Alfred Bielicki „Mietek”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Alfred Bielicki, pseudonim „Mietek”. Walczyłem w formacji „Kedyw”, Kolegium „A” przy Batalionie „Zośka”. Zostałem zaprzysiężony w 1940 roku. Mieszkałem wtedy na Zielnej u wujka Romana Kieszkowskiego. Miał [on] warsztat blacharski. U niego praktykowałem, jak skończyłem szkołę w 1937 roku. [Wujek] miał trzech synów. Jak weszli Niemcy do Warszawy, już po zajęciu [miasta], wujek mówi: „Nie będziecie mieszkać w mieszkaniu, tylko w warsztacie, bo Niemcy chodzą, wszystkich młodych zabierają”. I myśmy w warsztacie mieszkali. Któregoś dnia przyszedł do nas do warsztatu facet i zobaczył, jak żeśmy, trzech chłopaków, pracowali. Po trzech, czterech dniach przyszedł do nas i mówi: „Jestem kapitan Jan”. Przedstawił się, nazwiska nie powiedział, i mówi, że tworzą wojsko polskie, [pyta,] czy chcemy brać udział. Jako młode chłopaki – [zgodziliśmy się] bardzo chętnie. Starszy z synów, Edek Kieszkowski, już ożenił się, to jego nie wciągaliśmy. Kapitan powiedział, żeby jak najwięcej kolegów skooperować. W tym samym domu stał niejaki Sławomir Wichliński, młody chłopak, był młodszy od nas i myśmy jego jeszcze [wciągnęli].Moi bracia cioteczni: Tadek i Zdzisiek Kieszkowscy, Sławek i ja żeśmy złożyli przysięgę i on [kapitan Jan] powiedział, że później przyjdzie do nas dowódca i da nam jakieś zlecenia. Dokładnie nie pamiętam… Przy końcu roku przyszedł do nas i przedstawił się jako porucznik „Żbik”. Dał nam zadania. Z początku sabotaż, buteleczki z jakimś płynem, [trzeba go było] wlewać do smarownic wagonowych, gdzie ośki są (to się zaciera podobno) i zapisywać numery wagonów. Myśmy chodzili na Gocław. Przyjechała z Niemiec firma budowlana „Schmidt i Muster”. Wujek robił im różne roboty blacharskie, bo z zawodu [był] blacharzem. Myśmy mieli dobrze. Mieliśmy dobry Ausweiss, że u nich pracujemy i mieliśmy dostęp do grunwerke, deutschepososten, tośmy robili różne sabotaże. Z początku to był sabotaż, ale później trzeba było starać się o broń. Jak będzie szedł Niemiec z pałką albo z czymś, to [trzeba było] uderzyć go, ale nie braliśmy pod uwagę, czy go za mocno uderzymy, czy za lekko. W końcu żeśmy zdobyli. Kolega nam pożyczył broń i żeśmy rozbroili jednego policjanta na [ulicy] Grenadierów. Tak się zaczęło. Mieliśmy coraz więcej broni. W Legionowie dużo było [ludzi], którzy pędzili bimber. Robiłem im bańki do mleka, żeby mogli przewozić bimber koleją. I zgadało się z jednym facetem, że jeden Banschutz, Ślązak, sprzedaje broń i można kupić. Myśmy dwa razy pojechali z bratem Zdziśkiem i kupiliśmy dwie parabelki. Organizacja nam dawała na to pieniądze. Jak mieliśmy broń – mieliśmy pole do działania. Wtedy były takie akcje, że trzeba było konfidenta unieszkodliwić. W 1943 roku, w październiku jechaliśmy na akcję. Właściwie jeszcze nie jechaliśmy, tylko staliśmy na przystanku na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej – ja, Zdzisiek i Tadek (moi bracia). Doszło do nas dwóch esesmanów. Widzieli, że dłuższy czas czekamy na tramwaj, rozmawiamy. Mój brat był ubrany w buty z cholewami, płaszcz, ja miałem marynarkę i pulowerek. Za pulowerkiem miałem siódemkę Waltera, brat Zdzisiek miał parabelkę i Visa, a ten drugi brat, zdaje się, też miał Visa, już nie pamiętam. Jak oni do nas doszli: Hände hoch! Ich było dwóch, nas trzech. Pierwszy podniosłem [ręce] i tak mnie maca, ale że nie namacał broni, brat w międzyczasie odskoczył ode mnie, a on do niego doskoczył i widziałem, jak wpuścił w niego całą serie. Drugi brat Zdzisiek Kieszkowski wyrwał go… Jak Niemiec namacał broń, Visa z kieszeni wyjął, ale [pistolet] był zabezpieczony i nie mógł sobie poradzić, a on [Niemiec] wyjął [broń], bratu wykręcił rękę i wyrwał parabelkę, i w niego strzelił. Nie wiadomo, czy go zabił czy coś. W tej szamotaninie strzelałem do tego Niemca, ale tramwaj nadjechał i uciekłem przez Saski Ogród. Brat był ranny w udo i też leciał przez Saski Ogród. Dorożkarz jechał, zobaczył, że on kuleje, to go [zabrał] do dorożki: „Gdzie Cię zawieźć?”. Myśmy mieszkali na Zielnej 24, tam go zawiózł. To był cały incydent. Żeśmy pracowali na deutschepososten, to było na Pradze, na ulicy Ratuszowej. Tam były duże magazyny niemieckie. Myśmy już wykańczali te magazyny, już przywieźli materace i inne rzeczy. Samochody stały i tam podłożyliśmy [bomby]. Z zrzutów z Anglii dostawaliśmy [bomby] termiczne, zapalające. (Myśmy to nazywali bomby zapalające.) Myśmy to na dach położyli i się spaliły samochody i to wszystko. Znowuż mieliśmy akcję. Na Książęcej były warsztaty Schtaiera i od [zakładu dla] głuchoniemych też żeśmy wrzucili bomby na dach. Raz, to było letnią porą, nie wiadomo dlaczego nie zapaliło się, więc drugi raz powtórzyliśmy na jesieni, ale dużo się nie spaliło. „Krzywonos”, nasz dowódca, mówi: „Wiecie co, na Książęcej jest gazownia […]. Tam jest budka strażnicza, pilnują i tam jest broń. Zdobędziemy broń”. To już było na jesieni, był chyba listopad. Ósma godzina była godziną policyjną, więc [poszliśmy tam] jeszcze przed godziną policyjną, ciemno było. Ja, Zdzisiek, „Krzywonos” i jeszcze dwóch – myśmy akcję mieli przeprowadzić, żeby broń zdobyć. Było tak, że ja ze Zdziśkiem miałem stać przy bramie, przy furtce. Przy tym był zaraz przystanek tramwajowy, bo Książęcą jeździł tramwaj. I ci dwaj, którzy mieli wchodzić, nie wchodzą, a Zdzisiek do mnie mówi, bo był bardzo odważny: „Chodź, wchodzimy!”. Myśmy weszli do nich i: „Ręce do góry!”. Potem mi mówił, że to byli Ukraińcy. Jeden miał reflektor, nacisnął, oślepił nas mocnym światłem. My niewiele strzałów oddaliśmy do niego. Jak strzeliliśmy, wyskoczyli z wartowni, nie wiem ilu ich było, zaczęli za nami strzelać. Myśmy wtedy uciekli. Ja uciekłem Rozbrat do Górnośląskiej, brat poleciał do mostu Poniatowskiego. Akcja się w ogóle nie udała. Później dwa razy żeśmy kupili [broń], ale trzeba było temu Banschutzowi płacić z góry. Żeśmy przyjechali raz, kupiliśmy parabelkę, drugi raz, a później mówi: „Dajcie mi więcej pieniędzy to ja kupię peemkę”. I myśmy mu dali więcej. Później przyjeżdżamy, a jego nie ma, gdzieś indziej wysłali go. Straciliśmy te parę złotych. To był 1943 rok. Na Zielnej nie było gdzie magazynu zrobić, więc żeśmy mieszkanie wynajęli i żeśmy składowali broń. Magazyn był u nas. W grudniu 1943 roku ożeniłem się. Zdzisiek był ranny. „Żbik” zginął wtedy, tylko już nie pamiętam, którego dnia. Wtedy moim dowódcą był „Olszyna”. Parę dni później „Budrys” (Budkiewicz się nazywał) zginął na Starym Mieście. [...] [Opowiem] o Ryśku Aronsie, jak on uciekł z pociągu.

  • Kto to był Rysiek?

Żyd Aronson. On uciekł z pociągu. To właśnie „Żbik” go przyprowadził do mnie i [on] u nas był. Jak podpalaliśmy deutschepososten to też był z nami, bo „Żbik” powiedział, żeby też nocował w tym warsztacie i też tam pracował. Z początku nie wyglądał na Żyda. Był od nas młodszy, szczuplutki, tylko akcent miał żydowski. Został „spalony”. W domu, gdzie myśmy mieszkali, mieszkał Białorusin czy Ukrainiec, Tymkiewicz się nazywał. Któregoś dnia były jakieś imieniny, to w lipcu było, wypiliśmy sobie troszkę (po kielichu), a on [Aronson] stał na balkonie… Na drugim piętrze mieszkał Ukrainiec, a Rysiek stanął i tam do niego po rosyjsku – Hospodin, towarysz mu zaczął mówić. Ten przyszedł później do mojego przyszłego teścia, bo się znali, i mówi: „Mietek przetrzymuje tutaj Żyda”. Myśmy mu to powiedzieli, on był „spalony” i musiał gdzie indziej iść. Teraz przyjeżdża, nawet ostatnio był odznaczony.

  • Miał pan później kontakt z Ryśkiem, po tym jak wyprowadził się z warsztatu?

W Powstaniu miałem, bo jak godzina „W” wybiła, myśmy razem zdobywali magazyny na Stawkach.

  • Przejdźmy teraz do Powstania. Jak pan zapamiętał godzinę „W”?

O trzeciej już mieliśmy zbiórkę koło szkoły. Obok była szkoła, którą zajęliśmy i czekaliśmy, bo z Żoliborza mieli jeszcze do nas dołączyć. Oni mieli starego, przedwojennego maksima cekaem, jeszcze na kółkach. Nie wiem, która to była godzina, jeszcze przed piątą żeśmy szturm zrobili. Myśmy brali udział… Myśmy mieli atakować strażnicę, a koledzy co innego. Tam szybko my żeśmy to zdobyli. Dowódcą wtedy był nasz „Stasinek” Sosabowski. Część Niemców uciekła, dużo Niemców nie było. Dwóch zdaje się mieliśmy rannych od nas, a Niemców to nie wiem ilu było zabitych, już nie pamiętam, ale nie było ich dużo, bo pouciekali albo na Dworzec Gdański albo na Gęsiówkę. Stamtąd, pamiętam deszcz padał, mieliśmy ruszyć, żeby atak zrobić na Dworzec Gdański, ale coś nie wyszło, bo cofnęli nas. Nad ranem przebraliśmy się w mundury, w panterki tak zwane i to wszystko. Tam mundurów niemieckich i żywności było bardzo dużo, tośmy wtedy sobie nawet wybierali. Myśmy w tych wagonach mieli jeszcze dużo Żydów, w wagonach żeśmy dużo uratowali, pięćdziesięciu czy iluś, jak mówili. Oni nam pomagali przy tym wszystkim i rano żeśmy dołączyli na Okopową (zaraz koło cmentarza żydowskiego), żeśmy poszli do „Radosława”. Wtedy żeśmy tak stali w szeregu, to było drugiego czy trzeciego dnia i dwa czołgi nadjechały od strony Woli. Jak oni nadjechali, nasz dowódca „Stasinek” krzyknął, że czołgi i żeby się skryć, chować. Myśmy za parkan, część do budynków wskoczyła. Oni nie zorientowali się, bo myśleli może, że to Niemcy są, bo może zobaczyli… Nie wiem jakim cudem… Oni jechali, a już barykada była zrobiona na Okopowej. Z jednego czołgu spadła gąsienica, a drugi normalnie stał, chciał przejechać przez szyny, bo były szyny tramwajowe, a tam była już barykada zrobiona, dół był, i jakoś się [czołg] zaklopsował. Jakiś czas [ci Niemcy z czołgu] się bronili, ale później żeśmy ich rozbroili. Jeden czołg był nawet dobry. Nawet byłem zobaczyć, jak tam jest w tym czołgu, bo ja się zawsze dziwiłem. Kolega był w czołgu, prowadził, był amunicyjnym. Już były walki takie, że na cmentarzu żydowskim był taki moment (to pamiętam, bo myśmy mieli wartę i staliśmy na barykadzie), że pocisk uderzył i się rozwaliły trumny, to wszystko. W jednym [grobie], okazało się, Żydzi schowali skrzynki z winem. Drewniane skrzynki były i butelki. Nie wolno było pić. Mówię do „Budrysa”, dowódcy: „Słuchaj, tu wino jest”. On mówi: „Tak, to dobrze, ale nie wiadomo, czy nie zatrute”. Niemcy może zatrute podstawili. Mieliśmy już dwóch czy trzech w niewoli, takich z Wehrmachtu, bo esesmanów się od razu rozwalało. Tym z Wehrmachtu, żeśmy im dali butelkę. Na drugi dzień żeśmy przyszli, a oni śpiewali sobie jeszcze, chcieli więcej tego wina, ale żeśmy do szpitala oddali wino.

  • Żołnierzy z Wehrmachtu pojmaliście właśnie wtedy, jak zdobyliście czołgi?

Nie, z czołgów nie… Ci z czołgów to byli esesmani. Esesmani byli rozstrzeliwani. Mój brat nawet jednego rozstrzelał. Później nadjechał samochód ciężarowy i się nawet pytali o ulicę, zabłądzili, a oni ich rozbroili i wzięli do niewoli. Stamtąd później, jak nadciągali Niemcy, żeśmy co i raz wycofywali się do Pfeifer’a. U Pfeifer’a była garbarnia, kiedyś tam byliśmy. Później stamtąd nas wykurzyli i z powrotem przez Muranów… Tam walki trwały dłuższy czas. Tam zginął brat „Radosława”. Z powrotem żeśmy zajęli Stawki, ze Stawek do Szpitala Jana Bożego, stamtąd żeśmy na Zakroczymską… Później na Zakroczymskiej właśnie byłem ranny, ale to już ostatniego dnia. W ostatnich dniach miał być atak, mieliśmy się przedzierać przez Ogród Saski i przyszliśmy z Zakroczymskiej do Banku Polskiego. Właśnie mój brat Zdzisiek Kieszkowski tam zginął, bo oni pierwszym rzutem przeszli, ale nie dało rady, tam był duży obstrzał. Część przeszła przez Saski Ogród. Później naszym dowódcą został „Sznica” Górecki. Z „Morro” razem się przebijali. Wszystkich rannych cofnęli właśnie z Banku Polskiego i kanałem na róg Długiej i Placu Krasińskich, gdzie żeśmy [znowu] weszli do kanału. Żeśmy szli cały prawie dzień. Wyszedłem na rogu Nowego Światu i Wareckiej. Wyszedłem, zobaczyłem szyby w oknach, mówię: „Ojej!”. Akurat żeśmy tam stali na Zakroczymskiej. Wieczorem przy świecach jedna z [dziewcząt], nie wiem, czy z oddziału, czy mieszkanka, bardzo ładnie grała na pianinie. Nie wiem, czy to było pierwsze, czy drugie piętro, tam śpiewaliśmy, ona nam grała. Później poszliśmy spać. Spałem na pierwszym piętrze. Rano straszny huk, ciemno, z bratem Zdziśkiem (bo razem spaliśmy na łóżkach) chcieliśmy wyskoczyć, dochodzimy, klatki schodowej nie było, cała była zrujnowana. Przez okno patrzymy, kurz opadł. To musiało być uderzenie z „Berty”, nie z góry. Pocisk uderzył w pierwsze czy drugie piętro, nie pamiętam. Jeszcze dwa czy jedno piętro wisiało nad nami, bo to uderzone było w bok. Młoda dziewczynka, która grała nam na fortepianie [tam] była, bo to były drewniane belki, nie żelazne. Myśmy nie mogli wyjść, żeby nam drabinę [dali]. Część ludności cywilnej (ludność cywilna przeważnie siedziała w suterynach, piwnicach) wyskoczyła, żeby ją ratować, [wśród ratowników był] między innymi „Budrys”. Przystawiali drabinę, żeby się do niej dostać. Jak oni już do niej dochodzili, to dwa piętra się na nich zwaliły. Nie uratowali ich wszystkich. Później, po Powstaniu, jak wyszedłem, to zameldowałem się na Jasnej (tam kazali się zameldować). To był hotel „Wiktoria”. Stał major i mówię do niego, że mam rodzinę na Zielnej, i [pytam,] czy mogę ich odwiedzić, bo mieli nas na Czerniaków [wysłać]. On mówi: „Po co ty będziesz szedł [na Czerniaków], kaleka, idź do rodziny”. Jak już poszedłem, zostałem zwolniony, to pozostałem razem z rodziną i 2 października z ludnością cywilną żeśmy wyszli. Jak żeśmy szli, to tysiące ludzi [widzieliśmy]. Teść mój był ranny, ja byłem ranny, teściowa ledwo szła, bo już chorowała. Po drodze teściowa doszła do jednego z Niemców, [który], jak się okazało, znał trochę polski. [Powiedział]: „No, po co tam idziecie? Idźcie do tej chałupy, a rano nas nie będzie. Pójdziecie, gdzie będziecie chcieli”. Do obozu do Pruszkowa nas wszystkich ciągnęli. Rano wsiedliśmy [do pociągu] do Grodziska. Mój teść miał w Skułach dalszą rodzinę, do nich żeśmy poszli i przesiedzieliśmy… Dopiero 17 stycznia żeśmy wrócili do Warszawy.

  • Wróćmy jeszcze do Powstania. Jak pan był uzbrojony?

Miałem parabelkę. Myśmy się zamieniali. Miałem KB, karabin albo Thompsona i granaty. Uzbrojenie myśmy mieli świetne, bo „Kedyw” był najlepiej uzbrojony. Jeszcze Kolegium „A”… Myśmy byli bardzo dobrze uzbrojeni, bośmy mieli pełno broni. Oprócz tego, co myśmy zdobyli, to jeszcze mieliśmy to, cośmy już kupowali.

  • Czy też dostawaliście broń z zrzutów?

Nie, byliśmy tylko na ćwiczeniach w Kampinosie. To był rok 1943, ale długo nie byliśmy na ćwiczeniach. Byliśmy tylko dwa dni, bo całe nasze zaopatrzenie nie dotarło jakimś cudem. Żeśmy wrócili stamtąd.

  • Jak pan wspomina ludność cywilną podczas Powstania?

W pierwszych dniach bardzo nas przyjemnie przyjmowali, nawet nam gotowali. Pamiętam, poszedłem do fryzjera na Okopową się ostrzyc, to, jak dziś pamiętam, gospodyni pyz ze skwarkami nam dała. Później najgorzej było na Starówce, Wola przeżywała najwięcej, później na Starówce różnie bywało. Wytykali nas, ale ja się im wcale nie dziwiłem. Nie mieli przeważnie co jeść. Z magazynów ze Stawek pobrali mąkę, cukier, bardzo dużo było żywności [na początku Powstania]. Ale myszy na ostatku, pies to już był rarytas, kot, wszystko, wszystko było wyjedzone. Z początku [było] dużo koni, bo na Woli było dużo furmanów, bo tam przewozili… Widziałem, jak zabijali konie, jeszcze mieli jedzenie. Ostatniego dnia widziałem, jak dla dziecka na młynku do kawy mieliła zboże czy jęczmień od Haberbuscha i na pokoście smażyła placki. Z wodą było krucho, bo jak były studnie, to trzeba było uważać, bo bombardowali przecież to wszystko. Różnie bywało z ludnością, ale na ogół nie było źle. Później w Śródmieściu było zupełnie co innego. Później i Śródmieście zostało zbombardowane, ale jakoś nam się udało. Z rodziny zginęło dwóch braci ciotecznych, jeden zginął na Królewskiej, a drugi zginął właśnie, jak się przebijali na Śródmieście. Rysiek, ten właśnie Żyd Aronson, był ranny i przeżył.

  • Niech pan opowie, kiedy go pan spotkał w czasie Powstania?

Pierwszego dnia jak żeśmy robili atak na magazyny. Później on dostał przy mnie. Byłem u Pfeiffer’a, stałem w oknie, byłem przy cekaemie. Jak oni strzelali, to trzeba było wodą polewać. Wodą polewałem i stałem właśnie. Długo tam żeśmy [nie stacjonowali], bo amunicji nam zało, to [cekaem] już był niepotrzebny. Było tak, że był duży obstrzał Okopową, a wywozili wagonikami gruz z Muranowa, bo tam było kiedyś getto. Rysiek był amunicyjnym przy erkaemie i ten z erkaemu przyleciał na cmentarz żydowski, a Rysiek się zatrzymał w połowie drogi, schował się za wagonik, jak sobie [Niemcy] puścili [serię z karabinu]. Później, jak się okazało, był na Długiej. Myśmy go chcieli odwiedzić, ale nie mogliśmy go znaleźć. Później go spotkaliśmy, jak przyjechał do Polski. Do nas nawet przyjechał, ale to już ile lat...

  • Po Powstaniu wyemigrował?

Tak, on, z tego co mi opowiadał, szukał rodziny, bo miał rodzinę w Łodzi, dziadków. Wyemigrował do Palestyny.

  • Jak pan wspomina kolegów z zespołu, jaka atmosfera panowała?

Była dobra atmosfera. Kolega Sławek Wichliński uratował mi życie. Już żeśmy od Jana Bożego [przeszli] na Zakroczymską… Nie pamiętam już numeru tego domu. Był dom trzy czy czteropiętrowy i dowódca wysłał nas na strych. Na strychu okienka były, bo to była ściana szczytowa, i widok był na Muranów, na gruzy muranowskie, a tam Niemcy już zajęli cały Muranów. Myśmy stamtąd do nich strzelali. Akurat mieli zmianę, bo to było z samego rana, i ja stałem… Było nas trzech kolegów, właśnie ten [Wichliński] i jeszcze jeden. Na strychu, jak to na strychu, znalazłem stary fotel i siedziałem na fotelu i do nich [Niemców] strzelałem, jak ich zobaczyłem. Sławek do mnie doszedł po paru minutach i mówi: „Wiesz co, Mietek, tak się źle czuję, to może usiądę, a ty idź na moje miejsce”, ja mówię: „Siadaj!”. Zdążyłem pójść na jego stanowisko w drugi koniec [strychu], a wtedy granatnik strzelił prosto w ten otwór. Huk i pył. Krzyczę: „Sławek, Sławek!”, on się nie odzywa. Dochodzę do niego, a fotel wywalony. Biorę rękę. Ręka cała w jego głowie. Był roztrzaskany. Tylko zdjąłem zegarek. Szkoda, że nie wziąłem… bo on pisał pamiętniki. Nie byłem na jego pogrzebie. Jak go koledzy pochowali na skwerku, to później pokazali mi, w którym miejscu, bo pamiętniki, wszystko do butelki wsadzali i razem chowali. Trumien nie było, tylko zawijali w papiery. Sławek mieszkał w tym samym domu [co ja]. Jak przyszedłem, jego matka wyszła, pyta się: „A Sławek co?”. Ja mówię: „Nie żyje”. Daję jej zegarek, a ona upadła, zemdlała. On mi właśnie uratował życie.

  • Ciężko było każdego dnia się ocierać o śmierć.

Tak, trudno było, ale jakoś Pan Bóg mnie dawał [szanse], może dlatego że mama nade mną czuwała. Miałem sześć lat, jak mi mama umarła, dlatego u wujka byłem. Ojciec mój zginął. Dowiedziałem się, bo mieszkał na Królewskiej. Zginął właśnie w Powstaniu na Królewskiej. Miał pięćdziesiąt dwa lata. Z naszej rodziny poginęło trochę ludzi. Później otworzyłem warsztat, już się nie zajmowałem niczym, do ZBOWiD-u się nie zapisywałem. To, że nie poszedłem siedzieć, zawdzięczam żonie.

  • Czy w trudnych chwilach religia dawała spokój, ukojenie, siłę w Powstaniu?

Tak. Kantorski, nasz kapelan, sto lat skończył teraz, akurat tutaj mieszka na Korkowej w naszej parafii. W ogóle na Starówce u Świętego Jana modlitwy były, spowiedź była ogólna. Spowiadaliśmy się, ksiądz mówił ogólnie i później komunię przyjmowaliśmy. Tak, było to rzadko, bo nie było na to czasu. Stale musieliśmy być albo na barykadzie… Jak samolot spadał na Miodowej to akurat z kolegą żeśmy nieśli rannego. Już było ciemno, wieczór. Jak samolot spadał, tośmy przystanęli i patrzyliśmy się. Niosłem, drugi byłem, kolega niósł na przedzie. Jak wychodził z barykady, strzelili do niego i go też ranili. Miałem dwóch rannych. Co się okazało? Jak z tego muru żeśmy [schodzili], on [nas] zobaczył, strzelił do niego i uciekł z barykady, bo myślał, że to Niemcy. Nie wiem, jak było, że miałem dwóch rannych, nie wiedziałem co robić, wziąłem czapkę na karabin i wystawiam [ją, żeby sprawdzić], czy dalej nie będzie strzelał. Nie strzelał, to wyszedłem, zacząłem krzyczeć, mówię, że mam tu rannych. Przylecieli, mówią: „Tu z barykady jakiś uciekł”. To takie były różne zdarzenia. Za okupacji miałem z Niemcami [przygody]. Jak robiłem na dachach, to przeważnie na Jasnej. Żeśmy smarowali dach lepikiem i wiadro spadło akurat na samochód niemiecki. Cały był obryzgany. Zaraz oficerowie powyskakiwali z tego hotelu w pidżamach z rewolwerami, zaczęli krzyczeć: Sabotage, polnisch Bandit, Sabotage! Rewolwer mnie do [głowy przystawili], ale wyleciała właścicielka, ona była, zdaje się, obywatelką szwajcarską, zaraz zadzwoniła do Schmidta. Jeden z Niemców to była jakaś szycha, bardzo lubił mojego wujka, oni sobie pogadali, wypili. Byłem jako syn wujka. Jak on przyleciał, zaraz na gestapo dzwonili. Jak gestapo przyjechało, to ten Niemiec tam był. Zaczęli się kłócić. Nie wiem, jak to było, że gestapo pojechało, a nam dali wiadro benzyny czy ropy, żebyśmy samochód [oczyścili]. Na masce było wgłębienie. Wujek jako blacharz wyklepał. Później Niemiec tak się przyglądał, bo wujek potrafił to robić. Jeszcze później czekoladę od nich dostawaliśmy.

  • W czasie Powstania zetknął się pan z przedstawicielami innych narodowości?

Przeważnie z Żydami, bo myśmy zdobywali razem z Batalionem „Zośka” Gęsiówkę. Pawiak nie był zdobywany. Gęsiówkę to wtedy żeśmy zdobywali jeszcze z czołgiem. Tam dużo Żydów było.

  • Walczyli później z wami ramię w ramię?

Było tak, że oni się później wracali, cofali się, [iluś] wyszło z kanału. Nie wiem, skąd oni wyszli, ale musieli się gdzieś schować w piwnicach, bo paru ich wyszło i pytali, kiedy się Powstanie skończy. [Powiedzieliśmy]: „Dopiero się zaczęło, nie wiem, kiedy się skończy”. Jak poszli, to my już ich nie widzieliśmy. Nie wiadomo, mieli jakieś kryjówki swoje, w kanałach przecież też [było] dużo Żydów. Za okupacji było przecież powstanie w getcie, to Żydzi kanałami [uciekali]. Wtedy robiłem na Koziej i widziałem, jak przeważnie młodzi wychodzili kanałami, a później Niemcy zasypywali kanały gruzem.

  • Pan też kanałami później wychodził? Długo pan szedł kanałami?

Prawie cały dzień. Jak żeśmy przechodzili chyba koło Saskiego Ogrodu, czyli Królewską, trzeba było [iść] cicho, bo rzucali granaty. Szło się po trupach, bo to przeważnie ranni [próbowali wycofać się kanałami]. Na czworakach się szło, różnie było, wyżej, niżej, wody nie było, maź jak to w kanale. Jak wyszedłem z kanału na Wareckiej, jakiś facet podleciał i jakby mi milion dolarów dał, dał mi bochenek chleba. Już nam nie dawali żadnego jedzenia, nic nie mieliśmy. Miałem jeszcze cukier w kostkach, który ze Stawek wziąłem, i papierosy. Wtedy zacząłem palić, bo przed Powstaniem tylko trochę [paliłem]. Jak przyszedłem [do domu], to żona mówi: „To i tak dobrze wyglądasz”, a ja byłem może spuchnięty, zawszony. Te mundury prawie miesiąc nie zdejmowane, nie było się jak wymyć, nie było warunków... Jakoś tam się przeżyło...

  • Na Wawelskiej już było lżej?

Tak, Śródmieście... Ale też już się zaczęło, bo jak na Zielną przyszedłem już zaczęli [bombardowanie]. Już Starówka się poddała, no to się wzięli za Śródmieście. To już z rodziną siedzieliśmy w piwnicy. Mój teść był taki gospodarny, że jeszcze przed tym kupił worek mąki, fasolę, to wszystko mieliśmy.

  • Kiedy pan został ranny?

30 sierpnia, koło Wytwórni Papierów Wartościowych. Byłem na barykadzie. To nie była właściwie barykada, bo to był murek. Niemcy akurat tyralierą przechodzili i myśmy do nich z kolegą strzelali. Tam dostałem odłamkiem, [zostałem] postrzelony. Kula przeleciała, ale to wszystko się zagoiło.

  • Kto pana opatrywał?

Sanitariuszka, ale nie znam jej imienia, nic, nie pamiętam. Wtedy „Radosław” był ciężko ranny.

  • Pan już jako ranny kanałami przechodził?

Tak, tak. Jak nie [byłbym ranny], to bym razem z bratem szedł przez Saski Ogród i nie wiadomo, jakby było, czy też bym nie zginął, bo tam sporo naszych zginęło. Tam przeszło ich – z tego co wiem, co mówili – pięćdziesięciu paru czy siedemdziesięciu, już nie pamiętam.

  • Były chwile w Powstaniu, które pan może wspominać z radością?

Nie. Nie było, bo człowiek tęsknił za rodziną, za żoną... Bo to wszystko miało [trwać krotko]. Jak żeśmy szli, do żony mówię: „Za dwa, trzy dni będę”. Tak żeśmy sobie planowali, jeszcze miała być defilada w Alejach Ujazdowskich, wszystko miało być pięknie; a defilada tylko trwała moment, jak żeśmy szli Okopową, tam nas ludzie witali. Nasz „Kedyw” to był oddział dyspozycyjny, podobno mieliśmy przyjść na Śródmieście do „Montera”, ale nas „Radosław” już nie puścił i żeśmy zostali. W pierwszych dniach przyjechał do nas „Bór” Komorowski, rozmawiał z nami.

  • Czy mieliście dostęp do gazet czy do radia podczas Powstania?

Do radia to nie, ale raz, zdaje się, była gazeta. Parę listów wysłałem, bo harcerze [roznosili pocztę], ale do żony nie doszły. Z Woli napisałem dwa czy trzy [listy]. Ze Starówki już nie [pisałem], już tam nie było naszych łączy, poczty. Nie miałem żadnych wiadomości, nic nie wiedziałem, co się dzieje.

  • Kiedy pan wrócił z Grodziska do Warszawy?

17 stycznia. Nasz dom był spalony. Jak żeśmy wychodzili, to jeszcze jeden pocisk uderzył. Ale nasze mieszkanie, jak wychodziliśmy, było jeszcze całe. Jak żeśmy przyszli, to już było wszystko spalone. Tak że wszystko zostało, nasze pamiątki. Jak wychodziliśmy z Warszawy, tośmy z sobą nic nie brali. Liczyliśmy się z tym, że idziemy do obozu.

  • Jak pan się poczuł, kiedy wrócił pan do swego ukochanego miasta i zobaczył tylko gruzowisko?

Radość, że już jest wolność. Ale trzeba było wszystkiego dorabiać się od początku. Nie było nic. Przecież myśmy wyszli tak, jak stali, i tak wróciliśmy. Ja się wziąłem zaraz za robotę. Pierwsze pieniądze, które zarobiłem, to… Pamiętam robiłem belki, odciągaczki do mleka. Znalazłem trochę narzędzi, bo brat miał, nasza cała rodzina to byli blacharze. Mieli warsztaty blacharskie, tak że na Bagnie mój wujek miał warsztat, tam znalazłem trochę narzędzi. Na Wielkiej był dom, który nie był spalony, tam żeśmy zajęli [pokój], bo to był duży [dom], siedmio-, ośmio-, pięciopokojowe mieszkania. Rodzina zajmowała… Myśmy zajęli jeden pokój, teść zajął drugi. Potem, jak Pałac Kultury budowali, to nas stamtąd [wysiedlili]. Dali nam mieszkanie na Sieleckiej. Za pierwsze pieniądze, które zarobiłem… Poszedłem na Pragę i kupiłem trochę żywności. Tak się zaczęło.

  • Czy był pan represjonowany za udział w Powstaniu?

Nie, nie miałem tego zaszczytu.

  • Wspominał pan przed nagraniem o kolegach, którym się nie udało niknąć represji.

To wszystko koledzy z Batalionu „Zośka”. Janusz Maruszewicz, „Świst”, przecież dostał karę śmierci. Podostawali albo dożywocie albo karę śmierci albo dziesięć lat, ale w 1956 roku to już ich pozwalniali, jak Gomułka nastał. Teraz to nawet i stopnie oficerskie podostawaliśmy.

  • Czy gdyby pan drugi raz miał dokonać tego wyboru, poszedłby pan do Powstania?

Nie w tym wieku...

  • A jakby znów pan miał dwadzieścia lat?

Na pewno. Całą okupację człowiek się mobilizował, bo coś musi wybuchnąć. Tak wszystko pęczniało, aż musiało wybuchnąć.

  • Chciałby pan jeszcze coś powiedzieć na temat Powstania?

Cóż mogę powiedzieć, tu nie ma nic… Co więcej mówić? Dokładnie wszystkiego już nie pamiętam. Zanosiłem miny, bo na rogu Żelaznej i Leszno była policja i nie mogli bunkra rozbić, potrzebowali materiałów wybuchowych. Mnie wysłali właśnie, to było zaraz pierwszego dnia, to wieczorem już było, godzina jedenasta. Leżałem już, w takiej stajni żeśmy spali. Nie pamiętam, kto mnie obudził, [chyba] dowódca i mówi: „Zaniesiesz im tam” i powiedział mi hasło. Dał mi teczkę. A ja [byłem] zaspany i zapomniałem hasła. Odzew pamiętałem, a hasła nie pamiętałem. Szedłem i wartownik krzyczy: „Stój! Kto idzie?”. Ja mówię: „Swój!”. On mówi „Hasło!”. Mówię: „Chodź, nie będę krzyczał. Chodź, zejdź, to ci powiem”, i mówię: „Słuchaj, powiedz mi hasło, bo ja tylko odzew pamiętam”. On mi powiedział hasło. Idę Lesznem, a tam już pełno szkła, bo to porozbijane na buciorach żołnierskich. Jakiś wyskoczył, jak mnie wciągnie do bramy, to mówi: „Gdzie ty idziesz? Tu naprzeciwko w tej fabryce Niemcy są. Jak ty przeszedłeś?”. Dopiero piwnicami przeszedłem do nich i im zaniosłem materiały wybuchowe. I stamtąd z powrotem na placówkę.
Warszawa, 1 października 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus
Alfred Bielicki Pseudonim: „Mietek” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Zośka”, „Kedyw”, Kolegium „A” Dzielnica: Wola, Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter