Aleksander Woźniak „Smok”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Aleksander Woźniak, urodziłem się 26 kwietnia 1925 roku, w niedzielę. W czasie okupacji należałem do Armii Krajowej, od maja 1943 roku do wybuchu Powstania. Miałem przynależność do zgrupowania „Żywiciela” na Żoliborzu. To zgrupowanie nazywało się 208. kompania „Cytadela”. Było nas sześciu kolegów z jednego podwórka, bo podwórko było duże, było 109 lokali, tak że było dużo lokatorów. Dwa podwórka.

  • Gdzie to było?


Czerniakowska 193, pierwsze podwórko od Czerniakowskiej, a drugie podwórko ciągnęło się prawie aż do Rozbrat, cały ciąg, tak że to było bardzo rozległe.

  • Jak pan włączył się do konspiracji? Kto pana włączył? Koledzy?

 

Kolega, który mieszkał na Górnośląskiej pod trzecim. To były nowe domy zaraz przy Czerniakowskiej. [Nazywał się] Zbyszek. Znał mnie, wiedział, że jesteśmy młodzi. Spotkał mnie kiedyś i mówi: „Olek, wiem, że ty, Władek Bińczyk, Jurek Rowiński kręcicie się. Chcę, żebyście…”. Już pracowałem na kolei, chodziłem w mundurze kolejowym, Niemiec mi dał czapkę Ostbahnu. Oczywiście niemiecką „gapę” zwaliłem, a miałem tylko: Ostbahn, Kolej Wschodnia. Ale lubiłem mundur.


  • Dzięki temu miał pan bardzo dobre dokumenty, tak?


Tak, miałem bardzo dobre dokumenty. Bracia brali udział w wojnie w 1939 roku. Rodzice mieszkali najpierw w Śródmieściu. Ślub moi rodzice brali u świętego Aleksandra na placu Trzech Krzyży w 1903 roku.

  • To długo na pana czekali.


[Byłem] ósmy. Sześciu chłopaków i dwie dziewczyny były. Mój najstarszy brat Tadeusz, który zginął na Czerniakowie, na Wiśle, był ode mnie dwadzieścia lat starszy. Jego tablica jest w muzeum. Tablice, co są pod murem, koło dzwonu. Tam jest: „Tadeusz Woźniak, »Niuniek«, rocznik 1905”. A ja [jestem] 1925. Przewoził sztab AK i AL-u, bo była też grupka AL-u u „Kryski”.
Wszyscy teraz mówią „u »Kryski«”, a najpierw był kapitan „Sęp”. Mówili, że to był samozwaniec. Zabił hrabiego Ledóchowskiego na Przemysłowej i za PRL-u miał wyrok, karę śmierci. Zdjęli mu na dożywotnią i dalszych losów nie znam. Zgłosiłem się z moją piątką do niego i przyjął nas. Mieliśmy w naszej bramie przysięgę. U „Żywiciela” miałem przysięgę tydzień przed Powstaniem, na ulicy Orlej. Kazano mi rzucić pracę na kolei. Pracowałem [na stacji] Warszawa Główna Towarowa. Rzuciłem pracę tydzień przed Powstaniem, miałem przysięgę. Może [mówię] raz o tym, raz o tym.
Byłem w domu i doczekałem się wyjścia do Powstania. Kiedy wychodziłem, zaczęła się strzelanina i nie mogłem wyjść na Żoliborz. Dlatego zgłosiłem się do kapitana „Sępa” i zostałem ze swoją piątką, i jeszcze dwóch z „bazaru”. Nasze dwa podwórka nazywały się bazar. Dlaczego? Bo za cara jeszcze był tam bazar i na naszą drużynę – bo to nie pluton, był za mały – mówili „bazar”. Ryszard Czugajewski, mój kolega szkolny, napisał książkę „Na gruzach, piwnicach i ulicach Czerniakowa”. Opisał to wszystko. Myśmy poszli do parku Czerniakowskiego.

  • Było was pięciu?


Sześciu i jeszcze dwóch… Było chyba dziewięciu.

  • Nie dostaliście się do miejsca koncentracji i poszliście gdzie indziej?


Skierował nas kapitan „Sęp”. Tam był kapitan „Sęp”, porucznik „Śmigły”, inżynier, z którym się potem, na budowie spotkałem. Patrzę, mówię: „Czy pan nie jest czasami porucznik »Śmigły«?”. – „Tak”. – Z Portu Czerniakowskiego? Pan uratował mi życie” – mówię. „Aleksander Woźniak? Już wiem!”.
W Porcie Czerniakowskim był budynek, w którym reperowali jachty. Port, ta wnęka, zalew szedł ze trzysta metrów w głąb. Była Wisła, Cypel Czerniakowski i wejście do Portu Czerniakowskiego, i brzeg warszawski, który kończył się przy końcu zalewu, Portu Czerniakowskiego. Tam była fabryka fajansu, a na powierzchni, przy samym brzegu, była reperacja łódek, małych stateczków i była wielka, żelazna brama.
Zrobiliśmy sobie strzelnicę. Przez pola do szkoły, gdzie stali kałmuki, Kamiński, [który] był na usługach Niemców, było ze dwieście metrów. Byli w mojej szkole, to nas ponosiło, szkoła była imienia Józefa Piłsudskiego. Mur szedł wzdłuż Czerniakowskiej, po stronie Wisły, tam stały samochody, kończył się i był wjazd, tam też robili jakieś łodzie. Jedno nazwisko mi się kojarzy, zapomniałem w tej chwili.

Strzelaliśmy do siebie, walczyliśmy. Pewnego dnia, jeszcze za kapitana „Sępa” zaatakowali nas. Byłem akurat przy bunkrze przed domkiem, z Jurkiem Rowińskim, a reszta była za bramą, przy strzelnicy. Zobaczyłem z daleka, bo miałem świetny wzrok, pagony oficerskie. Mówię: „O rany boskie, Niemcy atakują”. Krzyknąłem: „Kazio!” Był taki chłopak, Kazio Wróblewski, miał szesnaście lat. Mówię: „Chodź no! Leć do »Sępa«, że nas atakują”. I skoczył. Żeby nie oni, to…

  • To rzeczywiście był atak?


Był atak na nas. Wycofałem się, przy cofaniu dostałem w piętę, właśnie w porcie. Potem oni zapadli, tam były kartofle, pomidory, bo ludzie wszędzie sobie coś robili, żeby było do jedzenia. Oficer stał i z Jurkiem żeśmy go wzięli na cel, i trafiliśmy go. Upadł i w tym czasie wpadł kapitan „Sęp”, porucznik „Śmigły”, jeszcze drugi z oficerów, chyba sześciu. Wzdłuż muru, tylko po stronie portu, nie od Czerniakowskiej, ich zaskoczyli i oni uciekli. „Sęp” dostał tam w nogę i wiem, że mu potem nogę obcięto.


Jak chodzę na zebrania, to nawet się posprzeczałem. Mówię: „Macie w ogóle mylne pojęcie!”. Najpierw przed „Kryską” jeszcze był jeden, potem sobie przypomnę.

  • W którym momencie przyszedł „Kryska”?


„Sęp” [był] jeszcze w czasie, jak się kryli ci skośnoocy. Ten [oficer] leżał, ale wiem, że go wzięli. Potem myśmy zrobili wypad aż pod samą szkołę. Znałem szkołę. Jak się wjeżdżało na cypel, to [był] szczyt szkoły, wysoki parter o dużych oknach. [Były] zabite deskami, ale wiedzieliśmy i granatami rzucaliśmy. Nie trafiliśmy, musieliśmy uciec, wycofaliśmy się, ale nas osłaniał „Sęp”.
Potem zmielili nas po tym ataku, mnie opatrzyli. Szpital mieliśmy w szkole na Zagórnej, pod dziewiątym i w ZUS-ie, róg Rozbrat i Czerniakowskiej, w budynku Czerniakowska 231. Tam też stałem. Wtenczas miałem cały ten pluton, [na który] mówili „bazar”. Stara nazwa. Myśmy mieli blok od Fabrycznej, tam były bloki BGK (Bank Gospodarstwa Krajowego), wybudowane przed wojną. Jeden blok szedł od Fabrycznej aż do Przemysłowej, bardzo długi, miał co najmniej sto metrów. To było na wprost Batorego i szarego gimnazjum, róg Rozbrat. Batory był w głębi, przy Myśliwieckiej. To moja dzielnica, wiem bardzo dobrze. Na środku pierwszego budynku była wielka brama, wysoka do drugiego piętra. Uliczka Jezierskiego, ta uliczka jest nawet dzisiaj.

  • To był teren waszego działania?


Jeszcze było pięć bloków, jak połówka tego długiego, do placu Martensa. Tam przed wojną był Martens, budował mosty. Ten drugi, Kierbedź, coś robił z Martensem, ale już potem ich [tam] nie było. Na ten plac chodziłem do ochronki, do przedszkola, jak miałem pięć lat.

  • Jaki był dalszy ciąg, po niemieckim ataku?


Port był utrzymany cały czas, do końca. Ataki były tylko z naszej strony, do szkoły. Byliśmy kilka dni na Łazienkowskiej, bo musieliśmy obsadzić całą Łazienkowską. Pierwsze dni to było nieobsadzone, a tam była Warszawska Fabryka Wódek. Myśmy wyleli kilkaset milionów litrów wódek do kanału. Dowództwo kazało wylewać, bo pijaństwo się zaczęło. Myśmy strzelali do bek. Ach, jakie tam były trunki!
Myśmy wypady mieli na pływalnię „Legii” z kolegą. Jeden tam był w nogi ranny, odjęli mu nogi. Ale przeważnie byliśmy na Rozbrat, to już była nasza stała pozycja, aż do końca. Koło 20 września, mówię plus minus, mógł być 18 września, mógł być 21 września, Niemcy przypuścili atak. Zobaczyliśmy, że parkan przewracają, szary murek.

  • W którym miejscu?


Był od rogu Górnośląskiej do posesji, jak się zaczynało gimnazjum Batorego. A tutaj było technikum, szary gmach, co stoi do dzisiaj, róg rozbrat i Górnośląskiej, „szare” gimnazjum, tam mój starszy syn, co potem kończył studia, robił technikum. Tam właśnie zobaczyliśmy, że coś się zaczyna dziać. Zszedłem do piwnicy, bo coś czuliśmy, że będzie atak. Byłem w piwnicy, miałem hełm, amunicję. Jeszcze nie powiedziałem, [że] jak „bazar” poszedł do boju, to ze swoją bronią i amunicją.

  • Skąd mieliście broń?


Właśnie. Powiedział nam facet, że w 1939 roku na placu, tak zwany magaj, od słów: „małpi gaj”, który był od Czerniakowskiej, na wprost ostatniej ulicy przed Rozbratem – ulica Szara, tam był kościół mariawitów i za kościołem Dom Dziennikarza na Rozbrat, też był nasz – tam była zakopana broń z 1939 [roku]. Proszę sobie wyobrazić, że myśmy przywieźli dwie furmanki broni do nas na podwórko, do „Bazaru”.

  • Była przydatna?


Przyleciało do nas dowództwo, już był „Kryska”. A myśmy wszyscy, panie, panowie, dziadkowie, [byli] na pierwszym podwórku. Pierwsze podwórko od drugiego [oddzielał] poprzeczny budynek, który nie dolegał do Górnośląskiej 7, tylko było przejście na drugie podwórko. Osłaniał ostrzał, bo myśmy z Rozbrat mieli ostrzał, z szarego budynku. Ten poprzeczniak [powodował], że pierwsze podwórko było bezpieczne od ostrzału. Na drugim mieliśmy okop. Wykopaliśmy [tę broń]. Proszę sobie wyobrazić, że broń była tak nowa, że zapalniki od granatów były w ocynkowanych pudełkach. Nowe granaty. Karabiny były troszkę podniszczone. Wybrałem sobie piechociński francuski karabin, długą lufę miał, ale bił świetnie. A resztę oddaliśmy, bo przecież Powstanie było.

  • Czyli byliście zupełnie nietypowo dobrze uzbrojeni?


Tak. Zawsze wymagali, że my tacy samoistni. „Przepraszam – mówię – przecież powiedziałem, gdzie składałem przysięgę”. Potem nas przysięgali jeszcze w bramie u nas.
Wracam do [tematu]. Jak zobaczyliśmy, że coś około 20 września zaczynają robić, poszedłem do piwnicy, do okienka i widziałem, że coś podłożyli, że mur rozwalali, murek metrowy. Zobaczyłem, że stoi tam mały czołg – „goliat”. Krzyknąłem: „Chłopaki, »goliat«!”. Oni na górze też widzieli. Miałem świetny wzrok, zobaczyłem taśmę, bo on na taśmie idzie. Zacząłem do niego strzelać, ale on coraz bliżej idzie. Właśnie wchodził we wnękę, w ten wielki blok. Złapałem karabin, hełm miałem z amunicją i wyskoczyłem na klatkę, i łup! Straciłem przytomność. Osypało się.

  • Czołg wybuchł?


[Osypało się] od „goliata”.

  • Nie udało się go unieruchomić?


Wszyscy się wycofali, jak się potem dowiedziałem. Ocknąłem się, to już było ciemno.

  • Zostawili pana?


Tak, nie wiedzieli, gdzie jestem. Wojna wojną, ale człowiek ma w sobie strach, ma w sobie odwagę, ma wszystko w sobie. Ale wtenczas było tak, że jak wybuch, to wybuch. To na człowieka wchodzi nagle.
Miałem zawsze inklinacje do centralnego ogrzewania. Moi bracia przed wojną (potem pracowali na kolei i wzięli mnie na kolej) pracowali na budowie BGK, tego na rogu Nowego Światu. Nie ten stary budynek od Nowego Światu i kawałek w Aleje, tylko przybudówka od Brackiej. Przed wojną oni tam pracowali i opowiadali, co budują. Wiedziałem, że od tego dużego budynku idzie przez pięć bloków kanał centralnego ogrzewania, wzdłuż ulicy Fabrycznej i Przemysłowej, Górnośląskiej, bo to równoległe ulice. Wskoczyłem do tego [kanału], już było ciemno. Jeszcze byli koledzy w ostatnim z pięciu mniejszych bloków. Niemcy już wpadali na plac od Przemysłowej, a oni jeszcze byli w piątym bloku. Wycofaliśmy się wtenczas, już po ciemku, już strzelali do nas.

  • To znaczy, że nie odniósł pan większych obrażeń?


Nie. Kulałem, nie byłem tak bardzo ranny. Obcas mi oderwało i pod piętę, no to miałem [ranę]. Była draka z tymi butami. Do Czugajewskiego, co pisał książki, bracia mieli pretensję, bo ja byłem wzięty, mnie nie było, a on moje buty znalazł nad Wisłą i zreperował. Saperki miałem. Pretensję mieli: „Jak to, a gdzie Olek?”.
Ale skończę z tamtym. Wpadliśmy na podwórko. Na połowie podwórka, na wysokości Fabrycznej 12 i Górnośląskiej 7 – bo z tej strony byliśmy od Górnośląskiej, z tej strony od Fabrycznej – już nam wykopali okop, jak będzie atak, bo [Niemcy] już wpadli na Fabryczną, pierwsze budynki od Rozbrat. I tam żeśmy byli.

  • Ilu was tam było?


Tam było nas chyba sześciu naszych, moja szóstka. Mówiłem zawsze: „moja szóstka”. Ja już mogłem się dogadać po niemiecku. Zaatakowały nas wtenczas sztukasy, Ju-88 albo 87. Widziałem pilota, jego oczy. Oni zniżali się na nie więcej jak pięćdziesiąt metrów. Te budynki były przecież [niskie], Fabryczna 10 był najwyższy, miał pięć pięter, Górnośląska 7 – cztery piętra, 7A – cztery piętra, piekarnia Wilda pod dziewiątym to były tylko dwa piętra. Od dziecka tam się wychowałem. [Zrzucili] bomby, tylko nie trafili w nas, tylko przed nami.
Jak wtenczas przeszliśmy na Łazienkowską, to byłem też w kościele na Łazienkowskiej, w czerwonej wieży, co do dzisiaj stoi. I przeżyłem. Miałem jakiś niefart do sztukasów. Ta wieża to nam chodziła. Przy karabinie tam stałem, przy koledze. Wtenczas został [zburzony] kościół Matki Boskiej Częstochowskiej na Łazienkowskiej. [Było] przeszło trzysta osób ofiar w dolnym kościele. Wszystkie panie, przeważnie kobiety się tam schowały. (To była moja parafia. Chrzczony byłem na Solcu, a od 1935 roku [to była moja parafia], jak prezydent Mościcki z kardynałem Hlondem albo z Krakowskim otworzyli nowy kościół na Łazienkowskiej. Pamiętam, Mościcki w białe konie przyjechał karetą, cztery konie. I od Górnośląskiej zrobili [parafię] Łazienkowska. Już nie była moja parafia na Solcu, od 1935 roku miałem [na Łazienkowskiej]. Do Górnośląskiej, ale do środka ulicy [należało] do Solca, a my już na Łazienkowską). Tam byłem na wieży, też [jak] bombardowali.

  • Gdzie pan był, jak w kościele na Łazienkowskiej było to straszne bombardowanie?


To było gdzieś koło 15 września, wtenczas byłem na Rozbrat. Rozbrat też dochodziła do Przemysłowej, ale tylko dwa budyneczki. Tak że tam [byłem].

Tam nas odwiedzał porucznik „Igor”. Tam nawet mieliśmy – nie chcę mówić o tym – troszeczkę zatarg z dowództwem, bo po prostu kazało nam stukać obcasami. Nam się trudno było z tym zgodzić. Myśmy chcieli walczyć, a nie stukać obcasami dowództwu. Byłem z dzielnicy – tak nazywano – proletariackiej. To była biedna dzielnica, prosta dzielnica robotników. (Mój ojciec był piaskarzem, wydobywał piasek koszorem. To się nazywało koszor. Zapuszczało się pod burtę i wyciągało się piasek do łodzi. Pięć lat miałem, to pływałem, jeździłem z nimi, bracia też, to [było] nad Wisłą). To trudno było, jak przyszli porucznik „Igor” z którymś na inspekcję bloków, coś tam ustalał. „Nie oddał honorów!”. – „Przecież wojna, strzelaliśmy!”. – „Może byś tak obcasami coś…”. Obcasami, na baczność mu kazał się zameldować. I już był zatarg, niesmak był.


  • Czy odczuwaliście jakąś opiekę, że macie z czyjejś strony pomoc?


Wrócę do tego fragmentu na Łazienkowskiej. Wtenczas byłem na czerwonej wieży. Tam był taki pseudoułan. Stał na rogu Łazienkowskiej z angielskim Piatem na czołgi. Mówię: „O bracie, to ty jesteś dobry!”, bo my mieliśmy [tylko] karabiny, ale myśmy wszyscy mieli broń. Nie byliśmy bez broni, myśmy mieli pełno amunicji, czyściły nam kobiety na podwórku. Wszystko, granatów mieliśmy pełno. Zrzutków to myśmy mieli dziesięć, piętnaście procent. Mój brat, ten co zginął na Wiśle, wyszedł na ulicę Rozbrat – był trochę na bańce – po worki zrzutek, bo na środku był jeden pojemnik. Jakoś ocalał i przyniósł kilka worków, ale przeważnie były [tam] lekarstwa, amerykańskie granaty i opatrunki, i pistolety, te kowbojskie. Było chyba dziesięć pistoletów, przyniósł to. Ten, co potem zginął, jak przewoził [sztab AK i AL-u]. Mam natłok myśli, chce sobie [to] poukładać.

  • Mógłby pan chronologicznie opowiedzieć, w jakich akcjach kolejno brał pan udział?


Tak jak powiedziałem, pierwszy był Port Czerniakowski. Druga była Łazienkowska, ale to tylko były fragmenty, żeśmy odchodzili, bo przychodzili inni, żeśmy im przekazywali. My już byliśmy wojownikami, myśmy już brali udział, strzelaliśmy. Co jeszcze było: myśmy mieli granaty, a oni mieli „filipinki”. A „filipinka” to była taka, że jak było jajko, to w pionie trzeba było je rzucić, nie w płaszczyźnie, bo nie wybuchła. Miał [taką] spłonkę, że musiał dotknąć ziemi czy jakiegoś podłoża, żeby go wcisnęło. U nas trzymało się za rączkę i buch! To było takie wojsko, mieli słabe uzbrojenie. Myśmy mieli dobre.
To były fragmenty na Łazienkowskiej. Potem Rozbrat, tam najdłużej i wtenczas, jak żeśmy się wycofali kanałem, co dobiegłem do kolegów… […]
Wtenczas już [Niemcy] szli Fabryczną, Górnośląską i od Rozbrat. Dom Dziennikarza już chyba się nie bronił, już oddaliśmy. Jeszcze tylko ZUS na rogu, co szpital był, jeszcze był. Na Okrąg myśmy mieli budynki BGK, [numery] 1, 1A. Przed wojną się budowali, Bank Gospodarstwa [Krajowego] stawiał. Na przykład naszą żandarmerię mieliśmy na Okrąg.

  • Własną żandarmerię?


Tak.

  • Jakie były jej zadania?


Wyłapywanie Niemców. Niemcy do nas strzelali z Górnośląskiej 3, Górnośląskiej 7. To była dzielnica dla Niemców, ten właśnie kwadrat: Łazienkowska, Czerniakowska, Górnośląska do Rozbrat. To był ten okręg, gdzie najwięcej Niemców mieszkało. Na Okrąg, na Górnośląskiej, Na Cecylii Śniegockiej. Zapomniałem, że za Górnośląską jeszcze Cecylii Śniegockiej była do Rozbrat, dopiero potem była Szara, ta co mówiłem, że na wprost [był] „magaj” („małpi gaj”), co broń wykopaliśmy. Mieliśmy dwie pełne furmanki amunicji i broni. To nieprawdopodobne, ale była prawda.

  • W tamtej okolicy mieszkało dużo Niemców, ale tylko mieszkali, a nie że były jakieś placówki?


Niektórzy ujawnili swoją przynależność do narodu niemieckiego, ale pouciekali. Gdzie pouciekali? Na Czerniakowskiej 199, róg Górnośląskiej, nie ten, co myśmy mieli wzdłuż Górnośląskiej, tam była francuska fabryka „Citroën” i [fabryka] jedwabiu Gitermana, i KFK, Warszawska Fabryka Konserw (pierwsze „K”, to nie wiem, [co znaczy], „FK” to fabryka konserw). W 1939 roku żeśmy wynosili te konserwy, wszystko, jak zbombardowali. Gustaw Aschenbach z moim bratem któregoś dnia Powstania posprzeczali się o coś. On miał żonę Polkę, mieszkał na Fabrycznej pod czwartym. Awantura była z moim bratem, który był starszy ode mnie, 1918 rocznik, Henryk. Nożem go chlasnął w kark ten Niemiec, Gutek, Gustaw Aschenbach. Aschenbach to „popielniczka popiołu”, mówiąc „po polskiemu”. Uciekł do fabryki i nie wiem, co było dalej. Bratu opatrunek zrobili, potem przez parkan skoczył, żeby go wykurzyć, ale się nie dało, bo Polacy tam byli, portierzy, prosili, żeby nie robić krzywdy. [Brat] mówi: „A gdzie są Niemcy?”. – „Oni już poszli, do góry Książęcą”.

  • Aschenbach był folksdojczem?


Tak. Tak to się nie ujawniał. Chociaż za okupacji już się ujawnił, że był przynależny do narodu niemieckiego i tam mieszkał. Tam było kilku takich, na Górnośląskiej przeważnie.

  • Teraz proszę opowiedzieć o tym, jak wyglądał wasz posterunek, tam gdzie mieliście swoje miejsce postoju.


Mieliśmy na Czerniakowskiej w dawnej restauracji „żółtkowej”, Czerniakowska 193, w moim domu przy pierwszym podwórku. Jak była brama, to wchodząc do bramy z ulicy, po lewej stronie była jedna restauracja, po drugiej stronie była Żółtkowa, druga restauracja. A ta była Źuźga. Ale już nie było za okupacji restauracji, tylko przed wojną. Tam mieliśmy legowiska, kwatery po prostu. Na początku mieliśmy – przypomniało mi się – kwaterę na winklu jak Solec się kończy, Czerniakowska dochodzi do Solca i zaczyna się Łazienkowska. Taki szpic: Solec Czerniakowska. Potem Czerniakowska za Łazienkowską idzie swoim biegiem, a na rogu stały budynki wymurowane przed wojną, 1938, 1939 rok, nowe, jeszcze niezamieszkane niektóre. Mówili, że to Żydzi wybudowali. Każdy budował tak, żeby zarabiał. Tam też mieliśmy kwatery, na pierwszym i drugim piętrze. Myśmy woleli na swoich śmieciach, w „bazarze”.
Przed „Kryską” był porucznik „Siekiera”, teraz sobie przypomniałem. Jak jeden Władek pisał książkę, mówię: „Władziu, to nie tak, jak ty mówisz, że był »Siekiera« i potem »Kryska«. »Sęp« był, »Siekiera« i »Kryska« dopiero. Chłopie, zrozum, przecież ja od początku byłem!”. Jak sobie ktoś coś ubzdurał, to już się tego trzymał.

  • Każdy zapamiętał inną rzecz.


To już był 20 września, może 21 września, może 23 września. Już słyszeliśmy Niemców. Już żeśmy z okopu na Czerniakowskiej się wycofali do swojego legowiska i wpadliśmy na drugą stronę Czerniakowskiej, tę od strony Solca. Tam była piekarnia Domke – to też był niemiecki styl, ale on nie był folksdojczem. Myśmy tam pieczywo kupowali. Bo na Górnośląskiej 9 był Wild, oni uciekli. A ciekawe: jego syn Ignac, porucznik straży ogniowej, był do końca Polakiem. Ciekawe, jak to jest. To zależy, jak się czuje. On przychodził do kolegi, [który] miał sklep alkoholowy – nazywaliśmy [go] monopolowy – Sokołowski, na Czerniakowskiej 195. Znałem Ignaca Wilda, miał gwiazdki, chodził w mundurze polskiej straży. Jakub Wild z rodziną uciekł. Żeśmy wpadli do tej piekarni, ale piekarnia już była zniszczona, tylko piece były. Już był ostrzał 1 Armii czy 2 Armii Wojska Polskiego po Czerniakowskiej. Nie powiedziałem, [że] już nas „Gruba Berta” ostrzeliwała. Przed naszą bramą, w tak zwanym rynsztoku, leżała „beka”, „Berta”, która nie wybuchła, nawet zdjęcia sobie robiliśmy. A druga „Berta” wpadła w ten poprzeczny [budynek]. Były dwie knajpy, potem była oficynka, poprzeczniak, nie sięgając do Górnośląskiej, żeby było przejście na drugie podwórko. Tam w piwnicy siedzieli ludzie, w tym dwupiętrowym [budynku] i tam wpadła druga „Berta”. Też nie wybuchła, a tam była kupa ludzi.

  • To mnóstwo szczęścia.


Do balii wpadła. Panie modliły się, były wielkie modlitwy, bo na pierwszym podwórku już mieliśmy cmentarz. Tam [były] kwiatki, warzywa, buraczki, ale [też były] już groby, już były trupy, już byli polegli.

  • Czy spośród pana kolegów jacyś zginęli?


Tam już chowaliśmy. Mogę powiedzieć, że swoją dziewczynę tam pochowałem. Jak szliśmy z Rozbrat, z posterunku, chciałem wejść przy murze do swojego domu, a ona [była] w poprzecznym domu, okna były na plac, widok był aż do Rozbrat. Widać było szary gmach, wyższe piętra i oni strzelali. Ona zobaczyła, że idziemy, i chciała mi kiwnąć z okna drugiego piętra, i dostała. Jadzia Rowińska. To była moja dziewczyna i tam żeśmy ją pochowali. Miałem dwudziesty rok, a ona miała siedemnaście lat. Taka ładna dziewczyna była! Jej brat, Jurek Rowiński był w mojej szóstce. Z drugim, Wiktorem Czerepińskim, [chcieli] się pomścić, trochę też wypili. Mówię: „Gdzie wy idziecie, wariaci?! Jurek, przecież życia Jadzi, siostrze, nie dasz! Wojna!”. Ale cóż, trochę inaczej myśleli.

  • Rzeczywiście poszli się mścić?


Tak. Została zabita przez ostrzał z Rozbratu, z „szarego” gimnazjum. Jadzia Rowińska. Mieli niefart. W 1939 roku, 27 września, jego brata, Józia, zabiła niemiecka bomba. Tylko Jurek został, mój kolega z szóstki. Żeśmy pobiegli do ruiny piekarni Domkego. Część na Zagórną. Tam była Idźkowskiego, na wprost szkoły na Zagórnej. Pod dziewiątym [był] szpital. Idźkowskiego to mała uliczka, tam były trzy budynki i po drugiej stronie dwa. Jak tam wpadła armia Berlinga, jak zobaczyłem, jak oni walczą, [powiedziałem]: „To ja nie z wami!”. Myślałem, że to będzie jakaś wielka armia, że wygramy, a to wszystko była lipa, chcieli tylko pokazać, że oni…

  • Ale bardzo wielu z nich zginęło.


Oni nie umieli w ogóle [walczyć]. Ginęli jak muchy. Może w polu byli dobrzy. Mój brat chciał wziąć matkę, a matka mówi: „Nie, ja zostaję z Olusiem”, bo ja najmłodszy byłem. I nie poszła. A [brat] wziął córkę, która na mnie musiał mówić „wujku”, a byłem tylko sześć lat od niej starszy, bo on dwadzieścia lat ode mnie. I on się utopił, a córka nie. Most był zwalony, jakoś złapała za filar i w nocy zdjęli ją „berlingowcy”. Żyje do dzisiaj. A brat dostał w głowę całą serię z cekaemu, ten Tadek, co jego tablica jest w muzeum. Na kościele na Zagórnej też jest. Jest stary karabin i tablica: „Tadeusz Woźniak, pseudo »Nunek«”. Schowaliśmy się w piwnicy, bo już nie wiedzieliśmy, co jest, odczekać czy „berlingowcy” wyjdą, czy nie.

  • Docierały do was jakieś informacje, co się dzieje, jak wygląda front?


Ścisłych informacji nie mieliśmy. Z początku na duże budynki stawali chłopcy z lornetkami, panowie, którzy mieli. Mówili, że się kurzy, artyleria bije i tak dalej. Wiedzieliśmy, że już są na brzegu. Jak już nas atakowali [Niemcy] i już nas usuwali z naszych pozycji, jak na Czerniakowskiej w piekarni Domkego żeśmy [siedzieli], to było nas dwanaście osób, w tym dwie kobiety. Żeśmy zeszli do piwnicy piekarniczej. Tam byliśmy może dwie noce i dwa dni. Było straszne bombardowanie, Doppelbomben, podwójne bomby: i Niemcy, i Polacy czy Rosjanie bili po Czerniakowskiej. Nie mieliśmy jedzenia. Mieliśmy tytoń, papierosy, tego jeszcze trochę mieliśmy. W nocy mówię: „Ja tutaj nie będę siedział”. Przykryci byliśmy blachami przy wejściu, słyszeliśmy, jak Niemcy biegają. W nocy wstajemy i ja, Jurek, Władek Bińczyk, Stasio Sztandur, Tadek Stanisławski, Kazik Wróblewski i Tadek Januszkiewicz, ten co znał się na motorach, myśmy wyszli w siedmiu.

  • Jaki był cel tego wyjścia?


Przeprawić się przez Wisłę. Do Solca, przez Solec do Portu Czerniakowskiego, na cypel i na bieżak. Bieżakiem myśmy nazywali główny nurt Wisły za cyplem. Mówiliśmy po wiślacku, to był bieżak, bieżący nurt. Tam łowiliśmy ryby, tam pływaliśmy. Mówię: „Idziemy”. Wyszliśmy. To noc oczywiście, kukuruźnik latał i strzelał do wszystkiego, co się tylko ruszało. Nie wiedział, kto się tam chroni. Przy wyjściu złapaliśmy worek: kasza natłuszczona w paczkach i ruskie paczki tytoniu. Ruski worek. Złapaliśmy tego trochę, żeby coś wziąć, [resztę] zostawiliśmy im, bo tam jeszcze dwie kobiety były, Marysia Mazurkówna i Grosówna, Gros (ona to była potężna blondyna, a jej brat Gros miał metr czterdzieści osiem, ale fajni byli, znałem ich bardzo dobrze). Zostawiliśmy im [trochę], wzięliśmy, co mieliśmy. Dobiegliśmy przez Solec na teren klubu „Syrena”. Klub „Syrena” się palił. To byłe białe budynki i tam był kort tenisowy, na którym jak miałem osiem, dziewięć lat, podawałem piłki panom, którzy za to płacili i używali tenisa. Od małego lubiłem sport. Ten budynek się palił. Zeszliśmy do wody i mówię: „Chłopaki, rozbierajcie się”. Rozebraliśmy się do slipów, do majtek, zostawiliśmy tylko legitymacje AK i amerykańskie granaty, po jednym. Mówię: „No to uważajcie”. Zobaczyłem kajaki. Ja najlepiej pływałem. Kajaki są dobre. Jeden miał trochę wody, to wzięliśmy, odwróciliśmy. Cisza i w pewnym momencie: bach, bach, bach! Trzy strzały z Pragi, z Saskiej Kępy. Nie wiem, czy to Polacy, czy ruscy.

  • W waszym kierunku?


W naszym. Stasia Sztandura poraniło. Zobaczyłem błysk, mówię: „Padnij!”. Żeśmy do wody chlupnęli. Tylko jego poraniło. To był wielki chłopak, był z jednego rocznika, jak ja. Chodził do innej szkoły, na Drewnianą na Powiślu. Ja chodziłem do trochę lepszej. Stasio Sztandur się nazywał, jego ojciec woził pieczywo w piekarni Jakuba Wilda. Miał chyba metr dziewięćdziesiąt. Poraniło mu nogi i to porządnie. Mówię: „O rany, prędko, zwijamy się!”. Kajaki nam troszeczkę podziurawiło. Od razu wziąłem Stasia i żeśmy się przeprawili na cypel. [Słyszymy] krzyki: „Rany! Nie zabijajcie!”. Mówię: „Co tam się dzieje, jak rany?!”. Krzyki: „Mordują! Zabijają akowców!” – to usłyszałem. Mówię: „O rany boskie, co tu robić?! No nic, płyniemy?”. – „Płyniemy”. Tam jeszcze przed gruntem była tama, a między cyplem a tamą były trzy kwadratowe jeziorka, [tak to] mogę nazwać, o brzegach po dwadzieścia metrów. Przeprawiłem się, jako że pływałem, zobaczyć, co tam jest. Mówię: „Pilnujcie Stasia”. [Potem] mówię: „Dobra, idziemy”. Żeśmy tam przeszli ja i jeszcze dwóch: Władek Bińczyk „Bintos” i Jurek Rowiński, co mu siostrę, moją dziewczynę zabiło. Tam żeśmy poszli i [słyszymy] te krzyki. Mówię: „Co robimy?”. – „Musimy się cofnąć na cypel, usiąść i się namyślić”. – „Dobra, idziemy”. Na cypel żeśmy [przeszli] w okopie. [Widzimy, że ktoś] stoi, karabin maszynowy wycelowany na Saską Kępę, pełno amunicji na taśmach, karabiny też są i okop w stronę Wodociągów Warszawskich na Czerniakowskiej. A samolot lata i strzela. Usiedliśmy na okopie. Mówię: „Niemców nie ma, wycofali się czy jak?”. Siedzimy. Raptem od Czerniakowskiej idą Niemcy. Wyczułem, że jeden, drugi Niemiec chcieli kłaść karabiny. Nie wiedzieli, kto my jesteśmy. Mówię: „Cicho!”. Bo „Bintos” to był szatan, tak myśmy go nazywali. Po rynnie na trzecie piętro wchodził, taki był szmirus, niespokojny duch. Chciał krzyknąć: Hände hoch! – „Cicho!”. To była drużyna, co obsługiwała… Na końcu szedł oficer. On się zorientował i: Hände hoch! Mówię: „Cicho, cicho!”. Zeskoczyłem, podniosłem [ręce]. Otoczyli nas. „Kto wy jesteście?”. Mówię: „My uciekamy przed ruskimi. Trzeba coś zrobić”.

  • Mieliście jakąś broń przy sobie?


Granaty i legitymacje. Ale [było] ciemno i [byliśmy] tylko w majteczkach. Mówię: „Po drodze wyrzucamy”. – Ruhe, Maul halten! (cisza, zamknąć mordy!) Mówię: Gut, gut, Herr Offizier. Nie chcę powiedzieć, że znam się na dystynkcjach, na szarżach – Herr Offizier. „Byliśmy na szmuglu – mówię – po żywność z Warszawy. Chcieliśmy do Warszawy, Warszawa się pali, nie wiemy, co jest. Uciekaliśmy przed ruskimi. Nienawidzimy komunistów”. Takie młodzieńcze, lipne tłumaczenie, ale tonący brzytwy się chwyta.
Doprowadzili nas do budynku, tego co stoi do dzisiaj, na wprost Szwoleżerów na Czerniakowskiej, czerwony budynek. Zamknęli nas. Myśmy już się [wszystkiego] pozbyli, [byliśmy] tylko w trykotach. Oni w butach, a ja nie, bo mój był przestrzelony i nie miałem drugich, a w jednym się wstydziłem. Miałem jeden, ale zwaliłem go. Weszliśmy do piwnicy, zamknęli nas. W piwnicy było co najmniej metr spadochronów, zrzutek. Osiemdziesiąt procent zrzutek brali Niemcy, nie my. Brzask tylko się zrobił, przyszli do nas Niemcy z karabinami. Jak otworzyli, myśmy się poderwali. Stanęli z karabinami i na korytarz. Wzięliśmy naczynia na wodę i doszliśmy do osadnika, czerpać wodę. Oni się schowali w krzaki, bo wiedzieli, [że] był ostrzał z Pragi, z Saskiej Kępy. Gotowi byli do nas strzelić, jak byśmy chcieli uciekać. Ale jakoś było. Tak było ze cztery, pięć dni i nocy. Jeść nic.

  • Przez cztery dni nie dali jeść?


Nie. Sami nie mieli, nie mieli dostaw. Wyszliśmy nie wiem, czy czwartego dnia, czy trzeciego. Myśmy mieli jeszcze trochę kaszy. Co jak co, ale jak człowiek głodny, to pierwsze jest [myślenie], żeby coś zjeść. Takie małe rzeczy. Kazali nam nosić materiały wybuchowe pod wodociągi, pod halę. Była nowoczesna, wybudowana przed samą wojną. Tak zwane przedwojenne filtry pospieszne. I myśmy nosili. Pytam się Niemca, co to będzie. „Będziemy wysadzać w powietrze wodociągi”. – „Acha”. Mówię chłopakom, że nosimy na naszą zgubę, nasze bogactwa będą [niszczyć]. Ostrożnie [mówiłem], bo niektórzy mówili [po polsku], byli Niemcy, co się nie wydawali. Jak już minerzy pozakładali [ładunki], to wszyscy wyszliśmy z budynku, aż do Nowosieleckiej. Następna była Podchorążych, ta co była Gagarina. Tam żeśmy wyszli, bo miał być wybuch. Po drodze były działki, pomidorki rosły, to już się coś złapało. W międzyczasie, jak chodziliśmy, to już dawali jakąś kurteczkę, jakieś stare spodnie.
Jak wysadzili w powietrze, kazali nam kopać [rów], takiej szerokości, jak otomana i takiej długości. Mówię: „Tu coś wjedzie?”. Pytam się, co. Nie chciał nic mówić. Był kucharz, starszy. „Co oni chcą zrobić?”. – „Chcą was rozstrzelać”. O rany! Serce mi załomotało. Rozstrzelać nas! Mówię chłopakom: „Rozstrzelać nas mają”. – „To co, uciekamy?”. – „To pozabijają”. – „Zobaczymy”. Raptem rozdzwoniły się [niezrozumiałe] i nas do piwnicy. A już myśmy wykopali, [jak] się okazuje groby dla nas. Do piwnicy z powrotem.. A to był Wehrmacht, [ci którzy] nas wzięli. To był 758 Regiment Infanterii Piechoty, pamiętam. Zamknęli nas.
Całą noc szum, gąsienice zgrzytają, rozjeżdżają. Rano nas budzili po wodę. Już prawie południe, a ty nic. Ktoś wali w drzwi. Aufmachen! – Wir sind zugeschlossen von eurer Seite! (my jesteśmy zamknięci z waszej strony). Przyszedł z jakimś łomem, otworzył. Duży chłopak w czarnym swetrze, zielonych spodniach, butach z cholewami. Misio żeśmy go przezwali, taki był misiowaty. „Co wy tu robicie?”. – „My tutaj pracujemy trochę, nas wzięli, uciekaliśmy…” – znowu tak zwany czerniakowski bajer zasuwam. „Uciekaliśmy, na cyplu nas Niemcy wzięli, ci co byli przed wami”. Nie mówię, że chcieli nas rozstrzelać, bo po co? „Chodziliśmy, wysadzaliśmy wodociągi”. – „Acha”. – „Tylko głodni jesteśmy, nie mamy co jeść”. – „Dobra”. Potem patrzę, wpadł blondyn. On do niego mówił Louis, Louis to Ludwik. Przyszedł i mówi: „Co tutaj robicie?”. Mówię, powtarzam mu. „A ty kto jesteś?”. Mówi: „Jestem kierowcą Oberleutnanta, tego co przyjechał”. – „A skąd jesteś?”. – „Z Wiednia, z Austrii”. Myślę sobie: „To już trochę lepszy, jak Niemiec. No dobra”. Mówi: „Jak nie macie… Bo i u nas krucho”. Bo dowóz jeszcze był [utrudniony], to jeszcze były ostatnie dni Powstania. Mówi: „Czekaj, powiem im i wyjdziemy”. Poszedłem. Nie chciałem „Bintosa” wziąć, bo jeszcze mi narobi szkód, jeszcze będzie uciekał. Tadka Janiszewskiego wziąłem, mechanika od samochodów. Mówię: „Chodź, Tadziu”. Poszliśmy z Louisem. Za wodociągami, za posesją wodociągów były [numery] 114, 112, 110, 108, podwórka warszawskich dorożkarzy, furmanów. Oczywiście nie było ludzi, ale Ludwik mówi: „Zobaczcie, może coś znajdziecie do jedzenia”. Skoczyliśmy do piwniczek. Od razu znalazłem puszkę z trocinami po ogórkach konserwowych i ćwiartki z wyborową wódką. To pierwsze, co wpadło mi w ręce. Zacząłem mu mówić Oberfeldfebel. „Mów mi »Louis«”. – „Dobra”. Mówię: Louis, hast du hier Schnaps. – „A to Schnaps?”. – Mówię: „Schnaps i to der besser Schnaps, ta lepsza wódka. Z białą główką”. Przed wojną nie była zakręcana, tylko lakowana. Białym, to była wyborowa, czerwona była czterdziestoprocentowa, a niebieska – czterdziestopięcioprocentowa. Mówiło się: „z główką”. „Idź do kupca, przynieś ćwiartkę z czerwoną główką, z białą główką”. Dzieci się wysyłało po wódkę. Na „główki” było. Wziął tę puszkę i mówi: „Wy też chcecie?”. Mówię: „Nie, nie. My nie”. Poszliśmy. Ale znaleźliśmy trochę smalcu w puszkach, chleb potem przywieźli.
Na drugi dzień Miecio przychodzi, mówi: „Spisz swoich kolegów”. Myślę: „Po co on chce spisywać?”. Mówię: „Na czym? Nie mam czym pisać”. Dał mi kartkę, spisałem nazwiska i rok urodzenia. Wchodzi do Oberleutnanta. On tam miał schron, jest taki niski w tym budyneczku. Tam [jest] dość głęboko, parę metrów. Tam strop miał trzy metry. Poszliśmy do tego pokoju. [To był] Oberleutnant Wolf. Stanąłem na baczność w progu, stoję. Wie heißt du? mówi. [Odpowiadam:] „Aleksander Woźniak”. Znowu mnie pyta, co my robimy. „Uciekaliśmy przed ruskimi, nienawidzimy, jesteśmy antykomuniści. A nie było ostatnio co jeść w Warszawie, bo były różne komplikacje. Młodzi jesteśmy, to kto pójdzie? Młodzi idą”. – „A nie należeliście do jakiejś organizacji?”. – „Gdzie? – mówię. – Panie Oberleutnant, przecież ja jestem telegrafistą. Na Ostbahnie pracuję”. – „Gdzie?”. Mówię: Warschauer [niezrozumiałe] Bahnhof. Cztery lata, od 1940 roku. Dwa lata w telegrafie na ulicy Armatniej, tam było biuro telegrafu, a dwa lata na nastawni dysponującej na całą stację Warszawa Główna Towarowa. Byłem zastępcą polskiego zawiadowcy stacji, bo niemiecki też był, [niezrozumiałe]. Tłumaczę mu: „Wszystkie tory znam, wszystko”. – „Tak?”.
Przyjechał samochód z obiadem dla nich. Michał przychodzi, mówi: „Aleks, chodźcie po jedzenie”, bo na mnie mówili Aleks, [od] Aleksander. – „Po jedzenie? Dobrze, a w co?”. [Mówię:] Wir haben keine Teller und… Zapomniałem, jak się mówi po niemiecku łyżka, bo: „już wychodzi, dopiero nachodzi”, już umysł starczy. Ale Niemcy nam pożyczyli.
Okazuje się, że to była Panzerdivision „Hermann Göring”, wyborowa dywizja Hermana Göringa, sama młodzież. Było paru starszych, to byli do pomiarów, namiarów. Szpis to jest szef kompanii, [to był] pan Siegfried, berlińczyk, też blondyn. Mówi: „Dobra. Ty Aleks tutaj będziesz, żebyś był na zawołanie, jak będzie pan Oberleutnant coś [potrzebował]. A chłopak – jeden przy samochodach. Który potrafi?”. – „Tadek”. – A wy będziecie [jak trzeba będzie] coś wykopać”. Mówię: „Dobra. A co z rannym, Stasiem?”. – „A co on?”. – „Strzelali do niego komuniści”.

  • Wzięli go do szpitala?


Zorganizował drabinę. Kazał nam go na drobinę położyć i żebym dwóch wytypował – bo wziął mnie za takiego, co rządzi – zanieść go do Łazienek. Po co do Łazienek?

  • Co tam było? Szpital?


Tam mieli izbę sanitarną, polową. Chłopaki wzięli Stasia Sztandura, zanieśli. Potem przyszli. Okazuje się, że Stasia wzięli do szpitala, do Krakowa. Są różni ludzie, nawet u wrogów. Przekonałem się [co do] jednego: że żołnierz frontowy jest zupełnie innym żołnierzem, jak ta swołocz, która idzie za frontem. Nad żołnierzem frontowym zawsze wisi szubienica w postaci kuli armatniej czy z pistoletu. On zawsze może połknąć śledzia, mówiąc po czerniakowsku. To są inni ludzie, przekonałem się o tym. Dobrze [nas] traktowali, dostawaliśmy obiad. Od razu dostaliśmy laksy po gulaszu i kartoflach. Byłem trochę więcej wstrzemięźliwy, oni pierwsi za łyżki złapali. Ja przedtem trochę pomidorów nazbierałem z działki, poczęstowałem ich. Podziękował, że Herr Oberleutnant hat auch gegessen, die Tomaten (też jadł wasze pomidory). Mówię: Ich freue mich. (cieszę się).

  • Byliście przez nich cały czas więzieni?


Nic nie więzieni. Spaliśmy w tym pomieszczeniu, ale nie byliśmy zamknięci. Chodziliśmy. Pytaliśmy, czy po wodę iść, bo sobie myślę: „Może będzie okazja uciec?”. – „No dobra, jak chcecie, to idźcie”. Ale nie pilnowali nas. Nie wiem, czy w krzakach ktoś nie stał, ostrożność trzeba było [zachować]. Wojna była.
Jednego dnia mówią, że się wyprowadzają. Wyprowadzają się – myślę sobie. – Co to będzie z nami?”. Jak nam powiedzieli, na drugi dzień przywożą samochód, Opel Blitz, był w tym Schreibstube. Był obudowany. Oberleutnant to był szef, dowódca batalionu Erste PP, Pierwszy [Batalion] Pancernych Pionierów, Panzerpionier, [tak] się nazywał. [Był] w ramach dywizji „Herman Göring”. Przywieźli małżeństwo po trzydziestce, koło czterdziestki i staruszkę około siedemdziesiątki. Po co przywieźli tych ludzi? Patrzę się na nich, mówię: „Państwo to Polacy?”. – „Tak”. – „A co tu robicie?”. – „My – mówi – prowadziliśmy kasyno oficerskie na Szwoleżerów”. Mówię: „O rany, przecież ja znam!”. Ja panu Janowi Gąsowskiemu, co nas uczył patriotyzmu, był porucznikiem, chodził w mundurze, jak nas uczył przed wojną w szkole, nosiłem obiady z tego kasyna oficerskiego. Płacił mi dziesięć groszy dziennie przed wojną, pan Jan Gąsowski, kawaler. Przy szkole był budynek jednoklatkowy i tam mieszkali nauczyciele, koło szkoły 128 imienia Józefa Piłsudskiego. On tam mieszkał, na drugim piętrze i mu przynosiłem codziennie obiady z kasyna oficerskiego. Mówię: „To kasyno?”. – „Tak”. Oczywiście to niemieckie było, ale to ich sprawa. „Po co was przywieźli?”. – „Powiedzieli, że nas z Warszawy wywiozą”. Widocznie im dali parę złotych, bo przecież mieli pieniądze. Nawet nie wiedziałem, jak się nazywali. Wiem, że ona była Zosia, on szczupły, ona ładna kobieta, blondyna. Sophie na nią Niemcy mówili.
Na drugi dzień przychodzi Louis z dwoma i mówi: „Aleks, siadaj do samochodu i weź jeszcze kolegę”. Mówię: „Po co?”. – „Pojedziemy, żebyście się ubrali, bo nie macie w czym chodzić”. Mówię: „Gdzie pojedziemy?”. – „Gdzie chcesz”. Mówię: „Na Mokotów możemy pojechać”. Pojechaliśmy na Mokotów. Wiem, że na Rakowieckiej skręciliśmy. W lewo czy w prawo, już teraz nie pamiętam. Mokotów nie był spalony, ta ulica [nie była]. Był wjazd na dół. „Chodź – mówi. – Tam pójdziemy”. Piwnice pootwierane, szaber już był. Szabrownicy już tam byli, ale dobra było! O rany! Otwieramy pudła: zastawy srebrne Frageta, tuzinami. Wzięliśmy po takim. Wziąłem niedźwiedzie futro. Władek Bińczyk wziął krótkie, trzy czwarte, ja wziąłem czarne z małpim kołnierzem. [Nie pamiętam], jak się nazywa taki kołnierz. „Czy mogę?”. Mówi: „Bierz, co chcesz, przecież to i tak rozkradną”. Wzięliśmy jeszcze coś, [trochę] różnych rzeczy, że mogło się to przydać. Jak to młodzi. Wzięliśmy, załadunek i wyjeżdżamy. Wyjeżdżamy na Dworzec Główny Towarowy. Myślę sobie: „No to teraz będę miał zagryzkę”.

  • Dało się jeździć po Warszawie?


Tak. Myśmy jechali przez Wolę. Pojechaliśmy na dworzec z Niemcami, ta polska rodzina [była] w oplu, tej Schreibstubie, jakoś wszyscy się zmieściliśmy. [Pojechaliśmy] na Dworzec Zachodni. Tam stanęliśmy. Stację znałem pierwszorzędnie. Jak pociągi szły ze wschodu, z Woli, to przez „kaliską”, tam był peron – mówię o szlakach towarowych. Potem było zbiorowisko torów, [tam] formowało się pociągi. Potem była nastawnia dysponująca, [tam] pracowałem, a budynek, co dwa lata byłem telegrafistą, był zaraz, widziałem. Nawet widziałem, jak ludzie chodzą. Myślę sobie: „Iść tam do nich czy nie? A co mi szkodzi? Ryzyko to jest…”. Pytam Niemca, czy mogę wyjść, bo tu pracowałem. „Tutaj pracowałeś?”. – „Tak”. – „No to idź”. Pobiegłem, wchodzę na drugie piętro. Tylko Niemcy są przy aparatach. Tam byłe cztery aparaty. Dwa na wschód, dwa na zachód, jeden był do OBD, Oberbezirkdirektion na Chałubińskiego. Na Chałubińskiego tak była dyrekcja polska, jak i niemiecka.
Żeby mi się nie pomieszało, chcę mówić tak, jak dokładnie było.
Pobiegłem, otwieram drzwi, patrzę: pan Pałusz. Był pan Pałusz, potem jeszcze jeden. Jak my, Polacy byliśmy telegrafistami, było trzech Niemców i maszynistka, co przepisuje depesze. Niemiec, [niezrozumiałe] był za szybą, to był naczelnik i Niemiec niższej rangi był nad nami. Był Miller, potem był Wolf i taki hrabia nie hrabia Feliks. Feliks to rzadkie imię w Niemczech. Z Fuldy pochodził, pisałem potem do niego. Przyjęli mnie dobrze, papierosów mi dali. Mówią: „Co się stało?”. Mówię: „Pracowaliśmy, uciekaliśmy przed bolszewikami”. – „A teraz?”. Mówię: „Jedziemy z nimi, żeby się z Warszawy wydostać”. – „Pracujecie? Jako kto?”. Mówię: „Ja wiem jako kto? Pracujemy. Co każą, to pracujemy”. Pożegnaliśmy się, w pociąg, jedziemy. Wyjeżdżamy z Warszawy, jedziemy tym tunelem, co osobowe pociągi wyjeżdżały z Warszawy Zachodniej. Towarowy dworzec ciągnie się od dziesiątego posterunku, daleko, prawie pod Mory, aż do ulicy Targowej. Dworzec Zachodni jest mały, a główny dworzec towarowy jest wielki. Tam się pociągi formują i tak dalej. Jedziemy, a na nasypach siedzą koledzy z Czerniakowskiej. „Olek!”. Poznali mnie. Siedzimy na platformie, koło samochodu, to małżeństwo też, bo było słońce, piękna pogoda.

  • To był koniec września?


Nie, to był już początek października, bo wiem, że już był koniec Powstania. Krzyczą: „Skaczcie!”. Mówię: „Tak, weźmie i z budy strzeli. Skąd wiem, jak oni nas potraktują?”. Jedziemy całą noc, słoneczko wstaje. Czerwony budynek. Gdzie my jesteśmy, gdzieś w Niemczech czy co? Bo to stawał pociąg, nie stawał [nie wiemy]. Radom. Radom? Co oni tu chcą? A oni, ta wyborowa dywizja, dostali urlop w Radomiu. Sześć czy siedem kilometrów od Radomia jest – wiedziałem, jak się nazywa – wczasowisko. Były ładne wille, domy wczasowe. Tam żeśmy się władowali wszyscy, cały batalion. W okolicach nam dali budynek. Myśmy zobaczyli, gdzie jesteśmy, Polaków wkoło było sporo, to zaczęliśmy handlować, żeby trochę gorzałki przynieśli. Oddawaliśmy im te zestawy, widelce, noże, te „fragety”, wszystko. Niemcy mieli ciężarówkę z karbidem, bo mieli swój transport, samochody, opony mieli jeszcze lane. [Nie pamiętam], jak te samochody się nazywały, ośmiotonowe platformy. Potem żeśmy sprzedali karbid Polakom. Bili tam wieprze i była wędzarnia. Nauczyłem się z nimi wędzić.

  • Zostaliście tam jakiś czas?


Tam byliśmy dziesięć dni, dostali urlop. Starszy kolega, Józiek, Józef Jaworski, kolega mojego starszego brata – byli razem w wojsku, on był 1915 rocznik, dziesięć lat był starszy ode mnie, zapomniałem o nim, jak mówiłem – też był z nami. Mówi: „Olek, zrób coś. To jest już Radom. Jesteście młodsi, coś skombinuj, gadasz po niemiecku”. Mówię: „Skombinuję coś, [ale] co powiem?”. – „Powiedz, że mam laksę” (biegunkę)… Myśmy mówili na Czerniakowskiej inaczej. Mówię do „Misia”: „»Misiu«, mój kolega strasznie cierpi, jest chory, chciałby iść do szpitala”. – „Tak? Czekaj, powiem Szpisowi, szefowi kompanii”. Za dwie godziny mówią: „Daj go!”. Mówię: „Uważaj, dobrze się trzymaj”. Proszę sobie wyobrazić, [że] powiesili mu kartkę, że wszystkie władze cywilne i wojskowe zobowiązane są odstawić Józefa [Jaworskiego] – wypisali na maszynie – do szpitala. To się wydaje nieprawdopodobne, [ale] przecież opowiadaliśmy [to], wszyscy żyjący. Przecież żyliśmy, ile dni! Żeśmy wszyscy przeżyli, on też przeżył. I Stasia się wyratowało, i Józefa Jaworskiego.
Tam było dobrze, ale co? Uciekać? Krzywdy nam tu nie robią, zobaczymy, jak wojna wygląda. Ostrożnym trzeba być. Znowu pociągi, załadunek. Jedziemy, jedziemy. W nocy pada deszcz. Patrzę, biała plansza: Allenstein. Wiadomo, co to Allenstein? Olsztyn. Ale ja nie wiedziałem, że to Olsztyn. Mówię: „Jakieś Allenstein”. Pogoda ładna się zrobiła, jedziemy, na platformie samochód, na innych czołgi, samochody pancerne. Dojeżdżamy do rzeki Memel. Okazało się, że to Niemen. Ale to później. Przeprawiliśmy się na drugi [brzeg]. Pola zaorane, piasek i bańki, jakby deszcz zaczął padać. Patrzę: czerwone gwiazdy. Przyleciały dwa ruskie myśliwce i zaczęły ostrzeliwać, [to wyglądało] tak, jakby deszcz zaczął padać. Mówię: „Patrzcie, już nas Polaków wyczuli”. Bo ruscy Polaków też nie lubią. Dojechaliśmy. Miasto Tilsit – Tylża. Tam załadowaliśmy ser, który miał dwa i pół metra średnicy, na Magirus, [tak nazywał się] ten ośmiotonowy samochód. Jeszcze różne sery dla wojska wzięliśmy i pojechaliśmy dalej, aż za Litwę, pod łotewską granicę.
Jeszcze przedtem, jak staliśmy w Radomiu, to przyjechaliśmy na jeden dzień na ulicę Fabryczną 1 przy Czerniakowskiej. Tam za okupacji były niemieckie warsztaty. Niemcy przyjechali w dwa wozy – przyjechałem z nimi, jeszcze jeden z Polaków, żeby załadować – po różne części. To była taka jednodniowa wycieczka z Radomia do Warszawy, na Fabryczną. Taki fragment z tego, jak byliśmy w Radomiu.

  • Potem cały czas jechaliście z Niemcami na rosyjskie tereny?


Nie, pojechaliśmy na dawne tereny litewskie, aż pod Łotwę. Wiem, że była miejscowość Istenburg, nie wiem, co to było. Oni tam prowadzili walki. Co jeszcze? Jak myśmy wyjeżdżali z Warszawy, to z Fortu Czerniakowskiego na Sadybie zabraliśmy 298 tak zwane krowy, co wyły. Ładowaliśmy, [zrobiliśmy] kilka kursów. Potem one się znalazły na froncie. „Krowy” były odpalane w ten sposób, że samochody pancerne, które miały przedni napęd kołowy, a gąsienice na tyłach, miały pod kątem płyty. Kąty były tam narysowane. „Krowy” były w paczkach, ważyły 112 kilo burząca i dziewięćdziesiąt osiem zapalająca, to były dwa typy. Były w obudowach drewniano-metalowych, były cztery kątowniki, a reszta to było drewno. [Były] wieszane pod kątem, jak chcieli: kilometr, dwa, trzy. Myśmy byli razem [z nimi], bo trzeba było załadować. Od frontu było osiemset metrów, kilometr. Cały czas tak byliśmy. Jeden Niemiec stał i kręcił, odpalał. Po kolei: raz, drugi trzeci. Jeszcze ósma nie poleciała i już ruscy do nas strzelali. Niemcy twierdzili, że ruscy mieli najlepszą artylerię na świecie. Ale to byli pijacy, którzy siedzieli pijani na drzewach przy samym froncie, nie dbali o życie. I już [nas] widzieli, tak było, ale jakoś uciekaliśmy. Czasem na podwórku, jak jedliśmy obiad, to w koło menażki spadały.
Traktowali nas bardzo dobrze. Przy kuchni, jak był postój, jak tam byliśmy, co wieczór obieraliśmy 105, 110 kilo kartofli we czterech, tak że dla mnie obierać kartofle to fraszka. Żeśmy się – za duże słowo zaprzyjaźnili – z kucharzem. Kucharz był Hanusz, Geizler to był pucybut Oberleutnanta, potem Hauptmanna, kapitana Wolfa. Geizler był z Hanoweru, powiedział, że był restauratorem w Hanowerze. To był człowiek po trzydziestce. Kucharz to był Hanusz, a Kurt miał strasznie wielki nos, wielki jak ptak. Jedliśmy lepiej jak wojsko. Ale oni ponosili straty i pewnego dnia Szpis [40.02], Hauptfeldfebel Siegfied powiedział mi: „Aleks, będziesz musiał dzielić porcje, bo musimy wziąć furiera na front”. Tego, co dzielił… To jest nie do wiary. Mierzyłem chleb, dwanaście deko wędliny, osiem deko masła i dwanaście papierosów codziennie [dawano] żołnierzom. Myśmy dostawali takie same porcje. Żeby powiedzieć, [jakie to było] nieprawdopodobieństwo, żeby był szczyt tego, [powiem, że] zaczęli nam płacić 280 marek miesięcznie. Nie do wiary. Przysięgam na Boga, wszystko co mówię, to jest szczera prawda. To nie do wiary. Graliśmy w karty. Jak ja ich w oko ogrywałem! Zegarek, pistolet mi oddał. Mówię: „Nie wygłupiaj się, co ty?!”.
Potem, 31 grudnia dostaliśmy na froncie takie wciry! [Było takie] bombardowanie Isenburga w noc sylwestrową, 1944 na 1945 rok, że ulice się paliły, asfalt, budynki, wszystko. Okropne. Ładowanie się i ucieczka. Jedziemy. My na dużym magirusie. Żarcie mieliśmy, bo na tym wozie były konserwy, Dauerbrot – trwały chleb w sreberku i w opakowaniu, trzy lata był czynny. Tak że myśmy mieli [jedzenie] i koniak, i wina. I Leberwurst i Braunschweiger, pyszny salceson. Tylko potrzebowaliśmy, żebyśmy mieli nożyk, [żeby] otwierać konserwy. Tylko ciepłego nic, umyć się nie, tylko jak wyskoczyłeś, to śniegiem. [Żeby] bieliznę zmienić, wpadaliśmy do chałup, bo Niemców już nie było, to znaczy mieszkańców, [tylko] czasami. Zwalaliśmy tylko swoje wszy, robactwo i wyciągaliśmy z szaf czy z kufrów [ubrania], i zakładaliśmy czyste, i znowu na samochód, i dalej. To od 1 stycznia.

  • Jaką trasą jechaliście?


Nad Zalewem Kurońskim. Ja bardzo lubiłem geografię. Tylko nie wjechaliśmy do Kaliningradu. Jak on się nazywał za Niemców? Königsberg. Pytałem się nawet, czy zajedziemy, bo zobaczyłem mapy, przecież oni mieli, pokazywali.
Kiedyś bombardowali nas trochę i zabili kierowcę, który prowadził doczkę, taką trzy czwarte tony, pickup. Mówią: „Aleks, wsiadaj”. Ona była ciągniona na półtorametrowym flaku, na linie. Mówię: „Ja w życiu samochodu nie prowadziłem!”. – „Nauczysz się. Człowiek musi, to się nauczy”. Prowadziłem ze dwieście kilometrów tę doczkę, pierwszy raz.
Przyjechaliśmy do Gdańska 15 marca. Rosjanie byli już na Śląsku, a myśmy byli w Gdańsku. W Stutthofie byli ludzie. Hauptmann Wolf (bo już został Hauptmannem) zawołał mnie: „Aleks, zróbcie w sześciu kuchniach kawę dla wojska”. Dwa i pół miesiąca nie piliśmy gorącego, nie jedliśmy. Już nie mówię my, tylko wojsko, ale przy wojsku my. Zrobiliśmy kawę, wojsko się pomyło i my [też]. Złapaliśmy furgon, furę. Na wsi mówią „zajtki” – z przodu krótkie, metrowe płozy i z tyłu takie płozy zamiast kół. Wszystkie magazyny były porozbijane. Załadowaliśmy tę [furę] i pytam się Szpisa, szefa kompanii, czy możemy odpocząć. „Tak, tak – mówi. – Odpocznijcie chłopaki”. Odpoczęliśmy, mówię: „Załadujemy, pojedziemy do Stutthoffu”. To było blisko. Nie staliśmy w samym mieście, ale to był Gdańsk. Naładowaliśmy chleba, mięsa, konserw. Jeszcze był śnieg. Ciągnęliśmy, dociągnęliśmy. [Był] szlaban i ze siedemdziesięciopięcioletni Volksturmmann stał przy kiosku. Aufmachen! – krzyknąłem do niego. On się patrzy. „Kto wy jesteście?” – „Nie twój interes”. Podciągnął szlaban. Mówię: „Ty z karabinem sobie tam usiądź, bo ci zaraz zabiorę”. Na bezczelnego się szło. Poszliśmy. Nikogo nie ma, ale coś miga za szybkami. Boże kochany! Jak zaczęły wychodzić same kobiety… Rany boskie! Żyjące trupy. Chciałem uciekać. Naprawdę, jak wspomnę sobie, to aż się trzęsę. Kilkaset, okrążyły nas. Mówię: „Chłopaki, chodu!”. Te oczy, to była… Nie wiem, czy to jest rezygnacja, czy dzikość, nie jestem psychologiem. Nam się płakać chciało, one płakały, wszyscy byliśmy do końca poruszeni. Zostawiliśmy to, mówię: „Weźcie”. To były Serbki czy Chorwatki. Jak wiem, język serbski jest najbardziej zbliżony do polskiego. Chorwacki, serbski są najbardziej bliskie polskiemu. Nie czeski, nie ruski, tylko tamte języki.
Tam było tylko kilka dni. Dostali rozkazy, na samochody, jedziemy. Przyjechaliśmy – jechało się dość długo – do Szczecina. Potem się przekonałem, pytałem się ich, co to jest. Potem, jak byłem w Szczecinie już za Polski ludowej, chciałem poznać te miejsca, ale [Szczecin] też był zbombardowany. Nie poznałem. Wiem, że potem żeśmy pojechali aż na wyspę Usedom, to wyspa Uznam. Tam miałem patriotyczno-łobuzerski wybryk. Siedzieliśmy na samochodzie, bo mieliśmy przejechać promami na drugą część i paliliśmy papierosy. Szedł wysoki rangą komandor niemieckiej marynarki i zbierał pety. Mówię sobie: „Ja mu teraz zagram, chłopaki”. – „Nie wygłupiaj się!”. Paliłem papierosa, upaliłem do połowy, bach! Schylił się, wziął. Dla palacza nie ma… Palacz podniesie wszystko. To też jest niewiarygodne, ale jak się ma dwadzieścia lat i jak się przeżyło takie coś, to takie coś to głupstwo.

  • Straszne upokorzenie.


To jest nie do pomyślenia. Pojechaliśmy. Potem skierowali nas na południe.

  • Byliście jakoś umundurowani?


Absolutnie nie. Tam gdzie cywilne żeśmy złapali… Co jeszcze [było] ciekawe? Mieliśmy z żółtej tekturki, ze stroniczki ucięte kwadraciki dziesięć na dziesięć [centymetrów], spięte spinaczami. Jak byliśmy w jakiejś miejscowości, na przykład X, nie chcę teraz sobie przypominać… Na żółtych karteczkach było napisane: Panzerdivision „Hermann Göring”, Erste PP Batalion, a na białych: der Freiwillige Aleksander Woźniak, ochotnik pracy, jest zatrudniony w naszym batalionie i ma prawo poruszać się w miejscowości postoju batalionu.

  • Dokąd dojechaliście?


Wiem, że chcieli iść na pomoc Berlinowi. Marszałek – zapomniałem jego nazwiska – szedł z Czech, z Węgier na odsiecz Berlinowi i spotkaliśmy się pod Bautzen. Wiadomo, co to Bautzen? Budziszyn. Pierwszy raz zobaczyłem bitwę pancerną i zniszczonych, płonących, pokancerowanych około pięciuset czołgów pod Bautzen, z gwiazdami, ze swastykami i z polskimi orłami. Kule, bomby latały. Muszę powiedzieć, że byliśmy na rauszu, mieliśmy wino. Nie oczywiście, żeby się upić, bo nieprzytomny człowiek prędko zginie, ale utrzymywaliśmy się tym, że mieliśmy trochę alkoholu.
Jakoś żeśmy przelecieli. Była wioska, tam żeśmy stanęli, wyładowaliśmy się. Mieliśmy mięso w pewnym samochodzie, jeszcze z Radomia. To mięso żeśmy rozwiesili w szopie. Przyleciały ruskie samoloty, tak zwane szlagiery. Były dwusilnikowe, szerokoskrzydłe, miały na pokładzie około dwustu bombek, takich do dwóch kilogramów. Były na piechotę, napiechocińskie. Całe wioski pobombardowali, te połówki mięsa to posiekane były. Były [tam] komórki, takie kioseczki, pakamerki. Jak zaczęli bombardować, jak się szło do tych [komórek] od szosy, to był rów i w tym rowie rura. Staruszka się tam schowała, ja za nią. Bombardują, a ona: „O mój Boże!”. Mówię po polsku: „Co pani? Pani Boga wzywa?”. – „A ty kto?”. Mówię: „Polak”. – „A ja jestem – mówi – Słowianka”. – „Skąd?”. – „Łużyce”. Mówię: „A, no tak”. Jak byliśmy na dworcu, to Niemcy mieli jeszcze napisy w łużyckim i niemieckim. Za Hitlera to mieli. Żeśmy tam poznali Łużyczan. Jak to człowiek przypadkowo poznaje świat!
W Budziszynie złapali podpułkownika rosyjskiego przebranego w cywilne ciuchy. Przy nim znaleźli zegarek z wpisem na kopercie, od żony. Zamknęli go w komórce na noc. Zaczęliśmy z nim rozmawiać: „I po co ci to było?”. To był szpieg, szpion. Uszkodziliśmy zamek i uciekł. Nie wiem, też młodzieńczy wybryk. Potem się pytali, mówię: „A bo ja wiem? Co ja tu śpię? Sami żeście go wypuścili, bo na pewno wam podpisał i będzie wam przynosił”. A co tam było zniszczyć? Skobelek był, oderwać. Mówię: „Poszedł!”.
Stamtąd przyjechaliśmy do takiej miejscowości, że przyjechał marszałek Göring do dywizji. To było po 26 kwietnia. […] Wiem, że jeden goniec co jeździł, Kradmelder, goniec motocyklowy, jak staliśmy w takim zamku, stawek był, jak była wiadomość, że Hitler popełnił samobójstwo, to wziął but, przyłożył sobie karabin i zastrzelił się. Jak chcesz, to proszę bardzo. Myśmy w tym zamku sobie pobrali… Nawet fraki i smokingi sobie wzięliśmy, bo już się zbliża wolność.
Jedziemy w wielkiej kolumnie, już strzelają. To były sudecko-czesko-niemieckie [tereny], wiem, że były i wąwozy, i spady. Kolumna to było kilkaset pojazdów, myśmy w nich jechali. I czołgi, i samochody, wszystko. Zbliżamy się, już strzelali do nas, przyjeżdżamy. Mówię: „Który to dzień?”. – „9 maja”. Mówię: „Jeszcze jest wojna?”. – „Nie, wojny już nie ma”. Mówię: „A kiedy się skończyła?” – „Dzisiaj”.

  • Gdzie byliście w tym momencie?


To było 170 kilometrów za Dreznem i za Łabą. Rosjanie przekroczyli o 170 kilometrów linię, którą uzgodnili z aliantami zachodnimi. Przelecieli, przecież chcieli dojść aż do Portugalii. Przecież chcieli wszystko wziąć, żeby nie Amerykanie i alianci.
9 maja wstaje ranek, my wychodzimy, a chłopaki, Niemcy [mówią]: „Aleks, daj spodnie, daj Jacke, marynarkę, sweterek!”. I wszystko: buch, dołem. Patrzymy, gdzie oni uciekają. Czterysta metrów [dalej] była krzyżówka i amerykańska flaga. Chłopaki mówią: „Uciekamy!” Mówię: „Tak? Przeżyłem Powstanie, koniec wojny i to wszystko, to teraz ma mnie zabić ruski? Na pewno nie”. Patrzymy, idzie sołdat. Mówię: „Kto to idzie, niewolnik czy co?”. Worek na plecach, ale pepesza mu zwisa, a w ręku flacha koniaku.
Jak zaczęli niemieccy chłopcy, z którymi się zżyliśmy, uciekać, jak zobaczyli flagę amerykańską, to myśmy wyszli na drogę. Byliśmy [niedaleko] od krzyżówki, Amerykanie byli za tą krzyżówką, zamknęli swoimi czołgami. Z ruskimi napiliśmy się po łyku, niby to braterstwo broni rosyjsko-polskie. Mówię: „Co my teraz [mamy] robić, przecież my Polacy”. – „Tam jest nasz oficer”. Mówię: „Dobra”. Dalej stał, jakieś dwieście metrów. „Idźcie się spytać”. Idę do niego, we dwóch żeśmy poszli. A on świetnie [po polsku]: „Dzień dobry panom. Wy Polacy?”. – „Tak”. – „A co tu robicie?”. Mówię: „Byliśmy u Niemców, powstaniowi”. – „Wy z Powstania? Walczyliście w Powstaniu?”. Mówię: „Tak.” – „A w jakiej armii?”. – „W Armii Ludowej, proszę pana.” – „A gdzie?”. – „Na Czerniakowie”. – „A kto tam był dowódcą?”. Muszę powiedzieć, [że] miałem kolegę, nazywał się Mieczysław Olbrycht. Był dwunastoosobowy oddziałek AL-u na Czerniakowskiej. Jak było wiadomo, że idzie Berling, to [Mieczysław Olbrycht] przybiegł do mnie i mówi: „Olek, dam wam legitymacje i opaski AL-u i chodźcie, to przeżyjecie”. [To było] wtenczas, jak się Powstanie kończyło. Mówię: „Składałem przysięgę Polsce. Rzeczpospolitej, a nie komunistom. Zjeżdżaj Mieciu”. Mietek był z tego domu, co fotograf, Czerniakowska 181. Potem był moim dyrektorem. Takie są zdarzenia.

  • Co pan powiedział temu oficerowi?


Odpowiedziałem, że porucznik Stanisław. Wyjął swoją torbę. „A nad Stanisławem, kto czuwał?”. Mówię: „Też porucznik Stanisław”. – „Jak to? I ten, i ten?”. Mówię: „Tak, bo ten był dowódcą oddziału, a porucznik Stanisław był na całą Czerniakowską”. A tam wszystkiego było dwunastu AL-owców.
[Potem on] mówi: „Czy któryś z panów potrafi samochód uruchomić?”. Mówię: „Tak, Tadek Janiszewski. Chodź no Tadziu”. Mówi: „To weźcie samochód. Jednego zepchniemy, żebyście mogli wyjechać dobrym. Tylko przejdźcie się po kolumnie, co tam chcecie, weźcie sobie do domu”. To żeśmy się przeszli. Co braliśmy? Beleczkę jedwabiów francuskich, dobrych rzeczy. Koniaków, alkoholi to myśmy [dużo] mieli. [Braliśmy] jak coś się trafiło, ładne rzeczy. Ale też nie można było brać, bo myśmy już mieli swoje walizki i plecaki. Tadek Janiszewski rzeczywiście zrobił samochód. Komisarz, był w randze podpułkownika, pożegnał nas.

  • Podarował wam samochód?


Tak. Powiedział: „Weźcie sobie samochód i jedźcie do domu, do Warszawy”. Tak się odezwał. Przecież to było trofiejne. Przecież to było niemieckie, myśmy nie wzięli ich samochodu, tylko ten, co zdobyli. Jechaliśmy całą noc, mijaliśmy zameczki, zamki, ale baliśmy się wysiąść. Nie wiedzieliśmy, wilkołaki, Werwolf mógł przecież być. Dojechaliśmy do Łaby, pod Drezno. Tam nam oczywiście Rosjanie zabrali samochód. Kazali wysiąść. Bić nas nie bili, ale po prostu: Uchadi. Jeszcze nam pozwolili wziąć swoje walizki. Wzięliśmy, wysiedliśmy. Pełno było broni, to wziąłem sobie visa, a w Powstaniu też miałem visa. Wziąłem sobie visa, jestem wojownik. [Rosjanin] mówi: „Weźcie sobie rowery”. Patrzę: przelecieli po kołkach, bo tam była byle jaka przeprawa. Rowery na ramię i już [byli] na tym brzegu, i na rowery wsiadają. Mówię: Hallo, hallo, aussteigen, alle Soldaten aussteigen! (wszyscy żołnierze wysiadać). Wysiedli, to mówię: Abmarschieren! Odmaszerowali, to myśmy wzięli rowery. Jak nie mamy samochodu, to wzięliśmy rowery. Z rowerem dojechałem tylko do Wielkopolski, gdzieś koło Rawicza. Po drodze wszystkim moim kumplom ruscy rowery zabrali.
Jeździliśmy pociągami, co ruscy prowadzili. Trzeba było im opłacać, kobiety dawały im pieniądze, wódkę. Myśmy zostawili pod pieczą tych kobiet [bagaże], a sami przed stacjami uciekaliśmy i [wracaliśmy] dopiero, jak ruszył dalej. Tak dojechaliśmy do Ostrowa Wielkopolskiego. W Ostrowie Wielkopolskim kobieta z koszem [miała] chleb i kiełbasę. Ruski dochodzi, mówi: „Sprzedaj mi tę maszinu”. – „A ile dasz?”. – „Pięćdziesiąt złotych”. – „A ile kosztuje kilo słoniny w Warszawie?”. – „Adin złoty”. – „To dawaj”. Wziąłem pięćdziesiąt złotych. „Kiełbaskę proszę. Pani da ze dwa pęta kiełbasy na razie, chleba proszę i resztę”. – „To za chleb – mówi. – A za kiełbasę?”. Takie było zderzenie z peerelowską rzeczywistością.
Pociągami pół osobowymi, pół [towarowymi] dobiliśmy do Koluszek. W Koluszkach na dach ze swoimi bagażami. Przyjechaliśmy w sobotę 30 maja, a w niedzielę 31 maja były Zielone Świątki. Kiedyś na Zielone Świątki było dwa dni świąt. Miałem pistolet. Przyjechaliśmy i pobiegliśmy do Jurka Rowińskiego na ulicę Profesorską, od Wrońskiego. Tam Jurka Rowińskiego i mojej dziewczyny matka mieszkała. Jurek mówi: „Chodź do mnie”, bo moje wszystko było spalone. Ich też, ale ona coś się postarała. A moją matkę i ranną siostrę, prawie zabitą wzięli za Kielce, do Suchedniowa. Dopiero [potem] mi powiedzieli, że moja matka jest na Mokotowie. Był spalony dom na ulicy Humańskiej, na wprost szpitala zakaźnego na Chocimskiej. Uliczka do Słonecznej, tam gdzie Grodzieńska mieszka, na dole. Ale [był] spalony, tak że ani podłogi, ani dachu, nic. Na wyrkach [leżeli].
Mama mi powiedział, że Stasiek i Edek [żyją]. Mówię: „Żyją?!”. Oni byli skazani na karę śmierci. W BGK była sprawa, byłem na tej sprawie, na rogu Nowego Światu. Pracowałem na kolei. Była sprawa i sędzia odczytał: Gebrüder Woźniak – Todesstrafe. Matka siedzi koło mnie, mówi: „Co jest, Oluś?”. – „Wyjdziemy”. Zacząłem płakać i matka już [wiedziała]. Wywieźli ich do więzienia koło Krakowa, co ma trzysta ileś stopni. [Nie pamiętam], jak to się nazywa. Skazani na karę śmierci. Proszę sobie wyobrazić, że żony pojechały za nimi, opłacili strażników i 1 sierpnia z obsługą więzienną uciekli. Innych więźniów wzięli i wstawili do Batalionów Chłopskich. I przeżyli. Forsę mieli. Żony pojechały, opłacili strażników. 1 sierpnia, jak szli na pole ze strażnikami, to [brat] mówi: „Jednego wziąłem, co ważył ze trzydzieści kilo chyba tylko”. Na Poznańskiej było pełno gruzów. Poszedłem ich szukać. Bracia żyją! Myślałem, że kara śmierci, to kara śmierci.

  • Gdzie pan się zatrzymał po powrocie do Warszawy?


Na Mokotowie, na Humańskiej.

  • Tam, gdzie nie było dachu?


Tam mieszkał krawiec, pan Rybka, a my pod nim. Szył mi do ślubu brązowy garnitur, który dostałem w nagrodę za dobrą grę w piłkę nożną. Oj, przeżyło się! Tam właśnie, jak powiedziałem, [była] mama, a siostra była umierająca. Jeszcze wtenczas byli w piwnicy.
Poleciałem na Poznańską. Patrzę: targowali tam ludzie głupstwami, śruby nie śruby, bo sklepów nie było, tylko zwalone. Ale budynek przy „Polonii” stał cały i tam była owocarnia, pili wodę sodową. Myślę sobie: „Spociłem się, wejdę, napiję się czegoś”. Patrzę, a przy stoliku, przy flaszce wódki Edzio, Stasio i jeszcze ich koledzy. Rany boskie!
Potem siedziałem trzy miesiące na Mokotowie. Poszedłem po Zielonych Świątkach oddać broń na Pięknej, do Komisariatu „trzynastki”. Za półtora roku mnie wzięli, że strzelałem do komunistów. „Panowie, przecież przyjechałem w sobotę zielonoświątkową, w niedzielę nieczynne, w poniedziałek przyszedłem i oddałem broń. Na pierwszym piętrze, tu u was! Ja strzelałem?! Kiedy?! W malignie?!”. Ale siedziałem trzy miesiące i dwa dni. Kiedy było „trzy razy tak”? Myśmy głosowali raz nie, dwa razy tak. Rodzina mi przerobiła kodeks na dziesięć lat, bo mi groziła czapa i amnestia mnie [objęła]. W Wielką Sobotę wyszedłem. We dwóch ostatni skazańcy żeśmy wyszli. Chcieli mi dać pięćset złotych. Pięćset złotych wziąłem, ale chleba mi chcieli dać. A ja prosto Rakowiecką do Chocimskiej i do matki. Tak było.

  • Czyli kolejny cud w pana życiu?


Tak. Potem… Byłem pracuś. Ożeniłem się, od razu były dzieci.



Warszawa, 16 września 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Aleksander Woźniak Pseudonim: „Smok” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Kryska” Dzielnica: Czerniaków

Zobacz także

Nasz newsletter