Jadwiga Zofia Majewska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jadwiga Majewska, z domu Studniarska, drugie imię Zofia.

  • Jak wyglądało pani życie przed wojną?

Przed wojną to tak krótko, co pamiętam. [Pamiętam] tylko z trzydziestego dziewiątego roku, jak ojca zabierali do wojska, bo ojciec był ułanem. Bardzo rozpaczałam i szłam tak, że aż zaszłam za wszystkimi tymi końmi, ułanami, aż na Grochów i potem zbłądziłam. Mama bardzo się martwiła, gdzie je jestem, i policja mnie sprowadziła, bo powiedziałam, że tam Wola, cmentarz, jest dwudziesty drugi komisariat. To to pamiętam najbardziej, tę rozpacz. Te matki, te żony, te wszystkie, które płakały, i ja też tak szłam i tak płakałam, że tatuś odjeżdża i nas zostawia. Mama: „O mój Boże, co ja zrobię, czworo dzieci?”. Bo nas było cztery dziewczynki.

  • W którym pułku służył pani tata?

14. Pułk Ułanów Jazłowieckich. Pułk był w Garwolinie. Ale potem, nie wiem, jakoś wystąpił z wojska, bo miał jakieś sprawy miłosne podobno i musiał wyjść. Potem się z mamą ożenił. Bo się żona pułkownika w ojcu zakochała i musiał… Nie dał rady.

  • A czym pani tata zajmował się po odejściu z wojska?

U Gerlacha pracował, u Lilpopa właściwie, taka fabryka była na Woli, bo ojciec też był specjalistą od broni, a to była taka fabryka. To tak najwięcej pamiętam. I oczywiście jak już się zaczęło, to [były] straszne bombardowania, że nie sposób było ani nocy przespać, ani w dzień. Tak że nawet był głód, bo jak mama kartofle rano chciała ugotować, to do obiadu, do godziny piątej, nie było mowy, żeby w mieszkaniu być i skończyć te gotowanie, bo bez przerwy się uciekało albo do schronu, albo okopy już ludzie kopali naprzeciw bloku, tam jak Skierniewicka, mniej więcej.

  • A pani w którym miejscu dokładnie mieszkała na Woli?

Na Woli mieszkałam Płocka 5, w przejściu do Ludwiki, do Bema, tam taka Sadurka była. A w ogóle Skierniewicka to był Klawe. Przed wojną to był Klawe Leki, fabryka, chemiczna fabryka była, proszę pani. A później to już cały sztab był niemiecki. Już jak Niemcy weszli po tym bombardowaniu, po wszystkim, to już po tym cały sztab był niemiecki. Oficerowie nawet. Święta jak były, to te żony przyjeżdżały, bawili się. Nawet chyba Hitler w czterdziestym trzecim roku był, bo Wola była tak obstawiona, że nie było możliwości nawet firanką ruszyć, bo tak ten Wermacht, wojsko stało z automatami, tak że mam wrażenie, że tą defiladę, to wszystko, przyjmował. Bo to duży plac był, zajęli od Płockiej. Właściwie wejście mieli od Skierniewickiej. Ten szpital na Kasprzaka też zajmowali.

  • Czy w czasie okupacji miała pani bezpośredni kontakt z Niemcami. Z żołnierzami?

Nie, ja jako dziecko nie, bo ja od nich uciekałam, nienawidziłam ich za to bombardowanie, za to wszystko, że tyle ludzi rannych było. Nie, raczej nie, tylko że wiedziałam, że oni są tam i w ogóle tam nie wolno było chodzić. Druty były pod prądem i z automatami ci wartownicy chodzili. Tak że tam [były] takie działki od Płockiej do nich, do tych drutów, to jeszcze niektórzy mieli kartofelki, sobie sadzili, i utrzymywali się tam z takich warzyw. Ale tak to nie.

  • Poza Wolą, w Warszawie, czy tam miała pani jakiś kontakt z Niemcami?

Nie, ja się nie zadawałam.

  • Jak wyglądało pani życie w okupacyjnej Warszawie?

Jeszcze tak krótko przed wojną to ojciec dostał wymówienie, że czworo dzieci to za dużo, a to nowy blok, i to był Żyd Apel, pod 5B. Dał ojcu tam jakąś odprawę, że on nie chce czworo dzieci, tylko dwoje najwięcej. No i pies – myśmy takiego pięknego psa mieli, że on też [sobie] nie życzy. I na Gostyńska 41 żeśmy się przeprowadzili. Też ktoś tam odstępne wziął i my tam żeśmy mieszkali. I właśnie jak te pierwsze bomby ruszyły w trzydziestym dziewiątym roku, to nam tam całkiem się wszystko spaliło. I z powrotem żeśmy na Płocką wrócili, ponieważ ojciec miał kolegę, też ułana, Tomaszewskiego, który [potem] został rozstrzelany [w kościele] Świętego Wojciecha, tam od Sokołowskiej, z tyłu, wszystkich mężczyzn wybrali. To dzięki, że my żeśmy w innym budynku się znaleźli, ale tam byliśmy meldowani. Ponieważ ten Klimpfel, który był właścicielem tego domu, znał ojca i Tomaszewskiego, więc mówi: „Siostra ma następny dom, Płocka 5, jest cały deskami [obity] i okna, wszystko. Tam trzy pokoje tylko są do użytku. Jeżeli [chce], to niech się pan Feliks sprowadzi, bo ojciec tak miał na imię, to zawsze też zwróci uwagę, żeby nie rozebrali, bo już gospodyni nie zdążyła (bo już wojna wybuchła), żeby kończyć ten dom”. I myśmy się tam sprowadzili. To, owszem, było dobrze, spokojnie, ale ojciec się za dużo potem udzielał z akowcami, z tym wszystkim, tak że byliśmy bardzo narażeni, ale to nas tylko chroniło, że to jest cały dom deskami pozabijany i Niemcy jak [chcieli wejść] od ulicy, no to brama też, a od podwórka było wejście. Tak że rzadko nas tam odwiedzali. A potem była piekarnia dla akowców. To Niemcy jak poczuli, to przyszli, żeby tam górala dać i parę bułek świeżych…

  • Ale kto prowadził tę piekarnię?

Akowcy. Wszystko z organizacji, bo wiem, że młode dziewczyny przychodziły. Ja to tak podsłuchiwałam, bo taka byłam dziewczynka, miałam około dwunastu lat, to tam trochę też się interesowałam z koleżankami. Bo to okupacja, kto wróg, kto to… Wiem, że już piąta rano to już te dziewczyny przychodziły z koszykami, niby to tak po ulicach te bułki, ten chleb sprzedają, ale wszystko nosiły do organizacji. Taki pan Kozak był, to właśnie właściciel tej piekarni. Ojciec wynajął, żeby przyszli sobie piec. Taki porządny piec wybudowali, piekli i co rano odbierali. To Niemcy jak wyczuli, ci z Wermachtu, jak szli ulicą, patrol, to czasem powąchali i przyszli, „górala” do ręki dostali i tych obwarzanków takich pieczonych. To oni często i gęsto zaglądali. Ale później zlikwidowali już to pieczywo ze względu na to, że kiedyś na Dworcu Zachodnim odbili taki transport, proszę pani, z żywnością. Niemcy podstawili na bocznicy, a chłopaki już tam wiedzieli, ci akowcy, no i ojciec też brał w tym [udział]. Wszystko zabrali z tego wagonu i to wszystko zwalili do nas, do piwnicy. A potem się rozdawało tym, co rodzice zginęli na Pawiaku, a to ojciec, to matka, to tak po kawałku tej wieprzowiny. Taka połówka tego świniaka, to wiem, że tak rąbali na cztery części, że jedną czwartą i masło to było takie po dwadzieścia pięć kilo, to też tak na cztery. I to się czasem nosiło po takich mieszkaniach, tam gdzie adres, w workach, jako dzieci żeśmy nosili.

  • Czy pani też nosiła?

Tak, tak..

  • Ile takich wypraw było?

Dopóki ten transport się nie rozszedł. Potem już się nie dało, bo Niemcy zaczęli szukać, to ja z mamą żeśmy do ciotki na Górczewską uciekali, bo mama mówi: „Już jedną córkę straciłam, jeszcze jednej – mówi – nie chcę”. Bo żeśmy się bali spać, bo to i broń na stole i na tym wszystkim leżały granaty, to, tego, [no i] mamusia mówi: „Trudno, wy sobie róbcie, państwo, co chcecie, ale ja z dzieckiem uciekam do kuzynki”.

  • Czyli w domu u pani był skład broni, tak?

Tak, cały stół… To już tak krótko przed wybuchem, bo już potem to zaczęli z gazowni [brać] węgiel. Umawiali się, proszę pani, z wartownikami, co noc mieli, dawali im na wódkę. Wozili to koks, to węgiel, przeważnie koks z gazowni. Też ludzie przychodzili, [a gazownicy] dawali tam ten worek. Takie wózki były z takimi dyszlami, na czterech kółkach, takie miniaturki, jak to kiedyś na wsi mieli takie wozy, takie fajne, no to czasem takie dwa worki sobie kobiety przyszły, wzięły – to rozdawali gazownicy. Tak że to już się tak powiem pani… No, ja byłam za mała, to tylko mnie na wartę zawsze [stawiano] przed domem: „Jadwiga, [pilnuj]”. To ja sobie narysowałam klasę, udawałam, że w tą klasę gram, ale musiałam od Wolskiej, od Kasprzaka uważać, czy SS nie jedzie, szwaby czy nie jadą, właściwie to gestapo przeważnie, bo oni w tych skórach, tych płaszczach skórzanych (to najbardziej podły człowiek był, to z alei Szucha). Musiałam dać znak, jak [by się pojawili Niemcy] (kiedyś się nauczyłam gwizdać na palcach, ale teraz już nie te zęby), żeby mogli coś pochować czy bronić się. Zawsze broń na stole leżała. Wiem, że mama to ciągle: „Co ty z tego wszystkiego masz? – mówi – Narażasz dzieci i wszystko...”. – „A, dla ojczyzny”, bo zawsze ojciec kochał wojsko i konie – był tym ułanem, no i miał kolegów.

  • Czy wie pani, czym pani ojciec się zajmował w czasie okupacji?

Pracował…

  • Chodzi mi o działania konspiracyjne.

Proszę pani, wiem, że do AK musiał należeć, bo pełno kolegów i tego… Zawsze koledzy przychodzili pod bronią. Mało tego, taki Karol z hrabiego domu, Wolska 54 mieszkał, to wiem, że on najczęściej przychodził. I taki Łazarek, tak się nazywał, to jeszcze potem powiem, jak w Powstaniu żeśmy się spotkali i jak już nas Niemcy przyszli tego… To on najbardziej. To ja go kiedyś widziałam, że się zastanowiłam, że ma jedną rękę [wolną], a tą w gipsie. Szli ci z Wehrmachtu, [mieli] automaty, zaczęli strzelać, bo nie mieli już dowodów czy coś. W każdym bądź razie, ci coś tak zaopiekowali, że to tych dwóch mężczyzn idzie, i oni [wyjęli] broń i ci też wyjęli. To ja się tak zastanawiałam – on miał taką sztuczną z gipsu rękę na wierzchu, a normalnie pod spodem miał tę drugą. Ja jak to zobaczyłam, to uciekałam, bo się bałam. I on najwięcej do ojca przychodził. Jak tylko coś, to wiem, że ojciec zawsze do tego hrabiego domu, Wolska 54, już tam chodził. Co sobie tam rozmawiali, to [nie wiem], za mała byłam, a po drugie, gestapo jakby, nie daj Boże, zabrało... Ja tam byłam, jak siostrę trzeba było pochować, [byłam] w tych murach, tam w alei Szucha, żeby wydali [zaświadczenie], że z żadnej łapanki nie jest, w żadnej konspiracji nie brała udziału, ale kto się tam do tego przyznał. Te jęki ludzi, jak za nogi ciągnęli, to mama tylko do mnie: „Po coś ty ze mną przyszła? Dziecko, mówi, my już chyba stąd z tych murów, z tych piwnic, z alei Szucha, z tego gestapo, nie wyjdziemy”. Ja mówię: „Trudno, jak mamusia zginie, to i ja, ale ja mamusi nie zostawię”.

  • Ta historia, która pani opowiadała z ta ręką, to była w czasie okupacji, tak?

Tak to było w czasie okupacji.
  • Czy mogłaby pani powiedzieć, jakim sposobem pani siostra znalazła się na Szucha?

Moja siostra się nie znalazła na Szucha, tylko zachorowała… Była w konspiracji, bo już miała te szesnaście i pół roku, i jak Kutscherę mieli… Ona róg Pięknej i Szucha stała z koleżankami i [sprawdzała], o której on wyjeżdża, o której wraca, i dawali sobie cynk, a to beret poprawiła, a to buty, że jedzie, czy to, czy sio… Była taka straszna zima. Ona przemokła, bardzo się przeziębiła. Jak ona się przeziębiła, to mamusia z Płockiej, z tego szpitala gruźliczego, gdzie tam teraz jest na Płockiej, to był taki normalny, na ubezpieczalnię, i mama lekarza sprowadziła i on dał jej jakiś zastrzyk. A jak tak przy stole siedziałam, on jak tą ampułkę w popielniczkę włożył… Ja miałam laleczkę, co za okupacji takie smoczki były małe i można było założyć, i tak sobie mówię: „A to będę miała taką buteleczkę”. Wzięłam to. Jak on dał jej ten zastrzyk, to ona mówi: „Mamo, co on mi dał, ja umieram”. Mamusia mówi: „Dziecko, dał ci to lekarz, ze szpitala”. I mamusia po drugiego lekarza poszła. Przyszedł drugi lekarz, a ona już słaba była. „Mamo, ja umieram, mamo ja umieram”. On ja podniósł, tak popatrzał: „Proszę pani, ona jest otruta”. Mamusia mówi: „Jak to? Z Płockiej wezwałam lekarza”. – „A jaki?” – „No mniej więcej taki i taki”. – „To już on niejedną tak dziewczynę [wpędził] do grobu i młodego człowieka”. Ja mówię: „Proszę pana, panie doktorze, on to dał, bo ja ta buteleczkę zatrzymałam”. A tu się okazało, że to był fenol. I on ją zabił. I ona skończyła życie. Mama to strasznie przeżyła. I ja to samo, po dziś dzień nie mogę – jak pójdę na ten cmentarz, to nie mogę [przeżyć], że jak można było coś takiego, ale stało się. Trudno, mama zamarła, proszę pani, bardzo przeżyła za tę siostrę. Ja to nawet wczoraj aż płakałam, bo w lutym to urodziny i… To się właśnie tak stało. To był już czterdziesty czwarty rok.

  • Pani wspominała, że poszła na Szucha. Jaki to ma związek z pani siostrą?

To był taki związek, że trzeba było zaświadczenie z gestapo wziąć, że ona nie zginęła w żadnej łapance czy w jakieś zasadzce, czy w czymś. Gestapo musiało wydać akt śmierci, swój stempel, że można ją pochować. Dlatego żeśmy się z mamą znalazły na alei Szucha, żeby tam wziąć [zaświadczenie]. Ale zanim się człowiek do tego łobuza dostał… Ja jego twarz jeszcze do pory pamiętam. Taki troszkę jak Bruner. Jak Brunera oglądałam, to tak niby podobny, ale tamten jeszcze gorszy miał ten nos, taki, taką twarz bandyty miał ten gestapowiec. On jakiś oficer był, bo tam sobie rozmawiali i dopiero się tak przyjrzał mamie, się popytał, ale już widział, że ja i mama żeśmy się trzęsły z tych pisków, tych krzyków, jak oni przeprowadzali [śledztwa] na tych ludziach, jak oni piszczeli. Potem żeśmy wyszły, to za nogi ciągnęli taką młodą dziewczynę pokrwawioną, pomęczoną. To ja mówię: „Boże, żeby tylko wyjść stąd”. I mama mówi: „Po coś ty za mną przyszła, ja chyba stąd nie wyjdę”. Bo żeśmy nawet nie wiedziały, w którą stronę z tych nerw w ogóle do wyjścia. To było coś okropnego. Dostaliśmy już to zezwolenie, tydzień prawie była w domu, a że zimno było, nieopalany ten jeden pokój był, to mama chodziła i płakała nad tą trumną. I jeszcze co, siostra była w Niemczech, z łapanki…

  • Druga, tak?

Tak, najstarsza w Hanowerze była, proszę pani, to żeśmy czekali, że może ją puszczą na pogrzeb. Bo koleżanka jakoś tak z miesiąc [wcześniej] matka umarła, puścili ją. No i mamusia to samo… Ale ona nie wróciła, matka ją gdzieś wywiozła. Ona już nie wróciła do Niemiec. Potem jak myśmy wysłali, że siostra nie żyje, proszę pani, to już ten dyrektor nie dał. Mówi: „Jedna wyjechała do Warszawy i nie wróciła, to ty nie dostaniesz”. I siostra w ogóle nie brała tego tak poważnie, tylko liczyła na to, że mama już coś kombinuje, żeby ją wyrwać z tego obozu. Nie dostała, to już tydzień czasu po [śmierci] trzeba chować. To na Bema, ksiądz Podbielski taki był, najstarszy ksiądz na Woli, u Świętego Stanisława, mówi: „Trzeba już wreszcie chować, zima zimą, ona się nie psuje, ale przyjdzie tak, że...”. No i żeśmy ją pochowali. Jeszcze zrobione było zdjęcie: ja, mama, ojciec, jeszcze jedna siostra Hanka, przyjechała od babci tam z Otwocka. Jak się jej wysłało to zdjęcie, to ona włosy z głowy, bo one były tak dwie w domu, takie starsze siostry, a my dwie byłyśmy takie młode. One tak trochę na nas: „Jak pozmywasz, to cię puszczę na dwór”. Tak nami rządziły, jak rodzice musieli pojechać coś przywieźć, trochę żywności czy mąki, czy kaszy, czy coś (chociaż to pod karą śmierci, bo czasem i rozstrzelali, jak złapali ze szmuglem tak zwanym), to ona, Boże, strasznie rozpaczała, proszę pani... I miała zmiany, że o szóstej rano wracała i ten dyrektora synek, taki Hitlerjugend był, jeszcze z kolegą, jak one wyszły, to takie witki miał, a one gołe nogi, bo one w konserwowej fabryce bez przerwy wszystko myć. Tymi witkami po nogach ich cięły [te dzieciaki], to poprzecinali skórę, krew leciała i tego... i jeszcze brzydko mówiły: „Ty k… polska”, dosłownie, „Kuro polska i kuro polska”. Siostra tego nie wytrzymała. Jak się do niego rzuciła, jak go złapała, to mu mało uszów nie oberwała. I za siostrę, że się nie tego, że ją zamęczyli, i tego smarkacza, że tak ciężko pracują o suchym chlebie, skórce, tyle godzin w tej ciężkiej fabryce konserw, takie co na front robiły. To tak go potłukła, że ta koleżanka mówi: „Halina, uciekajmy – mówi – bo przecież to jest dyrektora syn. Ty wiesz, co cię czeka?”. – „Jak siostrę wykończyli, niech i mnie. Trudno, ja sobie nie pozwolę, żeby mnie taki smarkacz wymyślał i takie brudy”. Kiedyś tak nie było, dzisiaj na ulicy młodzież to się w ogóle nie liczy [ze słowami], ale kiedyś to coś takiego powiedzieć, to… Dziewczyny były skromne, dobrze wychowane. Ona mówi: „Halina, uciekamy”. Do tego lagru. Ale co, proszę pani, chłopaka pobili, poskarżył się, że to z tej fabryki wychodziły o szóstej rano. Zatrzymali jedną zmianę, drugą. I od razu poznał, mówi: „Ta”. Ona tak dostała [w obozie? – red.], że była już tak na beton rzucona, to tylko jej narzeczony (bo się tam w obozie zakochali w sobie, on lotnik był, szwagier, bo potem się pobrali) ją ratował i ta koleżanka, bo leżała… Taka kratka była, to tam czy buraka, czy coś z tej zupy, to tak kroiły cieniutko w paseczki, żeby jej przez tę kratę rzucić, żeby coś może zjadła, żeby ją przetrzymać, no i wodę lały, jak która miała długie włosy, to po włosie żeby jej tam kapnęło. Ale ona już mało co [jadła, piła], bo była mało przytomna, na tym betonie leżała strasznie pobita. Jedno ją uratowało, że Amerykanie ich wyzwolili. I zaraz do szpitala, do Polski już nie wróciła. Z mężem jeszcze wróciła do Anglii, bo on się musiał stawić, ale już wzięli ślub w Niemczech. Potem jeszcze jakiś czas byli, mieli dwoje dzieci, tak że Ala miała pięć lat, a ten drugi chłopaczek miał chyba osiem miesięcy, ale tata umarł. Był bardzo słaby i zaatakował go wyrostek. Operacja się udała, pacjent na serce nie wytrzymał, bo po obozie był słaby, nie wytrzymał narkozy, i ona została wdową.

  • Jak się nazywała ta siostra, która zmarła?

Władysława Studniarska.

  • Wie pani, jak nazywał się ten lekarz, który…

Nie. Właśnie wracam się, że poszli do tego szpitala, bo jak ojciec się dowiedział, to właśnie z tym, co tą rękę miał [jakby w gipsie], mówi: „Słuchaj, dobił mnie ten łobuz córkę. Chodź, jak będą wychodzić, tego…”. No i tam się pytali, bo mieszkał blisko tamten, to znał ten szpital. Leżeli tam też chorzy, leżeli ranni ludzie. Mówi: „My go załatwimy, chłopaki go załatwią”. On uciekł, proszę pani, bo jak zobaczył, że nie ma tej ampułki, że ją zostawił w [naszym] domu, tak się wyniósł i zaraz wybuchło Powstanie. Tak że jak oni weszli i chcieli na nim wyrok wykonać, jego już nie było. Pytają się tego dyrektora: „Co jest, co się stało?”. Mówi: „Wpadł, to tak zbierał wszystkie swoje papiery, teczki, to wszystko, jak się wyniósł, nie powiedział co i tego...”. Ale to był folksdojcz. Dopiero tak im powiedzieli. Tak że nie wiem, jak on się nazywał… A, już teraz to by ze sto lat miał może, bo to przecież i już ojciec nie żyje, i mama. Ojciec 1901 rok, mama 1903, to przecież starsi by byli, ponad sto lat. On też miał, tak ja wiem, na moją wyobraźnię, tak ze trzydzieści pięć lat mógł wówczas mieć.

  • Czy w czasie okupacji była pani świadkiem represji ze strony niemieckiej?

U… Bardzo, kochana. Pod oknem tak mniej więcej też kiedyś Wola obstawiona, Wermacht. Boże, u nas tak pod oknem jakby tak na wprost stało ze czterech z automatami, pod naszym domem. „Co to będzie?” Mama pojechała do Otwocka, żeby tam trochę kaszy i czegoś przywieźć, i ja tylko z ojcem zostałam. „Co to będzie?” Tak Wola obstawiona, że w ogóle ludzie pierzgali, dosłownie gdzie kto mógł po bramach. Albo łapanki, albo będą na miejscu rozstrzeliwać, bo jak jednego Niemca zabili, to dwudziestu pięciu rozstrzelali. Taki mieli status, żeby tak ludzi mordować. Samochody, tak zwane budy, jak to zaczęło zajeżdżać… „O, łapanka, pewno z domów będą wybierać”. Ojciec już się trząsł, no bo zawsze nigdy nie był spokojny w domu, bo zawsze i broń, i to, i sio, chociaż tam po luftach chowali. Ja mówię: „Wie tatuś co, tu pod parkanem taki jeden stoi i tak wygląda, podobny do Gawarta, co ma sklep pod trójką”. Ojciec mówi: „Gdzie?” Ja mówię: „Tylko tatuś, nie ruszaj nic firanki, bo dwóch stoi, w nasze okna patrzy, żeby z automatu…”. No w ogóle nie można było, żeby firanka się poruszyła. A oni już – taki parkan był – oni już zaczęli pod ten parkan po pięciu mężczyzn prowadzać i ten widocznie czy się chciał wysuwać, czy zobaczył, że taki dół jeszcze po wapnie był. Gospodyni nie zdążyła wykończyć tego domu, więc tym piachem to wapno zasypali, ale jeszcze gdzieś głęboko było. I on tak jakby chciał w ten dół się rzucić. No jakby on się rzucił, to wapno takie nie palone, to by sobie zrobił [krzywdę], ale może by się jakoś tak uratował. Nogi może by mu poparzyło, jakby wpadł tam w ten [dół]. Ale nie, tylko tak biedny, nie wiem, tak się kręcił tego. I proszę pani, patrzeć, piętnastu Niemców stanęło w poprzek, ich pięciu, ładnie równo, jeden do drugiego, żeby tego, i proszę pani, jak on krzyknął, żeby strzelać… Już zapomniałam, po niemiecku tak krzyknął, Jezu…

  • Nieważne.

Tak, proszę pani, i trach, trach, o Boże! A jak tak stałam, taka ścianka była jak u mnie, tak akurat, i tak miałam dobrą wizję, no to tak jak tamto drzewo, tam mniej więcej, na Woli, tak nam pod oknem rozstrzelali. O Boże! Ojciec mówi: „Gawart już jest rozstrzelany”. Tak podobny był ten człowiek, że myśmy [byli] święcie [przekonani, że to on]. Ja mówię: „Tato, to pewnie przyjdą i do naszego domu, ale od ulicy nie, to może tutaj. Wie tatuś, co ja zrobię? Ocet jest”. Niemcy bardzo się bali tyfusu, to ja poszłam na klatkę, octem zlałam schody, napisałam Krank i kartkę pinezką przypięłam, mieszkanie też zlałam i ojca położyłam do łóżka, też mu opaskę na czoło [położyłam], i mówię: „Tatuś leży”. I następnych, i następnych, tak że pięćdziesięciu rozstrzelali. Ja to mam w oczach, jak oni jeszcze drgali, a ten oficer jak on krzyczał… Jak on krzyczał? Feuer czy coś, że ognia czy coś w każdym bądź razie. Pal, coś takiego. Jak oni podskakiwali, jeszcze te nerwy czy coś, to jeszcze przychodził pistoletem, ich dobijał. I nic, cisza. Jak już odjechali, tych trupów na te wozy, proszę pani, ciężarowe te budy wrzucali, to aż te kości głowy osobno i do tego… Bo po trzy kule każdy dostawał, to przeważnie te czaszki się rozrywały i to wszystko leżało, to jeszcze brali mężczyzn z innego domu, żeby wszystko sprzątnąć, bo ludzie zaraz z kwiatami, ze świeczkami przychodzili palić na to miejsce. I proszę panią, oni powiedzieli, że jak przyjadą i będzie się jedna świeczka palić, „to was wszystkich z tych domów weźmiemy i was wszystkich to samo spotka”. Takie warty trzymali, żeby ludzie nie kładli, to gdzieś tam dalej po działkach stawiali, świeczki palili, żeby na tym miejscu nie było. Przyjechał taki samochód i ten oficer i to wszystko zobaczył i mówi: „To do trzech dni”. I jeszcze trzy dni wszyscy pilnowali, żeby tego, bo się bali, że z domów powybierają. To było coś okropnego, wie pani.
Potem leciałam na Bema do szkoły, przy Świętego Wojciecha znowu obstawili, ja już nie dałam rady do Bema. Na Syreny był taki sklep Zagoździńska, jakby cukiernię mieli, tak, to już tylko tam wpadłam, do tego sklepu. Sporo ludzi było, bo już też ustawiają naprzeciw kościoła pod takim murem, też dwudziestu pięciu rozstrzelali. To jeszcze wtedy szalik zdjęłam, bo tak czaszka leżała. „Mój Boże – mówię – ani matka, zabierają, ani grobu…” To tak wzięłam. Tak pod domem taki grobek zrobiłam, złożyłam. Zawsze na Wszystkich Świętych paliłam aż do Powstania.

  • Tam została czaszka człowieka i pani ją zakopała?

Tak, tak, zabrałam w taką apaszkę. Miałam szaliczek, to tak zgarnęłam, bo ludzie moczyli apaszki, szaliki w tej krwi, żeby na pamiątkę, żeby pochować to po prostu, ta polską krew, i żeby zapalić jakieś światełko w tym miejscu. Ja to tam nagietki sadziłam, taki ogródeczek zrobiłam, bo tam całą czaszkę…

  • Zostawili tak?

Zostawili, takie z mózgiem jeszcze… Siostra, ta Hanka, mówi: „Jak tyś się nie… O Jezu, ja bym tego nie mogła, bo bym zemdlała”. Ja mówię. „To jest nasz Polak, rozstrzelany, jaki młody człowiek, żebyś ty widziała. Ja to wzięłam, będę palić [świeczki]”. Ale później po Powstaniu, okopy pod domami, meble, nie meble, wszystko żeśmy pozdawali. Jak się wróciło, to już wszystko zepsute, zmokłe było, zniszczone. To takie moje najgorsze przeżycie.

  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania?

Róg Płockiej i Wolskiej. Akurat leciałam do Działdowskiej, bo mama mnie wysłała. Taki pan Szklarek wodę na syfony nabijał, kwasy takie różne, i mama była u niego rano i [on] mówi tak: „Pani Studniarska, jak przyjadą z drogi, będę miał – bo mamusia nie chciała drobnych brać – będę miał już te górale”. Bo tak wszyscy, że grubsze to łatwiej schować, bo to kupa takich papierów. I mama poszła, [on] mówi: „Niech pani przyjdzie albo [przyśle] Jadzię, ale żeby kartka była, żebym wiedział, że mogę dziecku dać”. A mama mówi: „Mojej Jadzi to pan wszystko może dać, bo to jest mądra dziewczynka”. Ja, akurat taki był Stefan Walendziak […] i z nim [chciałam iść], mówię: „Chodź, Stefan, zawsze mama da jakąś obrywkę, to se lody kupimy czy co, a jak nie, to trochę posiedzimy u Szklarka”. Bo on jak się tam dziesięć syfonów nabiło nogą, z gazem tę wodę, to dawał butelkę dobrego soku takiego, jakiegoś jabłkowego kwasu – jak to dzieciaki za okupacji, zawsze chciały. I jak żeśmy już doszli do tej Wolskiej, znaczy z Płockiej i w prawo skręcić (bo róg Działdowskiej on to miał) to strzelanina się zaczęła straszna. A Stefan mówi: „Ty, tu coś niebezpiecznie”. – „No nie wiem. Wiesz, tu jakiś poważny bałagan, może gdzieś paru Niemców rąbnęli, może będzie łapanka”. Taka strzelanina, że myśmy się przewrócili w takie kartofle, [które] tam rosły, taki ciąg. Po jednej stronie, od Wolskiej to po lewej, a od nas po prawej, działki ludzie mieli, to my w te kartofle i w te słoneczniki. No kochana, tak straszna strzelanina, bo to już Powstanie się zaczęło. On mówił, żeby o piątej do niego pójść, te pieniądze odebrać. Myśmy tak, nie wiem, ale chyba do ósmej wieczór, bo to sierpień, ładna pogoda była… Ale tak ósma, wpół do dziewiątej, mama już się z panią Walendziakową martwiły. Mówi: „Nie ma Jadwigi u pani?”. – „Nie, a Stefana nie ma u pani?” – „Nie”. Mówią „O mój Boże, może dzieciaków ze szkoły wzięli na jakąś rozróbę”. Mamusia mówi: „ O mój Boże, co się stało”. A my się ruszyć nie mogliśmy, bo tak dosłownie te słoneczniki nad głową nam ścinali. Ja mówię: „Stefan, leż, ja już nie idę po te pieniądze, tylko leż, żebyśmy się do domu dostali”. Później, jakby się taka lekka cisza zrobiła, jakby przerwa, to my tak na czworakach, na czworakach, już bliżej jeden dom, drugi. Do Odeonu, gdzie to nagranie, Płocka 13, Odeon – nagrywali płyty przed wojną – tam żeśmy się dostali. I [Stefan] mówi: „Czy damy radę na drugą stronę, żeby do Kowalskiego…”, bo właściciel był Kowalski. „Ja przez jezdnię taką łysą to się nie ruszę. W kartoflach to mogę się ruszać i do domu też dojdziemy, a to już będzie ostatnia chwila, bo ty pod siódemka, a ja pod piątką. Ty do swojego w bramę, a ja do swojego”. Tak było. Żeśmy po tych kartoflach, po tym, wrócili. Jak się już zaczęło tak już, kochana dzień i noc strzelanina, nie daj Chryste Panie. I nikt nic nie wiedział, co.
  • A pani tata poszedł do Powstania?

Ojciec, czy był? Chyba nie, ukrywał się ojciec. Wiem, że z piwnicy nie wychodził, ukrywał się, bo się bał.

  • A pani gdzie przebywała w czasie Powstania?

A ja z mamą w domu, w domu z mamusią, ale przeważnie też [schodziłyśmy] do schronu. Potem przebijali Płocka 3 i 5 takie przejścia w piwnicy, że jak się będzie ten dom walić, to będą ludzie przechodzić i odwrotnie. Ten nasz dom był bardzo mocny, bo gospodyni dostała zezwolenie budowy na czas wojenny, to już musiała stawiać takie betonowe stropy, to wszystko było [solidne], a tamten to był taki z drzewa, taki Żyd budował to tak, aby pobudować i komorne brać. W Powstanie jak tam bomba jedna wpadła, to wszystkie piętra do piwnicy poszły. A na nasz ile naspadało i do tej pory stoi jeszcze, taki mocny. Pokaleczony od kul już co niemiara, ale nie wiem nawet, czy jest otynkowany, czy jeszcze cegły czerwone są [widoczne], bo już [właścicielka] nie zdążyła, ale mocny dom… I myśmy tam przecież wrócili, to dzięki temu, że [był tak mocny], to my jeszcze ten kąt żeśmy mieli, bo tak to przecież jak się wróciło z Powstania, to nie wiadomo [gdzie]. Byliśmy przy gazowni, żeśmy nie wiedzieli, gdzie nasz dom stał, w ogóle nie można było trafić, jak już [wróciliśmy] z wysiedlenia.

  • Jak wyglądał taki dzień w piwnicy?

W piwnicy to przeważnie krzyk dzieci, lęk, płacz. Przeważnie mężczyźni wychodzili, troszkę mieli coś tam załatwiać, to te żony: „A, Franek, to zostań… A, Edek, to nie chodź... A co my z dziećmi…” Takie krzyki, piski to ja też uciekałam, bo już naprawdę miałam tego dosyć, tych krzyków, pisków. Zawsze się kolegów, koleżanek w następnym domu miało, to człowiek tam szedł, bo był potrzebny, bo to i ranni byli, trzeba było wody przynieść i te prześcieradła drzeć, kto tam co miał, i zawijać te rany, to wszystko. Jeszcze jedna babka rodziła na schodach – taką Krysię pani Tomaszewska rodziła akurat – to coś okropnego było. To tam człowiek przebywał, to mama: „Zobaczysz, że ty kiedy nie wrócisz do tego domu”. – „Mamo, tam jest Baśka, tam jest Leszek, Gienek, a to ten, a to tamten, to...”. Oni też mieli przebite siódemka z siódemką „B”, to tam tak jakoś weselej było. Ale do czasu 6 sierpnia. Proszę pani, Niemcy w bramę zapukali. Takiej pani Wacikowej mąż był w organizacji. I ostrzeliwał się, bo widocznie Niemcy już go tam dojrzeli, bo snajper to siedział [w kościele] Świętego Wojciecha na wieży, kto się nie ruszył, to on widział i strzelał, i strzelał. I ten się też ostrzeliwał, ale miał żonę, bo się przeniosła stąd, gdzie Odeon był. [Tam] mieszkała i przeniosła się do siostry, takiej pani Lilki, i u niej została z tym synkiem, takim Tadziem. I on wpadł do swojego domu, do żony, bo się widocznie dowiedział, że ta żona gdzieś tam jest czy mu tam powiedzieli, że żona poszła do siostry. On tam wpadł i musieli Niemcy z tej Skierniewickiej, z tego sztabu jeszcze zobaczyć, że tam jakiś tego, bo strzelanina była duża. On się tam trochę przebrał, trochę to… Ale za chwilę przyjechali pod dom, walą do bramy, żeby szybko otwierać. Mówią: „Tutaj ktoś do was wpadł. Kto to był?”. Tu jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Mówi: „Nikt nie wpadał…”. – „Jeżeli w piętnaście minut nie powiecie, kto tu wszedł, to wszyscy będziecie rozstrzelani”. No jak może Polak na Polaka, wola twoja Panie. Wszyscy twardo się nie przyznali. Proszę pani, przyjechali wybrali wszystkich mężczyzn i u Świętego Wojciecha rozstrzelali. To szczęście, bo mój ojciec też często gęsto się przechowywał z kolegami, to raz oni do nas przychodzili, to… Wtedy ojciec wrócił do domu, to ocalał, a tak wszystkich mężczyzn na Sokołowskiej za kościołem rozstrzelali. Jeszcze taki Bogdan Zamon, młody chłopak, dziewiętnaście lat, matka na parterze, to tak się spojrzał tylko w okno, głową pokręcił, bo pani Cegiełkowa na pierwszym piętrze mieszkała i miała takiego Bogdana ze szesnaście lat, ale tak wyglądał, że dziewiętnaście, i oni myśleli, że już dojrzały mężczyzna, i też go wzięli. Ona wyskoczyła, na kolanach błagała tych Niemców, że on jeszcze nie ma pełnoletniości, że ma tyle, i jakiś dowód pokazywała. Tak płakała, nie puszczała za skarby tego syna i tego Niemca za kolana całowała i jakoś ich to ruszyło, że tego Bogdana z nią do schodów [wypuścili]. A pani Zamonowa nie wyszła, tylko krzyczała tam w domu, płakała strasznie, że tego syna Bogdana zabrali, a on tak się spojrzał w okno, że tego, a matka nie wyszła i też zginął. Takiej Basi Zamonówny rodzony brat. Ojciec na Pawiaku zginął i on. Później pani Zamonowa mówiła, że przez nią ten syn właściwie zginął, bo miał rozkaz się stawić do Krakowa w czasie Powstania. Matka go nie puściła.

  • Do Krakowa?

Tak. Bo w Krakowie miało być takie samo powstanie i matka go nie puściła do tego Krakowa. On jej mówił: „Mamo, czy ty wiesz, że ja i po wojnie będę odpowiadać, jeśli przeżyję, że nie stawiłem się. To jest dezercja”. To zginął w czasie Powstanie – rozstrzelali go. Ona to miała na sumieniu. Z Powstania wrócili ona i dwie córki, ale jak bomby trzasnęły, to cały trzypiętrowy dom, do piwnicy wszystko było zawalone, w piwnicy kupa gruzów, i do Słupska chyba wyjechała.

  • Jak pani losy potoczyły się dalej?

Moje losy. Jak ich zabrali, ojciec się już wystraszył i mówi tak: „Władziu, tu już niewesoło, jak już przyszli pod siódemkę, wszystkich wybrali”. Tam ludzie widzieli, był wysoki dom róg Płockiej i Wolskiej, to widzieli, gdzie ta strzelanina. Było Przemienienie Pańskie 6 sierpnia, pod trójkę krzyk, pisk: „Wszyscy na ulicę!”, żeby wychodzić. Spod trójki biorą, u nas w piwnicy też dużo siedzi. Na ulicę wychodzą, ten tego woła, ten się boi, ten nie wychodzi. Ja już miałam tak tego wszystkiego dosyć i mówię: „Ja pod mur nie stanę”. I wyszłam od podwórka, tak do Ludwiki, mamusia za mną, mówi: „Co ty robisz?”. – „Mamo, niech mnie w locie zabiją, ale nie stanę pod mur. Ja idę. Tam na Ludwiki 1 moja koleżanka – Teresa Tyczkowska – mieszka. Jak się do niej dostanę i do Loni – mówię – to tam może jakoś przetrzymamy. Tam jest chyba osiem klatek, ponad półtora tysiąca ludzi mieszkało – mówię – tam się prędzej można uchować”. I mamusia: „Tak?”. I mamusia za mną w takim odstępie parę metrów. No i ojciec wyleciał z tej piwnicy: „Gdzie wy jesteście? Już wszyscy wyszli i tego…”. Ojciec już taki nerwowy był, bo już wiedział, że wszyscy koledzy tam rozstrzelani. A [mama] mówi: „Jadwiga nie chce”. Ja mówię: „Jak tatuś chce, niech idzie za nami, ale ja nie stanę pod murem”. I ojciec tak za nami, za nami, i doszliśmy do Ludwiki. Hitlerjugend nas załapało, do Bema, a z Bema już prowadzili na Dworzec Zachodni ludzi i nas w te szeregi. To jeszcze cud od Boga, że nas nie rozstrzelali.

  • W okresie Powstania to co się jadło?

Nie było nawet wiele czasu na jedzenie. Jak był kawałek suchego chleba, to nie sposób było jeść. Człowiek w ogóle z tego schronu nie wychodził. Ja to uciekałam na działkę w te kartofle. Od Ludwiki nauczyciele mieli działki. To człowiek [biegł] w te działki – a to marchewkę wyrwał, a to jakiegoś pomidorka się zjadło. To już taka bezpańskość była. Tam nie było czasu nawet na ugotowanie, na nic.

  • Jak było z wodą?

Wodą? To były takie krany, hydranty miejscami. U nas na Płockiej był taki, takie dla straży, jak w razie oni się dostawali. Ludzie jakoś się ratowali, wiaderkami się nosiło przeważnie, żeby dzieci miały.
Najważniejszy moment, jak nas wpakowali w ten tłum ludzi, bo już pędzili na Dworzec Zachodni do obozu, do wagonów. Na Dworcu Zachodnim po tych peronach tysiące ludzi – Boże, strach! Miejsce jeden przy drugim jak w beczce śledzi i na te świńskie wagony się czekało, że już podjeżdżali i zaczęli tych ludzi ładować. Dziewczynki po czternaście lat, ja urosłam i też wyglądałam na czternaście lat. Niemcy zaczęli sortować blondynki osobno, to ja się tam chowałam i przykucałam, żeby [wydawać się] mniejsza, aby mnie nie zobaczyli. Bo jak ja od mamusi? Jeszcze od ojca to od ojca, ale z mamusią to byłam pupilek mamy, ostatnia, najmłodsza. Ja tak przykucam, aby być jak mniejszą. Mamusia mówi: „Tak, tak zniżaj się – mówi – to może chociaż razem do tego wagonu [wejdziemy]”, bo już podjeżdżały wagony towarowe. Ładowali, ile tam się dało, ludzie się dusili i krzyk. Ktoś mnie w ramię… O rany, a mnie się zrobiło gorąco, że już mnie przyuważył ktoś i chce mnie do tych dziewczynek wziąć. On mi daje – Niemiec w mundurze niemieckim – daje mi dwa pomidory i ćwiartkę chleba i mówi do mnie: „Ty chowaj sobie, bo będziesz daleko jechać”. Takim akcentem. Ta mowa wydawała mi się znajoma, a to się okazało, że to był Ślązak, ale w niemieckim wojsku. I mówi: „Ty taka podobna do mojej córki”. Ja mówię: „Mamo, to może jakiś dobry człowiek, niech mamusia z nim porozmawia, może nas tu stąd wypuści tak niedaleko do domu z dworca”. To przecież ile razy człowiek po mamę leciał, jakieś paczki, jak przyjechała, jak Niemcy jeszcze nie okradli. On mówi: „Ale to będzie dwa litra kosztować”. A mamusia mówi: „Ja już nie mam pieniędzy”. Bo nam odebrali, te smarkacze obrewidowali. Mama podzieliła pieniążki, że w razie jak nas rozłączą, żeby każdy przy sobie miał, aby mógł kupić kawałek chleba. Mnie mama w pewnym miejscu do majtek w kroku, w chustce tych „górali” rulonik przyczepiła. Jak oni mnie rewidowali, to nie widzieli, że mi między nogami wisi ten tobołek z pieniędzmi. Mówię: „Mamo, ja mam, tak się starałam, że jakoś się udało”. Mama powiedziała: „Kucnij i wyjmij, oni chcą na wódkę”. Ja nie wiem ile pieniędzy wyjęłam, czy cztery, czy ile tam tych „górali”, zwinęłam w rulonik. On się wykręcił, rękę tak do tyłu i wziął. Powiedział, że jak przyjedzie parowóz, to żeby wsiadać do wagonu zaraz za parowozem. Czterech lekarzy z Płockiej, rękoma byli związani jeden do drugiego… Wszystkich rozstrzelali – róg Górczewskiej ze szpitala, chorych, nie chorych, lekarzy, zakonnice wszystkich. Potężny taki rów wykopali, wszystkich tam zabili. Po wojnie na Woli wszystkie trupy wyjmowali, te ciała ludzkie. „Nas zostawili czterech – mówi – żeby do obozu w razie jakiejś epidemii czterech było lekarzy. Niech pani i od nas coś da. Kolegom już tam wszystko zabrali, a mnie w tej kieszonce… Miał, jak skończył medycynę, rodzice złotą papierośniczkę dali, z dedykacją, mówi: „I ja dam za kolegów, żebyśmy też z państwem się mogli…” – „Ja nie wiem – mówię – kazali w ten… ale gdzie i co, ale ważne”. I pani Łazarkowa, Wolska 54, z dzieckiem ośmiomiesięcznym na ręku, mówi: „ Ratujcie i mnie, panie Studniarski. Józiek nie żyje, mama nie żyje, ojciec nie żyje, mój syn siedemnastoletni nie żyje”. Ten mały zaczął płakać. Wermacht, jak prowadził ludzi na dworzec Wolską, złapał ją za rękę, bo jak z karabinów już siekali tych ludzi, to ten mały strasznie zaczął krzyczeć. A ten, co pilnował ludzi, jak pędzili ich już na Dworzec Zachodni, podszedł i ją [wciągnął] za rękaw do tego tłumu. Podszedł oficer i mówi: „Ty masz swoje zadanie, to pilnuj, a ja mam swoje”. A on mu odpowiedział: „Chcesz być bohaterem, to jedź pod Stalingrad, a nie zabijaj matki z dzieckiem”. No i jakoś ucichło i ona też się znalazła na tym dworcu i do nas mówi: „Ja nic nie mam, tylko to dziecko na ręku w kaftaniczku, pupa goła”. No ale ocalała i z nami [poszła], a Józiek nie, a to ojca kolega z organizacji. Podjechali, wszystkich rozstrzelali z „hrabiego domu”, róg Płockiej i Wolskiej. Tam jest ten kawałek muru, [miejsce] jest uczczone. A oni tak, węgla mniej wzięli, dopiero nas w tą węglarkę [załadowali], mnie, mamę, ojca, ją z tym dzieckiem i czterech lekarzy. Trzeba było im te sznurki rozpętać, bo się we czterech nie zmieścili w otwór tej węglarki, i tak żeśmy zakręcili. Niemcy już zaczęli [hałasować], tymi buciorami [tłuc]. Oni zaczęli wódką [częstować], popili ich, oni poszli dalej, że ci będą tu pilnować, to Ślązacy, ale w niemieckich mundurach. Dusił się człowiek, bo tak być zamkniętym, brud niesamowity, bo to węglarka, a najgorzej to dziecko płakało, bo pić mu się chciało, a tu ani wody, ani nic. Ja palce śliniłam i do buzi jako smoczka dawałam, żeby mu zamknąć tą buzię, żeby Niemcy nie usłyszeli. Ile żeśmy jechali, to nie mam pojęcia, bo każda minuta to się zdawała na kilka godzin. Duszno, powietrza było. Później rozkręcanie, wąskie te okienka były, i oni nas wypychali: „Hop ciula, hop ciula”. [Tam] takie pole było z jakimś zbożem, jęczmień, później żeśmy siedzieli w tym. Ja mówię: „Dobrze, że to jęczmień, bo tych parę ziaren człowiek zje z głodu”. Bo przecież nie było co jeść, ja się dławiłam ostem, pożal się Boże. Pościągaliśmy się wszyscy i w tym jęczmieniu żeśmy tak leżeli, bo nie można było [wyjść], bo to była szosa główna i strasznie dużo czołgów jechało, Niemców z tymi karabinami maszynowymi, z tym wszystkim, i „Heili heilo heila” śpiewali na Warszawę. Bo to już takie było Powstanie, że ci Niemcy z tej strony, a ruskie ich trochę wykiwali, od Grójca ich zaszli. [Niemcy] ściągnęli cały sztab tu, na Zamek Królewski, z tamtej strony, a oni ładnie od Grójca potem obeszli i przez to ruscy tą Warszawę jakoś wcześniej zdobyli, ale niestety już po takim strasznym zniszczeniu, trochę za późno.

  • Jak długo siedzieliście państwo w tym jęczmieniu?

O, kochana, to było do godziny jakiejś (już [był] mrok) drugiej, trzeciej w nocy. Już Niemcy się bali, bo las był po tamtej stronie. Myśmy się chcieli koniecznie do tego lasu dostać, bo zawsze w lesie jest już jakaś osłona, żeby się poruszać czy coś. [Niemcy] się bali, że z lasu mogą partyzanci wyjść i coś im zrobić. W dzień to nie, czołg za czołgiem i te karabiny maszynowe, lornetki i wszystko na Warszawę, „Warschau, Warschau” i śpiewali „Heili heilo heila” i cieszyli się, że coś okropnego. No i gdzieś koło trzeciej w nocy, [może] druga, już taki mrok, cisza, to żeśmy pojedynczo czołgali się, [szliśmy] na kolanach, żeby się tylko na druga stronę dostać. I żeśmy się dostaliśmy pod ten lasek. Ten lasek to był może takiej szerokości jak ten dom, chyba raczej od śniegu więcej [???], bo myśmy myśleliśmy, że to jakiś potężny las. A gdzie żeśmy byli, to też nie wiedzieliśmy, gdzie oni nas wyrzucili. Ja przeszliśmy, ojciec mówi: „Jej, tutaj jakieś gospodarstwa są, no to – mówi – już trochę wody [może dostaniemy], napić się…”. Stodoła taka była, to my od tyłu wyłamaliśmy deski, żeby na to siano czy zboże tam już było, bo to już sierpień, to i zboże było, żeby odpocząć trochę, wyciągnąć się.
Rano, ktoś otwiera tą stodołę, my nie wiemy co, taka starsza pani w fartuchu i woła: „Cip, cip, cip”, kurom ziarna rzucała. „Ty, Jadzia, idź, bo ty dziewczynka, a my tak weszliśmy do tej stodoły, to się boimy, i zapytaj się, może [dostaniemy] troszkę wody czy coś”. Ja mówię: „Proszę pani, myśmy z transportu uciekli, może trochę wody, bo tu pani z małym dzieckiem”. – „A co, wy może z Warszawy?” – „Tak, tu nas parę osób i paru lekarzy jest”. Ona mówi: „Ludzie, uciekajcie. Moja córka wyszła za folksdojcza. Ten bandyta jak by was tu zobaczył, to by was wszystkich rozstrzelał”. O matko jedyna, my znowu tą dziurą [wychodzimy], żeby gdzieś uciekać Ojciec się zapytał, gdzie jesteśmy, jaka to miejscowość. Jak byście prosto poszli przez za ten las, to na Gołków. Ojciec mówi: „Gołków? To przecież ja kolegę jeszcze z wojska miałem. Stasiek Fijałkowski mieszkał”. Wszyscy się porozchodzili, każdy w inną stronę, bo wszyscy razem przecież nie pójdziemy. I ci lekarze, i ta pani: „Ja właściwie nie wiem, gdzie z tym dzieckiem iść, ale może do jakiegoś bauera coś robić, to i dziecko przeżyje”. Rozeszliśmy się każdy w swoją stronę, my w trójkę, mama, ja i ojciec.
Wchodzimy na podwórko, ojciec dopytał się że tu Stasiek Fijałkowski mieszka. Oni siedzieli, bób czyścili ze strąków sobie. Tak się spojrzał, ojciec: „Cześć Stasiek”. A on udał, że nas nie zna. Jeszcze z boku stał taki młody, nie wiedziałam, a później się okazało, [że to] jego brat. I on mówi: „Co, pana Feliksa nie poznałeś, Stasiek?”. – „Nie – mówi – ludzie się zmieniają, ja nie znam”. W ogóle się wyparł, bo było takie coś, że jak warszawiaka przechowasz, zatrzymasz, to było jak za Żydów, pod karą śmierci. Miał ładną gospodarkę, to się bał. Ojciec mówi: „Stasiek, żebym miał tę szablę, chociaż zachowałem, nie wiem, czy przetrzyma Powstanie, czy Niemcy znajdą, czy nie znajdą, to bym ci własną głowę uciął tą szablą. Cośmy razem walczyli i z księdzem Skorupką, z wszystkim, a ty teraz mnie…”. – „ No wiesz, ja też mam dwoje dzieci i żona, i żony siostra z Warszawy nie wróciła na Powstanie, to się boimy”. A ten brat mówi: „Wiesz co, jesteś moim bratem, ale ja się za ciebie wstydzę. Przyjdźcie państwo do mnie, wyrwijcie z tyłu stodoły ze dwie, trzy sztachety, żebyście się jakoś [dostali]. Ja nic nie wiem. Jak w razie czegoś, to żeście weszli, a ja [niby] nic nie wiem. W razie czegoś, to żeście weszli, a ja nic nie wiem. Przyniosę mleka…”. No to już człowiek coś się napił, odpoczął. Ojciec wyszedł do Gołkowa, żeby kawałek chleba [kupić], może coś, i Niemcy ojca złapali. Kenkartę miał, to go zabrali na okopy. Myśmy z mamą zostały.

  • U tego pana Stanisława mieszkałyście?

U Józefa jego brata, ale krótko, bo dużo folksdojczy tam było. Gołków, Bobrowiec – było bardzo dużo folksdojczy. Józiek miał zaufanie do jakiejś Polki, która wyszła za folksdojcza, który poddaństwo przyjął niemieckie. Ona miała jeszcze troszeczkę serca, żeby mnie i mamę wziąć do roboty. Oni majątki mieli, kradli zresztą i z tej Warszawy, wszystko, co się dało, wyprowadzali. Która tylko z Niemcem żyła, to całą Warszawę okradali, że coś okropnego. Wszystko sobie przywozili, futra, nie futra, przecież człowiek widział. Ona mnie i mamę wzięła, mama w oborze, a ja podłogi szorowałam, to czasem śmietany trochę dała, a to kartofla. Zresztą kradłam z tego parnika. Jak świniom wystawiali, to zawsze poszłam, parę kartofli ukradłam. Poparzyłam, bo gorące, całą skórę, ale trzeba było coś jeść, ratować się jakoś. Byłyśmy tam aż do wyzwolenia. Z tym że ojciec na pierwszej linii frontu był, jeszcze tam jednego warszawiaka też złapali, nie pamiętam, jak on się nazywał, i ojciec wrócił. Wrócił, ale już w tym domu, gdzie byłyśmy, to nie [był], tylko w lesie. Już tam z chłopakami się dogadał, z różnymi partyzantami. W każdym razie miał do kogoś zaufanie, tylko czasem się pokazał, że żyje, że jest. Jak zdobył kawałek chleba, to mnie i mamusi podrzucił, ale bał się, bo tam za dużo folksdojczy.
  • A po wyzwoleniu?

Ostatnia noc, jak ojciec przyszedł, to już nie mógł, bo zrobiła się taka strzelanina z katiuszy. My z tego domu, wszyscy ci folksdojcze, nie folksdojcze, żeśmy w takiej… o taka przerwa jak między tym budynkiem a tym, to żeśmy [zebrali] słomę i leżeli i tylko patrzyli, że może [ostrzał] nas nie ruszy. Te katiusze to [strzelały] strasznie wysoko, ale jakie to ognie, jak się wszystko paliło, te dachy słomiane, to wszystko – to coś okropnego. Ja mówię: „Mamo, to już chyba jest koniec z tymi gestapowcami. Ja lecę do Gołkowa – ucichło tak rano – żeby chleba chociaż kupić”. Ja tam zajeżdżam do tego Gołkowa… Nigdy w życiu tego nie zapomnę. Stoi czołg. Ja zgłupiałam, [zastanawiałam się], czy to jeszcze niemiecki, ale patrzę, na tym czołgu takie młode chłopaki, osiemnaście, dziewiętnaście lat. Jak zobaczyłam czapkę rogatywkę i tego orła, to tak zaczęłam płakać… I ci żołnierze: „Dziewczynko, czego ty tak płaczesz?”. – „Płaczę z tego, że przetrzymałam tych szwabów i tego polskiego orła zobaczyłam”.
Chociaż dostałam za tego orła, bo jak szykowało się Powstanie, to ci starsi często wieczorem przed dom wychodzili i opowiadali: „A to Ameryka nam pomoże, a to może Chiny, może Japonia”. Starsi dyskusje prowadzili. Radia na kryształki mieli, słuchali – radia też nie można było mieć pod karą śmierci, ale ludzie mieli. Ojca kolega, jak dom się zwalił, to i piec, kafle spadły, a on radio w piecu trzymał, dostać się do niego nie mógł. „Bronek, idź, tam twoje radio, posłuchaj”. A co ty myślisz, bym kulkę w łeb dostał, jak by się dowiedzieli, a teraz wisi i nie mogę korzystać”. Tak sobie dyskusje prowadzili. To ja do swoich chłopaków, do dzieciaków, słoneczniki od kul pościnane, te tarcze, tylko te kije, uwiązałam biało-czerwonej wstążki (z czegoś ucięłam, tylko aby biało-czerwone) i od Wolskiej [śpiewałam]: „Jeszcze Polska nie zginęła”. [Przed Powstaniem, w trakcie? – red.] Za mną z dziesięć dzieciaków w marszu szło. Ja na froncie z „Jeszcze Polska nie zginęła”. A był ten Finke pod siódemką, folksdojcz, szedł. Jak mnie w twarz trzepnął, to się juchą zalałam (tak kiedyś mówili, nie krew, tylko jucha). Ktoś doniósł do ojca. Ojciec: „Dziecko, coś ty najlepszego narobiła, to folksdojcz jest. My już tu na niego mamy oko, wiemy, ile on już narobił kłopotu, ale nie możemy, bo on nas wszystkich zna. Czekamy na odpowiedni moment, żeby go zlikwidować”. Sąsiad na drugim piętrze ,Finke się nazywał, z żoną. Ona taka ważna, Niemcy przyjeżdżali, bale i na balkonie, ach… Tak było za okupacji. Mówi: „Ja już w domu nocować nie będę. Bo ja wiem, może zadzwonił”. Telefon miał. Wszyscy Niemcy przeważnie telefon mieli. Zresztą przed wojną nawet i dozorca miał, dwadzieścia pięć groszy się płaciło, wystawiony był telefon, puszka i lokatorzy jak potrzebowali, to dzwonili. „Może gestapo przyjechać”. Mamusia mówi: „Ja też nie będę nocować w domu i jadę do Stefy, na Górczewską”. I tak parę nocy żeśmy spali. Jak na niego zrobili [akcję], to już się wyniósł. A kiedy i co, nie wiem. Powiedziałam, jak dożyję, jak go znajdę ( gdzieś w telewizji patrzyłam), ja mu tego nie daruję, za to uderzenie, że ja zawrót głowy dostałam, jak on mnie trzepnął.

  • Co się działo z panią od wyzwolenia do końca wojny?

Wyzwolenie, o, to właśnie ten Gołków. Ja się popłakałam, jak zobaczyłam tych naszych żołnierzy na tym czołgu. Chociaż ruskie podeszli. Nielzia, nielzia, że za blisko do tego czołgu, bo on jest grażdański, że wojskowy. On do niego: „Wasia, szto ty gawarisz? To nasza diewuszka, z Warszawy. Ty znajesz… Jak tam, co z Warszawą?”. – „Kupa gruzów i nic więcej” – mówię. Kto tam żyje czy nie żyje, to przecież trupów to nigdzie nie owało, po podwórkach chowali.
Jak front przeszedł, żeśmy jaki garnek, co było, woreczek, to pozbierali z tego wysiedlenia i idziemy na Warszawę. Zima była dwadzieścia siedem czy dwadzieścia osiem stopni – wyjątkowo straszna, mocna zima. Człowiek opatulony, jeden but taki, drugi taki, mnie to rzęsy zamarzały, trudno było oczy otworzyć, bo dosłownie zamarzały. Ze dwa dni żeśmy szli do Warszawy. Jak żeśmy doszli, to już było ciemno. Na Skierniewickiej, gdzie sztab był – skąd tych ludzi się wzięło, to może bliżej, jak Włochy – zaczęli wynosić, a to kartofle, a to cebule, różne rzeczy. Ojciec mówi: „Tu były poważne magazyny, tu sztab był, ja muszę zajrzeć”. Mamusia mówi: „Ale co tam weźmiesz, tu jest wszystko zajęte, ten worek…”. – „A co ja będę garnki stare brał, może tam jakie dobre jedzenie będzie”. I poleciał ojciec. Jak zobaczył, to się okazało, że tam strasznie dużo spirytusu na półkach stało. Ojciec z pięćdziesiąt półlitrówek tego spirytusu wziął. Mówi: „Za spirytus będzie parę złotych, żeby się jakoś…”. Bo dom zniszczony, ani okna, ani drzwi, meble, wszystko na okopach, przed domem się widocznie bronili, to wynosili meble, poniszczone, to przynajmniej za spirytus. A ja wypatrzyłam, tablice czekolady leżały. Wzięłam w ten woreczek, też coś wyrzuciłam, parę tablic nabrałam. Wychodzę. Ludzi, o Jezu, jak się zwiedzieli, zaczęli nosić. No i tak pani powiem, że to był taki początek, parę groszy. Ojciec poszedł sprzedać tego spirytusu. Ale pierwsze, [co powiedział]: „Jak zobaczę polskiego żołnierza w Warszawie, to tak się z nim spiję za to, że przeżyłem”. I spotkał żołnierzy, bo w Odeonie stali, mieli komendę u tego pana, co miał nagrywanie płyt. Najpierw tam była polska komenda, a potem ruska, tak że była i ruska, i ruska. Polacy na pierwszym piętrze, ruskie na parterze byli. Tych polskich żołnierzy jak spotkał, wzięli tą jedna półlitrówkę, wypili, te chłopaki się popili i ojciec się upił, bo głodni, pod jakąś cebulkę. Chcieli moją czekoladę, ale ja mówię: „Niech tatuś nie je. Tu taki pies przychodzi, ja dam psu, może Niemcy zatruli tę czekoladę”. – „Ty to mądra…” – „Wy też tak to pijecie, a może Niemcy zatruli?” – „ No to wola Twoja Panie, to już teraz przepadło”. I żołnierze nie poszli do koszar, bo byli w sztok pijani. Na drugi dzień mówią: „Proszę pana, pan nas uraczył, ale teraz co tu robić”. – „Powiecie, że was Niemcy albo ktoś – tak ojciec do tych chłopaków – a co wam zrobią, tutaj tak blisko, [powiecie], że ktoś zachorował, jakoś się wytłumaczycie kolegom, a jak nie, to powiedzcie, że jeszcze mam, niech przyjdą, to też się napijemy”. Widocznie tak załatwili, bo potem też dwóch przyszło, tylko nie chcieli tu pić, tylko wzięli tam na komendę. Ja czekałam, czy ten Misiek, co przychodził pod dom, czy żyje, to dopiero zjadłam tej czekolady kawałek, bo się bałam. Później mama [mówi]: „O mój Boże, jak was tu zostawić dwoje, bo przecież muszę po Ankę”. Siostra już nie wróciła, bo miała Anny 26 lipca, to chciała zdążyć. Czy 26 sierpnia Anny jest?

  • Nie, w lipcu.

W lipcu? Wiem, że ona mówiła: „Mamusiu, ja zdążę do szkoły przyjechać, ale pierwsze moje imieniny. W remizie będą grać, potańcówka, chłopaki będą grać, to sobie potańczymy i ja przyjadę”. Tam się tak zaczęło, że do Warszawy nie puszczali.
Jak to było… że ja z mamusią byłam, a Niemcy stali na moście Kierbedzia. Z jednej strony motocykl z koszem, karabin maszynowy i od Starówki drugi. Kolejka duża, bo już każdy nie wiedział, co się dzieje. Z tej strony karabin maszynowy, od Starówki i tu od Pragi. Ja mówię: „Mamo, oni nas puszczą na ten most, a z mostu nas rozstrzelają i nie będą nas wiele chować, tylko do Wisły”. Niemiec po polsku kazał tłumaczowi mówić: „Kto ma kenkartę warszawską, to może się przedostać, kto nie ma…”. I zaczęli się w tej kolejce zamieniać. „Panie, ja się wycofuję, ja się wycofuję”, ale to chyba było krótko przed Powstaniem. Niemcy nie puszczali, już się bali, że się pomoc mężczyzn na tę Warszawę pcha. Zaczęli się wycofywać w kolejce. „Panie, stań pan przede mną”. Mamusia mówi: „Kenkartę mam, [jadę] z dzieckiem z kolonii, będę się tłumaczyć, że z Otwocka”. No i sprawdzali. Ja jak szłam tym mostem, to mówię: „ Mamo, plecy mama dobrze napręży, jak będą do nas strzelać, to może te kule się tak obsuną”. Mamusia mówi: „Dziecko, co ci do głowy przychodzi”. Ja myślałam, że jak się naprężę, to może kule będą spadać, człowiek miał nadzieję, że się uratuje. To tak mi najbardziej [utkwiło]. Mamusia mówi: „Nigdy w życiu ci tego nie zapomnę”. A ojciec zawsze mi mówił, jak wtedy co rozstrzelali pod oknem, ja ojca do łóżka położyłam, pierzyną nakryłam, octem pokropiłam, że to niby tyfus. Później, jak już wszystko się rozeszło, ojciec wstaje, a ja mówię: „No tak, szkoda, że tak Niemcy nie weszli, z ojca nie zdjęli tej pierzyny, a tatuś w butach leżał pod pierzyną”. Tatuś mówi: „O mój Boże, jaki to człowiek zdenerwowany. To ty byłaś, dziecko, przytomniejsza jak ja”.

  • Wracając do okresu Powstania, czy w pani otoczeniu było życie religijne?

Tak, całą okupację.

  • Ale w Powstaniu?

To się w piwnicach ołtarzyki robiło i [odmawiało] litanię do Matki Boskiej.

  • Czy był jakiś ksiądz?

Nie, żaden ksiądz nie przyszedł. To ludzie między sobą się modlili. Gdzie tam… Siostrę na cmentarz [wieźliśmy], to ksiądz uciekł… Już poświęcił, taki nieduży samochód był z trumną, mówi: „Ja na cmentarz już nie pojadę, nie wiem, czy wrócę, a nie tylko was mam. Tu dużo ludzi do święcenia, bo trupów nie uje. Tylko wyjdę z kościoła, poświęcę trumnę i sobie pojedziecie na cmentarz. A kiedyś jak przyjdzie spokój, jak dożyjemy, to normalnie wszystko, mszę się odprawi”. Ledwo ksiądz odszedł, poświęcił, jak bomba rąbnęła, to myślałam, że trumna z siostrą z samochodu wyleci z tego impetu. Taki lej wyrwało, to mówię: „Boże, [dobrze], że jeszcze w ten samochód nie trafiło”. My chyba ze dwie godziny z kościoła na Wolę, na cmentarz nie mogliśmy dojechać. Co ujechaliśmy kawałek na Wolską za tunel, wiadukt, który przechodzi, już bombardowanie i znowu wszyscy uciekają z samochodu, najbliższa rodzina. Bo z boku to może z dziesięć osób się zmieściło i trumna pośrodku, bo to nieduży taki bus, ja wiem, taki był. To ledwo ją się pochowało, masę chłopców było i szkoła, i jej koleżanki, i koledzy. Nikogo przy grobie, dalej stali, bo się bali. Jak był pogrzeb i młodzieży dużo, to [Niemcy] potrafili przyjechać, [zrobić] łapankę i wybrali młodzież. To wszyscy tam stali w koło, wieniec zrobili, koleżanki płakały i koledzy, że Władzię już się chowa, że tego, ale nikt nie doszedł do grobu poza rodzicami, co się przy grobie stało.

  • Czy w czasie Powstanie miała pani dostęp do prasy powstańczej lub do radia?

Nie, raczej nie. Byłam za mała, to raz, a po drugie, rodzice chcieli mnie trochę przetrzymać, żebym przeżyła, bo wszędzie weszłam, pomagałam, ale raczej nie. Bali się o dzieci, że mnie złapią, to dziecko może wszystko „wyśpiewać”, [lepiej] jak najmniej wtajemniczać, a w moim domu było bardzo dużo. Wtedy kiedy z mostu Kierbedzia cudem wróciłyśmy, mama ojcu opowiadała, wchodzimy do pokoju, a tu, Matko Boska, karabiny o ściany poopierane, [pełno] granatów. Mamusia: „Felek, coś ty najlepszego zrobił? Czy ty wiesz, co za to?”. – „A – mówi – już i tak niedużo zostało. Władziu, staraj się nie wychodzić, żebyś nie zginęła, ale walczyć to trzeba”. To już wiem, że ojciec należał. Chociaż ja się tam orientowałam, ale raczej się starali, żeby nie tego, bo strasznie mordowali, nie daj Boże. Taką cioteczną siostrę mi też [aresztowano], Irkę Pawlak. To ojca ciotecznego czy stryjecznego brata [córka] czy siostra wyszła za Pawlaka. Ona była w Otwocku magistrem w aptece, miała narzeczonego. Przychodził, zakochany w niej, to wszystko: „Ireczko, Ireczko”. Ona widocznie się zwierzyła, bandaże do lasu wynosiła, leki. Jak mu tylko powiedziała, tak gestapo przyjechało, ją aresztowali, [zawieźli] w aleję Szucha. Tak ją zbili i na Pawiak, I rozstąp się Ziemio – ani ciała, ani nic i zginęła. Na nią robili [akcję], chcieli odbić, to jak ją ciągnęli do samochodu, żeby ją wywieźć do tej budy, to ona się rozejrzała, bo się orientowała, że będą chcieli ją odbić, i położyła palec na ustach, że nic – oni się zorientowali, że nie wydała nikogo.

  • W czasie Powstania czy miała pani kontakt z osobami z mniejszości narodowych?

Nie, nie. To znaczy z Żydami, koleżanki. Jak getto się zaczęło przy Żelaznej, to z Woli taka Ada była, Apla córka, właściciela tego domu. Jak oni poszli do getta, to myśmy od Wroniej, tak były cegły wybrane, to myśmy [brali] a to pietruszki, a to marchewki, to się tam wchodziło przez tą dziurę i żeśmy się tam czasem poganiały.

  • W getcie. Była pani w getcie?

Tak. No jak Karmelicka, jak tu, Żelazna. „Gdzie diabeł nie może – mówi – to ciebie posłać. Ty wszędzie”. Z koleżankami i z chłopakami żeśmy przechodzili przez to. Mój ojciec też przechodził, bo tam dużo znajomych Żydów było i też chodził. Ostatni raz, to ledwo [wyszedł]. Jedni Niemcy nie strzelali, a inni to pruli, że się nie można było wydostać. Jak do kaczek do nas strzelali. No ale co to dla dzieciaków. Wie pani, jeszcze koleżanki: „A, wy Hitler…”.

  • Nie bała się pani pobiec do getta?

Nie.

  • Jak pani wspomina to wejście? Co pani zapamiętała?

To była dziura jakby od Wroniej, bo to teraz tak zniszczone, ten kościół, co to tam na tym Muranowie stoi, ale to od Żelaznej… Bo tak, był most, że można było góra przejść, a dołem Żydzi przechodzili. Potem było tak jakoś zamknięte w tę stronę, tramwaje jechały na Wolę. Tak że górą czasem. A że Żydzi przechodzili, człowiek tam też się wkręcił i poszedł, poodwiedzał swoje koleżanki. Jak tam coś miał za pazuchą… Ale najwięcej to przez tą dziurę, tam takie cegły były wyjęte, ja byłam taka szczuplutka i chłopaki tak samo, to tam żeśmy wchodzili. Później to już nie dało rady. Strzelali z tej budy, jak ją postawili, taką obserwację, to było nieraz, że jak wróble wystrzelali, tośmy uciekli. Mama się dowiedziała i powiedziała: „Nie uratujesz, a sama zginiesz albo cię kaleką zrobią. I daj sobie już teraz spokój”.
Ale wszystko poszło do Treblinki, do obozów. I koleżanki, i koledzy. Bardzo było dużo takich, że my dzieci żeśmy się bawili. Nie robiło się różnicy, że to Żydówka, to Żyd, to, to. Nie. Nie, myśmy się wspólnie wszyscy razem bawili. Nawet ta Ada, taka ładna dziewczynka, też taka czarna, piękne włosy miała. To później żeśmy ją pacierza nauczyły po polsku. Mówiłam: „Ty się ucz pacierza, bo jak cię w razie czego złapią, to żebyś pamiętała”. I „Ojcze nasz” ją [uczyłam], i to. Czasem ze mną do kościoła poszła, jak jeszcze to getto tak nie było zamknięte. A ja mówię: „Bo wiesz, co, tak coś ci powiem. Było tak – mówię – w czterdziestym trzecim roku ciężko, że siostra przyleciała z wczesnej, a ja na jedenastą do szkoły do…”. „Wróblewski”, „Maciejewski”, „Lewandowski”, to takie trzy szkoły tam na Woli były razem. I nawet się wody nie mogłam napić. W czajniku zmarznięte to wszystko i tak mówię z chłopakami: „Skąd coś wziąć, no nie ma wody, żeby się napić. Wszystko zamarzło, mróz jak licho”. Taki Stasiek Danielewicz był. Miał chyba tak ze szesnaście lat. „Umów paru chłopaków, dziewczyn. Ja coś takiego zrobię, bo ja tu przyuważyłem, że z gazowni wywożą na takich ciężarówach odkrytych koksu tak czubato na samochodzie”. To on zrobił taki długi jakiś pręt, pogrzebacz. Rączkę sobie [zrobił], żeby trzymał, i tak zawinął, że jak stanął za tym parkanem, a samochód jezdnią jechał, to on wsadził tylko w czubek ten pogrzebacz i samochód sobie pojechał, a cały czubek tego węgla czy koksu spadło. No to jak spadło, to my dzieciaki z workami szybko zbierać. No to się przyniosło. Boże, jak się napaliło, to człowiek się i umył i nawet tej wody ciepłej się napił. To coś okropnego było. No i tak, raz, drugi. Ale jak potem na wagę gdzieś tam pojechali, uje tego węgla. Zaczęli szantażować tego kierowcę, czy to on. Zrobili, proszę pani, taką zasadzkę. „To tu, gdzieś w tym punkcie – mówi – bo wyjeżdżałem z gazowni, to było. A tu mówi, gdzieś róg Krzyżanowskiego, gdzieś…” To Dworska kiedyś była, Bema, potem Kasprzaka, bo to różne nazwy miała ta ulica, ale przeważnie to Bema do kościoła, a tam to już była Dworska. No i taką zasadzkę zrobili. Stasiek tak ładnie wsadził ten [pręt]. Zleciał ten czubek i „ukraińcy” wysiedli. Zatrzymał się ten samochód i „ukraińcy” byli. Dwóch leżało, trzeci niby udawał, że siedzi, i kierowca – to wszystko „ukraińcy”. I wylecieli, i stop. No i tak, mnie złapali wtedy, tego Staśka. On zaniemówił – kto to, co to – bo oni byli po cywilnemu. No i do gazowni, do gazowni na komendę. Bo oni mieli tam komendę przy głównej bramie, jak się wchodziło to po prawej stronie, i tam nas zaprowadzili, gdzie magiel, bo w gazowni wszyscy ludzie, ci inżynierowie mieszkali, mieli swoje służbowe mieszkania inżynierowie. Pani Weber tam mieszkała, pani Tarkowska Janina, pani Jasińska. Nawet mamę dobrze znały, bo tam gdzieś z Żelechowa one były rodem. I moja mama była z Żelechowa też. I tam był magiel, taki magiel, nie elektryczny, tylko ręczny. Takie wałki grube, nawijało się tę bieliznę i taka czysta decha była i ten wałek chodził i się kręciło. No i nas [bronią, mówiąc], że nieprawda, że my nie bierzemy, tylko ktoś tam, tego leży tyle, to my zbieramy. „Kradniecie i kradniecie”. No i ten jeden mówi do mnie tak: „A dziesięć przykazań to ty umiesz? A ty Polka jesteś?”. To ja mówię: „Tak. A to pierwsze, a to drugie”. A na siódemce się zatrzymałam, bo siódme „Nie kradnij”. „No, no, słucham dalej”. Ja mówię: „Coś mi tak nie bardzo…”. Nie mogłam tego powiedzieć, bo wiem, że jak powiem, „Nie kradnij”, to… „To ja ci powiem co. Siódme to jest nie kradnij, a że kradniesz”. I tak mnie położył i przylał tak ze dwa, trzy takie dobre [razy]. No i Stefan Walendziak chyba też dostał. O Jezus, jaki był zdenerwowany. Trochę się jąkał, bo to w wojnę był uderzony w głowę, jak dom się zawalał, i zaczął się jąkać. Miał dziesięć, dwanaście lat, ten Stefan. No i nas wypuścili. „Pamiętaj, jak ja cię jeszcze raz [złapię], to ja ci podwójnie ta siódemkę powtórzę”. I poszli. A tego Staśka tak poturbowali, pobili, że my to tak po dziesięć lat, a on to już szesnaście lat i to, że uczy. Tak go potłukli, pobili, aż mi szkoda go było.

  • Czy w czasie Powstania miała pani kontakt z Powstańcami?

W czasie Powstania?

  • Tak, w czasie Powstania. Czy widziała pani polskich żołnierzy?

Nie. Nie było. Tam wszyscy byliśmy bohaterowie. Ratował jeden drugiego, wszystko po cywilnemu. Tam nie było, że czy to żołnierz, czy to cywil, czy dziecko. To , co które mogło, to się starało, żeby [dać] wody czy dziecko pobawić, czy popilnować. Taka jedność była.
  • A jak ludzie radzili sobie z higieną codzienną?

Jak dorwał się do wody, no to miał. A czasem to i dwa, i trzy dni się też nie mył, bo nie sposób było nawet wyjść na ulicę. A po drugie, to Niemcy później strasznie niszczyli te takie punkty, te krany, nie krany, tak że już było ciężko z wodą. Jak gdzieś zdobył człowiek, to tak, to wykorzystał, a jak nie to…

  • Jaka jest po latach pani opinia na temat Powstania Warszawskiego?

Tak szczerze, to bardzo gorzko doświadczyłam, że teraz uważam, że to był taki zryw, że nie było nam komu pomóc, Polakom. Mam żal i do Ameryki, bo dobrze wiedzieli o tym, a pomocy żadnej nie dali. A już nie mówiąc o ruskich, bo to… Mój mąż był w Szczecinie, to też do czasu ruscy z Niemcami się balowali, bawili. Mąż w cukrowni w Szczecinie był, to musiał trzy tony cukru na swoich barkach przenieść. Barka ruska przyjeżdżała, to on ładował, młody chłopak, ten cukier. Torby nosił, te trzy tony, musiał, bo taki limit miał. Oni pili, bawili się, do takiego czasu… Mąż bardzo dobrze niemiecki znał, bo był z Poznania i w ogóle się uczył. Znał dobrze niemiecki, to czasami podsłuchiwał i zawsze chłopakom na lagrze mówił: „Wiecie, coś się w Warszawie szykuje, jakieś Powstanie. O jakimś Powstaniu ciągle mówią. Coś się zakręci”. No i przestali Rosjanie już przypływać z tą barką i już tego cukru nie brali. „To coś tam – mówi – nie w porządku”. I oni się od jakiegoś czasu, od września dopiero [niezrozumiałe]. Ale naprawdę, dzisiaj ta Polska sama jest biedna, pomaga wszystkim, gdzie kto co może. Ale nam, ja takie dziecko – żeby się przez tyle lat matki ktoś zapytał, że się przeżyło to piekło, że ta matka ma taką dziewczynkę, te dwanaście lat… Wojna czy okupacja, jak miałam osiem lat, trzydziesty dziewiąty rok. Żeby ktoś się zapytał: „Masz tę złotówkę na mleko czy na to, czy na tamto”. Nikt nawet się nie zapytał. I to taki żal. A drugie, żeby doprowadzić Polskę tak jak teraz jest, na takie bezrobocie, to wszystko, za te przelanie krwi polskiej młodzieży i ludzi wymordowanych na gestapo, po obozach dzieci niewinnie… [Bo wtedy] to jeszcze byli wrodzy, Niemcy, ruskie, ale dzisiaj Polak jest gorszy jeden dla drugiego. Mam ten żal o te koleżanki, o kolegów, o to wszystko. Że kochali i mieli jakiś pogląd na przyszłość. Ja sobie tak gorzko zapłakałam, jak zobaczyłam tych naszych Polaków, z tym orzełkiem, jaki on był, czy z koroną, czy nie z koroną, ale to był orzełek. Ja sobie nie mogłam tego udarować, że ja przeżyłam i ja tego polskiego munduru… Kiedyś powiedziałam do koleżanki: „Jadwiga, jak ja przeżyję, jak się zakocham, to tylko żołnierzowi za walkę oddam się”. Wie pani, takie panienki – z miłości dla tych żołnierzy. „Baśka – mówię – daj spokój. Nie wygłupiaj się, nie mów nigdzie tak”. Tu widzi pani, taka młodzież, takie miała…

  • A jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?

Oj, chyba z Powstania to nie mam. Jak tych trupów widziałam… Taki pan Rysio, taki antałek, od tych Niemców wzięłam. „Słuchaj, daj mi, Jadziu – może miał trzydzieści lat, mówi – to żonie zaniosę, żeby coś na tę wojnę”. Nie powiedział Powstanie, ale ja już coś trochę wiedziałam. Mówi: „Daj mi ten antałek”. Mówię: „Tak, ja się tak nadźwigałam z tej Skierniewickiej do domu. Mamusi by się też przydał, bo mamusia takie dobre ogórki robi, kwasi, to będzie dwadzieścia pięć litrów, czyściutki taki. Nie brałam jedzenia, tylko ten antałek, bo ogórki będzie się kwasić, bo bardzo lubiłam”. On mówi: „Daj mi. Ja po wojnie ci nie taki…”. I pani wie, że jak ja szłam, co już powiedziałam: „Że pod mur nie stanę”, on leżał z tym antałkiem. Nie przeszedł. Ten snajper z kościoła Świętego Wojciecha musiał go przyuważyć. Ale już te oczy kawki jadły, ja powiedziałam: „Tego w życiu nie zapomnę, jaką wartość ma człowiek”. I przez kogo ta młodzież tak cierpiała?

  • A jakie jest pani najgorsze wspomnienie?

Najgorsze to, że człowiek nie użył. W młodości za mąż powychodziły wszystkie siostry, żeby mamusi ulżyć. Bo ja dobrego męża miałam, prawie pięćdziesiąt lat przeżyłam z mężem. Siostra to samo, prawie sześćdziesiąt trzy lata. Opuściła Polskę, w Stanach jest. Ta najstarsza to już też nie żyje, co w domu została i z obozu, a ta druga w sześćdziesiątym piątym roku wyjechała, bo szwagier szedł też od Lublina do Berlina, z Majdanka uciekł, mój szwagier. Piotr Jaroszewicz mu załatwił i w sześćdziesiątym piątym roku wyjechał szwagier do Stanów. [Mają] dwoje dzieci. […] A ja, szczerze mówiąc, sama zostałam. A że kochałam tak bardzo tę Polskę, to nie wyjechałam, bo nie mogłabym przeżyć, żeby siostrę z okupacji zostawić. Potem mama sześćdziesiąt lat skończyła, umarła, bo już za dużo na jej sercu było tego żalu i tego wszystkiego. W trzydziestym dziewiątym roku spalone [mieszkanie] z życiem ledwo żeśmy uciekły. Pierwsze bomby, to się spaliło, zniszczyło wszystko, tylko życie [ocaliliśmy]. W Powstanie to człowiek na boso wrócił. Jeszcze tą córkę straciła. Jeszcze nie wiedziała, czy przeżyje ta w obozie, w Hanowerze. Dopiero przyjechała, zobaczyła… Nie! Była mama. Przed śmiercią była u siostry. Tak. W Stanach posiedziała, ale mówi: „Nie, moja Ojczyzna to jest Ojczyzna. Ameryka mi nie odpowiada”. I wróciła mamusia, chyba po roku wróciła. A po drugie, mówi: „Co Jadwiga tam została. Ja nie mogę żyć bez niej”. A siostra pierwszy raz po tym obozie, po tym wszystkim, to wróciła, ale już na pogrzeb mamy.

  • Czy jest jeszcze coś, jakaś opowieść z okresu samego Powstania, którą chciałaby pani opowiedzieć? Jakieś wspomnienie.

No najbardziej to mi [utkwiło] rozstrzelanie tych wszystkich młodych ludzi. Tak gdzieś trzydzieści, no najwięcej czterdzieści lat, jak ktoś miał – cały dom. Boże, ja ich wszystkich [z tego domu] pamiętam, nazwisko, imię. I Wojtek, i Białecki, i Szczerba, i Tomaszewski, Prus, Tauer. Nawet pani Szopowa, co nawet była żoną oficera, on był w ochronie rządu w Belwederze. On uciekł, ona nie chciała. Została w Polsce, on wyjechał, no bo rząd cały, a ona nie. Powiedziała: „Ja jestem Polką, zostaję.”. Wyszła potem za mąż, jeszcze po wojnie, potem jeszcze za jakiegoś kierowcę z ambasady amerykańskiej. Z nim nie mogła mieć dzieci, a z nim miała dwoje. Taka fajna babka. Janiccy, Zamony. O Boże. Leszek Domański, taki serdeczny fajny chłopak. Za Goszczyńską, taka moją koleżanką, się ożenił. Jego to tak jeszcze po wojnie spotkałam, przy Młynarskiej. Ja wysiadałam z tramwaju, a on wsiadał. Ja mówię: „Leszek”. On mówi: „Jadzia, żyjesz”. Ja mówię: „Żyję. No jak się możemy spotkać?”. – „Słuchaj, ja za Warszawą gdzieś mieszkam”. – „A masz telefon?” Zaczęłam mu mówić o tym telefonie, ale czy zapamiętał, do tej pory – nic.

  • Dziękuje bardzo.

O, Danka Tyszkiewicz, hrabianka, pani z tytułem, serdeczna koleżanka. Nawet jej ojciec uciekł też do Wrocławia. Po wojnie uciekł, bo bał się…



Warszawa, 13 marca 2013 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Jadwiga Zofia Majewska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter