Krystyna Stanisława Kodymowska „Stokrotka”

Archiwum Historii Mówionej

Jestem Krystyna Kodymowska, z domu Rafalska. Mieszkam […] na wybrzeżu od 1956 roku, ale we Wrzeszczu mieszkałam, potem w Sopocie, a od 1960 roku mieszkam w Gdyni. Z tym że tu, na Skwerze, od 1965 roku. Synka swojego wnosiłam w beciku.

  • Kiedy i gdzie się pani urodziła?


Urodziłam się w Bydgoszczy. Bo moi rodzice, mimo że pochodzili z Kongresówki (Maków Mazowiecki, Ciechanów, w tym okręgu), to jednak przyjechali już przed wojną do Bydgoszczy, bo jedna z sióstr mojej mamusi kupiła pod Świeciem duży majątek i zabrała naszą mamę. Kilkoro dzieci jeszcze przeniosło się na Pomorze. No i myśmy oczywiście z rodzicami mieszkali…

  • Jak się nazywali rodzice?


Tatuś Stanisław, a mama Maria.

  • A z domu?


Maria z domu Kołakowska.

  • Miała pani dwie siostry?


Dwie siostry miałam, jak najbardziej, jedna starsza, Basia, druga młodsza, Danusia. Oczywiście wszyscy byliśmy wysiedleni w ciągu dosłownie zehn Minuten, raus. Przyszli Niemcy. Bo była taka [forma nacisku], żeby ewentualnie tę trzecią grupę [narodowościową, czyli Eingedeutschte] przyjąć. Ojciec absolutnie odmówił. No i przyszli, jak myśmy akurat jedli obiad, mama zrobiła coś tam, udało się zdobyć. I w końcu słyszymy walenie do drzwi i wchodzą z psem. Familie Rafalski?! Zehn Minuten, raus!. My w ogóle straciliśmy głowę. Mamusia dostała jakiegoś ataku, to wynieśli kozetkę i na podwórzu położyli. To był dom piętrowy oczywiście i duży ogród mieliśmy, bardzo ładny, w Bydgoszczy, przy tej Brdzie. No i oczywiście my, dziewczynki łapałyśmy tylko kilka zdjęć, bo przecież człowiek w ogóle stracił świadomość, co się dzieje. Dlatego mam te zdjęcia i to właśnie to zdjęcie, które państwu pokazałam, gdzie byłam już po [Pierwszej] Komunii Świętej, w białej sukience i nic więcej. Dosłownie staliśmy się tacy nadzy i bosi.

  • Zanim państwo zostali wysiedleni, zdążyła pani pójść do szkoły w Bydgoszczy.


W Bydgoszczy byłam w powszechnej szkole, jeszcze nieskończone, bo to miałam dopiero jedenaście lat, więc chyba dwóch klas nie miałam jeszcze ukończonych. I oczywiście cały ten pierwszy rok… Ponieważ mamusia nas od razu zabrała do Ciechanowa, do rodziny, a ojciec został w Bydgoszczy, bo jeszcze chcieli koniecznie, [żeby został]. Bo pracował w tych francusko-polskich kolejach, w tej dyrekcji, więc Niemcy powiedzieli, że muszą jeszcze się dowiedzieć więcej. A ojciec raczej [miał] nastawienie, że trzy miesiące i wrócimy normalnie, że się zakończy ta wojna. Taka świadomość była, taka psychika. Ojciec jeszcze został w Bydgoszczy. Ale w marcu następnego roku to już tych Kongresspolen, bo my byliśmy Kongresspolen nazwani, wywozili zaraz do guberni, pod Warszawę. Ojciec, jak się dostał już do Warszawy i udało mu się podnająć jakąś kawalerkę po Żydach, gdzie jeszcze w kuchni mieszkała ich pracownica, bo było tam łóżeczko, no to oczywiście [dał informację] do Ciechanowa i my zaczęłyśmy się starać, żeby nas puścili do Warszawy. No, w końcu udało nam się wywalczyć to, że wsiadłyśmy do pociągu i pojechałyśmy do Warszawy, nagie i bose.

  • Czyli wiosną 1940 roku znalazły się panie w Warszawie. Gdzie zamieszkała państwa rodzina?


Górczewska, róg Działdowskiej. Taki blok właśnie Działdowska, Górczewska, a dalej ulica Płocka, gdzie był ten ogromny szpital. Szpital, który ciągnął się od Górczewskiej na Płocką.

  • Czyli dokładnie adres państwa zamieszkania to była Górczewska? Górczewska ile?


O, już w tej chwili nie pamiętam. Chyba 12A czy coś, nie pamiętam. To było na pierwszym czy drugim piętrze. Warszawiacy wykazali ogromne serce dla nas. Jak się dowiedzieli, że jesteśmy wysiedleni z Pomorza bez niczego, to i przynosili jedzenie, i jakieś tam ubranie, no bo przecież my byłyśmy rzeczywiście pozbawione wszystkiego. No, ponieważ mamusia dalej niestety chorowała, bo to były przeżycia za mocne dla mamusi, to ojciec… A ojciec szukał i w końcu znalazł [kogoś] z jakiejś instytucji, kto miał piekarnię, i on powiedział: „To ja pana wobec tego zaangażuję do swojej piekarni. Będzie pan administracyjne sprawy prowadził, ale i jako piekarz niech się pan włączy”. Więc dlatego miałyśmy chleb. Tego nam nie zbrakło, bo ojciec zawsze nam to wszystko przynosił. Tak że i pomoc warszawiaków oczywiście, no i… Tak że ja mam pełne serce dla Warszawy.

  • Czy państwo mieli rodzinę w Warszawie?


No, mieliśmy na Pradze kuzynów, z którymi potem nawiązaliśmy kontakt, ale w samej Warszawie nie mieliśmy rodziny, nie. Bo to wszystko było w tych mająteczkach.

  • Czy wstąpiła pani do konspiracji?


Na ulicy Młynarskiej była bardzo duża szkoła powszechna. I tam dyrektorka tej szkoły, Górnicka chyba nazwisko, oczywiście, ponieważ wiedziała, że jesteśmy wysiedleni i na jakimś poziomie widocznie wykazałam się, to ona mi zaproponowała, czy chcę wstąpić do harcerstwa tajnego. Oczywiście, jak najbardziej się zgodziłam, powiedziałam: „Dla Polski i po to, żeby zdobyć wolność, to zrobię wszystko”. I oczywiście zapisała mnie do harcerstwa.

  • Siostry też były w harcerstwie?


Siostra młodsza też się zapisała. Już o starszej nie pamiętam dobrze. Ponieważ akurat już była na kompletach tajnych w gimnazjum Kacprowskiej i Gaczeńskiej, to oczywiście już była tym bardzo zajęta. Każda lekcja była w innym mieszkaniu, tak że najwyżej cztery, pięć osób mogły uczestniczyć w takiej klasie, ale każda musiała wchodzić osobno, żeby, broń Boże, nie narazić się. Tak że tak wyglądały nasze [lekcje].
I już, oczywiście włączając się do harcerstwa tajnego, jeździliśmy nawet do takiej leśniczówki, bo leśniczy przyjmował nas na dwa, trzy dni, gdzie byłyśmy ćwiczone w sprawności i w tych właśnie sanitarnych sprawach, tak że poznawałyśmy te wszystkie umiejętności jako takie i prowadziłam zastępy, te pierwszej klasy oczywiście. A skończywszy szkołę powszechną, od razu też zapisałam się na tajne komplety gimnazjalne i do końca, do Powstania prawie, skończyłam trzy klasy gimnazjum ogólnokształcącego. Jedna lekcja na przykład była na Pradze, inne w Śródmieściu, [były] w różnych dzielnicach, tak że poznałam Warszawę, naprawdę. Jednocześnie w moim działaniu w harcerstwie było przewożenie różnych dokumentów do różnych dzielnic. I to była ta praca wykorzystywana. I właśnie tego dnia, czyli 1 sierpnia, pojechałam akurat do Śródmieścia rano, bo musiałam przewieźć pewne dokumenty i ponieważ chyba na Wiejskiej czy na Polnej, już nie pamiętam dokładnie, stryj, który też został wysiedlony z Bydgoszczy, mieszkał, no to wstąpiłam do niego. A tam oczywiście powitała mnie rodzina, a jego nie było. Raptem on wchodzi i jak mnie zobaczył, mówi: „Krystyna, natychmiast biegnij na Wolę, bo już za chwilę wybuchnie Powstanie Warszawskie! Jeszcze tu w Śródmieściu jakoś to wszystko się trzyma, ale proszę na Wolę wracać, do rodziny”. I ja rzeczywiście wybiegłam, leciałam w stronę Woli, do ulicy Wolskiej. Ponieważ bardzo dużo czołgów i różnych takich wojskowych samochodów wyjeżdżało, nie można było nawet przejść. Szłam tą jedną stroną, czyli lewą, tą Wolską aż do Działdowskiej i dopiero w tym momencie musiałam poczekać i w końcu udało mi się przeskoczyć na drugą stronę. Bo to była taka szeroka jezdnia, bo Wolska była szeroka. Na Działdowskiej musiałam co chwilę wskakiwać do bramy, bo już strzelali. Czyli już na Woli działało Powstanie. W końcu całą tę Działdowską do Górczewskiej jak doszłam… Bo nasz dom był taki rogowy. W końcu tam zaczęłam pukać, wpuścili mnie. Najpierw sprawdzili, czy jestem tu mieszkanką, bo to już był oczywiście ten powstańczy układ wojskowy. Jak się dostałam do mieszkania, moja mama była już tak zdenerwowana strasznie, jak mnie zobaczyła, że w końcu dostałam się tutaj do domu, to nie przekazała mi wiadomości, że było powiadomienie dla mnie, że mam się stawić na Karolkowej do szpitala. Mamusia tego nie powiedziała, tylko mówi: „Dziecko, jak się cieszę, że w końcu cię zobaczyłam, bo już byłam tak zdenerwowana. I proszę cię, ponieważ wiem, że pracujesz w harcerstwie, szpital jest obok nas i proszę się zgłosić od razu do pracy w szpitalu na Płockiej”. I rzeczywiście od razu tam poszłam, zameldowałam się. Tam były siostry zakonne, które prowadziły obsługę.

  • Szarytki?


Tak, Szarytki. Tam od razu oczywiście powiedziałam, że proszę bardzo, proszę mną dysponować i ja będę na cały dzień przychodziła, jedynie na noc wrócę, bo to jest tylko podwórze… To znaczy była brama, nasze podwórze i podwórze szpitalne było tylko płotem oddzielone. Zaczęłam tam pracować. Oczywiście mama dopiero w Niemczech na robotach się przyznała do tego. A wszystkie moje koleżanki, które zgłosiły się na Karolkowej, niestety zginęły, bo tam cały szpital łącznie z obstawą, wszystkich zastrzelili.

  • A co z pani siostrami? Czy siostry też 1 sierpnia miały jakiś przydziały?


Nie, nie, one nie dostały tego, bo ja byłam taka bardzo działająca w tym harcerstwie. Moja siostra należała oczywiście, ale nie była tak czynna i działająca, no bo była prawie dwa lata młodsza ode mnie. Tak że rzeczywiście tam pracowałam i raptem, jak… Zresztą jak się wracało do domu, to prawie w całości trzeba było siedzieć w piwnicy, ale wszyscy mieszkańcy schodzili do piwnicy i każdy, to co miał w domu do jedzenia, to wspólnie się dzielił. Tak że warszawiacy są fantastycznymi ludźmi, naprawdę, proszę mi wierzyć.

  • Proszę powiedzieć, czy tata był w domu, czy zniknął?


Był, był, bo wtedy akurat nie pracował. A zresztą to było chyba o piątej rano czy coś takiego, jak raptem weszli do nas ci „ukraińcy”, bo Wola była opanowana przez nich (oni byli gorsi od Niemców). Oczywiście od razu kazali wszystkim wychodzić na podwórze, rozwalili ten płot między szpitalem i kazali pójść na podwórze szpitalne. Ustawili nas w ogromnej ilości z naszego całego [domu]. Bo to był taki blok z trzech czy czterech różnych klatek. Ustawili nas wszystkich, a tu postawili sobie oczywiście tę maszynę do zabijania i już chcieli nas wszystkich rozstrzelać. W pewnym momencie wszedł na podwórze oficer niemiecki i mówi: „Halt! Proszę nie strzelać! Tylko pomału sobie rozdzielimy mężczyzn i chłopców mniej więcej dwunastoletnich – czyli takich trochę wyższych – i kobiety”. I przez szpital nas przeprowadzano, przez te ulice szpitalne – to takie długie korytarze były. Jak prowadzili nas przez te korytarze, to wszystkie gabinety lekarskie, patrzymy, a ci doktorzy już tylko [leżą] twarzą na biurku. Czyli zabijali od strony tylnej.

  • Strzałem w tył głowy.


Tak wyglądało to w szpitalu. I nas do Płockiej przeprowadzili przez te korytarze. Mężczyzn i chłopców zatrzymali. Tam jeszcze taki tarasik był, z którego trzeba było schodzić na ulicę. Nam kazali lecieć przez takie ogrodnictwa po drugiej stronie, w górną część Woli. I stale jeszcze strzelali za nami, strzelali, więc my stale padałyśmy na ziemię. Ale jak się odwróciłam, jeszcze na tym tarasiku stał mój ojciec. To było moje ostatnie spojrzenie, kiedy widziałam ojca. A niestety, jest grobowiec na Górczewskiej przy Płockiej, ogromny pomnik, gdzie wszystkich tych rozstrzelanych wrzucili do ziemi.

  • Panie były razem, czyli pani była z siostrami i z mamą?


Z siostrami i z mamą. Myśmy biegły tam, gdzie nam kazali lecieć. Fort Wola. Tam była taka duża fabryka wypalona i tam wszystkim tym wysiedlanym, których gnali, to kazali w tej fabryce być. Tam jeszcze prowadzili taką segregację, gdzie kazali mężczyznom i chłopcom wychodzić na zewnątrz i tam rozstrzeliwali. Coś strasznego. To trudno opisać.

  • Czy pani może pamięta, który to był sierpnia?


Siódmy, ósmy, tak mniej więcej. I nas potem z Fortu Wola takimi wozami dla robotników w końcu dowieźli jakoś w przerwach różnych do Pruszkowa. W Pruszkowie znowu wszyscy musieliśmy składać zameldowania, pokazywać się tam. […] Na ziemi trzeba było leżeć, najwyżej jakąś zupę czasami dawali, czyli byliśmy wszyscy strasznie wygłodzeni. Proszę sobie wyobrazić, że z jednej klatki naszej na Górczewskiej [spotkałyśmy] takie dwie ewangeliczki – matka i córka, z takimi trochę czarnymi włosami, ewangeliczki. Myśmy na spacerze wokół fabryki je spotkały. I mówimy: „No, jak się panie czują?”. A one mówią: „Boże, no co to będzie dalej z nami? Straszne rzeczy”. W pewnym momencie idą ci „ukraińcy”, ci z psami i mówią: Halt! [...] Oni jeszcze mówią: „Jesteście Żydówkami, bo one takie czarne”. I my uklękłyśmy i zaczęłyśmy modlić się: „Matko Boża, nie pozwól, żebyśmy zginęły, bo nie jesteśmy żadnymi Żydówkami”. W pewnym momencie znowu pokazał się jakiś oficer niemiecki i mówi tak: „A panie co robicie tutaj? Już stoją te wagony i proszę…” – nas, czyli nas trzy i mama – pozwolił nam iść do tych wagonów bydlęcych, do których od razu poszłyśmy. Już do fabryki się nie wchodziło, tylko do jednego z wagonów, gdzie pchali tyle ludzi, że [wszyscy byli] na stojąco, nawet usiąść nie można było. A te dwie zatrzymali i rozstrzelali. Coś strasznego. Tak że to były przeżycia za przeżyciami.
A my oczywiście jechałyśmy tym bydlęcym wagonem. Zawieźli nas najpierw do Briegu, Brieg, czyli pod Wrocławiem. Potem przez Wrocław przewozili nas takimi bydlęcymi samochodami, była segregacja i powiedzieli: „Jesteście przydzielone…”. Aha, nie, na rynek nas zaprowadzili, tam się pokazali różni właściciele różnych [fabryk] i nas wybrano do Legnicy. Liegnitz. Tam pojechałyśmy jako robotnice najpierw do fabryki granatów, a potem do ślusarni. Bo mamusia i najmłodsza siostra moja za często chorowały, no to nie pasowało, ale od razu mnie i tę starszą siostrę wyznaczyli i trochę szkolili jako Schweißen [spawanie], ja gazowo, ona elektrycznie. Tak że po dwanaście godzin dziennie. A mieszkało się w takiej pofryzjerskiej… Było nas dziewięć osób. Najpierw [mieszkałyśmy] w takim sklepie, a potem już w barakach, gdzie było cała masa. I potem próbowali nas jeszcze, jak już się zaczął zbliżać ten okres, kiedy zaczęli Rosjanie przebijać i iść, to nas do takiej kolumny wprowadzono, żebyśmy szli w stronę Wiednia. To były różne nacje, bo i byli Francuzi, którzy byli na robotach, i różni inni. A moja siostra w czasie wojny właśnie wybrała sobie język francuski i troszkę opanowała. Zaczęła z nimi rozmawiać, z tymi Francuzami. Oni powiedzieli tak: „Słuchajcie, weźmiemy was, jak w nocy odejdzie ta kolumna z psami, to wtedy my w zboże i uciekamy. Spróbujemy, bo to jest coś okropnego”. I myśmy rzeczywiście na taką próbę się zdobyły. W nocy uciekaliśmy przez takie pola. Niemiec w dużym gospodarstwie jednak pozwolił nam w stodole się przespać i potem dopiero szłyśmy dalej. A potem już Rosjanie wpadli, no to już się szło… Dwa prawie tygodnie szło się, nocując w różnych gospodarstwach, żeby do Polski dojść. Tak wyglądało moje życie.

  • Proszę powiedzieć, jeszcze wracając do Powstania, jak wyglądały te dni, kiedy pani codziennie na początku Powstania szła do szpitala i tam pani pomagała?


[…] Opatrywałam rany, no ale jednocześnie trzeba było pomóc w jedzeniu. No różne były [obowiązki]. Wszystko, co potrzebne, to ja rzeczywiście w pełni wywiązywałam się z tego wszystkiego, bo i karmiłam, opatrywałam rany, [pomagałam] tym lekarzom, którzy zostali, bo przecież cała masa była zamordowanych.

  • Pamięta pani może jakichś lekarzy albo pielęgniarki?


Właśnie chcę tylko powiedzieć, że po wojnie, jak się dowiedziałam, że Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej powstaje, to chciałam oczywiście wstąpić natychmiast i dalej pracować. W tej sytuacji pojechałam do Warszawy i poszłam do tego szpitala. Akurat dwie takie siostry szarytki jak mnie zobaczyły, mówią: „Boże, jak się cieszymy, że pani żyje!”. Bo pamiętały dokładnie, jak ja to wszystko robiłam. I one oczywiście od razu poświadczyły i natychmiast wróciłam i zaczęłam tu już pracować, od razu włączyć się w całość. Tym bardziej że po wojnie, no jednak jeszcze wróciliśmy najpierw do Bydgoszczy, żeby odzyskać ten dom. Nie było możliwości. No ale skończyłam gimnazjum w Bydgoszczy, jednocześnie pracując, bo od razu musiałam pracować, bo nie było z czego żyć. Ja i starsza siostra [pracowałyśmy], bo mamusia dalej była bardzo chorowita. Od 1948 roku do 1952 roku, pracując w Banku Gospodarstwa Krajowego, studiowałam w Toruniu prawo i w 1952 roku skończyłam prawo jako magister praw. Tak że i praca, i nauka, i wszystkie inne rzeczy.

  • Wrócili państwo do Bydgoszczy, a do Warszawy już przyjechała pani po wojnie. Kiedy pani zobaczyła Warszawę?


No tak, dlatego że wróciłyśmy najpierw z tych robót w Legnicy do Bydgoszczy. No jechałyśmy, bo przecież miałyśmy dom, ogród, trzeba było to zobaczyć i ewentualnie coś z tym zrobić, prawda?

  • W jakim stanie zastały panie mieszkanie?


Trzy rodziny mieszkały w naszym mieszkaniu, więc nawet nie mogłyśmy zamieszkać w naszym domu, tylko ponieważ ciotka była też wysiedlona z Bydgoszczy, a na Mazowieckiej miała ogromne, czteropokojowe mieszkanie, piękne, no to najpierw się tam wprowadziłyśmy. Dwa pokoje potem zajmowałyśmy, a dwa pokoje, jak oni wrócili do Bydgoszczy z tego wysiedlenia, to też mieszkaliśmy. No tak wyglądało nasze życie. A potem za byle co się sprzedało ten dom, no bo już nie było głowy do tego wszystkiego. Mieliśmy dalej już tylko zapotrzebowanie, żeby jakoś żyć w normalniejszych warunkach. O, ten pierścionek z brylantami to był kupiony wtedy, jak sprzedaliśmy, bo przecież co to było za… Nie ma o czym mówić. Właściwie wszystko się zniszczyło.

  • Czy pamięta pani wrażenie, jak przyjechała pani do Warszawy po wojnie, jakie zrobiła na pani zniszczona stolica?


Warszawa była potwornie zniszczona, na Woli też… To było absolutne dno. Tak że jak dotarłam do tego szpitala, to byłam superszczęśliwa, że jakoś można było tam dojść. Ten nasz dom – nawet już nie wchodziłam tam, żeby sprawdzić, bo część tego domu już była zniszczona, no ale ponieważ udało mi się załatwić to i spotkać te szarytki, które potwierdziły, że pracowałam… Ale pamiętam jeszcze w czasie wojny ten nasz dom. Po drugiej stronie Górczewskiej był taki dosyć duży plac i na ten plac często Niemcy – raptem słyszymy: jadą te wozy – przywożą całą masę Polaków i przy takim murze rozstrzeliwali. To było coś okropnego, patrzeć oczywiście na takie obrazki. Makabra! No, ja się bardzo często przecież narażałam, pracując w harcerstwie, a jednocześnie to młode pokolenie, jak prowadziłam te zastępy i to wszystko, to jednak uczyłam: „Dzieci kochane, musicie walczyć. Całe życie, pamiętajcie, trzeba walczyć o wolność, żeby człowiek mógł normalnie żyć, nie może być zniewolony, bo to wtedy nie jest życie”. […]
No bo tak to oczywiście widzę dalej, że te przeżycia nie załamały człowieka, tylko dalej idę. I w tej chwili cały czas robię wszystko, żeby wolność była, a nie zniewalanie. Bo w tej chwili jestem trochę przerażona tym wszystkim.

  • Czyli wolność najważniejsza?


Najważniejsza wolność, żeby każdy mógł myśleć po swojemu i mógł robić to, na co ma ochotę i potrzebę, a nie to, co ktoś nakazuje. Nie wolno do tego doprowadzić. Polska musi być europejska, ale i wolna i wtedy dopiero będę dalej szczęśliwa. Chociaż niestety już męża nie mam tyle lat, ale piszę pamiętniki po śmierci, bo my zawsze z mężem sobie prowadziliśmy piękne dyskusje. On był też prawnikiem, ale jednocześnie trzy uczelnie kończył. Był bardzo inteligentny, ale i taki chłopięcy, tak że myśmy sobie zawsze [dyskutowali] po obiedzie, który zrobiłam, jak on wrócił z sądu. Bo jeszcze notariaty były tylko w sądzie, wtedy nie można było założyć kancelarii. Ja jako radca prawny oczywiście… Osiem lat byłam sędzią i po ośmiu latach w końcu zapragnęłam, żeby stanąć raptem po drugiej stronie, jako adwokat. Bo po sześciu latach pracy jako sędzia nabyłam uprawnienia adwokackie i po ośmiu latach poprosiłam też, że chcę odejść z orzecznictwa (chociaż szkoliłam jeszcze radców prawnych) i chcę tam zacząć pracować. […] A przedtem jeszcze, prowadząc w dyrekcji budowy Osiedli Robotniczych, bo w różnych instytucjach pracowałam, ale nie jako radca, bo jeszcze nie było tych uprawnień, to w sądzie raptem ten szef ni stąd, ni zowąd zadzwonił do mnie… To był taki okres już po moich studiach, gdzie ponieważ prowadziłam dział umów i to były firmy różne zagraniczne, to występowałam do pomocy radcy prawnemu i referowałam na rozprawach. I [sędzia], jak jedna z sędziów zachorowała i musiała odejść w ogóle, to zadzwonił do mnie, przedwojenny taki sędzia, ale jednocześnie był szefem, zadzwonił i mówi: „Propozycję rzucam, żeby pani przyszła jako sędzia”. Na razie na trzy miesiące. A ponieważ już byłam mężatką w 1962 roku, to mąż mówi: „Oczywiście, nie wolno ci z tego nie skorzystać. Proszę cię, idź”. Czyli zwolniłam się z tej pracy, gdzie dosyć dobrze zarabiałam, i od razu się zgłosiłam do sądu i po trzech miesiącach byłam przyjęta na pełny, stały etat jako sędzia. Tak że tak wygląda moje życie. […]

Gdynia, 1 marca 2023 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Krystyna Stanisława Kodymowska Pseudonim: „Stokrotka” Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: Obwód III „Waligóra”; Sanitariat Okręgu Warszawskiego AK „Bakcyl” Dzielnica: Wola Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter