalili na Polnej 52 poddasze, na którym mieszkał jakiś plastyk – grafik. Tam było dużo kartonów, jakichś szkiców. To się oczywiście paliło niesamowicie. Jak zaczęliśmy gasić, to jeszcze była woda. Jak polewaliśmy, to Niemcy widzieli co robimy. Był taki moment, że na górze jako ostatni polewałem wiadrami, które z dołu schodami przynoszono. Ktoś z chłopców krzyknął, żeby uciekać, bo czołg mierzy w nasza stronę. Zaobserwował, że na Polu Mokotowskim stał czołg i podnosi lufę do góry. Ja po schodach nigdy w życiu tak nie biegałem jak wtedy. Chyba dwa piętra niżej jak już byłem, to czołg oczywiście rąbnął w to mieszkanie. Ono się już tak paliło, że nie było co gasić. Żeby się dom nie spalił, ktoś wydał rozkaz, żeby z piętra niżej wywalić wszystkie meble przez kuchenne okna. Najcięższa była biblioteka. Na czworakach chodziliśmy, bo się baliśmy, że jak Niemcy nas zobaczą, to jeszcze raz posuną. Cała podłoga została posypana ziemią z podwórka, potem zamiast wody szedł piasek i dom się nie spalił. Ten zabieg był słuszny.


  • Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?


Dobra, bardzo dobra. Nie było żadnych kwękań. Narzekaliśmy tylko, że trzeba jeść – pluć zupę, tak zwaną plujkę.
Opowiem jeszcze jedną wesołą historię. Opanowaliśmy wypalone kamienice za placem Zbawiciela. To były kamienice o numerach 31, 33, 35, bo narożny po drugiej stronie Alei Piłsudskiego, to było 25. Domy były wypalone od góry, do dołu, czyli z parteru widziało się niebo, ale piwnice nie były zawalone. Penetrując w piwnicach, czy nie ma czegoś do jedzenia, bo to była podstawa, znaleźliśmy kaczki. To były szpitalne kaczki do siusiania. Zameldowaliśmy gdzie trzeba, że są poidełka, czajniczki, gdzie dziubek jest z boku. Jak było ucho, to dziubek z lewej strony. Byłem na placówce, jacyś chłopcy przyszli z workami i jeden się spytał gdzie są te kaczki. Spytałem się czy te do jedzenia. On potwierdził. Wytłumaczyłem jednak, że służą do czego innego. I tak je wzięli, bo do szpitali taki sprzęt szpitalny to była bardzo ważna rzecz. Ale rozczarowanie tych chłopców było wielkie, bo oni przyszli po udka kacze.

  • Z kim przyjaźnił się pan w czasie Powstania?


Z chłopakami, z kolegami, których tam poznałem. Pierwszym kumplem, z którym przeszliśmy całe Powstanie, stale byliśmy razem, był Stasio Kozaczyński „Strażak”, który służył w straży na Polnej. Był strażakiem z zawodu i taki pseudonim sobie przyjął. On się też zgłosił do Architektury. Gdzie był w konspiracji, to nie wiem. Potem był Alik Pużak. Poznaliśmy się w Architekturze. On przyszedł z Woli. Też był gdzieś w konspiracji. A potem to koledzy, z którymi się teraz spotykam: Sękowski, Horodyski. Bardzo się zżyliśmy będąc w niewoli. W czasie Powstania każdy spał gdzie mógł, a w obozie była spalnia. Leżało się w dziesięciu na górze. Niejednokrotnie się spało po dwóch, bo było zimno. Niemcy nie opalali. A jeżeli dawali do palenia, to mało. Igor z sąsiedniej drużyny, wielki chłop, miał niecałe dwa metry i przynosił więcej brykietów, ukradzionych oczywiście. Chował w rękawach, spodniach, kieszeniach, czapce. On przynosił więcej niż na cały barak dawali Niemcy na kilka dni. To obrazuje ilości, jakie dostawaliśmy.
Jeszcze opowiem z czasów niewoli jak Niemcy okradali przy pomocy jeńców innych Niemców. Ładowaliśmy wózki i taka głupia robota była żeby rozdzielać brykiety kwadratowe na kulisty kształt. Kretyńska robota, ale tak kazali robić, żeby tylko dać w kość. Chyba tylko o to chodziło. Przed przerwą, bo na obiad szliśmy do obozu, na brukwiową zupę i kartofle, przyszli wachmani i powiedzieli, że nam dają worki, żebyśmy naładowali węgla, czy brykietów. Mieliśmy też przynieść ze sobą menażki, a oni nam za to przyniosą zupę z mięsem – normalną niemiecką, taką, jaką oni dostawali. Przynieśli nam dwie bańki dwudziestolitrowe z zupą. To było wyjątkowe jedzenie. Przez całą niewolę nie jedliśmy takiej. Nie wiem ile tego konia było na cały obóz, ale jak ktoś znalazł kawałek mięsa jak część palca, to już mówił, że jest trafiony. Krzyczał, że ma mięso i jest trafiony. A jak się chodziło po żywność, to się wszyscy pytali jaka zupa tego dnia. Odpowiadaliśmy wspaniała, brukwiowa. A czasami była patykowa. To nie były patyki, tylko jarmuż, ale całe krzaki gotowane, pocięte chyba na sieczkarni, na jakieś kilkanaście centymetrów. Łodygi były w tym. Czasami na dole był groch w tej zupie, ale to było paskudne. Poza tym druga część obiadu to były kartofle w mundurkach. Dawali nam kocioł pełen tych kartofli, ciepłych zresztą.
U nas w baraku nie było żadnego stołu i żadnego krzesełka. Rozkładało się koc na podłodze, dwudziestu było nas w drużynie, więc 20 dużych kartofli wybieraliśmy, potem 20 mniejszych i tak do końca. Jak nie dawali chleba to dawali trzy kartofle więcej. Tak wyliczyli. A na cały dzień dostawało się pajdkę chleba na medal. Dlaczego na medal? Bo pierwszy raz order, który dostałem to był właśnie medal jeniecki, na którym był mój numer wybity i szerokość tego medalu, to była akurat pajdka chleba. Czyli sześć takich pajdek, to się mierzyło pajdka chleba na medal.
Pajdka na medal musiała być. To była taka pajdka na cały dzień, czyli jeden bochenek chleba na sześciu, do tego malutka kostka margaryny, czasami łyżka jakaś marmolady, pleśniowego sera. To dobre było. Łyżka stołowa cukru na tydzień była dawana. Oprócz tego rano kawa zbożowa i na wieczór mięta. Tylko utrzymywały nas paczki, które dostawaliśmy. Na przykład syryjska paczka miała parę fig. Oczywiście od razu je jedliśmy. W baraku była temperatura gdzieś 12, 13 stopni zimą. Po zjedzeniu tych kilku fig, wszystkim było tak ciepło, że chodziliśmy w podkoszulkach i w gimnastycznych majtkach.

  • Jak wyglądało pana wyżywienie w czasie Powstania?

 

Różnie, przede wszystkim się jadło „pluj-zupkę”. Potem, ponieważ byłem na terenie, gdzie mieszkałem, czasami wpadałem do rodziców i mama miała jakąś kaszę. Potem umawiałem się z wartownikami z bramy, którzy siedzieli na ulicy Polnej i szło się na działkę, to znaczy czołgało się, bo Niemcy strzelali ponad naszymi głowami. Wtedy się rwało pomidory, jakieś ogórki. Ja tylko raz wyszedłem, potem jakoś nie było okazji, ale w każdym razie głównie się jadło tę „plujkę”. Chleb początkowo był. Drugiego, czy trzeciego dnia Powstania byliśmy na rogu Lwowskiej. Blisko był bazar – Koszyki. Przekupki przynosiły i przez okno podawały nam jakieś owoce. Bułki jeszcze były, ale potem to właściwie była zupa „plujka” jako podstawa.


  • Kwestie odzieży i higieny jak wyglądały?


Korzystało się z WC. Potem jak już woda nie spływała, to chodziło się na inne piętra, gdzie jeszcze nie było pełno.
Miałem trochę odzieży swojej, żadnych sortów nie dostałem od nikogo. Widziałem, że koledzy moi, którzy pomagali przy gaszeniu mieszkania, chodzili w moich piżamach. Ja się o to nie upominałem.

  • Jak pan spędzał czas wolny w czasie Powstania, jeżeli takie chwile się zdarzały?

 

Chodziło się do znajomych, bo na ulicy Śniadeckich mieliśmy koleżanki. One jakieś kartofle miały, to czasami u nich jedliśmy placki kartoflane. Obok mieszkała matka mojego kolegi z „Baszty”. Miała dobrze zaopatrzoną piwniczkę alkoholową. Nam odpalała, to tam sobie piliśmy od czasu do czasu, pośpiewaliśmy trochę patriotyczne pieśni. Wszyscy się modlili przed figurami, były nabożeństwa wieczorne w każdej kamienicy. Ludzie śpiewali „Serdeczna Matko” i inne pieśni religijne. Ale tego wolnego czasu tak dużo nie było. Ponieważ nie miałem broni, to czasami jak byłem na służbie, to mi dawali jakiś pistolet. Głównie kułem mury. Na przykład ze Staszkiem Kozaczyńskim przekuliśmy ulicę Mokotowską, na wysokości pierwszego piętra, od Mokotowskiej 3, do Jaworzyńskiej. Przy czym różnica poziomów była. To była szatańska robota na całe dnie. Było potrzebne, bo jak Niemcy by się wdarli w Mokotowską, zdobyli, sforsowali, to żeby żołnierze mogli szybko przebiegać i strzelać do nich z bliska, a nie wychylać się.
Nie pamiętam, żebym jakiś wolny czas miał. Na noc szliśmy spać na Jaworzyńską albo do siebie. Do swojego mieszkania nie mogłem iść, bo go nie było, wobec tego się człowiek gdzieś tam przytulał. Miałem kwaterę na Lwowskiej 17 chyba i tam spaliśmy, gadaliśmy z gospodarzami.
Pamiętam, że występował Fogg. Stawał w holu Architektury na piętrze i śpiewał.

 

W tym samym miejscu potem była msza w niedzielę. Jakiś ksiądz, chyba warszawski jezuita odprawiał. Po wojnie go spotkałem, a zobaczyłem go jak dawał ślub mojemu przyjacielowi.

  • À propos życia religijnego, czy regularnie uczestniczył pan w organizowanych mszach w czasie Powstania?


Raczej tak, jeżeli o nich wiedziałem. Ale nie przyjmowałem komunii, bo nie było się gdzie spowiadać. Jak się miało służbę, to się nie szło. To jasne, bo była jedna msza dziennie. Kościół Zbawiciela był, ale do niego nie można było wejść. On był na terenie niczyim. Tak to załatwił sobie ksiądz, że my nie wchodziliśmy do niego i Niemcy też nie wchodzili.
Natomiast w niewoli spowiadałem się po francusku. Ksiądz był Francuz i było tylko napisane po polsku i dla niego po francusku coś. Pokazywało się punkt i były tam cyfry, ile razy. Na migi. Nie było żadnych trudności.

 

  • Czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę, albo słuchał radia?


Radia były wystawione i Londyn śpiewał „Z dymem pożarów”. Krew nas wtedy zalewała. A prasa też była.

  • Jakie to były tytuły?


„Biuletyn Informacyjny” i też jakichś organizacji innych, nie naszych, nie Armii Krajowej. Najwięcej było „Biuletynów”. Rozlepiane były na ścianach plakaty. Tu była bardzo dobra informacja.

  • Jaki był wpływ prasy podziemnej na pana otoczenie?


Pozytywny. Wszyscy wierzyli, wierzyli naprawdę. Mimo, że było ciężko bardzo. Potem baliśmy się, że nas rozwalą wszystkich.

  • Czy dyskutowaliście później na temat zamieszczanych tam artykułów?


Tego nie pamiętam. Na pewno na ten temat się gadało, ale żeby jakieś dyskusje, to nie. Nie było na to czasu. Trzeba było to zrobić, tamto, zorganizować coś, przynieść, wykuć dziurę, strzelnicę, zrobić stanowisko ogniowe.
Na przykład w narożniku dawnego Ministerstwa Spraw Wojskowych był „gołębiarz” – tak się nazywało strzelca niemieckiego, który paraliżował ruch na ulicy 6 Sierpnia, dzisiaj Nowowiejska. On tłukł ludzi, ranił, zabijał. W jednym z mieszkań na pierwszym piętrze na placu Zbawiciela, skąd widać było „gołębiarza”, okno było wybite i wisiała roleta czarna, którą wiatr wiewał. Pamiętam jak jakiś porucznik był, ustawiliśmy mu stół z wałkiem od kanapy i jakiś miękki materac położyliśmy. Ktoś podniósł roletę, a porucznik puścił serię w tamtego. Nie byłem przy tym jak on go zabił. Więcej już nie strzelali na 6 Sierpnia. Załatwił go i sprawa była załatwiona definitywnie.
Na Polnej 38 albo 40 stanowiska ogniowe przygotowywaliśmy. Chodziliśmy też na odprawy kompanijne.

  • Wiem, że jest pan fotografem powstańczym. Proszę opowiedzieć i też przybliżyć nam tę pracę.


Aparat dostałem za zdanie matury w 1939 roku i przez całe Powstanie nosiłem go ze sobą i co uważałem, że warto, to pstrykałem. Dużo tam jest panny Hiller, która wtedy była moją sympatią. Jak przyszła ze Starówki, to zrobiłem jej kilka zdjęć. Jak wróciłem z niewoli, to już był kto inny obok niej, ale to nieważne.

  • Co najczęściej znajdowało się na tych zdjęciach?


Życie, po prostu życie. Na przykład taka rzecz, która dzisiaj jest bez sensu zupełnie – teren Fabryki Osram, która była na 6 Sierpnia. Ale przez tą posesję przechodziliśmy ciągle, więc ją zdjąłem. Nie jest nikomu potrzebna teraz ta fotografia. Jest cały taki szereg zdjęć.
Ale byłem też asystą przy oficerze dyżurnym placu. Byliśmy na Marszałkowskiej, sfotografowałem barykady, ulicę Piękną, czołgi, żołnierzy, którzy zdobyli PAST-ę. Wtedy chyba cały film wypstrykałem. Potem film zdobyłem jak w poniemieckich mieszkaniach na Jaworzyńskiej byliśmy i strzelałem zdjęcia znajomych, właścicieli, u których mieliśmy kwaterę, kolegów.
Nie było planu, co dokładnie mam zrobić. Uważałem, że to jak się ludzie myją w Architekturze jest ciekawe. Fotografowałem Jolę, która przygotowała jakieś jedzenie na kuchni plenerowej. Zrobiłem tez zdjęcie na ulicy 6 Sierpnia, przedstawiające zabitego przez pocisk konia. W „Przekroju” to zamieścili niedawno, tyle, że nie wiedząc, że to dawna nazwa ulicy Nowowiejskiej, podpisali, że działo się to 6 sierpnia. A to się działo pod koniec Powstania. Nawet ja nic nie dostałem z tego konia, mimo że zrobiłem zdjęcia. Mogli mi chociaż kawałek mięsa dać.

  • Ile pan zrobił w czasie Powstania zdjęć?


Muzeum przekazałem 93. Jeszcze kilka było, ale się nie nadawały. Więcej już nie miałem. Zdjęcia wraz z aparatem wyniósł z Powstania mój ojciec, który jakimś transportem z Pruszkowa jechał i w Kielcach uciekł, ponieważ tam miał rodzinę. Jak pociąg towarowy stanął pod semaforem, to ojciec z mamą wysiedli i w nocy poszli mimo godziny policyjnej. W nocy dotarli do kuzynów.
Zdjęcia wywołałem jak wróciłem z niewoli, u kolegów, którzy wtedy prowadzili punkt fotograficzny na ulicy Widok. Nie prowadzili żadnego laboratorium, ale mieli punkt przyjmowania. Dałem im do wywołania i żeby mi zrobili odbitki, bo do nich miałem zaufanie. Wiedziałem, że mi nie gwizdną tego wszystkiego. Przecież zdjęcia, które tu były robione w Powstaniu są w Stanach Zjednoczonych. Ktoś je wywiózł, ktoś odkopał. Był też seans w kinie „Palladium”. Nawet wiem jak zdobywali taśmę. Kupowali od Niemców, ponieważ wiedzieli, że będzie potrzebna. Potem na tej taśmie kręcili ci, którzy byli w komórce propagandy.

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?


Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Mogę powiedzieć najgłupsze.

To mogło być najgorsze. Przed naszą placówką na Marszałkowskiej 31 albo 33, spadł zrzut amerykański – olbrzymi pojemnik. Po drugiej stronie Marszałkowskiej byli Niemcy, ale nie było przez cały okres Powstania żadnych stanowisk ogniowych. Tam byli Niemcy, a po tej stronie Polacy, ale nie strzelaliśmy do siebie. Leżał ten zrzut po drugiej stronie pod wystawą, przed kupą gruzu, która spadła z góry. Ze Staszkiem „Strażakiem” wykombinowaliśmy, że jak złapiemy linki spadochronu, to ten pojemnik wciągniemy do środka. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, ile to waży. Żeby ściągnąć linki, to trzeba było zobaczyć, gdzie one leżą. Znalazłem rurkę gazową, czy wodociągową, nie wiem, która miała haczyk. Wstałem i zobaczyłem linki, ale Niemiec strzelił do mnie z drugiej strony, tylko że nie trafił. Jak upadłem, to już się nie podniosłem. Myślał, że mnie zabił, ale mnie tylko odpryski cegieł trafiły w tylną część ciała. A pojemnik został zsunięty do piwnicy. Podkopali się inni pod ulicę i to się własnym ciężarem zsunęło. Ważyło więcej jak sto kilogramów na pewno. Tam było kilka bębnów amunicji, erkaem, Bren, przy czym Niemcy do tego pojemnika strzelali z pocisków pepanc i przestrzelili jedną lufę. Tak było, że już inna grupa podjęła ten pojemnik, bo nas zdjęli stamtąd.


Jedną też z gorszych rzeczy w czasie Powstania była jak z południowej strony przeszedłem przez Aleje Jerozolimskie z łączniczką Drozdowską, na stronę północną. Chciałem iść na dół do znajomych. Poszedłem na Ordynacką i zobaczyłem, że wszyscy się tłoczą na chodniku a środek jest wolny. Wskoczyłem w środek i zaczęli do mnie krzyczeć o minach. Na szczęście nie wyleciałem w powietrze. Ta droga była zaminowana. Już wtedy z Powiślem było słabo. To był najgorszy dzień w Powstaniu.

  • A najlepsze wspomnienie z Powstania?


Jak wróciła moja dziewczyna ze Starówki. Wtedy to było najważniejsze.

  • Co działo się z panem po maju 1945 roku?


Po maju? Co robiłem w Niemczech? Byliśmy wolni już w kwietniu. Zostaliśmy uwolnieni przez Dywizję Lisów, Anglików z pustyni. To byli ci, którzy u Montgomery’ego forsowali. Bardzo fajni ludzie. Potem znowu mieliśmy szczęście.
Mieliśmy już ukradzione rowery i jeździliśmy do lasu, gdzie były olbrzymie, wykopane przez Niemców baseny z wodą. Woda widocznie była do gaszenia lasu, w każdym razie można było popływać. To były dosyć długie baseny – dwadzieścia kilka metrów w jedną stronę. Któregoś dnia zobaczyliśmy, że na drodze, którą zazwyczaj jeździliśmy, leży koń, rozwalony wóz, ludzi nie ma. Musieli zginąć, bo tam była mina drogowa i my na nią nie najechaliśmy, a mogliśmy. Mieliśmy szczęście.
Ja wtedy trochę mówiłem po angielsku, po niemiecku dobrze. Pojechaliśmy przywieźć do naszego obozu opał, bo nie mieliśmy na czym gotować. Jako, że byłem dwujęzyczny, to byłem dowódcą tego patrolu. Było chyba nas czterech. Poszliśmy do wsi, chłopu kazaliśmy zaprzęgnąć dwa konie, wóz i zaczęliśmy jeździć. Pojechaliśmy do jakiejś wiochy. Wtedy już był taki rozkaz dla Niemców, że jak przyjdą jeńcy czy wysiedleńcy, to Niemcy mają ich nakarmić. Kazaliśmy sobie ugotować obiad i poszliśmy do sołtysa. On wyznaczył nam ludzi, którzy mieli nam naładować brykiety. Potem pojechaliśmy z powrotem. Po drodze zajrzeliśmy do chałupy, która z zewnątrz wyglądała na wiejską, a w środku był sam luksus. Kryształowe klamki, fornirowane wszystkie drzwi, natomiast z odzieży były tylko damskie majtki, kostiumy. Tam był stróż. Od niego też chcieliśmy wziąć brykiety, ale odmówił. Pokazał nam gdzie jest wino. Opróżniliśmy piwniczkę wina, a brykiety mu zostawiliśmy. Wino przywieźliśmy do baraku. Bardzo dobre było. Najstarsze było z 1915 lub z 1917 roku, a piliśmy w 1945. Ale my tego nie odczuwaliśmy wtedy. Potem nie wolno było chodzić, bo niektóre drogi były oznaczone, obciągnięte taśmą, że tam nie było sprawdzane i mogą być miny.

  • Kiedy wrócił pan do kraju?


Wróciłem w 1946 roku na Wielkanoc. Transport oficjalny był chyba dopiero w 1947 roku, a ja wróciłem okazją.
Po wyzwoleniu byłem na terenie Dywizji Maczka. Miałem funkcję telefoniarza, czyli siedziałem i odbierałem telefony byłemu porucznikowi, który był mecenasem przed wojną. Zalutyński się nazywał. Podchorążówkę skończył we Francji, dorobił się stopnia podporucznika. Tam się spotykaliśmy w kantynie alianckiej. Niemcy nam nie płacili żołdu, a mieli obowiązek. Pierwsza rzecz, którą dostaliśmy, jak przyszli alianci, to był żołd i to dużo marek. Taką markę mam w domu jeszcze. Zachowała mi się. Za te marki szaleliśmy. Z obozu się urwaliśmy autostopem do Hamburga, poszliśmy do cyrku, do lunaparku. Do lunaparku nie wolno było wchodzić Niemcom. W każdym razie korzystaliśmy, bo tam była kolejka górska i najrozmaitsze karuzele, krokodyle. To wszystko kosztowało markę. Tych marek mieliśmy dużo. W kantynie obiad się za dwie marki kupowało.
Pamiętam na tej górskiej kolejce siedział w angielskim uniformie żołnierz, ale po polsku gadał. Okazał się być Kanadyjczykiem. Jeździliśmy, krzyczeliśmy, wygłupialiśmy się niesamowicie. W końcu on spojrzał na zegarek i powiedział, że musi do Bremy wracać. Oddał nam resztę swoich biletów na te atrakcje.
Były samochodziki elektryczne, którymi się jeździło i cała zabawa i przyjemność tej jazdy polegała na tym, żeby się zderzyć z kimś. Raz wpadliśmy na angielską parę. Jej czapka spadła z głowy. Wyskoczyłem, podniosłem i powiedziałem: Sorry. Jak by tam polski oficer był, to by mnie ochrzanił, a Anglik powiedział tylko OK.
My się w ten sposób odstresowywaliśmy.
Jak już byliśmy wolni, to było niesamowicie nudno. Anglicy przesiedlili nas do obozu szkoleniowego marynarki niemieckiej, przypuszczalnie łodzi podwodnych. Tak sądzimy, ponieważ budynek był murowany, były pomieszczenia z płytami elektrycznymi kuchennymi i wszystko było tak urządzone jak gdyby to było w łodzi. Sufit był nisko, jakieś rury widoczne. Imitowało to wnętrze łodzi. Ja tam nie byłem, ale koledzy mi opowiadali.
W tym obozie chodziliśmy po polach, gdzie było wszystko – szmajsery, Steny, skrzynie amunicji przeciwlotniczej, przeciwczołgowej, całe skrzynie do pistoletu, Parabellum. Tę broń przynosiliśmy do baraku i było jej niesamowicie dużo. Amunicja była w skrzynkach.
1 sierpnia w hangarze było przedstawienie, urządzone bardzo podniośle, z ciekawymi dekoracjami. Był tam dekorator z warszawskiego Teatru Polskiego. Zostali zaproszeni dowódcy angielscy, byli oficerowie od Maczka. Potem jak to wszystko się skończyło, to wróciliśmy na teren naszych baraczków. Na tym terenie były schrony, obsypane ziemią, w środku wybudowane z drewna. Ponieważ było dużo szaf, które w naszych barakach nie były potrzebne, to pownosiliśmy je do schronów, żeby nam nie przeszkadzały. No i komuś wtedy strzeliła głupia myśl, żeby taki jeden bunkier podpalić. Szafy się paliły, sufit się zawalił, ale nie zgasił tego ognia w środku. Zaczął się cyrk, podbiegało się pod górę w dwóch, za uszy się trzymało skrzynię amunicji przeciwczołgowej, artyleryjskiej, jaka tam była i wrzucało się do tego ognia. Wszystko strzelało w górę potem. To było pod tym względem bezpieczne, że wał był dosyć wysoki – do wysokości pierwszego piętra. Oczywiście strzelaliśmy też z pistoletów. Zabawa była. Jakby tyle broni w Powstaniu było, to na pewno jeszcze trochę dłużej by trwało. Ale następnego dnia Anglicy otoczyli nas żandarmami. Była rewizja. Nam zabrali żelazko, które na moim łóżku leżało. Zabrali je chyba dlatego, że kabel od niego był grubości palucha. Był chyba ośmiożyłowy, a my wykorzystywaliśmy tylko dwie żyły. On był ukradziony od Anglików na pewno. Amunicji, ułożonej na szafce, tworzącej gzymsik nie znaleźli. Broni też nie znaleźli u nas, ale jednemu chłopakowi zabrali złoty zegarek. Zameldował potem u dowódcy i mu oddali. W każdym razie wtedy nas Anglicy potraktowali trochę ostro. To wszystko z głupoty i z nudów robiliśmy.
Potem pojechałem na teren dywizji Maczka i już miałem zajęcie. Chodziłem na lekcje języka angielskiego w YMCE. Można było jeździć wtedy autostopem po całych Niemczech. Kolega miał nawet przygodę. Murzyn prowadził wielki samochód, który wozi czołgi, ale nie miał wtedy czołgu. Kolega mógł wsiąść i prowadzić nawet, ale powiedział, że nie umie. Murzyn się zdziwił, że „biały” tego nie potrafi. Pokazał mu gdzie jest gaz, hamulec i kazał jechać. I jechał. Przy jakimś większym skrzyżowaniu spytał gdzie dalej, ale jak usłyszał, że prosto to wysiadł. Coś niesamowitego. Takie przygody były.

  • Czy po zakończeniu wojny był pan represjonowany za swoją przynależność?


Przede wszystkim nie przyznałem się, że byłem w konspiracji. Nawet jak już można było, to wiedziałem, że nie warto. Że byłem w Powstaniu, to musiałem powiedzieć, bo przecież Niemcy by mnie do niewoli nie wzięli. Natomiast nie podałem, że byłem w konspiracji. Wiedzieli, że byłem w Armii Krajowej. Z moimi kwalifikacjami mogłem być dyrektorem jakichś poszczególnych placówek.
Na pierwszej posadzie państwowej w Instytucie Filmowym w Łodzi, który potem się przemienił w Wytwórnię Filmów Oświatowych, to przy samej personalnej pisałem siedem razy życiorys. Personalną była Żydówka. Napisałem, że byłem w Liceum Humanistycznym a nie świętego Stanisława Kostki.
W Wytwórni Filmów Oświatowych byłem głównym dysponentem i wywiązywałem się z tej funkcji zupełnie dobrze, ale w pewnym momencie moim szefem został robotnik. Był bardzo fajny facet – tokarz, specjalista, wysokiej kwalifikacji narzędziowiec, który robił narzędzia do produkcji projektorów filmowych. A wszystko podlegało pod Ministerstwo Kultury i Sztuki. On został moim szefem, ale się na tym nic nie znał i powiedział, że ma to wszystko w nosie. Dodał: „Mam pismo do PPR-u, że ja się na tym nie znam i [za] wszelkie straty, które spowoduję nie ponoszę żadnej odpowiedzialności. Również takie pismo napisałem do Wojewódzkiego Zarządu Filmowców”. On mi numer wyciął raz jak mnie nie było. Ponieważ wytwórnia nie miała wtedy własnego laboratorium, to wspólne laboratorium napisało notatkę, że jest konieczny kontakt z ekipą, bo zdjęcia są nieostre. Należało z ekipy odwołać reżysera i operatora, żeby przyjechali i zobaczyli materiał. On wezwał całą ekipę, która wtedy kręciła w kopalni, około osiemset metrów pod ziemią, albo niżej. Wywieźli cały sprzęt, wszystko zlikwidowali, wrócili do Łodzi. To kosztowało wówczas kilka milionów na stare pieniądze. Szef żadnej uwagi nie dostał, bo nie mogli mu dać. Mówił, że nie ma ochoty tu pracować, że to dla niego żaden awans, bo chciałby być w tokarni. Kiedyś dyrektor, który był z UB, nakrzyczał na niego.
W każdym dziale tego instytutu byłem jakiś czas, wobec tego poznałem pracę wszystkich. Instytut wtedy już produkował filmy oświatowe, czyli miałem kontakt z operatorami, montażystami, dźwiękowcami i oni się dzielili ze mną swoimi umiejętnościami. Był bardzo fajny operator Antoni Wawrzyniak.
Ludzie byli bardzo różni. PPR-owcy niektórzy byli bardzo prymitywni. Jeden PPR-owiec spytał się prelegenta jakiego wyznania jest Stalin. Taka była świadomość partyjna.
W Warszawie byłem kierownikiem zdjęć. To była moja pierwsza posada w Warszawie w Wytwórni Filmów Dokumentalnych. Moim dyrektorem [była] pani Radkiewiczowa, żona ministra Radkiewicza. Była w porządku, mimo że partyjna. Takie kawały polityczne jak w wytwórni się opowiadało, to myślę, że nigdzie potem już się tak jawnie nie słyszało. Wiadomo było, że niektórym nie należny powiedzieć, ale zaufani sobie mówili. Atmosfera pracy po wojnie była dobra i w WFO i potem w Kronice Filmowej ludzie mieli do siebie zaufanie. Było duże koleżeństwo.
Z Andrzejem Munkiem, słynnym reżyserem byliśmy po imieniu. Raz wychodzę, a przed Andrzejem leży berecik. On gra na okarynie i w pewnym momencie mówi, że już ma pięć złotych. Jeszcze widziałem jak dwóch operatorów przeszło i wrzuciło mu po złotówce. Andrzej wtedy powiedział, że zapomniał pieniędzy i nie ma na kawę. To jest stosunek ludzi do pozostałych. Taki beztroski w pewnym sensie, a jednocześnie przyjemny. To o czymś świadczy.
Był też znany reżyser Tadeusz Makarczyński. Lubiliśmy się. Po iluś latach wrócił do Polski. Szliśmy akurat po schodach. On do góry, ja w dół. Jak się spotkaliśmy, to uklęknęliśmy, pocałowaliśmy się i fajnie. Byłem wtedy głównym dysponentem w WFD. Takie były dobre czasy. Tacy byli ludzie, bez zadęcia.
Był też Jurek Hoffman. Jak wrócili z Moskwy – Skórzewski i Hoffman, mówiliśmy na nich „skórmany", bo oni zawsze robili wszystko razem.

  • Wracając jeszcze do Powstania, wiadomo, że do dziś trwają liczne dyskusje na temat tego wydarzenia. Czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś, czego nikt dotąd jeszcze nie powiedział?


Uważam, że jakby zorganizowane Powstanie nie wybuchło, to i tak by do niego doszło. Część ludzi wiedziała gdzie jest broń magazynowana. Trzeba było Niemcom dołożyć. To był obowiązek obywatelski.
Byłem, już za Solidarności, w komisji wyborczej. Nie miałem żadnych odznak, że byłem w Armii Krajowej, w Powstaniu, tylko znaczek Polski Walczącej. Jakiś młody człowiek do mnie podszedł i spytał się czy walczyłem w Powstaniu. Odpowiedziałem twierdząco. Zaczął się mnie dopytywać czy to było słuszne, mimo, że przegraliśmy. Powiedziałem mu, że w cudzysłowie żeśmy przegrali, bo polegliśmy, ale za to niepokonani psychicznie. Dodałem, że gdyby nie wybuchło Powstanie, to byłyby jeszcze większe straty i nie wiadomo, co Niemcy by z nami zrobili. On jeszcze był ciekawy, dlaczego poszedłem walczyć. Mnie zatkało, ale mu odpowiedziałem, że wiedziałem, iż Rada Narodowa uchwali, że obrońcy z 1939 roku, powstańcy i ci, którzy wyzwolili Warszawę, będą za darmo tramwajami jeździć. Przecież jedno, co było wiadomo, to to, że mogłem zginąć. To każdy brał pod uwagę. Gdybym dotarł na mój punkt, to może bym nie przeżył. Ten, który jeszcze żyje, to mi powtarza: „Słuchaj, Niemcy do nas strzelali, jak do kaczek”.


Warszawa, 19 sierpnia 2005
roku Rozmowę prowadziła Alicja Waśniewska
Andrzej Tadeusz Bargiełowski Pseudonim: „Stańczyk” Stopień: strzelec Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter