Barbara Zastocka-Kawulak

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Barbara Zastocka-Kawulak. Urodziłam się w 1937 roku w Warszawie.

  • Pani dzieciństwo przebiegło w czasie okupacji. Jak pani wspomina dzieciństwo?

Właściwie to dzieciństwo dosyć trudne, dlatego że po pierwsze towarzyszył mu lęk. Lęk przed tym, co mogło się stać. Mama musiała wychodzić czasami z domu, czasami musiałam zostawać sama w tym domu i bardzo się denerwowałam, bardzo się bałam o nią, żeby jej Niemcy przypadkiem nie zabili, bo to taka była atmosfera wówczas.

  • Proszę powiedzieć, czym zajmowała się mama w czasie okupacji?

Mama pracowała dorywczo, bo musiała być w domu ze mną. Ciągle chorowałam, więc to było tak wyjątkowo trudne, a ojciec pracował całymi dniami.

  • W jakim zawodzie?

Tata?

  • Tak.

Tata był technikiem ze średnim wykształceniem. Nie wiem, technikiem chyba jakimś metalowym. Dokładnie nie wiem, ale pracował później w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego jako kontroler techniczny.

  • Czy miała pani rodzeństwo?

Miałam jedną siostrę, w 1939 roku niestety zmarła, panował wśród dzieci dur brzuszny. Byłam trochę starsza, więc przeżyłam, natomiast ona zmarła. Potem już rodzeństwa innego nie miałam.

  • Proszę powiedzieć, jak wspomina pani czasy okupacji?

Więc właśnie wspomniałam o tym lęku, a druga sprawa to niedostatek. Lęk o bliskich, a niedostatek… Trudno powiedzieć głód, bo może głodu nie było, ale niedostatek. Pamiętam, kiedyś stałam przed wystawą sklepową i tam widziałam pomarańcze. Tak bardzo chciałam zjeść, tak bardzo chciałam, żeby mi mama kupiła, ale niestety nie było jej stać. Nie wiem, jak to było, Niemcy przeważnie kupowali, ale dlaczego nie mogła kupić, na pewno nie mogła, nie jest to możliwe, żeby nie chciała. Poza tym z okresu okupacji pamiętam jeszcze jedną taką wyprawę z mamą pociągiem pod Warszawę, też po zakupy, żeby kupić jakieś środki żywnościowe widocznie. Jechałyśmy tym pociągiem, w pewnym momencie na stacji zbyt długo stał pociąg. Powinien normalnie ruszyć. Za chwilę okazało się, że wpadli do pociągu Niemcy i wszystkich wyrzucali z pociągu. Mama się trochę ociągała i zostałyśmy same w przedziale i prawie że już wychodziłyśmy z tego przedziału, jak jakiś Niemiec, który sprawdzał, czy wszyscy opuścili wagony, spojrzał na nas i powiedział: „Usiądźcie i nie wychodźcie”. I zameldował, że wszyscy opuścili te wagony. Myśmy właśnie w ten sposób uratowały się, bo nie wiadomo, co dalej z tymi ludźmi się stało.

  • Jeździłyście po różne produkty żywnościowe?

Znaczy to pierwszy raz, raz tylko jechałam i właśnie taka rzecz miała miejsce.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, gdzie państwo mieszkali?

Przy ulicy Długiej 36.

  • Jak wyglądał taki dzień codzienny w czasie okupacji. Pani była małą dziewczynką. Siedziała pani sama w domu czy ktoś się panią opiekował?

Tak jak wspominałam, mama dużo przebywała w domu, rzadko wychodziła, ale tak jak wspominałam, po prostu chorowałam ciągle, byłam chorowitym dzieckiem, w związku z czym przebywałam w domu. Chodziłam na komplety do pierwszej klasy, ale tylko trzy miesiące i potem już przestałam chodzić, bo nie było takiej możliwości.

  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania Warszawskiego?

Wybuchu samego nie pamiętam. Natomiast pamiętam, co się działo. Pamiętam barykady, które były ustawione przy ulicy Długiej, pamiętam dzieci znacznie starsze ode mnie, które biegły na te barykady i nosiły butelki. Nie wiedziałam, z czym są te butelki, więc złapałam kiedyś taką butelkę potłuczoną i też biegłam za nimi, co spotkało się z wielkim niezadowoleniem mojej mamy, bo akurat wyła syrena i zapowiadany był nalot i trzeba było szybko wracać do swojej piwnicy, bo tak tam mieszkaliśmy i nie byliśmy w schronie ogólnym, tylko w swojej piwnicy i parę osób też z nami jeszcze zamieszkiwało.

  • A rodzice wiedzieli, że wybuchnie Powstanie?

Tego nie wiem, ale wujek był w Armii Krajowej, mamy brat był w Armii Krajowej, więc prawdopodobnie wiedzieli.

  • Jak nazywał się wujek?

Duczkowski Jan.

  • Jakie są jego losy?

Nie żyje, on umarł w dosyć młodym wieku na serce. Wiem, że później po powrocie z Niemiec po prostu cały czas tylko towarzyszyła mu trwoga, że ktoś tam go wyda, gdzie on walczył i że po prostu ktoś z jego kolegów będzie aresztowany i nie wytrzyma przesłuchania, tego się zawsze bał. Ale nie zadenuncjowali go.

  • Walczył na Starym Mieście?

Myślę, że nie tylko, ale też na to pytanie nie odpowiem, bo tego nie wiem, gdzie dokładnie walczył. W każdym razie pod koniec Powstania był ranny i już przyszedł do siostry, a potem trzeba było opuszczać dom.
Z Powstania pamiętam potem moment, kiedy trzeba było opuszczać dom. Bomby zapalające, budynki paliły się po kolei, więc była ogólna taka aura, że trzeba koniecznie opuścić domy, bo przecież można zginąć pod gruzami. To też pamiętam. Wyszliśmy na ulicę, po jednej stronie był nasz budynek, a trzeba było przebiec na drugą stronę, w stronę Hipoteki. Tata kazał mi biec pierwszej, ale już Niemcy przejęli barykady i ostrzeliwali ulicę, więc było to ryzyko, że może nie wszyscy zdążą przebiec. Pierwsza przebiegałam i kazał mi się przytulić do muru, kiedy przebiegłam. Mama druga, a na końcu biegł ojciec. Potem wiem, że byliśmy, nie wiem, czy to nie było w Hipotece, dokładnie nie wiem, gdzie to było, ale był jakiś szpital polowy taki, rannych ludzi tam zaopatrywali i mnóstwo ludzi z tej ulicy Długiej – może z okolicznych ulic również – się tam zgromadziło. Ale Niemcy oczywiście się zorientowali, przyszli i kazali nam wyjść. Tu był drugi taki tragiczny moment, kiedy ustawili grupę tych wyciągniętych z piwnicy ludzi i ustawili trzy karabiny maszynowe vis-à-vis przed nami. Więc wiem, że przebierałam z nogi na nogę i mówiłam: „Mamo, tato, na pewno nas zabiją”. Tata mówił: „To trudno, dziecko, jak zginiemy, to wszyscy razem”. Ale to mnie wcale nie pocieszało. Instynkt życia jest tak duży w człowieku, tak wielki i u dziecka też, że wcale nie czułam się w tym momencie jakoś uspokojona. Staliśmy tak ładnych parę minut. Oni czekali na rozkaz, żeby po prostu strzelić, natomiast w pewnej chwili podszedł ktoś z oficerów niemieckich, coś im powiedział i powiedzieli, żeby usiąść grupkami, tylko oddać wszystkie ostre narzędzia, które mamy przy sobie. Nożyczki, noże… Nie wiem, czy się bali jakichś aktów samobójczych, czy… Nie wiem, czego się bali. W każdym razie takie było polecenie. I takimi małymi grupkami siedzieliśmy na ziemi, po czym okazało się, że jakiś Niemiec z Hoyerswerdy potrzebuje ludzi do pracy jeszcze, bo tam już był rynek jak gdyby nasycony niewolnikami i praktycznie już nie potrzebowali ludzi, ale jeszcze ktoś taką grupę ludzi potrzebował. Wtedy właśnie ojciec podał się za kolejarza, którym nigdy nie był, bo przecież, słusznie rozumował, że żadnej odpowiedzialnej pracy mu nie dadzą. Najwyżej będzie podawał węgiel, jak będzie pracował w ruchu. I tak się stało.
Wyjechaliśmy do Hoyerswerdy. Transport do Hoyerswerdy też był bardzo przykry, bo z Pruszkowa jechaliśmy towarowymi wagonami, nie było możliwości, jak sardynki byliśmy upchnięci w wagonie. Nie było możliwości załatwić się. Była jakaś dziura w podłodze, gdzie trzeba było właśnie zrobić siusiu, czego się strasznie wstydziłam. Potem byliśmy już na miejscu. Pamiętam, że to był barak. Długi barak drewniany, w którym była scena nawet, więc nie wiem, co tam się odbywało wcześniej, a to wszystko mieściło się w dużym ogrodzie. Tam po prostu zadecydowano, że mężczyźni wszyscy pracują właśnie na kolei, natomiast kobiety sprzątały ulice i część pracowała w kuchni. Mama trafiła do kuchni. Całe dnie nie było rodziców w domu. Z dziećmi, których było około pięćdziesiąt, było 150 osób w tym lagrze i na takich łóżkach, na pryczach piętrowych spaliśmy, Niemka się nami opiekowała. Z tego okresu pamiętam też jakiś taki wstyd, wstyd mi było, bo Niemka chodziła bez przerwy… Toalety były na zewnątrz, poza barakiem, stale były brudne. Niemka chodziła i tylko krzyczała: Schweine Polen! Schweine Polen! Niestety słusznie, czego wtedy nie oceniałam jako dziecko, tylko było mi przykro, że tak mówią, bo się zapytałam, co to znaczy. Ale to nie był najgorszy okres. Do Bożego Narodzenia od września, kierownikiem czy jakimś nadzorującym był starszy pan z żoną, dosyć sympatyczni. Jedzenie takie jak dla niewolników było skromne, ale było. Nawet były kartofelki, ziemniaczki były z jakimś sosem, w niedzielę zawsze był lepszy obiad. Tak było do Bożego Narodzenia. Sprawili dzieciom wielką niespodziankę, ta pani musiała być porządnym człowiekiem, żona tego Lagerführera, bo dzieci dostały prezenty na Boże Narodzenie. Ci ludzie mieszkający w tym lagrze też chcieli, zaprosili Niemców i zrobiliśmy przedstawienie. Dzieci mówiły wierszyki, pamiętam, że mój wujek bardzo ładnie śpiewał taką tęskną piosenkę jako więzień. Był snopek słomy rzucony na scenie, ciemno i on taką tęskną „Sonia, twoje krucze sploty”, to pamiętam, że tę piosenkę wujek śpiewał. Przedstawienie było na pewno banalne, ale chcieliśmy jakoś uczcić to święto Bożego Narodzenia. Pozwolili nam na mszę świętą i to było też niesamowite. Ale jeszcze powiem, że [jeśli chodzi o] prezenty, to dziewczynki na ogół chciały laleczki, więc dostawaliśmy jakieś takie szmaciane laleczki, ale były przepiękne i wszystkie byłyśmy bardzo zadowolone; a chłopcy samochodziki naturalnie. Więc jakiś taki gest w stosunku do najemnych pracowników ładny z ich strony i trzeba to docenić. Natomiast na tym przedstawieniu już byli młodzi następcy, którzy byli okropni. Wtedy już zupełnie nie było co jeść, jedliśmy tylko brukiew i dwukilogramowy bochenek chleba na tydzień był dla naszej rodziny, więc oczywiście rodzice nie jedli, to zostawało dla dziecka.

  • Pani była z rodzicami, wujek, czy ktoś jeszcze z rodziny?

Nie, byłam z rodzicami i był wujek, który spotkał jakąś swoją sympatię też po drodze i potem się pobrali. Tak że wujek był tylko.

  • Czy ktoś jeszcze ze znajomych, z sąsiadów?

Nie.

  • Państwo sami?

Nikogo już takiego nie było. Jeszcze powiem o tym nabożeństwie, które było wzruszające. Była na ogół taka sugestia, żeby nie śpiewać „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”, tylko „Pobłogosław Panie Ojczyznę, wolność pobłogosław”, jakoś w łagodniejszej formie, ale ludzie nie wytrzymali. Śpiewali gromkim głosem, naprawdę bardzo głośno i wszyscy płakali, to pamiętam. To było wzruszające przeżycie, faktycznie. Potem już było cały czas właściwie źle. Był jeszcze jeden moment, zapanowała wszawica. Dzieciom do gołej skóry obcinali włosy. Miałam długie warkocze, prawie do kolan i nie wiem, podobno nie miałam robactwa w głowie, bo Niemka sprawdzała i zostawiła mi, nie obcinała. Przecież nikt nie miał nic do powiedzenia.
Jeszcze był jeden taki moment, który też pamiętam. Pewnego razu, myślę, że to związane z tą wszawicą i z nieczystościami, bo jednak tam było czysto, sprzątali, bo gonili Niemcy Polaków, żeby sprzątali wszystko, ale pewnie nie tak, jak by sobie wyobrażali, nie wiem. Pewnego dnia powiedzieli, że jedziemy do łaźni. Wiadomo, z czym kojarzyła się łaźnia. Więc tak też dorośli sobie pomyśleli. Potem to sobie skojarzyłam, tego zupełnie nie wiedziałam, bardzo mnie zdziwiło, że przy segregacji mężczyźni i chłopcy do jednej grupy, a kobiety i dziewczynki do drugiej, rodzice się bardzo czule żegnali. Potem byliśmy do naga rozebrani i też się wstydziłam ogromnie, tymi włosami swoimi długimi się przykrywałam tak jakby… I mówię: „Mamo, dlaczego? Dlaczego?”. Stał Niemiec z boku, każdemu do serca słuchawkę przystawiał, niby to było badanie, ale była to łaźnia, jednak jak widać, bo żyjemy. To wszystko, co pamiętam z samego pobytu w tym lagrze.
Potem, już w okolicach maja, Niemcy uciekli i zostawili nas wszystkich tak po prostu, żebyśmy sobie radzili sami. Wówczas tata zdobył jakiś wózek ręczny, bo przecież szło się pieszo. Szliśmy pieszo, w kierunku Polski oczywiście, Tak się zdaje, ale z dzieckiem małym, to musi być ten wózek ręczny, bo ileż ono kilometrów będzie szło. Czas był bardzo niespokojny, bo zmieniały się wojska, raz niemieckie, raz wojska rosyjskie, amerykańskie, polskie, z tej drugiej strony. Pewnego razu szliśmy szosą, po jednej i po drugiej stronie był las, nadleciały samoloty i zaczęły bombardować drogę. Wtedy zostawiliśmy wszystko i szybko do lasu, każdy się położył w lesie i bombardowali ten las. Wówczas już byłam tak strasznie zdenerwowana, że skakałam, nie mogłam się uspokoić. Mama się położyła na mnie i mówiła: „Dziecko, nie martw się. Jak zabiją, to pierwszą mnie zabiją”. Też przeżyłyśmy, jak widać szczęśliwie. Potem szliśmy, nie wiem, dokąd szliśmy, ale znaleźliśmy się w jakimś małym miasteczku czy wiosce, takiej bardzo porządnej. Niemcy mieli wywieszone białe flagi. Zapukaliśmy do jednego gospodarstwa, bo rodzice też padali ze zmęczenia i nie tylko my, bo jeszcze kilka rodzin polskich było. Niemiec bardzo przychylnie się ustosunkował do tego, przyjął nas. Wieczorem podobno, tego nie pamiętam, ale to już mama mówiła, że wieczorem było nabożeństwo, oni byli protestanckiego wyznania i [były rozmowy]: jak się modlą protestanci, jak się modlą katolicy cały wieczór, po czym umożliwił nam spanie na górze. W nocy, jak spaliśmy na górze, przylecieli Niemcy i od razu: „Czy ktoś tutaj jest?”. Wystarczyło, żeby któreś dziecko, bo były jeszcze młodsze ode mnie dzieci, się obudziło czy zapłakało, zakwiliło, to wszyscy zginęlibyśmy, ale Niemiec twardo powiedział, że nikogo nie ma. „A co tam masz na górze?” Mówi: „Jak chcesz, to zobacz”. I on nie poszedł. Rzeczywiście zaszokował ich tą swoją pewnością. Ale i tak ktoś nas zdradził, że tu są polskie rodziny i pewnego dnia przyszedł niby spadochroniarz, który prosił, żeby rower zreperować, bo myśmy tam kilka dni zostali u tego gospodarza…
  • Niemiecki spadochroniarz?

Nie, on mówił, że jest amerykański, był w amerykańskim stroju, ale to oczywiście był podstawiony człowiek. I wywieźli nas z tego domu, nie wiem, co się stało z tymi gospodarzami, mam nadzieję, że im krzywdy nie zrobiono. Wywieźli nas do Bautzen, obecny Budziszyn. Tam w ogniu było już miasto. Bardzo się zlitował nad nami jeden oficer niemiecki i mówi: „I po co wam było to Powstanie?”. Więc nikt mu na to pytanie nie odpowiedział, bo to trudne pytanie, ale on był na tyle przyzwoity, że zatrzymał jakiś ciężarowy wóz, na którym nas tam ulokował, te kilka rodzin. Tam było, nie wiem, dziesięć osób czy może dwanaście, nie wiem tego. Po prostu wywieźli nas gdzieś dalej, do jakiegoś bezpiecznego rejonu, bo tam było miasto rzeczywiście w ogniu, ostrzeliwane. Później właśnie mam jakąś lukę w pamięci. Byliśmy bardzo głodni. Szliśmy długo, długo, długo… Jeszcze pamiętam, że pierwszą zupę dostaliśmy od Rosjan. To była najlepsza zupa, jaką kiedykolwiek w życiu jadłam, potem nigdy więcej nie jadłam tak dobrej zupy, bo człowiek wygłodzony, bardzo dobra była zupa. Rosjanie nas uraczyli tą zupą. Potem znowu gdzieś szliśmy, nie mam pojęcia gdzie, bo nie chcieli nas puścić przez granicę, znaczy do Warszawy nie chcieli nas puścić. Kazali nam osiedlać się na Ziemiach Odzyskanych, a myśmy dążyli do swojego domu. Nie wiedzieliśmy, czy całkiem zburzony, czy nie, czy coś zostało, może w piwnicy coś zostało? Chcieliśmy wracać do siebie. Ale było trudno. Przez krótki odcinek drogi wojsko polskie nas asekurowało, ale i tak nie udało się to długo, bo oni mieli taki rozkaz, że kazali nas wysadzić i nie mogliśmy dalej iść, nie pozwolili nam iść z wojskiem polskim.

  • Wysadzić z pociągu?

Po drodze. Nie, nie, oni jechali na koniach, dorożką, moi rodzice z tym wózkiem. Tak, także takimi… Potem jakiś wóz był chyba konny i tam kilka rodzin na tym siedziało, tak to było. W każdym razie, ponieważ nie mogliśmy wrócić przez Ziemie Odzyskane, bo to najprostsza droga, zachodnie ziemie, to szliśmy na Południe, tak wszyscy zdecydowali, do Czechosłowacji. I od Czechosłowacji, od Południa dopiero wracaliśmy do Polski. Właściwie ten okres to mi jakoś umknął w pamięci, nie pamiętam wielu szczegółów.

  • Kiedy państwo zjawili się w Warszawie ostatecznie?

Też dokładnie nie powiem, ale myślę, że jakoś na początku czerwca czy koniec maja, to też jeszcze nie, chyba w czerwcu. Mamy siostra bliźniaczka mieszkała we Włochach i do niej pojechaliśmy. Właśnie ona wtedy powiedziała: „Nie macie po co przychodzić na ulicę Długą, bo tam jest wszystko zniszczone”. Moje łóżeczko metalowe tylko było wyrzucone na podwórko, to było to łóżeczko.

  • Czyli państwo już nie wrócili do swojego domu?

Nie. Były potem trudne czasy, przecież rodzice wynajmowali długie lata mieszkania, a to tu, a to tam. Trzeba było zarobić na jedzenie, na ubranie, na wszystko, ale jakoś to było, ludzie byli szczęśliwi i bardzo zaangażowani w odgruzowywanie Warszawy. Nie przeszkadzało to nam, nikt nie musiał zmuszać do pracy. Poszła wieść taka, że rozważa się przeniesienie stolicy Polski z Warszawy do Krakowa. Nie wiem, ale jakoś tak wszyscy i dzieci w szkole, i dorośli, wszyscy chodzili i odgruzowywali tą Warszawę. Właśnie to było piękne, bo ludzie byli jacyś tacy zadowoleni, chociaż mieli powody do narzekania.

  • Kiedy wróciliście do Warszawy, miała pani dziewięć lat…

Osiem.

  • Osiem? 1945 rok.

Tak.

  • Kiedy miała pani Komunię Świętą?

Pierwszą Komunię Świętą… Jak wróciliśmy, to nie poszłam do klasy drugiej ani do pierwszej, tylko poszłam od razu do trzeciej, bo takie miałam ambicje, ale sobie dałam radę. Chodziłam do szkoły podstawowej na początku przy ulicy Raszyńskiej. Do Komunii Świętej przystąpiłam, jak byłam w trzeciej albo w czwartej klasie, przy placu Narutowicza.

  • Wracając do czasów okupacji, proszę powiedzieć, czy miała pani jakieś serdeczne koleżanki, czy bawiła się pani, czy może jakieś zabawki ulubione?

Z okupacji nie pamiętam, żebym miała jakieś – ani tych koleżanek, ani dzieci, które chodziły te trzy miesiące do klasy ze mną, tego nie pamiętam. Natomiast w obozie miałam koleżankę, która zachorowała niestety na dyfteryt i ją wywozili do szpitala właściwie tuż przed rozwiązaniem tego obozu. Nie wiem, co się z nią stało, a jej na do widzenia buzi dałam. Moja mama jak to usłyszała, to w ogóle mało nie padła ze zmartwienia. Przecież dyfteryt jest bardzo zakaźną chorobą i różnie przebiega, czasami groźnie.

  • Pamięta pani, jak nazywała się ta koleżanka?

Nie, nie pamiętam.

  • Pamięta pani może ubranie, swoje ubranko z czasów pobytu na robotach?

Też nie. Powiem, że nie pamiętam ubrania. Nie, jakoś nie interesowało mnie to. Myślę, że to nie było najważniejsze. Bardzo cierpiałam z tego powodu. Oczywiście środowisko różne, różni ludzie przecież się znaleźli w obozie i wiem, że wieczorem się zawsze skarżyłam mamie: „A, to chłopcy tak brzydko powiedzieli, mamusiu”. – „Jak powiedzieli?” – „A, po prostu aż się wstydzę powiedzieć, jak powiedzieli”. Tak że to mnie bardziej denerwowało, ale chłopcy byli też odważni, bo oni prowadzili wojnę poprzez [podwórko]. Mało się to tragicznie nie skończyło, bo rzucali kamieniami. Niemieckie dzieci rzucały w nas, to oni odrzucali i była bardzo duża awantura z tego powodu.

  • Czy rodzice byli w konspiracji, czy pani wie coś na ten temat?

Rodzice nie. Ojciec wrócił z wojny w 1939 roku i niezupełnie był zdrowy i tu już rodzice nie działali, tylko właśnie mamy brat.

  • Czy wie pani, jakie były losy taty w 1939 roku?

Nie bardzo, on opowiadał tylko, że zachorował ciężko i że go Rosjanie w związku z tym zwolnili i on przyszedł też, w jakiś sposób wrócił do Polski sam, bo oni się bali tych chorób rozmaitych zakaźnych i puszczali ludzi. Tylko mówił, że widział na stacji, jak jechali, w pociągu byli i że widział w wagonie, który był vis-à-vis, właśnie naszych oficerów, których wieźli do Katynia, widział ich. To mówił, to pamiętam.

  • Czy może jeszcze chciałaby pani powiedzieć, coś, o co nie zapytałam?

Tylko chciałam powiedzieć, że praca najemna była za pieniądze. To nie jest tak, że nic się nie dostawało za tę pracę. Tylko że to były specjalne pieniądze, za które można było kupić tylko i wyłącznie papierosy i piwo. To było takie wyjście z sytuacji, że nie zatrudniali za darmo…

  • To może jeszcze powiedzmy, jakie były pani losy po wojnie?

Rodzice pracowali, jakoś starali się. Dopiero jak byłam na czwartym roku studiów, to ojciec dostał kwaterunkowe mieszkanie, a tak to się tułaliśmy po różnych wynajętych mieszkaniach. Po wojnie chodziłam do szkoły, chodziłam jeden rok do sióstr zakonnych na Kamionku, ale ta szkoła zlikwidowana została, zostawili siostrom tylko przedszkole. Byłam w szóstej klasie u sióstr zakonnych na Kamionku, u szarytek. Tam byłam bierzmowana przez kardynała Wyszyńskiego.

  • Piękna historia.

Tak. Natomiast później normalnie skończyłam szkołę podstawową, chodziłam do [szkoły imienia] Powstańców Warszawy do liceum, z czego byłam ogromnie dumna, ale tę dumę nam zabrano. Zabrano nam, dlatego że przemianowali nazwę liceum na TPD 12. Jakie to porównanie? Więc jak były jakieś mecze piłki ręcznej, to myśmy krzyczały: „Powstańcy Warszawy! Powstańcy Warszawy!” – że szkoła jest Powstańców Warszawy. Ale wspaniałych nauczycieli było wielu, tak że tę szkołę wspominam z wielkim sentymentem. Nawet na obronie mojej pracy doktorskiej była moja wychowawczyni, nauczycielka łaciny.





Warszawa, 21 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Rozwoda
Barbara Zastocka-Kawulak Stopień: cywil Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter