Hanna Dembowska „Jola”

Archiwum Historii Mówionej


Dembowska Hanna, urodzona 30 maja 1919 roku w Płocku, pseudonim „Jola”, stopień – plutonowa. W Powstaniu walczyłam na Woli, zaczęło się na rogu Okopowej i Żytniej, gdzie była nasza Komenda Główna, potem przeszliśmy do Śródmieścia na Moniuszki, do Komendy Obszaru „Koszta”.

  • Urodziła się pani w Płocku. Proszę powiedzieć, jak pani wspomina swoje dzieciństwo? Kiedy się pani znalazła w Warszawie?

 

Dzieciństwo wspominam bardzo serdecznie. Mam jeszcze dużo koleżanek z Płocka, póki żyją, to mam z nimi kontakty. Mieszkałam tam dwukrotnie, najpierw byłam w klasach powszechnych, później zabrano mnie do Częstochowy do Nazaretanek i później, ponieważ to dosyć droga szkoła była, znowu do Płocku, gdzie już poszłam do gimnazjum Reginy Żółkiewskiej. Do liceum przeszłam już do Warszawy, w 1937 roku. To było liceum handlowe imienia Teodory Raczkowskiej na ulicy Wspólnej.



  • Jak pani zapamiętała przedwojenną Warszawę?


Do Warszawy często przyjeżdżałam odwiedzać rodzinę, więc Śródmieście raczej znałam. Mieszkałam u mojej ciotki. Dla mnie warszawa był pięknym miastem, starym, bez tych różnych śmiesznych budowli, bez bloków…

  • Jak pani pamięta wybuch wojny w 1939 roku?


Zanosiło się na to po przemówieniu naszego ministra Becka, już coś wisiało w powietrzu. Byłam na obozie PWK nad Zbruczem przy wschodniej granicy. Instruktorki przerabiały z nami różne ćwiczenia polowe, nocne alarmy. Byłam w sumie na czterech obozach. Najpierw ogólnowojskowy obóz, byliśmy wtedy nad morzem. Później obóz zimowy, następnie w Koszewnikach pod Grodnem i wreszcie czwarty nad Zbruczem w Postołówce. Wszędzie były akcenty wojskowe, ćwiczenia, strzelanie, różne nocne gry, w dodatku jeszcze w maskach gazowych. Jeszcze instruktorki kazały nam śpiewać, tośmy już się dusiły, ale robiłyśmy to wszystko. Były podchody, w których dzieliłyśmy się na wrogów i przyjaciół, nad ranem było zakończenie tej gry. Naszą główną komendantką była, obecnie już namaszczona na generała, Maria Witek. W Koszewnikach komendantką obozu była doktor Franio, która później bardzo się włączyła w Powstanie. Prowadziła grupę minerek. Jeszcze w tym czasie w Koszewnikach była ze mną Jadwiga Piłsudska. Skromna, sympatyczna dziewczyna uczesana w koszyczek. Wtedy były modne tak zwane koszyczki, włosy zaplecione i poukładane w ósemkę.

Wracając do wybuchu wojny, w Warszawie były już wstępne zaciemnienia. Później nad ranem sąsiedzi mówili, że zbombardowana została część Pragi. Zaczęto się organizować, powstała obrona przeciwlotnicza. Pamiętam, że szłam do szkoły, bo miałyśmy zbiórkę PWK i komendantka powiedziała nam, że tworzy drużyny pięcioosobowe, które będą chodzić z noszami. My dostałyśmy przydział na Most Poniatowskiego. Oczywiście nie wpuścili nas, bo tam wojsko już stało z jednej i z drugiej strony, i żadnych noszy nie wpuszczali. To było niebezpieczne, bo Niemcy już tam rąbali. W każdym razie przychodziłyśmy do szpitala na Książęcej.

Ale już Warszawa była cała czas bombardowana w dzień i w nocy. Ponieważ nasze mieszkanie na Powiślu zostało rozwalone, zamieszkaliśmy u znajomych na Noakowskiego. Ci państwo mieli duże mieszkanie, w każdym pokoju była jakaś rodzina, uciekinierzy, bo już tu zbombardowali, tam zbombardowali. Okazało się, że zginęła moja koleżanka, która również byłą przydzielona do szpitala. Chciałam ją odwiedzić i dowiedziałam się, że bomba rąbnęła na Hożej i dziewczyna zginęła. Inna moja koleżanka, z którą razem chodziłyśmy do tego szpitala, mieszkała u dziadka na Poznańskiej. Później, kiedy szpital został zbombardowany – Niemcy ochoczo bombardowali szpitale, bo czerwone krzyże były namalowane na dachach – trzeba było opuścić to miejsce. Niemcy zaprowadzali swoje porządki, wchodzili dzielnicami, do Marszałkowskiej, do Alej Ujazdowskich, i tak dalej.

Później oczywiście były defilady, wszyscy siedzieli u siebie w domu, nikt nie wychodził Zjechali moi rodzice, ojciec był ewakuowany do Wilna, mama spod Częstochowy. Wszyscy gnieździliśmy się w jednym pomieszczeniu. Całe rodziny.

Moja mama już wtedy działała… zaczęło powstawać Służba Zwycięstwa Polsce. Rodzice byli w POW, wszyscy się znali i kontaktowali, wtedy też zdaje się zaczął się ukazywać „Biuletyn Informacyjny”. Mama i jej znajome były kolporterkami i ja im pomagałam. Później – nie wiem, jakim cudem – nawiązałam kontakt z dziennym nasłuchem „Echo”. Moją zwierzchniczką była pani „Daniela”, nazywała się Maria Gadomska, żona słynnego profesora Gadomskiego. Mieszkali w domu koło Łazienek, koło obserwatorium astronomicznego. Od czasu do czasu tam przychodził Wacław, który nam przynosił pod pachą dzienny nasłuch i myśmy roznosiły po swoich punktach. Między innymi była ta Gajowniczek, która później przeszła do DYSK-u.

 

  • Gdzie znajdowały się te punkty, do których pani roznosiła materiały?


Wiem, że na Hożej u „Brodacza”, to był taki pan z bródką, zawsze coś zostawiałam na piątym piętrze. Najczęściej materiały dostarczał nam materiałów „Wacław”, zapomniałam jak się nazywał, ale był to bardzo dzielny facet. Był chyba prawnikiem. Wielkie takie chłopisko. Bardzo się zawsze spieszył, bo przychodził, rzucał pakę, którą pod pachą sobie nosił i wychodził. Mija Matuszewska była siostrą przedwojennego ministra. Mieszkała niedaleko Placu Narutowicza. Tam bardzo często był rozdział materiałów, więc wpadałyśmy na siebie. Zosia Nanowska przez jakiś czas była u nas i później gdzieś odeszła, do jakieś innej konspiracyjnej komórki. Potem ja z kolei odeszłam od „Echa” i na moje miejsce przyszła Danusia, siostra Romana Rozmiłowskiego, która przeszła przez granicę. Została później aresztowana i stracona na Pawiaku.

  • Czy była przypadkowo aresztowana czy była jakaś wsypa?


Akurat Nanowska z nią siedziała, bo jechały tramwajem z Placu Narutowicza i miały paczki, trudno powiedzieć czy duże czy nie, wielkości normalnego kartonu maszynowego. Na placu przed Politechniką Niemcy zrobili obławę i wszystkich oczywiście wyrzucili z tramwaju. Nanowska jakimś cudem się uratowała. Przyczepili się o Danusi Rozmiłowskiej, co ona ma w paczce i tak dalej. „Papier.” – odpowiedziała. „Ale co w papierze?” Niemiec oczywiście od razu rozerwał paczkę, zobaczył co jest w środku i wyprowadzili ją z tramwaju. Dzięki Nanowskiej zrobił się szum, bo ona poleciała na wszystkie punkty, że Danusia jest wzięta i że trzeba uważać, bo nie wiadomo co dalej będzie. Moją wielką sympatią był brat Danusi Rozmiłowskiej, Roman Rozmiłowki, pseudonim „Zawada”. Mieszkał na Tamce, na Solcu, więc musiałam złapać z nim kontakt i powiedzieć, że Danusia jest wzięta. Były wszystkie zabezpieczenia, żebyśmy nie powpadali, bo już część trochę sobie bimbała, tylko chodziła z pistoletami w kieszeni. Potem wstąpiłam do Komendy Głównej jako łączniczka.

  • Pani mówiła, że była łączniczką naziemną. Jaka jest różnica?


Łączniczkami podziemnymi były później kanalarki. Zewnętrzne wyjeżdżały w teren, kryptonimy „Dworzec Wschodni”, „Dworzec Zachodni”. Na zachód jeździli łącznicy czy łączniczki, którzy znali dobrze niemiecki.

  • W którym roku pani zaczęła pracować w Komendzie Głównej?


Służba Zwycięstwu Polsce już zmieniła się na ZWZ. Były tam wszystkie babki z przedwojennego PWK, między innymi spotkałam moją komendantkę Natalię Żukowską, pseudonim „Klara” z któregoś z obozów, na które wyjeżdżałam przed wojną. Objęła naszą grupę łączniczek. Przenosiłyśmy tu i tam grypsy. Miałyśmy różne specjalne schowki. Na przykład w takiej szczotce do czyszczenia, otwierało się wierzch i w środku były schowane grypsy. Miałyśmy też z koleżankami różne inne kombinacje. W razie zatrzymania przez Niemców albo się wpadało, albo nie. Była centrala, puste mieszkanie na ulicy Wielkiej na czwartym piętrze. Stamtąd się brało to, co było potrzeba, by komuś przekazać. Między innymi były mundury niemieckie. Te skrytki były wykorzystywane w różny sposób. Nawet do takich statywów do kwiatów też coś można było wsadzić i przenieść. W naszej Komendzie Głównej był taki Bartek, tylko miał jakieś inne zadania, aleśmy się z nim często widywały. Nigdy nie dowiedziałyśmy się nawet jego nazwiska. Nie wiadomo czy zginął w czasie Powstania czy nie. Mieszkał przy 3 Maja. Też się chodziło i zabierało różne rzeczy. Do niego znowu przyjeżdżali ludzie z lasu. Przenoszone były rozkazy czy grypsy.

  • Czy w czasie okupacji była pani w jakiejś niebezpiecznej sytuacji,, na przykład jak była łapanka?


Były łapanki, ale jakoś szczęśliwie ktoś zawsze uprzedził. Na przykład szłam w górę, bośmy przy Tamce mieszkali na Cichej, pędził jakiś chłopak, mówi, że na Nowym Świecie przywieźli jeńców. Już wtedy się zaczynało masowe rozstrzeliwanie a ulicach. Na Nowym Świecie w tym miejscu jest tablica. Miałam taką przygodę jak Danusię aresztowali, wyjechałam do Podkowy Leśnej i tam u znajomych w charakterze pokojówki się zadekowałam. Roman do mnie przyjeżdżał. Z Warszawy przywozili mi różne rzeczy, właściciele oczywiście o tym nie wiedzieli, chociaż miałam rozmowę: „Tylko pani Haniu, bez żadnych konspiracji.” Mówię: „Oczywiście.” Ale chętnie czytali jak im „Biuletyn Informacyjny” podrzuciłam, to wtedy akurat było coś z Sikorskim, na pierwszej stronie była jego fotografia. Bardzo się tym zainteresowali. Moich koleżanek wujek czy kuzyn, nie będę wymieniać nazwiska, był dyrektorem kolejki EKD. One mnie tam ulokowały na jakiś czas, żebym przeczekała tę historię z Danusią. Jak w 1939 roku zaczęła się wojna, to myśmy chodziły do RGO po zupki darmowe. Koleżanka mnie zwerbowała. Tam przychodzili różni ludzie, i oficerowie też, kilku z Płocka przychodziło na te zupki. Byli jacyś młodzi ludzie, młody człowiek ze starszym panem. Ponieważ oni byli codziennie, to człowiek po prostu poznał ich z widzenia. Przychodzili i głuchoniemi, oczywiście rozmawiali sobie jak to głusi. Kiedyś ten młody człowiek, który przychodził ze starszym panem podszedł do mnie na ulicy, jak już wychodziłam od głuchoniemych, że mnie odprowadzi do domu. Ja takich rzeczy nie lubiłam, więc usiłowałam się jakoś wykręcić. Zresztą to było niebezpieczne. Ale on lazł za mną, byłam wściekła. Później, jeszcze kilkakrotnie tak było. Kiedyś pokazywał mi siostrę, która miała broszkę z hakenkreuz-em. Myślę sobie: „Matko Boska!” A on do mnie: „Co? Może ZWZ?” Mówię: „Nie wiem, o co panu chodzi, zupełnie nie rozumiem.” I znowu któregoś dnia czekał na mnie, przyjechał i mówi, że pracuje pod Leśną Podkową w Żółwinie u Witaczka u dyrektora fabryki Milanówek. Dyrektor nazywał się Witaczek, miał hodowlę jedwabników. Mówi: „Tam sami oficerowie siedzą i pracują.” Zmartwiałam, bo już czułam, że coś niedobrego się święci. Pojechałam do Krysi do Leśnej Podkowy i powiedziałam. Oczywiście jakoś tam to zrobili, czy jego zlikwidowali, zwolnili czy coś. Później jest taka sytuacja, że potrzebujemy jakiś łącznik z Niemcami, żeby coś wyjaśnić, załatwić i tak dalej. Mój Roman właśnie miał potrzebę kontaktu. On jeszcze powiedział mi, że może i folkslistę podpisać, bo ma rodzinę z niemieckim nazwiskiem. Wreszcie, że dla wygody podpisze folkslistę. Mnie takie oczy wywalały się ciągle na ten temat. Wszystko oczywiście opowiadałam Romanowi. Właśnie do Podkowy Leśnej przyjeżdża Roman i mówi: „Słuchaj, jest źle.” Do mojego ojca, który jeszcze żył, czyścił broń, przynosili całe kopy rewolwerów i tak dalej. Mówi: „Wyobraź sobie, jest źle, bo wczoraj dzwonek, ale taki nietypowy.” Myśmy zawsze dzwonili trzy krótkie, cztery długie. Otwiera drzwi, patrzy, stoi Niemiec w mundurze, esesman. Pyta się po niemiecku, czy tu mieszka Hanna Dembowska. Można sobie wyobrazić, jaki ojciec był przerażony. Wiedział, bo mu opowiadałam o tych zupkach. Ponieważ jeszcze handlował masłem, mówił, że mogę kupić taniej masło, i tak dalej. Tak że coś wiedział o tym człowieku. Ale ten Niemiec wchodzi, pakuje się do kuchni. Ojciec miał wszystko rozłożone na tych stołach, te wszystkie rzeczy, tylko przykrył jakąś gazetą. Ten cały czas nawija, że mnie zna, że jest Niemcem. Ojciec mówi: „Aha, to ten, który sprzedawał masło.” Ten odpowiedział: „Tak, ale jestem Niemcem i koniecznie muszę wiedzieć, gdzie Hanna Dembowska jest w tej chwili.” A byłam w Leśnej Podkowie. Mówił, że muszę przyjechać do Warszawy, bo on mnie zawiezie na Szucha i tam, wśród tych niemych, mam rozpoznać, czy przychodzili na te zupki. Ojciec coś po niemiecku wydukał, że oczywiście to jest niemożliwe, że mnie nie ma, że jestem poza Warszawą. On mówi, że i tak się dowie. Miał swoich takich łebków oczywiście, swoich szpicli. Roman mówi: „Nie wiem, co robić, on się nadaje już teraz na odstrzał.” Ojciec mówił, że mnie nie ma, mam przyjechać któregoś dnia, że on zabierze mnie na Szucha i będę rozpoznawać tych niemówiących. To wszystko wygląda jak bajeczka, ale to była tragedia. Więc przyjechałam, bo nie wiadomo było, czy wszystkich zaaresztują, czy wszystkich wytłuką. On nie zjawił się. Myśmy czekały, dwie ciotki, jeszcze ktoś, mama już nie żyła. Roman zorganizował obstawę. Cała Tamka pełna była jego chłopaków, bo on był przecież w likwidacji. Czekali, że będą mnie odbijać, makabra. Tymczasem on się nie zjawił. Sprawa była umówiona koło trzeciej, godzina była szósta czy siódma, Roman mówi: „Na pewno już nie przyjedzie, jedź z powrotem do Podkowy Leśnej.” Po raz drugi on przyszedł już post factum, mówi, że wie, że byłam. Przyznał się ojcu, że on jest tym młodym człowiekiem, który chodził na te zupki. Ojciec mówił do niego po niemiecku, a on „Mówię po polsku, bo to ja jestem ten, który chodził na te zupki.” I takie dyrdymały. Ale już był w tej całej esesmańskiej grupie, bo ubiór, mundur, wszystko. Rzeczywiście to było niesamowite. Później powiedział: „Wiem, bo każdego dnia sprawdzam listę.” Na Pradze wszystkich z łapanek wywozili do Niemiec albo na roboty albo rożnie. Mówił, że sprawdza listę, czy przypadkiem myśmy z moją siostrą nie znalazły się na niej. Później przepadł jak kamień w wodę. Jeszcze zanim przebrał się w ten mundur, czyli zanim przystąpił do SS, powiedział mi, że nie wie, co z nim będzie, że na pewno zobaczę go w jakimś rowie z rozpłataną głową, bo ani Niemcy go nie chcą, ani Polacy. Trudno powiedzieć, żeby to było śmieszne.

A u nas cały czas był ten kocioł, bo dalej był epizod „Biuletynu Informacyjnego”, więc bardzo często w zimie przynosił to taki młody człowiek w takim koszu z węglem. Gazetki były zapakowane w czarny papier, żeby nie różniły się od węgla i później przychodziły kolporterki, które podlegały Kamińskiemu, tzw. dromaderki. Trwało to aż do Powstania. Któregoś dnia dostałam sporą pakę, szłam więc z nią Ordynacką do Nowego Światu, tramwajem się dojeżdżało do Puławskiej. Akurat Niemcy idą po drugiej stronie. Ja z tą paką, dosłownie jestem przerażona, a jeszcze w dodatku deszcz padał. Myślę sobie tak: „Rozwinie mi się ten papier, rozmięknie, ten sznurek papierowy mi puści.” Już nieprzytomna byłam ze strachu. Ale wsiadłam do tego tramwaju jakoś szczęśliwie. Dojechałam do punktu na Puławską. Dzwonię, parter, pani otwiera mi drzwi, ja mówię jakieś hasło, już nie pamiętam w tej chwili, zresztą widziała co, a ona mówi: „Nie przyjmę tego, dlatego, że już wszyscy się rozeszli, za długo czekali.” Byłam bliska rozpaczy, płaczu, ale co miałam robić, z powrotem do domu na Cichą, to jest kawałek drogi. I z ojcem paliliśmy to wszystko w piecu, w kuchni, bo kuchnie były przecież węglowe, tylko takie dwie fajerki gazowe były. Kotłowaliśmy to w tym piecu. Ojciec tam dziobał, to się paliło, paliło, paliło i wszystko się wypaliło. Na drugi dzień rano jakoś tak wyglądam przez okno i widzę pełno czarnych papierów na podwórku. To było czwarte piętro, cug bezpośredni i to się nie spalało, to znaczy się spaliło, ale to były takie płatki, których się do rąk by nie wzięło, bo to by się od razu połamało, rozleciało. Ale, jakby kto chciał to przeczytać, to tam mimo wszystko widać było ten druk. Mówię do ojca: „Tatusiu, te nasze wczorajsze palenie, to wszystko leży na podwórku.” Poszłam po miotłę do cieciowej i ona mówi: „A co pani robi?” Mówię: „Bo myśmy nabrudzili tutaj pani.” I to wszystko zmiotłam i wsadziłam do kosza. Tak że to też było przeżycie niesamowite. Działało się codziennie.

 

 

  • Jak tyle czasu pani poświęcała na sprawy konspiracyjne, to z czego się pani utrzymywała?


Powiem, że nie wiem. Ciotka moja bokami robiła. Mamy już nie było.

  • Pani mama też była w konspiracji?


Była. Nazywała się Helena. Razem z moim ojcem Antonim byli włączeni w tą całą robotę. Mieli dosyć dużo znajomych z POW, to wszystko jakoś się skontaktowało.

  • Pani miała narzeczonego. Czy na przykład były takie momenty, żeby pójść gdzieś na spacer?


Myśmy chodzili nad Wisłę. On mieszkał u siostry. Urodził się w Samborze. Jak to wszystko w 1939 roku padło, to przedarł się przez granicę i przybył do Warszawy. I tam zaczęła się już konspiracja, już wstąpił, już miał jakieś kontakty. Pamiętam, że pochwalił mi się kiedyś, że rozwozi ciastka, bo w jakiejś piekarni pracuje, ale to już oczywiście była przykrywka. Potem w jakimś budownictwie pracował. Później to już właściwie był zaangażowany w dywersji, miał wyjazdy. Zresztą mój kolega, jeden z „Koszty” ma całe nagranie, opowiada jak wyjeżdżali w teren, jak robili z Niemcami różne historie, czy ich zastraszali, czy likwidowali. Razem z „Małym” nie pamiętam jak miał na imię, był wykonawcą wyroku.

  • Opowiedział pani o tym, że wykonuje wyroki?


Mówił mojej mamie. Zawsze się pytała, czy Romek jest. Mówiłam: „Widziałam się z nim.” Ale on jeszcze mi mówił: „Zawsze rano jak zagwiżdżę pod balkonem – taką mieliśmy melodyjkę – to znaczy, że wszystko w porządku.” Ale powiem szczerze, że nie wiedziałam, że on w likwidacji pracuje.

  • To była taka konspiracja, że nawet narzeczonej nie można było powiedzieć?


Nie. Ale kiedyś była taka sytuacja - do nas przychodzili po gazetki znajomi, Żółtowscy, którzy mieszkali na Nowym Świecie. Albo pan starszy przychodził, jak myśmy go nazywali, albo Zbyszek. Kiedyś była taka sytuacja, że narzeczony zaprosił mnie na kakao do takiej popularnej kawiarni na Krakowskim Przedmieściu prawie koło kościoła Świętego Krzyża. Widziałam, że w głębi siedziało dwóch młodych ludzi i tak ciągle się na nas patrzyli. Nie wiedziałam, o co chodzi. W pewnym momencie – telefon. Właścicielka czy kelnerka odbiera i mówi, że do jakiegoś pana Iksińskiego jest telefon. Roman wstał, odbiera telefon. Mówi: „Słuchaj, łykaj prędko, bo musimy iść.” Widzę, że tamci dwaj wychodzą, ale ja jeszcze zupełnie byłam zielona. Idziemy. Przeszliśmy koło Pałacu Staszica. Tam siedziała gruba Zośka, niewidoma. Myśmy przechodzili koło Zośki, to pamiętam, jeszcze coś się jej dało. Na Tamkę. Widziałam, że oni idą przed nami. Myślę sobie: „Coś się pewno będzie działo.” O nic nie pytałam. Szliśmy w dół Tamką i w pewnym momencie – strzelanina mniej więcej na wysokości Muzeum Chopina, tam było konserwatorium. Były wielkie schody, których oczywiście już nie ma. Widzę, że ktoś pada na ziemię. Widziałam tych chłopaków czasem. Jeden z wyciąga, coś grzebie. Okazuje się, że trzeba było wyciągnąć dokumenty. Wszyscy rozbiegli się, część ucieka schodami, a myśmy tak spacerowali w dół i w górę aż przyjechała cała niemiecka ferajna, wóz ogromny. Pamiętam, myśmy weszli chyba do jakiegoś fryzjera. Fryzjer zaczął nas od siebie wywalać, że jest niebezpiecznie, że nie potrzebuje tutaj obcych ludzi. Jakimś cudem udało nam się zejść na dół na Cichą. Ojciec mówi: „Słyszeliście, że zabili jakiegoś Niemca?” A ja już wywąchałam, że to jest jakaś jego ekipa konspiracyjna, koledzy. Później już się orientowałam, ale nigdyśmy na ten temat nie mówili. A na spacer tośmy nad Wisłę chodzili po prostu. On w cywilu. Najpierw chodził w butach z cholewami. W ogóle wszystkich dawnych oficerów czy związanych z wojskiem ludzi można było rozpoznać w Warszawie. Roman chodził w takich bryczesach, butach z cholewami, zielona marynarka. Później zaczął się przebierać na cywila, w kapeluszu. Już później były dalsze wycieczki poza Warszawę, do Otwocka. Pamiętam, też kogoś tam sprzątnęli.

  • Czy były jakieś przygotowania do Powstania Warszawskiego?


Na pewno były. Czasem od naszych, tak zwanej zewnętrznej łączności, kurierów, odbierałam różne rzeczy i przekazywałam. To było na różnych punktach, na Jasnej, na Wroniej. Przenosiłam jeszcze pieniądze, marki, dolary. Jak się front zbliżał, to naszym ludziom widocznie były potrzebne pieniądze. Miałam kiedyś jeszcze taką przygodę, to było w zimie, mufki wtedy były modne. Między mufką a brzuchem miałam jakąś paczkę z dużymi pieniędzmi. Miałam się spotkać z koleżanką, która stała na przystanku na ulicy Miodowej. Jechałam Nowym Światem tramwajem na Krakowskie. Na Krakowskim Przedmieściu przed Świętą Anną Niemcy wywalają wszystkich, ja mam paczkę z pieniędzmi. Myślę sobie: „Wsadzę gdzieś pod jakieś siedzenie.” Wszystkich wywalają, kolbami walą po plecach. Jakiegoś chłopaka strasznie obrabiali, on miał plecak i nie mógł się wydostać z drzwi. Ale wzięłam to i miałam właśnie za tą mufką. Wszyscyśmy stanęli przy tramwaju. Myślę sobie: „Teraz, do widzenia, bo pewno będą strzelać.” Tymczasem ten zaczął wrzeszczeć Raus! Oczywiście przyczepił się do dwóch młodych chłopaków, a reszta Raus! Idę do tych schodów na Krakowskim Przedmieściu, to było mniej więcej w tym miejscu, gdzie teraz są schody ruchome. Przechodzę, a tu Niemcy jeden przy drugim, z rozpylaczami. Myślę sobie: „No to teraz jest koniec.” A oni się tylko usunęli i przeszłam z tą forsą. Koleżanka stała na przystanku z takimi oczami. Pamiętam tylko Jankę z tymi wielkimi oczami, tak ją zapamiętałam. Jak mnie zobaczyła, że idę, blada jak trup, to skierowała się do kościoła Kapucynów na Miodową. Tam żeśmy weszły obydwie. Ja położyłam tę paczkę, pomodliłyśmy się, żeśmy się szczęśliwie uratowały, bo przecież strzelaniny, to na co dzień wszystko było.

 

 

  • Czy pamięta pani powstanie w getcie warszawskim?


Pamiętam o tyle, że w naszym domu na dole mieszkał jakiś kuzyn Tuwima, inżynier. Bardzo sympatyczni ludzie, ona pochodziła z Belgii, katoliczka. Myśmy mieli z nimi towarzyski kontakt. Jak wybuchło powstanie w getcie, to on się przeniósł, ona za nim, mimo że chodziła do Ambasady Belgijskiej, żeby ją zatrzymali. Odwiedzałam ich tam czasem. Później to powstanie. To się słyszało, widziało, bo się tam chodziło, przejeżdżało się przecież przez to getto, a powstanie było ich końcówką kompletną.

  • Pani chodziła w odwiedziny do getta?


Tak, do nich, byłam tam.

  • Można było tam wchodzić?


Różnie to bywało. Tam żandarmami właściwie byli sami Żydzi. Oni przecież tych swoich ludzi też dobrze tłukli, dawali im do wiwatu, bo przecież chcieli się przypodobać Niemcom i egzystować. Pełno trupów leżało, dzieci takie straszne… Okropne… Tam przejeżdżał tramwaj, bo to Okopowa. Wywozili takie chude trupy na jednodyszlowych wózkach, przewozili na ten cmentarz żydowski. Jechało się, akurat była ta strefa. Roman mi mówił, że akowcy podobno podrzucili im jakąś część uzbrojenia, ale to wszystko bardzo szybko zostało tam opanowane. Tak jak wszędzie, w każdym ustroju i towarzystwie bywają tacy ludzie. Na przykład bardzo dobrze się powodziło niektórym, niektórzy za ciężkie pieniądze zostali wypuszczeni. Roman mi mówił: „Słuchaj, tam są w podziemiach knajpy, nie knajpy, wyłożone kradzionymi dywanami i tam się Niemcy bawią z Żydówkami.” Tak też bywało.



  • Przejdźmy do wybuchu Powstania Warszawskiego.


Wtedy byłam parę dni w Otwocku. Profesor Dobrowolska, też konspiratorka ze szpitala na Płockiej, miała budynek sanatorium w Otwocku, w którym gromadziła swoich znajomych – tam między innymi był Jaracz, profesor Sokołowski – na parę dni wzięła mnie na odżywienie. Nie wiem, czy to ciotka załatwiła. 26 lipca przyjeżdża Roman i mówi: „Masz się zwijać do Warszawy.” Oczywiście przyjechałam do Warszawy. Były już odprawy, już miałyśmy spotkania z moją komendantką Klarą. 1 sierpnia – odprawa na Wspólnej, z okien mieszkania koleżanki, u której była ta zbiórka, było widać kościół Świętej Barbary i Ogród Pomologiczny. Teraz już śladu nie ma ani popiołu. Czekałyśmy na naszą komendantkę Klarę dosyć długo, wyglądałyśmy oknem. Widziałam, że już lecą mężczyźni w paltach, oczywiście można było się domyślić, co mają pod paltami i wszyscy gdzieś pędzą, do swoich jednostek. My jesteśmy zdenerwowane, bo jeszcze Klary nie ma, zastanawiamy się, co się stało. Wpada o dwunastej i mówi: „Zaczynamy.” Oczywiście każda z nas już miała funkcje, które ona nam wyznaczyła. Powiedziała, żebyśmy zabrały suchy prowiant na trzy dni. Ja jeszcze dostałam zadanie, żeby zawiadomić kurierów, którzy wracali z terenu. Była taka zewnętrzna łączność, zachodnia albo wschodnia, to tak się dzieliło to. Dali mi adresy kilku punktów, na które wracali właśnie z terenu. Powiedziano mi, żebym tam zgłosiła, żeby oni do domu już nie wracali, tylko szli na swoje punkty wojskowe. Miałam kilka takich tych adresów, przeważnie w Śródmieściu, na Jasnej, gdzieś tam koło. Biegałam, już nie pamiętam gdzie, koło moich koleżanek, które były kelnerkami w takiej kawiarni. To mnie rozśmieszyło, bo jak ja wpadłam właśnie do nich po drodze, to mówię: „Słuchajcie, Powstanie! A wy mieszkacie na Czerniakowie, to musicie się zbierać i jechać na Czerniaków.” A Hala, która zawsze była jak ciepłe kluchy, do mnie mówi: „To co ja mam zrobić? Mam pójść do kuśnierza i odebrać futro?” Mówię: „Wiesz, to już naprawdę pytanie nie do mnie i rób co chcesz. Ja wam tylko mówię, że Powstanie dzisiaj o godzinie piątej.” I poleciałam do domu na Cichą. Na punkcie na Woli przy Karolkowej i Żelaznej, vis a vis Haberbuscha, tego od piwa, był punkt zborny. Poleciałam do domu na Cichą. Już oczywiście Powstanie, piąta godzina. Widziałam się jeszcze z Romanem. On nie wiedział, gdzie będzie. Zabrałam kawałek suchej kiełbasy, jakieś suchary. Wyprowadził mnie na Tamkę, w dół jechała jakaś pusta drynda. Wobec tego, bo przecież na Wolę to kawał drogi, tę dryndę żeśmy zatrzymali i dawaj, żeby jechać na Karolkową. Wsiadłam, żegnaliśmy się: „Do zobaczenia, Powstanie może trwać trzy godziny, trzy dni to góra.” Wobec tego wsiadłam i mówię: „Na Wolę.” Podciął konia, jedziemy do Krakowskiego, dojeżdżamy do Traugutta. Już strzały są na Placu przed bankiem, teraz Powstańców, dawniej Napoleona. Więc ten mówi: „Nie jadę, wracam.” I Świętokrzyską prujemy z powrotem do Nowego Światu. Dryndziarz mnie tam wywala i zostaję. Poszłam przejściem od Nowego Światu ulicą Górskiego, tam był taki placyk, patrzę, ryksze stoją. Więc ja w rykszę i mówię, że tam, na zbiórkę. Dojeżdżamy do Marszałkowskiej, jadą już wozy niemieckie z wrzeszczącymi ludźmi. Lata jakiś karabin maszynowy i pruje na okrągło. Więc my z rykszy żeśmy się jakoś schowali i przez Marszałkowską. Rykszarz do mnie mówi: „O, coś się stało tam na Żoliborzu.” Mówię: „Panie, pan mnie podwiezie tam i czym prędzej do domu, bo Powstanie się zaczyna.” On mnie rzeczywiście podwiózł gdzieś bliżej, już doszłam kawałek i tam już czekały moja komenda, i reszta łączniczek. Musiałyśmy się przedrzeć na Żytnią i Okopową przez Haberbuscha. Już były krzesła, dziury powydłubywane, można było przejść. Na przykład w piwnicach już były przebite dziury do następnych domów, można było piwnicami przechodzić. Właśnie tam miałam bazę. To była Komenda Główna. Z bazy my, łączniki, miałyśmy przekazane różne obowiązki. Zobaczyłam pierwszego Niemca leżącego w bramie, zabitego i okropnie mnie to zdenerwowało. Ale myślę sobie: „Coś za coś.” To było właśnie na Moniuszki.

Ze trzy czy cztery razy przedzierałam się tam pod ostrzałem. Potem dowiedzieliśmy się, że są gołębiarze, nie wiadomo skąd walą, że ktoś strzela z dachów. Tego trzeba było się bardzo bać i pamiętać o tym, żeby nie być na muszce. Później przedzierałam się z powrotem, tak było ze trzy razy. W każdym razie, dotarłam wreszcie na swój punkt. Było nas tam nas kilka łączniczek z naszą Klarą na czele, to było gdzieś na czwartym piętrze. Znowu miałyśmy czekać na łącznika. Zaczęło lać. Padał deszcz całą noc. Łącznik nie przyszedł.

  • Nie wiedziałyście co robić?


Nie wiedziałyśmy, gdzie się zgłosić. Na podwórzu już widać było, wszyscy z opaskami, już w furażerkach, już ruch był w tym podwórzu niesamowity. Myśmy się też po swojemu ubrały, też w te opaski. Wreszcie przyszedł łącznik, już tego nie pamiętam. Pamiętam tylko, że Klara nam powiedziała, że się przedzieramy na róg Żytniej i Okopowej, że tam jest Komenda Główna. Dostałyśmy jakiś przydział. Później jeszcze, w tym czasie od pierwszego do szóstego, chyba ze dwa razy biegałam do Centrum na Moniuszki. Miałam taki rozkaz. Tam dostałyśmy coś do jedzenia. W ogóle nie pamiętam cośmy jadły w czasie Powstania i czy się coś jadło, nie wiem. Już jak biegłam na Moniuszki, a to jest kawał drogi z Żytniej, między domami już widziałam Niemiec leży w jakiejś bramie i takie pojedyncze strzelaninki były. Żeśmy się dopiero dowiedziały, że to gołębiarze, że to Niemcy stoją gdzieś na dachach i strzelają do Powstańców. Tak że już później się człowiek bał. Z początku to gdzieś pyk, pyk, pyk i już. I w międzyczasie doleciałam. Miałam za zadanie dojścia na Moniuszki, to jest do Komendy Obszaru i tam spotkałam Romana. W ogóle żeśmy się strasznie ucieszyli oczywiście. I Mich był, „Kmita”, moja koleżanka Marysia Szlegierówna pseudonim „Basia”, która była tam w szpitalu polowym, „doktor Marta”, to była Danusia Staszewska – zginęła, i kilka osób znajomych tam spotkałam. Z powrotem musiałam na Żytnią się zgłosić. Pamiętam tylko jak na Marszałkowskiej leżały krzesła, fotele. Z kawiarni na Sienkiewicza wyrzucali krzesła. Pamiętam, na czworakach przeszłam od Ogrodu Saskiego oczywiście, ale tutaj też strzelali przecież od Alej Jerozolimskich. Jeszcze pamiętam jak stali na tej stronie Marszałkowskiej i mówi: „Pupę niżej, pupę niżej.” Jak już przeszłam pokiwałam im, i leciałam już z tymi swoimi.

Szóstego, jak już Niemcy zaczęli likwidować Wolę i robili tam straszną masakrę, nasi chłopcy strzelali z okien, to już żeśmy wiedzieli, że na Płockiej coś się dzieje z lekarzami, z pacjentami, ze wszystkimi. Przyszła wiadomość, że na Płockiej porozwalali chorych w szpitalu, że poginęli profesorowie lekarze, że kupa ludzi rozstrzelanych, w ogóle makabryczne jakieś wiadomości dochodziły.

Nasza komendantka zdecydowała, że przedzieramy się właśnie na Moniuszki. Też miałyśmy różne okropne przeżycia. Już był ostrzał z tamtej strony. Nasi chłopcy siedzieli w oknach, w których leżały wory z piachem i byli tym zabezpieczeni. Przyszła nasza komendantka Klara i mówi, że wycofujemy się na jakąś ulicę, chyba Żelazną. Przeskakiwałyśmy, a na Żelaznej – Niemcy. Poczta tam była, istnieje jeszcze ten budynek. Straszny ostrzał był z tej poczty naokoło. Już były przekopy, już były barykady, już ludzie zdążyli coś niecoś położyć, wyrzucić. Później decyzja wymarszu do Śródmieścia. Wszędzie z domu do domu w piwnicach już przekopane były przejścia. Tak że się szło dosłownie od ulicy do ulicy, ale przez domy, nie na zewnątrz tylko w środku. Kupa ludzi oczywiście, jedni psioczyli, jedni się bali, jedni płakali, okropne wrażenia i myśmy szły gęsiego przez te dziurki wykopane czy wybite przez ludność. Pamiętam, że doszłyśmy chyba do sądów, już nie tak szybko się, tylko się szło, szło i wreszcie doszłyśmy do Sądów i jakoś wieczorkiem na Leszno.

  • Spotkała pani kogoś z dowództwa w Komendzie Głównej, „Montera” czy „Bora” Komorowskiego?


Wiem, że był, bo jak zdobyli czołg, to była wielka uroczystość; wszyscy i płakali, i śmiali się, byli bardzo szczęśliwi. To było bardzo duże podwórze. Bezpośrednio nie widziałam go, ale wiem, że był tam, że przyjmował. Później Wola momentalnie padła. Wobec tego myśmy się wycofywały jeszcze chyba na Żelazną, gdzie był jakiś punkt. Już trzeba było opuścić Żelazną, to tam, gdzie myśmy się zatrzymały u młodych ludzi, pamiętam, dziecko się urodziło. Pełno pieluch wisiało. Oni stwierdzili, ze pójdą na Starówkę, a myśmy przedarły się podziemnymi przejściami, przeskakiwałyśmy przez ulice, ostrzał był straszny. Koło Hali Mirowskiej były okropne jatki, widocznie kogoś tam postrzelali, pozabijali ludzi. Beczki ze śledziami były tutaj wywalone... Makabra...Okropne. Szłyśmy dalej do sądów, to była już noc. Spać i niby możemy utrzymać tę bazę w sądach na Lesznie. Były duże sale. Weszłam do jakiegoś wyrka. Oczywiście nie było biurek, tylko było masę łóżek. Tam komuś weszłam do łóżka, a za chwilę alarm, bo Niemcy już są tuż, tuż. I trzeba było oczywiście zwijać manatki i wtedy przeszłyśmy na Moniuszki. Też w nocy. Pamiętam, spotkałam Romana. Pierwszego dnia jak, przy jednym z pierwszych przejść, to zobaczyłam Romana, który był w komendzie obszaru. Byłam z grypsami u generała Skroczyńskiego. Jak zobaczył, że jest nasza grupa, to mnie ulokował w szpitalu polowym w pokoju, w którym lekarze spali. Tam się gdzieś przytuliłam. Później stamtąd znowu się zaczęło wszystko. To było 6 sierpnia.

  • Tam pani spotkała narzeczonego?


Tak, Romana. Tam były różne wypady ich grupy. Była na przykład jakaś jatka na Placu Grzybowskim. „Koszta” w tym brała udział. Ja z kolei w pewnym sensie byłam podopieczną mojej komendantki Klary. Chodziłam z pocztą do „Montera”, który był w PKO. Tam spotkałam Franka Niepokólczyckiego. On był też w Kedywie i u nas na Cichej miał bazę. Mieszkał pod 5, a pod 1 myśmy mieszkali. U nas w domu spotykał się ze swoimi ludźmi z terenu.

Później nasza komendantka Klara dostała organizowanie przejścia podziemnego. Bardzo mi wstyd się przyznać, ale wlazłam do tego kanału i wyskoczyłam czym prędzej, powiedziałam, że nie. To był kanał na rogu Mazowieckiej i Świętokrzyskiej. Sprawdzałam, jest tam jakaś tablica upamiętniająca ten kanał. W każdym razie kilka mniejszych, drobniejszych dziewczyn, na przykład Zytka Syndyk, królowa kanałów (pisze nawet o niej Podlewski), Janka, Bronka, Maks. Nie wiem co się z nim stało. Kiedyś miał się przedzierać w kierunku Placu Narutowicza. Podobno wrócił przerażony, bo wyjście było zamurowane i musiał się przekręcić a nie mógł tego zrobić w tym kanale, jakiś czas szedł po prostu tyłem. Tam, gdzie były wejścia, gdzie Niemcy granaty wrzucali. Jakoś szczęśliwie w końcu dobrnął. Przychodzili wymazani, zmęczeni. Myśmy tam oczywiście robiły wszystko, przepierałyśmy w czym się dało, zmieniało się bieliznę, te dziewczyny jakoś się myły. One przechodziły z Mazowieckiej na Starówkę kanałem tam, gdzie jest właz na Placu Krasińskich. Przeprowadzały interesantów czy takich, którzy chcieli porozumieć się z komendą. Wtedy Klara skierowała mnie na róg Nowego Światu i Ordynackiej. Moim zadaniem było rozprowadzać rannych do szpitalików polowych. Jeden był na przedłużeniu Chmielnej w kierunku Wisły na Foksal. Później prowadziłam tych rannych na Złotą. Musiałam wyczekiwać, bo nie było tak często wychodzenia. A jeszcze moja komendantka musiała znaleźć ludzi, którzy pracowali przy kanałach, żeby zamknęli boczne kanały. Był burzowiec, kanał, który jest wysoki do dwóch metrów, pozostałe kanałki miały po dziewięćdziesiąt centymetrów. To przecież była makabra jak kanalarki chodziły. Ja tam raz wlazłam i miałam dosyć. Bo kij, dosyć gruby, latarka, oczywiście odpowiednie ubranie i człowiek skulony, a tym kijem tak jakby wiosłował, opierał się o boczne ściany, na kucki się szło. To makabra była w tej wodzie. Jak zrobili przejście do tego burzowca, żeby tam nie wjeżdżały boczne kanały, to już mogli przejść, na noszach przecież rannych przenosili, wynosili z tych włazów. Właśnie właz na Wareckiej był szeroki, można było jakoś ich wyciągnąć. A na rogu Nowego Światu i Ordynackiej był duży właz kanałowy i tam ja dyżurowałam. Ktokolwiek przyszedł, to od razu na Złotą, na Pirackiego, to jest przedłużenie Chmielnej do Wisły, gdzie były szpitale polowe. Tam przeprowadzałam tych bardzo zszokowanych, brudnych, śmierdzących okropnie ludzi. Pamiętam, jak taki chłopak siedział razem ze mną i mówi: „Słuchaj, co to się dzieje? W cywilu wychodzą z kanałów? Coś niedobrego – mówi – tylu ich wychodzi na noszach.” Ona jeszcze musiała załatwić sprawę z tymi kanalarzami, którzy pracowali, żeby przebili trasę i zamknęli boczne ujścia do głównego, dwumetrowego kanał, żeby tam nie dopływały nieczystości z bocznych. Oni musieli tę trasę jakoś wytypować, bo przecież można było zginąć w tym kanale zupełnie. Przychodzi taki chłopiec, mówi: „Słuchaj, jak oni wychodzą, to już puszczają Starówkę czy co? Moja siostra chora na cukrzycę i nie mogę dać insuliny.” Jeszcze dla mnie cukrzyca to nie była jakaś wielka choroba i te wszystkie i insuliny, więc tak słuchałam go. Ale ciągle się kogoś wydłubywało, wyciągało. Nasłuchiwaliśmy, tam smrodek taki okropny, ale: „Ocho! Chlapią, klapią, klapią, to znaczy, że idą.” A Niemcy nas wywąchali już na Krakowskim Przedmieściu i rzucali race zapalające. Myśmy byli zabezpieczeni płytami chodnikowymi na wysokości dwóch metrów. Tam właśnie później miałam dyżur, szłam, trochę się przespałam. Nawet nie wiem kiedy i co jadłam. Były jakieś rzeczy, które się jadło, jakaś stołówka, w której nawet grał znany pianista, zapomniałam jak się nazywał.


  • Jakie miała pani inne zadania?


Ciągle kursowałam, już później przekop był na drugą stronę Alej, to jeszcze kursowałam właśnie na tą Hożą. Nosiłam jakieś rozkazy czy wiadomości. Ten pierwszy rzut już się wykończył – Starówka. Później drugi rzut, już jeździli Niemcy po dachach i wrzucali te bomby prawie że do kominów. Gruba Berta na Moniuszki wpadła, niewybuch, niewypał. Moja siostra akurat szła tamtędy i widziała. To wyglądało tak jak kret ryje. Nie wybuchła. Jakby wybuchła to by już jej na świecie nie było. Później nasza Klara zdecydowała, że idziemy na Czerniaków i się wycofujemy, bo już była dezorientacja. Roman nie żył, bo zginął w budynku PAST-y.

  • Pani narzeczony brał udział w walkach o PAST-ę i tam został ranny?


Tak, ciężko, śmiertelnie ranny, bo dostał w pachwinę w tętnicę. Któregoś dnia, to było właśnie chyba trzeciego, kiedy mnie zasypało, już wiedziałam, że on nie żyje. Wróciłam z jakiegoś wyjścia służbowego, kiedy też rozprowadzałam grupę, przychodzę na Moniuszki, patrzę, stoją nosze całe zakrwawione. Widzę rotmistrza „Nowiny”, który brał udział w wojnie 1939 roku, był ciężko ranny i chodził o lasce, w kapeluszu, był taki charakterystyczny. „Nowina” siedzi na klatce schodowej i te nosze stoją takie zakrwawione. Mówię: „Co się stało?” A on: „Romana przynieśli.” Ja już struchlałam: „Ale co z Romanem?” „Jest w szpitalu w PKO.” Poleciałam tam. Okazuje się, że trzy piętra pod ziemią był szpital. Tym szpitalem zawiadywał profesor Zaorski, który prowadził tajne kursy dla medyków, ale pod przykrywką jakiegoś szkolenia dla sanitariuszy. On właśnie tam był. Romek leżał nieprzytomny, dostał w pachwinę, więc strasznie się wykrwawił. Kroplówki nie były takie jak w tej chwili, tylko taka butla litrowa, na końcu miała igłę i w ten sposób nawadniali go. Spotkałam tam swojego księdza Stefana Piotrowskiego z naszej szkoły, z naszego liceum, , który zdziwił się: „A co ty tu robisz?” Mówię: „Walczę, tak jak ksiądz.” Chodziłam do niego bo najpierw zawieźli go do szpitala na Moniuszki. Później lekarz, który notabene też ratował moją siostrę, powiedział mi, że go przenieśli do szpitala do PKO, teraz to jest poczta główna. Szpital był trzy piętra pod ziemią, tam go znalazłam. Ważnym kierownikiem, chirurgiem był profesor Zaorski. Przy mnie akurat go badał, to nie widziałam, żeby był zadowolony z tego stanu. On był nieprzytomny, ciągle sobie coś ściągał, był odwodniony, strasznie wykrwawiony. Byłam jeszcze ze dwa razy. Spotkałam księdza Piotrowskiego ze swojej szkoły, z liceum handlowego. Dał mu ostatnie namaszczenie. Przychodzę drugim razem, rozglądam się i nie widzę. Chłopak z vis a vis mówi: „Już go zabrali, bo on już nie żyje, to go już tu nie ma.” I poleciałam na Moniuszki i powiedziałam wszystkim chłopakom, że nie żyje. Mówiłam Michowi, że straszne rzeczy, że Roman jest chyba umierający, rzuciłam mu się na szyję, on mnie tak jakoś odepchnął i mówi: „My wszyscy zginiemy.” Później poleciałam znowu przez Jasną, jakiś fortepian leciał z góry, straszne rzeczy, ludzie wywalali duże palące się przedmioty. Znowu doszłam do PKO, a w PKO na parterze całe dowództwo się mieściło. Ja tam też chodziłam z jakimiś wiadomościami. Poszłam, patrzę, nie ma. Myślę sobie: „Widocznie nie na tej sali.” Jakiś chłopak miał przestrzeloną głowę i kulka mu przeleciała po czerepie i wyszła drugą stroną jakimś cudem nie uszkadzając mózgu zupełnie. On taki obwiązany leżał i mówi: „Zabrali go już, bo nie żyje.” Więc ja już byłam w ogóle zupełnie nieprzytomna. Mieli go zabrać na Moniuszki. Ja już wtedy zupełnie nie wiedziałam co robić, bo tutaj mieliśmy się wycofywać, tutaj wyjść. Miał być pogrzeb, mieli go pogrzebać. A myśmy już stamtąd odchodziły i ja nie byłam przy tym całym interesie, zresztą bardzo dobrze, bo jak tam rąbnęło i znowu wywaliło te ciała, to było okropne. To mi mówiła kuzynka, która tam niedaleko miała swoją bazę.



  • Czy pani oddawała w Powstaniu krew, żeby ratować swojego narzeczonego?


Nie. On był krwiodawcą, dał osiem litrów krwi przez swoje życie. Był studentem na Wyższej Szkole Handlu Zagranicznego we Lwowie. Na pewno jej nie skończył. Ale jednocześnie wojsko odsłużył w Stryju. Tam był pułk artylerii najcięższej. Tutaj skontaktował się ze swoim kolegą Michem, pseudonim „Kmita”, to jest właśnie ta postać z „Koszty”. Byli w jednej grupie.

  • Długo był pani narzeczonym?


Zatrzymał się u siostry, która mieszkała w tym samym domu, co my. Ona mieszkała na drugim piętrze, myśmy na czwartym. I tak się zaczęła znajomość. Opowiadał o piekarzu, u którego pracuje, że rozwozi ciastka, ale to już wszystko było naciągane. Ale widział, że u nas te gazetki są, że jest centrum dystrybucji. Ciotki były dromaderki, moja matka też, właśnie u Kamińskiego. Zresztą mam kartkę pisaną przez ciotkę do Kamińskiego, na której podpisane są te wszystkie dromaderki, nie wiem, dlaczego nie wysłana.

  • Wiem, że w czasie powstania była pani ranna. Jak to się stało ?


Tego dnia miałyśmy się wycofać na Czerniaków. Nasza Klara zebrała resztki tych łączniczek. I miałyśmy już się przedzierać tam na drugą stronę Alej, tymczasem właśnie na Placu Napoleona był okropny nalot, dosłownie samoloty jeździły nam prawie po głowie. I wobec tego weszłyśmy do kawiarenki na rogu Przeskok i Szpitalnej. To była ogromna kamienica, tam się chodziło często, bo tam był skład piśmienniczy Siudeckiego, cała młodzież tam chodziła i kupowała te materiały piśmienne. Zeszłyśmy na dół, do takiej suteryny, tam parę osób było, i żeby przeczekać ten huraganowy nalot. W pewnym momencie czuję, że jestem zawalona, że się ruszyć nie mogę. Nawet nie słyszałam żadnego huku, nic. Leżę na brzuchu, bo pamiętam, że na tyle jeszcze byłam widocznie przytomna, że czułam tutaj jakieś ciało musiało być, bo było ciepłe i takie widocznie skurcze mięśni były, a ręką byłam oparta chyba o podłogę, bo tak było gładziutko. Zaczęłam oczywiście po swojemu wołać, nawoływać, ale straszny ten piach, kurz, wszystko mnie zatykało i w ogóle przestałam już później, ani stękać, ani jęczeć. Łazili po nas później tam gdzieś wysoko, odkopywali, walili.

  • Miała pani świadomość tego, że pani tam leży?


Tak. Ale później straciłam świadomość, tylko pomyślałam sobie: „Boże, Roman nie żyje i zabiera mnie z sobą.” Po iluś tam godzinach, Jakiś oddział stał u Wedla, skrył się w bramie i oni zaczęli ratunek nam dawać. A jeszcze przed tym, byłam niespokojna, bo moja siostra została ranna. Siostra, która była w harcerstwie, miała przydział na Okęcie. Miał po nią przyjść łącznik. Tymczasem na Okęciu rzeź i on się nie przedarł do niej, ale była ciągle niespokojna, bo były ostrzeliwania już na wszystkie boki ze szpitala na Solcu, bo tam Niemcy stali. I ona wyjrzała i Niemiec strzelił do niej, więc była cała tragedia, padła na twarz, wszystko w oczy. Ja dowiedziałam się od jednego z kolegów „Koszty”, który miał rodzinę na Solcu i czasem się tam przedzierał. Przychodzi i mówi: „Słuchaj, widziałem Wisię całą zabandażowaną.” Mówię: „Ale w co dostała?” „W głowę.” Ja mówię: „Jak to?” Wobec tego, że ona była jego sympatią właśnie, bo wszyscy byli z tego rejonu Powiśla, mówi, że wobec tego przeprowadzi ją jakoś, do okulisty w szpitalu.” Doktor, chirurg Witalis się nazywał, skierował ją do profesora Sobańskiego, takiego słynnego okulisty. Ponieważ nie miał przyrządów, to jej na żywca z gałki ocznej wydłubywał odłamki. Jak przychodziła później, przyprowadzali ją na Moniuszki, to wyła dosłownie z bólu.

  • Ale nie straciła wzroku?


W tej chwili właśnie jedno oko nie widzi, ale wtedy poszła jeszcze do obozu, jeszcze jej Niemcy tam coś wydłubywali. W każdym razie profesor Sobański bardzo jej pomógł. On na Śliskiej był i tam trzeba było ją przeprowadzać. Ale dlaczego wróciłam tak daleko? Właśnie jak żeśmy wychodzili, to nie wiedziałam co się z nią w ogóle dzieje. Błam zrozpaczona, bo straciłam Romana, a o niej nic nie wiedziałam. Ona się przylepiła do „Koszty”, była w Koszcie i miała jako łącznik iść na Nowy Świat do szpitala, właśnie tam, gdzie byli nasi chłopcy. Niemcy odcięli Nowy Świat, całe Powiśle i ona została tam. Mieszkała z drugą ciotką na Solcu, ja mieszkałam z drugą. Później się dowiedziałam, że została zagarnięta została przez Niemców i wyprowadzona z ludnością cywilną. Nic o tym nie wiedziałam, byłam bardzo zrozpaczona.



  • Od chwili zranienia pani już przeszła w ręce cywilów?


Do szpitala polowego raczej, bo nie było innych szpitali, tylko polowe. Miałam temperaturę, chyba ze czterdzieści stopni, więc [koleżanka] starała się mnie ulokować w szpitalu. Ale jak wyszła po zboże i wróciła, to ja byłam cała czarna, bo rąbnął jakiś pocisk w przewód kominowy i wszystkie sadze wyskoczyły na zewnątrz. Później, właśnie w szpitalu na Hożej, jest tragedia, bo Berta wpadła na Hożą i zabiła cały personel właściwie, chyba trzech lekarzy poszło i pielęgniarki, bo Berta uderzyła w przewód windowy. Przychodził ksiądz z kościoła polskiego, który bardzo się nami opiekował i jakieś jedzenie przynosił. Później ten szpital był zbombardowany, więc nas przenieśli do szpitala na rogu Poznańskiej i Hożej. Tam była taka duża sala, pana Szelestowskiego. To była Szkoła Tańca. To pomieszczenie było prawie na vis a vis Kościoła Świętej Barbary. Zaczęły latać kukuruźniki. „O, już kaczka leci, brr, brr...Rosjanie.” Później ktoś mówi, że to zrzuty amerykańskie. To wszyscy wylecieli, rzeczywiście widać jak spadają pewne rzeczy, ale wszystko szło na niemiecką stronę. Nic do nas prawie nie dotarło, ani jedzenie, ani broń, ani nic. Znalazła mnie moja komendantka Klara, bo przecież żeśmy się rozstały przez te szpitale, różne punkty. Przychodziła już do mnie do szpitala na Hożej. Opodal, w innym szpitalu obok, była moja przyjaciółka jeszcze z Płocka – Róża Nowotnówna. Jej ojciec był takim słynnym chirurgiem w Zakopanem, doktor Nowotny. Ona nie wiedziała, że ja jestem prawie przez ścianę, bo tam był też jakiś duży szpital. Dopiero później żeśmy się zgadały po Powstaniu.

Klara mnie odnalazła. Później już Powstanie zaczęło wymierać. One mnie zabrały na kwaterę przy Alejach Ujazdowskich na Pięknej, chyba wtedy ta ulica nazywała się Piusa. Byłyśmy pod samym niemieckimi bazami na Ujazdowskich. Tam mnie obrabiały od góry do dołu, bo byłam zawszona, brudna. Zajęły się mną, odnowiły i umyły. Mówiło się o wyjściu z Warszawy, że Niemcy podpisali i nas za kombatantów uznali.

  • Wtedy właśnie wydawano wam legitymacje?


Wtedy. Jeszcze przeszłam jeden punkt na Noakowskiego, gdzie zebrała się już nasza wyższa komenda PWK. Tam była pani Hajkowiczowa, która podpisywała właśnie legitymacje. Miałam wypisane nazwisko i imię, pseudonim, w jakim zgrupowaniu.

  • Wtedy wychodziła pani z Warszawy?


Tak, ale najpierw mnie przenieśli z tego Piusa, przeprowadzili jeszcze na Noakowskiego. Już mogłam chodzić. Zbiórka była chyba 6 października przed Politechniką. Były różne grupy, masa ludzi. I myśmy tam też były. Raniutko zaczęło to wszystko ruszać w kierunku Filtrowej do Placu Narutowicza. Tam stali. Szłyśmy. Pamiętam, ja sobie takie dwa kasztany na pamiątkę wzięłam. Ledwo żeśmy lazły.

  • Musiałyście iść?


Na piechotę. A jeszcze mało z tym, na Placu Narutowicza był chwilowy postój i chodzili Ukraińcy, oczywiście w mundurach niemieckich i mówią: „Idą wąchać ziemię, idą wąchać ziemię.” Wprowadzili nas na Dworzec Zachodni i tam miała być jazda do obozów. Tymczasem Dworzec Zachodni myśmy przeszli. Później zrobili nam postój. Tam były ogródki działkowe, pamiętam, zaczęłam się dobierać do pomidorów. Pamiętam, szedł z nami jako cywil Franek Niepokólczycki i mówił, żeby nie jeść. On w naszym domu miał melinę. Przyjeżdżali do niego ludzie z zewnątrz. W każdym razie dalej nas gnali i wieczorem znaleźliśmy się w Ożarowie. Tam były hale w Fabryce Kabli. Już kupa ludzi była, bo myśmy przyszli wieczorem. Wszystko już pokotem leżało, bez słomy tylko tak, na zupełnie gołej ziemi. Miejsce, żeby można było się wysiusiać było w rogu. Tam wszystko szło między głowami, rękami. Przecież trzeba było się dostać tam, a tutaj ten leżał w lewo, a ten w prawo, a ten tu ręka, a tu noga, tu głowa. Zdejmowało się buty, żeby w buciorach na głowę nie wejść, tylko w skarpetkach czy boso. Nad ranem wygonili nas stamtąd na zewnątrz. Spotkałam trochę swoich koleżanek. Niemiec mówi: „Te, które chcą iść dobrowolnie do niewoli, to mają to, to i to. A te, które chcą iść jako ludność cywilna, to tam w innym miejscu mają się zebrać.”

  • Gdzie pani się zgłosiła?


Ponieważ ledwo lazłam, już bali się, że mnie wezmą na odstrzał, bo tam przecież od razu robili porządek z takim co nie idzie. Komendantka do mnie podeszła i mówi: „Słuchaj, mieli nas ładować na Dworcu Zachodnim, do tej pory jesteśmy w Ożarowie, nie wiadomo co z nami zrobią. Nie dasz rady, bo jesteś słaba. Zgłoś się do wyjazdu na teren Polski. W razie czego, jak się dostaniesz do Częstochowy, to jest tam pułkownik Jerzy Ciecierski. Właśnie on był w „Koszcie”. Tam masz się zgłosić do apteki.” Tam już Komenda Główna była. Zgłosiłam się. To była w ogóle tragedia. Zrywali z nas opaski, furażerki, deptali, w ogóle makabra. Później żałowałam, myślę sobie: „Trzeba było z nimi zostać, to już bym razem to przecierpiała.” Wsadzili nas w samochody i wywieźli do Pruszkowa. I tam z ludnością cywilną już. Też makabra, bo człowiek głodny, pić mu się chce. Podobno w Czerwonym Krzyżu pracowała moja znajoma Ewa Platerowa, ale ja jej nie widziałam tam. Dopytywałam tych sióstr, ale ona już skończyła, bo mieszkała w Komorowie, więc tam mogła sobie dojechać. W każdym razie nie złapałam żadnego kontaktu. Wsadzili nas w takie węglary. Oczywiście były naloty, różne historie. Dojechałyśmy do Jędrzejowa, ja i jeszcze parę moich koleżanek się zgłosiło. W Jędrzejowie w jakimś młynie, dostałyśmy zaświadczenia, czy zawiadomienia, która gdzie może jechać. Najdalej można do Skierniewic. Ja wybrałam Częstochowę, bo tam miałam kuzynów. Weszłyśmy do jakiegoś tam pociągu, siedzimy. Wchodzą Niemcy. A my wyglądamy jak z krzyża zdjęte, brudne przecież, chustki na głowach, bo już furażerek nie ma. Siadają na przeciwko. Ludzie pouciekali, a my siedzimy. Mówią Banditen Warschau, Banditen. Któraś mówi: „Może wyjdziemy stąd?” Mówię: „Siedzimy i koniec, trudno.” Dojechałyśmy jakoś do Częstochowy. W Częstochowie pustki na ulicach, niedziela była akurat. Myślę sobie: „Co się dzieje?” Jakiś pan, który za nami szedł, był dla mnie podejrzany. Później się okazało, że w pewnym sensie nam pomógł. Ja się pytam go: „Dlaczego takie pustki, nikogo w ogóle nie ma, żadnej duszy żywej?” A on mówi: „Proszę pani, bo dzisiaj w nocy wybierali na okopy wszystkich, więc reszta się pochowała oczywiście.” Doszłam do swoich kuzynów. Tam znowu się dowiaduję, że ich nie ma, bo poszli na spacer. Dla mnie to było to w ogóle wszystko razem niesamowite. Wrócili z tego spaceru, zobaczyli mnie, więc oczywiście umyłam się i do jakiegoś dziecięcego łóżeczka, bo wszystkie łóżka, tapczany były zajęte. Skręciłam się i już właściwie miałam zamiar się przespać. Niemcy wpadają, wywalają ich z całego mieszkania, bo tam ma być szpital dla Warszawiaków. Mój wuj dostawał czkawki, bzika. Był pianistą, pytał: „Co z moim fortepianem, a co z zegarem?” Ja mówię: „Wuju, ja nie mam nic, tak jak stoję i jestem szczęśliwa, że żyję.” Dostali jakieś mieszkanie po drugiej stronie u kogoś. To wszystko w tym czasie, kiedy ja już ledwo się trzymałam, a oni dopiero zaczynali przeżywać to wszystko, ten najazd Warszawiaków, kupa szpitali. Jeszcze nas brali do obierania kartofli dla Rusków. Jakąś tłustą zupę dostałam, kożuch tłuszczu pływał, za to, że niby obrałyśmy tam te kartofle, Później ucieczka, bo już Niemcy wychodzili, a Ruskie wchodzili. Jednym słowem w nocy ktoś przylatuje i mówi, że czołgi koło Jasnej Góry stoją. A Niemcy uciekali, dosłownie jak stali. Tam był szpital niedaleko właśnie, który zrobili z tego domu. W fartuchach białych tylko dosłownie, pchali się na piątego czy dziesiątego do samochodów i uciekali. Do rana tak było, a już nad ranem tamci byli koło Jasnej Góry. I później to się zaczęło.

  • Jak długo pani tam była? Kiedy pani wróciła do Warszawy?


Do Warszawy wróciłam dopiero w 1960 roku chyba. Nie mogłam się zameldować, bo wiadomo. Później poszłam do szkoły pielęgniarskiej, która się zorganizowała we Wrocławiu. W Częstochowie w szpitaliku zaczęłam pracować jako salowa. Tam wszystkie dziewczyny pracowały jako salowe. Koleżanka, która była pielęgniarką po szkole warszawskiej, namawiała nas: „Dostaniecie jeść, będziecie miały gdzie spać, dostaniecie umundurowanie, – bo już z Ameryki jakieś mundurki miały przyjść – bo tutaj nic nie zwojujecie.”

  • Namawiała, żeby wyjechać do Wrocławia?


Nie tylko. Do szkoły pielęgniarskiej. Ale Warszawa nie miała, bo była przecież zbombardowana. Więc ktoś tam się dowiedział, że jest we Wrocławiu, że wszystkie te przełożone, dyrektorki, cała szkoła pielęgniarska była we Wrocławiu. I tam pojechałam, bez egzaminu przyjęto mnie z otwartymi rękami. Tam dwa i pół roku miałyśmy. Musiałyśmy się wykazać jakimiś dokumentami, które ja od ciotek później brałam.



  • Czy dotknęły panią represje?


Miałyśmy miały różne awantury z tymi naszymi naczelnikami z wydziału zdrowia. Te, co z Warszawy, to były oczywiście najgorsze! A jak miałyśmy jakieś pretensje, bo chcieli wyrzucić naszą dyrektorkę, która była wicedyrektorką szkoły pielęgniarskiej w Warszawie, bo do niej się doczepili, że nie lubi ZMP. Myśmy się wściekały i po prostu ją broniłyśmy. I te, co broniły, to już były na widelcu. Jak zdałyśmy już egzaminy końcowe, to dostałyśmy nakaz pracy. Dostałam nakaz pracy do Kowar, w ośrodku dla chorych na gruźlicę. Nas z tej grupy kilkanaście tam pojechało.

  • Pojechała pani do Kowar? Pracowała pani w Kowarach?


Tak, bo przecież nie dostałabym dyplomu, po jakichś tam kilku latach. Tam znowu wyaresztowali taką młodzież, która też się tam zadekowała. Tam była przecież kopalnia uranu, gdzie warunki były straszne. Z tymi chorymi człowiek miał do czynienia pierwszy raz. Jeden mówi: „Ja mam pięć w polu widzenia”, a drugi: „A ja mam całe pole widzenia zaznaczone.” To myślę sobie: „Co to jest?” Okazuje się, że tak prątkują. A reszta miała dosłownie jak groch.

  • Uchroniła się pani od gruźlicy?


Przeszłam tam stan zapalny. W każdym razie później koleżanka moja przeszła do Karpacza i tam mnie jakimś cudem ściągnęła do siebie, ale już tu w Kowarach pracowałam ze cztery lata. Miałam dosyć tego.

  • Jak długo pani tam została?


W Karpaczu byłam w sanatorium przeciwgruźliczym dziecięcym, bo to była ta sama dyrekcja co w Kowarach, tylko dzieci były. Tam pracowałam chyba z dziesięć lat, albo i więcej. I tu: „Przyjedź do Warszawy, przyjedź do Warszawy, tyle masz znajomych.” Nie mogłam się zameldować. A jak zameldowali, to pracy nie mogłam dostać. Przecież dosłownie myślałam, że dostanę jakiegoś bzika. Ciotka mnie tam ściągnęła: „Przyjedź, bo jest wolna kuchenka, bo możesz zamieszkać.” Ale co dalej? Dozorca przychodził bez przerwy do ciotki, że tu mieszka ktoś nie zameldowany. Tak że człowiek był jak zgoniony pies. Wreszcie poszłam do instruktorki wojewódzkiej na Plac Bankowy i ona mówi: „Tak, mogłabym panią ulokować, ale nie ma pani meldunku warszawskiego.” Po jakimś czasie zameldowali mnie w Izabelinie. Izabelin to nie Warszawa, bo to jest Pruszków. Dostawałam świra kompletnego, bo nie wiedziałam co z sobą zrobić. I wreszcie jakimś cudem dostałam się do stacji krwiodawstwa na Nobla i zaczęłam tam pracować. Tam były znowu jakieś historie, bo ten były dyrektor wyjechał na jakieś tam wczasy za granicę, został. Tam znowu jakaś mieszanina została. Tak że urwałam się. Koleżankę spotkałam i poszłam do Czerwonego Krzyża, do zarządu głównego tutaj na Mokotowską. Jeździłyśmy jako instruktorki do szkół pielęgniarskich Czerwonego Krzyża. Były w Gdańsku, w Lublinie, później gdzieś jeszcze.

  • A kiedy się przestali czepiać?


Dowiedziałam, że nasza dozorczyni mieszka na Topiel. Chciałam dokument, żeby ona potwierdziła, że mieszkałam na Cichej. Jak mnie zobaczyła, to mówi: „Tylko nic nie mówcie, że mnie znacie i nie przyznawajcie się, żeście mieszkały na Cichej, bo was nie zameldują.” I dobra. Tak że miałam bardzo ciężko. Później była taka historia, że zaczęłam pracować w Funduszu Wczasów. Tam był dział lecznictwa. Były tam lecznicze wczasy, sanatoria i domy dwudziestoośmiodniowe. Jeździłam jako pielęgniarka. Tam było masę tych domów leczniczych. Jeździło się, Kudowy, Polanice. Miałam tam panią doktor, która należała do jakiejś demokratycznej platformy, nie wiem, jak to się nazywało.


  • Proszę powiedzieć, jak pani to teraz ocenia? Czy miała pani jakieś wątpliwości co do słuszności decyzji o wybuchu Powstania?


Tuż po Powstaniu, szczególnie w Częstochowie, bo to już było poza, spotykałam się z krytycznymi uwagami, po co tyle ludzie zginęło. Przypominam sobie nastrój tuż przed. To była bomba, wybuchłoby coś, co w ogóle nie miało rąk i nóg i nie byłoby zorganizowane, a tak, to przecież ta młodzież miała gdzie te swoje grupy. Rzeczywiście, nie było broni, nie było amunicji, to wyglądało wszystko inaczej, w zasadzie to była rzeź. Nie było to takie, jak człowiek by sobie wyobrażał. Walka pozycyjna, to już nie w tym wieku. Ale była ta obrona, bo duch w młodzieży i w starszych ludziach był wielki, że trzeba bronić, trzeba to wszystko, co się działo, jakoś zlikwidować.

  • Jednym słowem, mimo wszelkich poniesionych niebywałych spraw, bo strat w ludziach…


Straszne, bo najbliżsi poszli…

  • Mimo to, pani uważa, że Powstanie było konieczne?


Nie wyobrażam sobie, co by to mogło być. To jednak było w jakiś sposób zorganizowane. Przecież ta cała armia podziemna. Na całym świecie nie było takiej podziemnej armii. Tyle lat się przygotowywali i to trwało, więc to wszystko było zorganizowane.

  • Czyli wystarczyła potem iskra i musiało wybuchnąć?


Tak. Jak teraz widzę pierwszy moment otrzymania wiadomości: „Zaczynamy.”, to było wstrząsające. To był ten początek.

  • To się czuło? Było wiadomo, że to jest bardzo ważny moment?


Czuło się, że tego wszystkiego nie da się uniknąć.

Warszawa, 7 września 2006 roku
Rozmowę prowadziły Małgorzata Brama, Iwona Brandt
Hanna Dembowska Pseudonim: „Jola” Stopień: plutonowa Formacja: 5. kompania „Koszta”, KG AK Dzielnica: Wola, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter