Maria Teresa Łopuszańska „Emilia”

Archiwum Historii Mówionej

Maria Teresa Łopuszańska z domu Jętkiewicz. Urodziłam się w Warszawie, jestem rodowitą warszawianką, 9 grudnia 1928 roku. Mój ojciec, który po szeregu przeżyć wrócił z Rosji, gdzie skończył gimnazjum francuskie w Moskwie, później był wysłany przez swojego ojca, który budował kolej pierwszą na Uralu, tak zwanym putiejcem był, [do Petersburga]. Skończył politechnikę w Petersburgu, był wysłany na studia do Nancy, do Francji, niestety, nie ukończył, dyplomu nie zrobił… Na Wydział Elektryczny [go wysłali], bo wtedy elektryczność, prąd, była taka nowatorska, więc tam go wysłali. Przyjechał dziadek po niego tuż przed wybuchem I wojny światowej i zabrał go. Mimo że tak było w Europie niebezpiecznie, to jeszcze zwiedzili sobie po drodze Szwajcarię. Później w Moskwie już pod koniec wojny otworzyli Instytut Handlowy w Moskwie, który ojciec ukończył. Tam kładli nacisk bardzo na języki obce. Mój ojciec był poliglotą, znał pięć języków w słowie i w piśmie, zasadniczo oczywiście, plus jeszcze włoski, którego się nauczył, szwedzkiego nawet trochę. Przed wojną podróżował sporo. Jak 1920 rok się zaczął, to mój dziadek i ojciec postanowili oczywiście wstąpić do Legionów. Legiony generała Czumy tam się formowały i bez właściwie jednego strzału w transporcie dostał się do niewoli bolszewickiej. Razem z dziadkiem piłowali drzewo w tajdze, 54 stopni mrozu, w szynelach wojskowych. Tam, cudem dosłownie, uniknęli rozstrzału.

  • Proszę powiedzieć, jak miał na imię dziadek?

Mój ojciec miał Henryk, a mój dziadek Tadeusz. Rodzina ich została w Moskwie. Jak ich zwolnili z tej niewoli, już byli pod ścianą, ale znaleźli dokument przy rewizji u mojego dziadka, który był listem kolegi z Politechniki Petersburskiej, a okazał się on komisarzem komunistycznym i to uratowało ich właściwie od śmierci. Ze strasznymi peregrynacjami jechali do Moskwy, żeby zabrać rodzinę, bo już był ten układ, że rodziny polskie mogą wyjeżdżać do Polski, więc czem prędzej wyjechali. Niestety, po drodze w zanieczyszczonych, strasznych warunkach jechali. W wagonach ugryzła weszka tyfoidalna i dziadek zachorował na tyfus plamisty. I dojechał do Moskwy, tam ledwo się zobaczył ze swoją żoną, czyli moją babką, i córką, dwie córki jeszcze tam były, jak zmarł. Ojciec go chował. Zwłoki dziadka przewoził taczką na cmentarzyk pod Moskwą i kilofem kopał zmarzniętą ziemię, grób dla swojego ojca. Zostawili ten cmentarz… Myśmy dochodzili… Został zupełnie zniszczony, zaorany, tam jakieś bloki stoją.
Do Polski mój ojciec jechał, jego matka, czyli moja babcia Janina Jętkiewicz, i jego córka Maria, później z męża Birkenmayer. Natomiast Halina, jak się okazało, już wstąpiła do zakonu i stwierdziła, że to jest jej misja zostać w Związku Radzieckim. Straszne przeszła rzeczy, bo tam za cokolwiek to zesłania, na Kamczatkę ją zesłali, więcej była na zesłaniach niż na wolności. Przed wojną takie paczuszki raz na pół roku można było posłać, to nawet nici i igły w listy wkładaliśmy.

  • Gdzie rodzina przeprowadziła się do Polski?

I przyjechała do Warszawy. Zostawili Halinę, ona była dominikanką …

  • Gdzie w Warszawie?

W Warszawie początkowo u takiej rodziny się przytulili na ulicy Niskiej, tam nie ma już tych budynków, u swych kuzynów Kulikowskich. Ojciec od razu starał się o pracę i dostał pracę bardzo dobrą w Ministerstwie Przemysłu i Handlu, znając perfekt tyle języków. Ministrem był wtedy Kwiatkowski, który budował Gdynię i szalenie potrzebował kogoś z bardzo dobrym francuskim i ojca zatrudnił i się przyczynił skromną swoją pracą, bo zawsze był bardzo skromny człowiek, do budowy Gdyni. Nawet ze wspomnień pamiętam, że miał zezwolenie na zwiedzenie z całą rodziną wojennego portu, i widziałam, będąc małą dziewczynką, podpływające łodzie podwodne, ale bałam się wejść na łódź podwodną, tylko mój brat z rodziną wszedł. Ale to taka dygresja. Niestety w Ministerstwie też działały jakieś… Ojciec mnie jako małej dziewczynce nie opowiadał o tym. Dobierali sobie piłsudczyków, tych z endecji. Mój ojciec był bez przynależności partyjnej, ale tworzyli sobie tę klikę, widocznie to stanowisko może komuś było potrzebne, nie wiadomo. W każdym bądź razie dostał wymówienie. Nawet przysłali pierwsze wymówienie, kiedy leżał chory, więc mama nie przyjęła. Ale poszedł oczywiście do pracy i tam mu wręczyli. Pracował tam trzy lata. Później…

  • Który to był rok?

Dwudziesty trzeci. Później zaproponował mu profesor Drzewiecki, to też sławna postać RWD – Drzewiecki, Rogalski i Wigura – to były te samoloty RWD. Profesor Drzewiecki organizował wszystko od podstaw, tak jak Starzyński miasto Warszawę dźwigał, tak oni starali się przemysł jakoś dźwignąć, no bo sto lat niewoli było, więc organizowali tak zwany Polski Komitet Normalizacyjny i mój ojciec był prawą ręką jego i zorganizowali, bo normalizacja szalenie w świecie jest potrzebna i uznawana. Teraz wszystko jest znormalizowane, każde okno, śrubka, wszystko, w całym świecie muszą być te same normy. Tam bardzo się przydała znajomość języków, prowadził ojciec dział zagraniczny, bo musiał kontaktować się, i profesor Drzewiecki poradził ojcu, że ponieważ dostał wymówienie, mając 42 lata, wtedy z Ministerstwa, więc postarał się i wspomógł go radami i dostał emeryturę państwową, mając 42 lata. Emerytura ta wynosiła, o ile pamiętam, czterysta złotych, co było wielką sumą, bo ojciec w Polskim Komitecie Normalizacyjnym pierwszą miał tysiąc złotych przedwojenne i to były bardzo duże pieniądze. A jak zaczął mój brat już do gimnazjum prywatnego chodzić, to zwracali za gimnazjum, wobec tego tu obniżyli mu do osiemset złotych, ale był dostatek w bród.

  • Proszę powiedzieć, kiedy poznali się pani rodzice?

Jak wrócił właśnie z Rosji, to u tych Kulikowskich, kuzynów, którzy prowadzili salon sztuki, to były takie salony towarzyskie. I tam przyjechała moja matka, która z kolei pochodziła z Płockiego, Janina Jętkiewicz, moja babcia. [Mieszkała] wtedy w Leonowie, pod Płockiem, bo poznała tam młodego człowieka, Markiewicza, i pobrali się. On był głównym księgowym w wielkiej cukrowni w Leonowie i póki była kampania, to miał dużo pracy. Niestety, ci panowie, pracownicy, jak kampania się kończyła, no to w karcięta grali, więc trochę to pokrzyżowało później plany rodzinne i musiał wyjechać za granicę, bo tutaj długów narobił, i babcia tam została z małą moją mamą trzyletnią i w ciąży z synem. Tam stale… Płock bardzo kochała i tam jest pochowana. Przyjechała wtedy z Płocka, wiedząc, bo jej rodzice byli spowinowaceni, tak że prababki są Chomiczewskie zarówno z jednej strony, jak i z drugiej. Przyjechała do Kulikowskich, do tych kuzynów i tam się poznali. Mama była bardzo inteligentna i oczytana, ojciec był bardzo wykształconym człowiekiem. Matka znała dwa języki: francuski i rosyjski, więcej nie znała. Ojciec bardzo… Pobrali się i mieszkali w Warszawie. Dostali początkowo mieszkanie na ulicy Mianowskiego, pokój, później tam przyszedł na świat mój brat…

  • Jak ma na imię brat?

Jerzy, Jerzy Tomasz. A później, jak przyszedł na świata, dostała mama wspólne mieszkanie, bo też było bardzo ciężko o mieszkania, a to było mieszkanie Ministerstwa Przemysłu i Handlu. Dostała w mieszkaniu dużym, ale drugą połowę tego mieszkania zajmowała inna rodzina. On był kasjerem głównym w Ministerstwie, pan Okoński ze swoją żoną. Nie mieli dzieci, więc otoczyli nas wielką miłością jako dzieci i to jest moja matka chrzestna, już teraz nieżyjąca.
Jak i ja już przyszłam na świat w 1928 roku, to mój ojciec dostał już samodzielne mieszkanie, róg Filtrowej i Mianowskiego. I tam byliśmy, dopóki ojca nie wykurzyli z tego Ministerstwa. Tu może się pomyliłam, że w 1923 roku. To było nieco później, bo ja w 1928 roku przyszłam na świat, to właśnie wtedy musiał opuścić to mieszkanie, bo były służbowe. Ale zarabiał w tym Polskim Komitecie Normalizacyjnym bardzo dobrze, więc prywatnie wynajął. Mama była oszczędna, bo ciężkie warunki przeżyła i też na Kresach z majątku uciekali przed bolszewikami, więc mama twierdziła, że trzeba tańsze mieszkanie znaleźć i znaleźli na Walicowie, ale to była dzielnica żydowska, a mój braciszek był temperamentny bardzo, więc w szkole, jak się dostał do Szkoły Zgromadzenia Kupców, tam byli przeważnie Żydzi, to tam były różne bójki. I ojciec stwierdził… A Komitet Normalizacyjny przenieśli tu, gdzie teraz jest Instytut Geologiczny na ulicy Wiśniowej, przenieśli. Ojciec przecież nie mógł dojeżdżać do pracy, musiał mieszkać blisko pracy, więc jak już szłam do Platerówny, do drugiej klasy szkoły powszechnej, bo pierwszą to zrobiłam u pani Kulmanowej w takim prywatnym… a do drugiej szłam do gimnazjum, które teraz istnieje jako prywatna żeńska szkoła, i podstawowa, i gimnazjum, i liceum imienia Cecylii Plater-Zyberkówny na ulicy Pięknej, to wtedyśmy się przenieśli na ulicę Puławską, tu, gdzie kino „Moskwa”, Puławska 21. Mieszkaliśmy tam do czasu, kiedy nas Niemcy wyrzucili, bo to była niemiecka dzielnica.

  • Może proszę opowiedzieć, zanim Niemcy wkroczyli, jak pani zapamiętała wybuch wojny.

Ponieważ nam się naprawdę dobrze powodziło, ale ojciec był beztroski, jeżeli chodzi o zapasy, więc absolutnie nie zwracał na to uwagi: „Wojna? No, jeżeli nawet będzie, to będzie trzy miesiące trwała, a jesteśmy tak potężni, tak wspaniale uzbrojeni, że na pewno sobie poradzimy”. Wszystkie wakacje były przecudowne, które wspominam z ciepłym sercem, a szczególnie właśnie 1939 rok.

  • Gdzie pani wtedy była?

Byliśmy na Podhalu w Strzyżycu koło Limanowej. To Kasina Mała, Mszana, to te okolice. Wycieczki wspaniałe, dużo letników, mama była towarzyska, więc cała gromada, a to końmi się gdzieś jeździło. Naprawdę było rozkosznie i wspaniale, wszyscy się radowali, nie wiadomo z czego, chociaż wojna już dosłownie na karku wisiała.

  • I mówiło się o tym?

Mówiło się stale o tym. Mama urządzała takie przyjęcionka z sernikiem i z czymś tam, to ciągle panowie dyskutowali, że wojna na pewno będzie, wszyscy byli na stanowiskach, ale odsuwali jak gdyby: „Trzeba teraz używać, dzieciom zapewnić ładne wakacje”. I rzeczywiście tam i z Richtenmajerami, i z ich rodziną [byliśmy], tak że było rozkosznie. Jak mobilizacja była, ta generalna, bo wpierw było część zmobilizowanych oficerów, a później już… To wtedy po rozum do głowy, że trzeba wracać do Warszawy. Nas nawet namawiali, żebyśmy zostali na tej wsi, ale ojciec się uparł: „Jak to, na wsi? Tu mam piękne mieszkanie, cały dobytek, pracę mam dobrą i ja tu zostanę na tej wiosce? No skądże!”. I myśmy przedtem wyjeżdżali nad morze, ale mój brat miał astmę wrodzoną i morze mu nie służyło, dlatego na tym Podhalu… Wracaliśmy już w przeddzień wybuchu wojny. To było makabrycznie. Wziął ojciec furę i tę furę z całymi bagażami, bo myśmy z całym bagażem – sto kilo na wagon bagażowy się nadawało, bo z leżakami, z wszystkim się tam jechało. Jak dojechaliśmy osiemnaście kilometrów czy koło dwudziestu do Krakowa, to tam orgie się działy dosłownie na dworcu. Pierwszy raz się zetknęłam z czymś takim. Miałam jedenaście lat, mój brat miał czternasty rok, ja dopiero jedenasty miałam, a on czternasty. Wsiadaliśmy w makabrycznych warunkach, pisku narobiłam, wtedy tłum rozstąpił i matka nas wepchnęła do wagonu. Tato całą podróż odbył w ubikacji, bo musiał ten bagaż nadać. Później z wagonów bagażowych wyładowali wszystko na Dworcu Wschodnim. To była niedziela, bo w poniedziałek wybuchła wojna. Mama mówi: „Heńku, jedziemy znaleźć bagaże”. – „Ale [po co], zdążymy w poniedziałek”. Dobrze, że mama była energiczna i pojechali i ze stert walizek wyłuskali jednak, mama znalazła nasze bagaże i przyjechali taksówką. A ciotka Birkemajerowa, która następnego dnia chciała, to już nie zdążyła, bo już zbombardowali cały Dworzec Wschodni.

No i posłyszeliśmy, ja lalkami zajęta, bawiłam się grzecznie, a tu wybuchy jakieś. To ja myślałam… „Mamo, co to takiego tak wali?” – „A wiesz, to tam jakieś roboty robią pewno, jakieś wykopy, coś”. Sama też nie za bardzo [wiedziała], bo właściwie i ona przeżywała pierwsze bombardowania. Później wkroczyło do naszego mieszkania wojsko nasze, polskie, zajęli frontowe trzy pokoje i zaciągnęli, ku radości mojego brata, ciężkie karabiny maszynowe. Dwa balkony były, bo w salonie i w jadalni to wycięli balustrady z balkonów i wysunęli lufy karabinów maszynowych. Mój brat im pomagał bardzo dzielnie, ja się kryłam w tyle mieszkania. Był bardzo ten oficer… Mówi: „Ale proszę państwa, tu będzie obstrzał, dlatego że Niemcy będą z Pola Mokotowskiego Rakowiecką akurat tu będą szli i będzie obstrzał, a państwo…”. Jeszcze przyjechała ciotka z Płocka z dwojgiem małych dzieci, żeby było bezpieczniej w stolicy, bo w Płocku jedna bomba tylko przypadkowo wybuchła, więc trafili na te bombardowania. I nas namówili, żebyśmy zwijali manatki, i do ciotki Birkenmajerowej na ulicę Grottgera, na Dolny Mokotów przeszliśmy.
Tam mieszkanie jedno było wolne, więc jakoś się… Już się zaczęło, że nie było co jeść, bo przenieść zapasy, które skromne były, ale jednak coś było, to było uciążliwe, już bombardowania straszne. Ja pamiętam, raz poszłam z mamą na ulicę Puławską, żeby coś zabrać, bo ja się z matką nie mogłam rozstać nigdy, byłam bardzo do niej przywiązana, to jak wracaliśmy koło Morskiego Oka z bagażami, a tu tak świstało coś: tiu, tiu, tiu, to ja się pytam: „Mamo, co to?”. – „A, to na pewno trafili w gniazdo os i to osy fruwają” – a to obstrzał taki był. Tam przeżyliśmy znów straszne bombardowania, bo akurat tam była pozycja artyleryjska, przeciwlotnicze… Wystrzelali wszystkie naboje, myśmy byli świadkami tego. Padły wszystkie konie, bo wtedy jeszcze ciągnęły konie, i do ostatniego naboju bronili w Warszawie nieba. W naszym domu nie schodziliśmy do piwnicy, bo mama nie znosiła piwnicy, więc w przedpokoju takim wewnętrznym wtulałam się w spódnicę mamy i tak się rozpruło, jednak parę bomb padło w ten dom i rozpruło, dwadzieścia parę osób padło.
Wreszcie kapitulacja. Zmaltretowani, ale oczywiście przemy do swojego mieszkania. Zastaliśmy mieszkanie w strasznym stanie, bo to już nie był ten pułkownik z wojskiem, tylko może i hołota, szabrownicy. Jak znajdywaliśmy ślady po damskiej odzieży, więc może oni sobie dziewczynki jakieś sprowadzali, maź, wszystkie konfitury, które z Strzyżyna wieźliśmy, to co nie zjedli, to potłuczone było. W salonie była taka warstwa konfitur z dokumentami, z fotografiami zmieszane, nie do wiary, a mój fortepian, bo chodziłam do szkoły muzycznej, mój ukochany fortepian był otwarty i tam nieczystości, bo łazienka, ubikacja była cała załadowana, krany poukręcane i w wannie nawet ekstrementa. Więc chybcikiem się to sprzątało. Mnie mama przydzieliła, bo ja byłam bardzo pracowita i posłuszna, żebym ten swój fortepian uratowała. Płakałam, kucnęłam w fortepianie i struny myłam z tych świństw. A później fotografie też zmywałam, a tu wody nie było, po wodę się szło aż na ulicę Dolną. To z bratem i ja też z wiaderkiem wszyscyśmy po wodę szli, żeby jakoś doprowadzić do ładu, bo mama się bała, że jak wkroczą Niemcy (już wiadomo było, że oni [wejdą]), to mogą nas prześladować, że tu wojsko było, i błagała dosłownie oficera, żeby zabrali chociaż broń spod fortepianu. Góra była granatów i broni. Nie zabrali tego, bo już nie zdążyli. Więc mój ojciec z sąsiadem zakopywali to wszystko w piwnicy. I później, bo ZWZ [Związek Walki Zbrojnej] już się utworzyło, to oddali całą tę broń, przyszli nocą chłopaki i wykopały to wszystko. Więc o tyle to było uratowane, bo oni nie zabrali. Jakiś wojskowy rynsztunek cały, jakieś wojskowe plecaki, no wszystko, wszystko. I tak wtedy obserwowaliśmy, jak już uładziliśmy trochę, wymarsz wojsk polskich. To był straszny widok. Oni tacy smutni, zmęczeni, prawie bez broni, bo musieli zdawać broń. Płakaliśmy wszyscy, stojąc na balkonie, i obserwowaliśmy, jak wychodziła nasza armia. Ta potężna armia, w którą tak się wierzyło. Oczywiście, wszystkie szyby poleciały, mimo że była LOP, Liga Obrony Powietrznej, kazała zakleić szyby, więc to wszystko nie zdało egzaminu. Portret na przykład mojej babki Sybiraczki był wielki, dużego rozmiaru ten portret, to zabili sobie balkon cały, że osłonili się, więc serie podziurawiły prababcię w straszny sposób. Ale to wszystko było tylko… Wyjście tego wojska, to wtedy się pierwszy raz zetknęłam, ryczała służąca, wszyscy: i prości ludzie, i inteligencja. A później, dosłownie jakieś trzy godziny były takie niczyje, wkraczała armia niemiecka. Butnie, doskonale uzbrojeni, wybijający takt buciorami. Naprzeciwko mieliśmy koszary, więc od razu zajęli te koszary, nazywając je po niemiecku później Stauferkaserne. Dosłownie po jakichś dwóch godzinach patrol Niemców, walą w drzwi, nawet stukali wpierw. Byliśmy zdumieni, cośmy zawinili. Mama ze zdenerwowania, nie znała niemieckiego, to zaczęła po francusku rozmowę z tym oficerem. Znał język, dobrze. Prężył się, przedstawił się, że on tu przyszedł, bo się dowiedział, że tu jest ładnie umeblowany gabinet, a oni muszą urządzić gabinet dla pana generała. Ojciec zaczął po niemiecku z nimi. „My pokwitowanie wydamy”. Myśmy się dopiero później zorientowali, dlaczego oni znali nawet, że to mieszkanie na pierwszym piętrze jest dobrze umeblowane. Okazuje się, że elektryk, którego ojciec wzywał do różnych drobnych rzeczy, to był taki elektryczny sklep, co teraz kwiaciarnia jest na rogu ulic Puławskiej i Rakowieckiej, i on się stał folksdojczem od razu, zaoferował swoje usługi, wobec tego powiedział, że jak potrzebujecie meble, to tylko do tych państwa pójdziecie. Zabrali wtedy olbrzymie biurko mojego ojca, fotel z lampą, jeszcze bibliotekę. Za wszystko pokwitowanie – Ordnung muss sein – zostawili.
No i tak się zaczęła wegetacja, bez opału, bez żadnej żywności, Komitet Normalizacyjny od razu wszedł w podziemie, w ogóle rozwiązany, więc ojciec nie miał pracy żadnej, oszczędności, które miał, to były… Wierzył bardzo w Warszawę, więc miał papiery wartościowe miasta Warszawy, to co roku się odcinało bony i za to były pieniążki, bo to prezydent Starzyński namawiał, żeby tę Warszawę [wspierać], więc wszyscy się na to składali. Nie można było podjąć nic z konta. Na początku po pięćset złotych pozwolili, ale to ze dwa, trzy razy ojciec podjął. Ale wtedy pieniądz już też nie miał wartości, a tu nie mieliśmy w ogóle zapasów ani opału. Najgorzej z opałem było, bo to było duże mieszkanie, mróz, ja jeszcze chodziłam na lekcje gry na fortepianie, łapy odmroziłam i w ogóle już się skończyła moja kariera muzyczna. Mieliśmy tylko znajomych sklepikarzy, sklepy były na dole, to tam wstawiali nam a to makaron, a to coś. Później wzięliśmy działki dwie, te działki uprawialiśmy. Tam do 1941 roku po początku mieszkaliśmy. Ponieważ to był budynek własności żydowskiej, to zajęła taka Treuhänderka, która miała męża pod Stalingradem, jak się później okazało, a ona… Chodziłam czasami komorne płacić, to ona gestapowców w peniuarze tam gościła. Nie krępowała się absolutnie. No i dostaliśmy nakaz początkowo, że mamy się w cztery dni wyprowadzić. To ojciec poszedł i ubłagał, że za miesiąc i miesiąc mieliśmy na zapakowanie tego wszystkiego. Ale gdzie się wyprowadzić? I tu się włączył mój sprytny braciszek, który do kolegi jakiegoś do Piastowa jeździł i w Piastowie taki domek na kurzej łapce, bez fundamentów, wilgoć straszliwa, ciasne trzy pokoiczki, i mówi: „Mamo, mama tam pojedzie, to mama tam wynajmie”. Tam nie było chętnych i myśmy wynajęli. Poczciwych, prostych sąsiadów mieliśmy, którzy nam różne… Bo mój ojciec nie był „złota rączka”, więc niejaki pan Miodek nam wszystko tam urządzał, bo oczywiście podłoga się zawaliła, jak się fortepian postawiło, legar poszedł. A ja uczyłam tę dziewczynkę, bo dziewczynka nie chodziła do szkoły, chociaż już wtedy miała siódmy rok, nie umiała czytać, pisać, to ją nauczyłam czytać i pisać. Do szkoły nie chodziła. I taka była wymiana, że tak powiem.

  • Córka tych państwa, tak?

Córka Miodków, tak, córeczka, bo pierwsza na gruźlicę im umarła, starsza. Pani Miodkowa się mną bardzo zajmowała, bo mama musiała do pracy jakiejś pójść, więc poszła do pracy. Tam była fabryka, jest jeszcze fabryka w Piastowie, wtedy akumulatorów i jeszcze czegoś była. On był prostym robotnikiem, cieślą, stolarzem. Mama tam w kalkulacji cen pracowała. Dosyć krótko, bo była propozycja dla tych, którzy stracili mieszkanie w dzielnicy niemieckiej, to mogą po małym getcie dostać mieszkanie. I mama w fabryce się zgłosiła. Już zaczęła znikać, że tak powiem, bo już się w konspirację zagrzebała. Początkowo zjawiała się w naszym mieszkaniu w Piastowie, przywoziła gazetki, to ojciec miał lekturę doskonałą. Początkowo pracował w RGO (Rada Główna Opiekuńcza), woził węgiel i kartofle, nie umiejąc, w ogóle mu to nie wychodziło, ale trzeba było czymś zarobić. Później dostał przez swojego dalszego kuzyna urzędniczą pracę [w firmie] Hamerliński i Fulde. To były takie instalacje, różne remonty mieszkań robili, instalacje zakładali i ojciec, znając język niemiecki, załatwiał wszystkie sprawy w urzędach. Więc już wtedy było lżej, ale kiedy w RGO pracował, no to już było bardzo niedobrze i chorował w dodatku.
Dostaliśmy przydział mieszkania na ulicy Twardej 11. Na początku 1942 roku przenieśliśmy się na ulicę Twardą. Wpierw tam trzeba było zrobić remont, ale to niewyobrażalny, bo Niemcy robili straszną rewizję Żydom, prując nawet poduszki i pierzyny, więc tam po pas było pierza na przykład i jakichś brudów. To było czteropokojowe mieszkanie, a w jednym pokoju stała rozpruta kasa pancerna, której ruszyć z miejsca nie można było, więc trzeba było pięciu czy sześciu chłopa. Tak że nawet schody wyłupali marmurowe, które tam były, bo jak zsuwali tę… To wynajął i remont przeprowadziliśmy. Gazowanie było, bo było strasznie zapluskwione. Gaz to tak podziałał, że tęczowe były szyby i klamki mosiężne w ogóle sczerniały. Mimo to odwiedzały nas pluskwy, bo to jest zwierzątko bardzo [uciążliwe], jak nie da się wytępić, to pokochać tylko. Tam się przeprowadziliśmy rzeczywiście.
Ale zaczęła się już pełną parą praca konspiracyjna. Zaczęło się od mamy oczywiście, nie umniejszając zasługi mojego braciszka, który od razu się wkręcał. Podchorążówkę robił, do nauki niezbyt był skory, więc mama go łapała w locie, ale nie zawsze się udawało. Wpierw odstąpiła jeden pokój, to niby mój, takim dwóm studentkom, które się ukrywały. Miała kontakt z internatami żeńskimi, szczególnie rodzin wojskowych, córek oficerów, tamże zostałam wciągnięta do „Szarych Szeregów”, tam składałam przysięgę harcerską, tam przeszłam przeszkolenie sanitarne, dostałam wyposażenie nawet, taką torbę sanitarną, z czego byłam bardzo dumna. W jednym pokoju mieszkały te studentki.

  • Pamięta pani, jak się nazywały?

Jedną pamiętam, Bogusia Sierpińska. Zginęła w czasie Powstania, dosłownie w czasie Powstania do nas przyleciała na Twardą, bo pić jej się chciało, dałam wodę i dosłownie po godzinie dowiedziałam się, że padli, tam takie działo kolejowe strzelało i ona padła. A druga była Jadzia, już nie pamiętam jej nazwiska, córka organisty spod Tomaszowa Mazowieckiego. Bogusia Sierpińska studiowała w latającym uniwersytecie medycynę. Urocza kobieta, profesora Sierpińskiego siostrzenica. Niestety, profesor Sierpiński nie chciał jej pomagać. Według nas i mamy mojej to mógł, ale ona była bardzo ambitna i sobie lekcjami [dorabiała], prowadziła komplety, więc nam wykładała z chemii i biologii i w ten sposób jakoś sztukowała.

  • Gdzie odbywały się komplety?

Ano właśnie, komplety. Nasze mieszkanie było jeszcze załadowane kompletami, na które chodziłam, bo mój braciszek to się wywijał, ale ja chodziłam. Wpierw u Platerówny stworzyli takie klasy na przykład, że tam była powszechna sześć klas, to siódmą stworzyli i był materiał pierwszej gimnazjalnej. Konspiracyjnie, oczywiście. A później to drugą gimnazjalną to tam skończyłam jako repetująca niby, bo mnie nie przepuścili, niby, to drugą gimnazjalną skończyłam tam. Później w zawodówkach poumieszczali, ale moja mama się bała mnie puścić do zawodówki na ulicy Moniuszki, tam była pani Ryłt przełożoną, przy krawieckiej jakiejś gospodarczej szkole tam się przytuliła, bo już gmach Platerówny na ulicy Pięknej był zajęty. Po wojnie tam był Polski Czerwony Krzyż, zniszczono bardzo ten gmach, ale został odbudowany. Więc mama… Aha, przyjechał do nas Witold Szatkowski, rodzony syn Zofii Kossak-Szczuckiej. (Panie pewno znają jej twórczość.) Zresztą ciotka Zofia, bo ona była skuzynowana z nami, z moją mamą, poprzez szwagrów jakoś tam, więc mówiło się ciocia do niej. Ciotka Zofia czasami się u nas ukrywała, ale nie mogła stale w jednym miejscu być, dlatego że była poszukiwana i ciągle miała zmieniane nazwiska. Jak nie zdążyła wyjść, bo się zagadała przy kolacji, no to u nas, oczywiście, nocowała, natomiast synusia, uroczego zresztą, Witolda Szatkowskiego u nas długo [trzymano], więc on u nas rok się ukrywał. On był o klasę wyżej ode mnie. Tak, chyba tak. I namówił moją mamę, żeby poszła na komplety gimnazjum poznańskiego, które… Cały Poznań przecież wygonili i przyjechali do Warszawy. Całe gimnazjum z ciałem pedagogicznym przyjechało do Warszawy i stworzyli tu od razu tajne nauczanie i komplety. Dostałam się do klasy trzeciej z czwartą gimnazjalną, tak że przed Powstaniem zrobiłam małą maturę. Trochę miałam kłopoty z geometrią wykreślną, tą przestrzenną cholerną, kula przekrojona, coś się obracało, no to miałam troszkę kłopotów, to mnie Witold podciągał, bo on był o klasę wyżej. Nie było prądu, były karbidówki. Wybuchł mi kiedyś karbid, opaliłam, dlatego mam teraz tatuaż na brwiach, ale to głupstwo. I on mnie pomagał. Był uroczym, miłym towarzyszem moich młodzieńczych lat. Podobno jak później [był] na pogrzebie pani Zofii Kossak, ciotki w Górkach, przyjechał z Anglii i mówił: „Ja się tak w tobie kochałem, a ty nic nie pojmowałaś”. To takie było… Nie czułam woli Bożej. Później panią Kossak zaaresztowali, do Oświęcimia, więc znów musiał się ukryć, znów bał się tutaj [wracać], przeniesiony był do majątku ziemskiego. W każdym bądź razie komplety, to była druga…

Te dziewczynki, komplety, ukrywający się Witold Szatkowski, ukrywająca się od czasu do czasu Zofia Kossak i jeszcze prasa przychodziła tajna. To były paki olbrzymie, szereg łączniczek jedna za drugą przychodziły i te paki zostawiały. Niezbroszurowane to było, więc ja z tymi dwoma dziewczętami (one były starsze ode mnie) rozkładałyśmy, zszywakiem zszywałyśmy i znów łączniczki przychodziły, zabierały, żeby rozdzielić. Różne były pomyłki. Dopiero w czasie Powstania w piwnicy się dowiedziałam, że niektóre… Jakaś pani Janina, bo mama miała pseudonim „Janina”, to zanosiła do oficyny do jakiejś pani Janiny, ale zupełnie kogoś innego, i ci mieli prasę. Bardzo mi dziękowała w czasie Powstania. Tak się złożyło, że ona zawsze miała… No ale to takie były… Zresztą ten, co miał drukarnię, to strasznie wpadł i musiał… Dzieci swoje zastrzelił, później matkę, później sobie strzelił, bo już otoczony był Niemcami, cała drukarnia na Saskiej Kępie padła.
Następnie mój brat był w podchorążówce, więc mama od razu nawiązała kontakt z dowódcą Batalionu „Odwet”, z nimi miała kontakt. I ich podchorążówkę. Nie zawsze, ale jakoś raz na tydzień były szkolenia podchorążówki u nas w mieszkaniu, bo mieszkanie było duże. Ale [słyszałam] brzęk ćwiczebnej broni, bo oni się uczyli, jak składać, stary karabin mieli. Później się przenosiło do następnego punktu. Nieraz było dwudziestu chłopaków, jak dęby chłopaki, które musiały zanocować u nas, bo już godzina policyjna, mama nie chciała ich wypuścić, to dosłownie pokotem na ziemi, w kanapie, na stole spali, na dywanie, no, dawało się koce, cokolwiek, ale byli owsianką później zachwyceni, jak dostali rano, i stopniowo się ich wypuszczało, nigdy od razu.
Broń ćwiczebną się przenosiło do następnego punktu. Ona była… Bardzo sprytnie pakowany taki karabin do drzewka i z jednej strony korzenie wystawały, a z drugiej gałązki, a tu owinięte papierem było, że niby… No i raz była potrzeba taka, bo nie było i ja niosłam to drzewko, ale chłopaki za mną i przede mną szły. Byłam z warkoczykami, dziewczę młode, wyglądałam na dużo mniej, jak dziecko wyglądałam, tak że byłam bezpieczna. Jadało się w RGO w stołówkach, więc marnie się jadało, ale…

  • A proszę powiedzieć, z czego wtedy utrzymywała się pani rodzina.

Ojciec już pracował w tej firmie, wpierw w RGO, jak mówiłam, później w tej firmie, to już tam deputaty jakieś dostawał. A mama bezinteresownie, bo to była konspiracja, nie dostawała nic absolutnie. Jeszcze była akcja noszenia, robienia paczek, zarówno jak do obozów koncentracyjnych, jak i były takie zezwolenia, jak i dwory, majątki ziemskie przysyłały worki całe żywności – mąki, kasze, tłuszcze – i robiło się paczki dla artystów, poetów, pisarzy. Robiłyśmy te paczki, bo to trzeba było po dziesięć kilo. Na przykład moja ciotka Birkenmejerowa, ponieważ owdowiała, bo jej mąż zginął jako oficer rezerwy przy obronie Cytadeli, została z sześciorgiem dzieci, to ona też dostawała, bo on już był profesorem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, więc wrócił z Ameryki po swoją śmierć, ale już tu miał kontrakt, więc wobec tego też dostawał taką dziesięciokilogramową paczkę miesięcznie, to już mogła utrzymać rodzinę. Miałam ten zaszczyt, że kiedyś zaniosłam do Rodziewiczówny taką paczkę razem ze swoim bratem. Po męsku ubrana, bo ona była feministka. Teraz zamówiłam sobie subskrypcję… I do mojego brata się zwracała: „Chłopaki, walczcie, będzie wolność pod znakami Orła!”. Taka pompatyczna była bardzo. Panna Skiermurtówna się nią zajmowała, też dostawała taką paczkę. Więc była współpraca tych zamożniejszych majątków z biedną Warszawą. Zatem kto w konspiracji pracował, to nie miał możliwości w ogóle żadnych.

  • A czy były robione paczki do getta?

Do getta nie, natomiast mój brat brał udział i przemycał broń przed Powstaniem. Zaistniała taka sytuacja, że była wsypa w podchorążówce, jednego chłopaka zagarnęli i bali się, że przy torturach będzie sypał, wobec tego trzeba było wszystkich momentalnie zawiadomić, żeby rozproszyli się, uciekli. Mój brat z kolegą pojechali… Łączniczka była, która przewoziła do partyzantki wileńskiej, i dostał się do partyzantki wileńskiej. O nim to może trochę później opowiem. I chodziłam, bo już trzeba było nagle, a mama nie miała kogo wysłać, więc ja do trzech mieszkań na Mokotowie poszłam i zawiadomiłam: „Natychmiast Zbyszek musi wyjechać”. To było narażenie życia, wiadomo było, że jeżeli się… Więc wszystko trzeba było pamiętać. Dlatego wyćwiczyłam sobie pamięć, bo nie wolno było nic zanotować, ani adresu, ani numeru telefonu, nic. W ten sposób ich się ratowało. Były tragiczne wsypy, że i torturowali, i rozstrzeliwali na Pawiaku uczestników.

  • A ktoś ze znajomych był w ten sposób…

Na przykład moja mama [miała] do czynienia, taki kontakt [miała] z niejakim (to fałszywe nazwisko było) Kozłowskim, on pochodził z Lublina, miał rodzinę w Lublinie i żonę, a tu prowadził legalizację, to znaczy [tworzył] fałszywe dokumenty. Robione były fantastycznie. Przez taką komórkę miała ta nasza uratowana zrobione świadectwo chrztu z Wilna, a przecież nie była chrzczona. Było tak doskonałe, że Niemiec się nie przyczepiał do tego. I wpadka była. A on miał listę tych… Jednak skrytki miał, więc nocą z zapieczętowanego mieszkania chłopcy wchodzili, pieczęcie zdejmowali, z tych skrytek wszystkie spisy wyjmowali i znów zapieczętowali. Jak oni to robili, to w ogóle…
U nas w mieszkaniu była zrobiona… Rzemieślnik przyszedł wyspecjalizowany i pod łóżkiem w sypialni wyjął cały kwadrat parkietu. A to się otwierało taką blaszeczką. I tylko tak [podważyć] i się podnosiła cała płyta. A gruz spod spodu to się wybierało, że w ogóle później dołek się zrobił, bo coraz to wybieraliśmy, bo miejsca nie było. Tam były i karabiny, i granaty, i wszystko. Wszystko w wielkiej konspiracji, a trzeba było mało, żeby do jednego śmietnika tego gruzu nie wkładać, bo by było podejrzenie, więc chodziłam po różnych podwórkach i tam po wiadereczku wyrzucałam. Więc to była taka…
Mama oprócz tego miała tajny kontakt z szoferem, który ciężarówką wiózł więźniów z Pawiaka na badania do gestapo. I to była zaufana osoba, bardzo zakonspirowana i on grypsy przekazywał mamie. W takim dniu już umówionym, na Pradze on mieszkał, mama mnie zabierała, bo ja się w ogóle bez mamy [nie ruszałam], byłam jej sekretarką i stałam na czatach, a mama do niego szła i grypsy odbierała i on mówił, że ten był skatowany, ten w lepszym stanie. I w ten sposób rodzinie się dostarczało grypsy. To było bardzo ryzykowne.
Moja mama jakaś była przebojowa bardzo, więc… Bardzo się zajmowała dziewczętami z internatów rodzin wojskowych. To były dziewczyny trudne do opanowania, bo z dosyć zamożnych rodów, bez ojców, nieraz i matka nie za bardzo się zajmowała nimi, bo też rozpaczała, że nie ma męża, no to do internatu, więc one były takie trochę zagubione. Szereg spraw ich osobistych załatwiała, jakieś ubrania, pomagała zorganizować, przedstawienia organizowało się, „Balladynę” wystawialiśmy na przykład, jedna była bardzo plastycznie [uzdolniona]…
Następna, najbardziej obciążająca [sprawa to] była sprawa wzięcia Żydówek. Na początku 1942 roku, kiedy myśmy się ledwo zagospodarowali w mieszkaniu, przyszła Zofia Kossak i błagała mamę, że ona już nie ma gdzie [przetrzymywać]. Współpracowała z „Żegotą”, ona właściwie była współtwórcą nawet organizacji „Żegota” i błagała mamę, że ona już nie ma gdzie umieścić. Ona ocaliła, umieszczając w różnych rodzinach 2,5 tysiąca dzieci, szczególnie dziewczynki, bo było łatwiej je ocalić. I ubłagała, że z krakowskiego getta jest kobieta z dziewczynką. Mama spontaniczna, oczywiście się zgodziła. Ale powiedziała: „Jednak musisz, kochana, uzgodnić z moim mężem, bo on jest głową rodziny”. A mój ojciec powiedział: „O, pani Zofio, niestety, ale ja nie mogę się na to zgodzić. Przecież orientuję się, że wszyscy pójdziemy na rozstrzał. To jak to, ja podpiszę wyrok śmierci na swoją córkę?”. Ona błagała go, powiedziała, że padnie na kolana, jak on się nie [zgodzi], bo ona już nie ma gdzie [ukrywać]. Była głęboko wierzącą kobietą, [i mówiła]: „Na pewno jak wyratujecie te biedne kobiety, to i Marysia przetrwa te straszne czasy”. No i ojciec zgodził się. Później się zaprzyjaźnił nawet bardzo z tą dziewczynką. Przyszły biedne, nic nie miały… Byli właścicielami apteki pod Krakowem, dobrze im się powodziło, więc trochę biżuterii miała. Jak likwidowali getto w Krakowie, bo przed Warszawą to Kraków likwidowali, to ich ojciec, Feldman miał na nazwisko prawdziwe, umieścił je… Z paroma rodzinami zamurował w piwnicy i one miesiąc były zamurowane. Działy się tam straszliwe rzeczy, bo pani Kwiatkowska, ale ta Feldman, to opowiadała nam wieczorem. Ta mała nic nie pamiętała, a nam opowiadała i ja wszystko zapamiętałam, jak tam rodzona matka udusiła niemowlę, bo jak niemowlę płakało, bali się, że Niemcy wkroczą, jak posłyszą, no to udusiła własne dziecko. Jeden staruszek zwariował i szału dostawał, że musieli go tam wiązać. Straszne rzeczy opowiadała detalicznie. I wreszcie po miesiącu przyszli ci panowie, mężczyźni, powiedzieli, że ich wywożą do Oświęcimia, że muszą odmurować je i ratujcie się same. I one zostały zupełnie… Więc całą noc przesiedziały w szalecie, w ubikacji z wyrwanymi drzwiami. Pani Róża, bo Róża miała na imię, a ta dziewczynka Janina (ani jedna, ani druga nie była podobna do Żydówki) trzymały te drzwi, żeby upozorować, że tam nikogo nie ma w ogóle. Starsza, Ewa, bo miała jeszcze drugą córkę, trzymała z matką drzwi, a małą posadzili i jakimś paltem zakryli i ona tak w kucki… I dzięki temu nie odmroziła nóg, a starsza miała tak odmrożone nogi, że w ogóle groziła jej amputacja. One rano wyszły, strzały, krzyki straszne tam [były] i granaty puszczali, więc strasznie zmaltretowane. Podeszły raniutko, o piątej rano, ona te dwie dziewczynki za ręce trzymała i podeszły do kordonu i na wermachtowca trafiła, patrzyła właśnie, gdzie wermachtowiec. A najgorzej się bały – dziwne – tej policji żydowskiej, bo oni za kawałek chleba to gotowi byli wydać Żyda. Wzięła biżuterię, wyłuskała w tej ubikacji sobie złote zęby, bo wtedy robili, i całe dwie garście, tak nam pokazywała, pokazała temu wermachtowcowi. A on tak łapą wziął zgarnął i do kieszeni wsadził. I głową tylko pokazał kierunek. One szły, godzina policyjna, a one szły przez Kraków do domu, którego właścicielem byli dziadkowie, rodzice pani Róży. Właścicielem, a dozorcami byli Polacy – bidny dozorca, który wielodzietny był. I ona do tego… Bo już ci staruszkowie padli gdzieś w getcie. I do tego dozorcy się udała. W takim stanie strasznym była, że on od razu ich złapał i okazał się tak porządnym człowiekiem, bo czuł wdzięczność za tę posadę i tam dużo dzieci było, więc ten Żyd pomagał tej rodzinie, te stróżówkę dostał i już był szczęśliwy. Miał starszych synów ten dozorca, którzy już w konspiracji byli. I ich wykąpali, odkarmili, ubrali. Kompletnie wszystko było do spalenia, spalili te całe…. I ten chłopak poleciał do kontaktów konspiracyjnych w Krakowie, znalazł tam łączniczkę, panią Krystę, nazwiska jej nie pamiętam, ale w zeznaniach ta uratowana mówiła, ocalała jakoś szczęśliwie. Ona wyrobiła w komórce konspiracyjnej im dokumenty, bardzo dobre, na nazwisko Kwiatkowska. Ale nie mogli ich trzymać, bo bardzo… Więc pani Krysta, ta łączniczka, odwiozła ich pociągiem do Warszawy. Gdzież, jak nie do Zofii Kossak? Bo wiedziała, że ona ma kontakty z „Żegotą”, że uratują. No i przyszli do nas. Zastraszone straszliwie. Ten mały pokój, już się te dwie studentki… Już przeflancowała mama je w inne mieszkanie, a one zamieszkały w małym pokoju. Pani Róża nie puszczała małej w ogóle od siebie, tak się strasznie bała. Sama wychodziła dopiero wieczorem, jak godzina policyjna, mama szykowała kolację, kolacjo-obiad, to ona wychodziła i pomagała mojej mamie. A bała się, bo u nas ciągle się różni ludzie kręcili, a to łączniczki od pani Kossak przychodziły, a to z prasą, a to brzękali karabinami. Młyn był niesłychany, nie miałam gdzie odrabiać lekcji. Odrabianie moich lekcji to było na stoliku kuchennym przy karbidówce, Witold nade mną stał i mi pomagał w matematyce, ojciec jeszcze na głos czytał gazetki i jeszcze pies. Janka się bawiła z psem na podłodze, a one szykowały kolację. Ale mama powiedziała: „Pani Różo, dziecko musi wychodzić, niemożliwe, żeby było zamknięte jak w klatce”. Ponieważ ona nie była podobna, więc mama ją odszykowała i wypuszczała nawet do dzieci na podwórku, żeby się bawiła. I powiedzieliśmy wszystkim sąsiadom, że myśmy wzięli dziecko z Zamojszczyzny, bo wtedy były transporty z Zamojszczyzny. Okazał się nasz dozorca też przyzwoity człowiek i jego córka później służyła w sanitariacie, w mamy batalionie, tak że cały dom był taki… Jakoś uchodziło wszystko to.
Natomiast była troszkę Janka kłótliwa, więc jak się tylko… A ona odziedziczyła lalki po mnie, które ja bardzo pielęgnowałam, nawet lalki przebierałam na noc, w nocne koszule były przebierane. I ją uczyłam, jak trzeba, a ona nie za bardzo tej Lory… Tam tarmosiła, no ale wszystko się darowywało, bo to przecież było dziecko. Więc i ja przy niej dojrzałam, że tak powiem, bo to odpowiedzialność była. Niestety pani Róża zachorowała na gruźlicę. Mama zobaczyła, że słabnie bardzo, wobec tego wymyśliła… A lekarz powiedział, żeby ją gdzieś na wieś wysłać. W Milanówku w domeczku letniskowym pani Ulanowskiej niejakiej była ona właśnie jedną z łączniczek Zofii Kossak, umieściła ją tam, że ogród. I mama co tydzień jeździła i dowoziła żywność, bo ona już nie wstawała z łóżka. A małej nie pozwalała do ogródka wychodzić nawet, bo tak się bała, że ktoś… A to tak poza Milanówkiem było. Bała się strasznie. Mama mówi: „Proszę pani, pani może prątkuje, nie można dziecka trzymać”. – „Ja się tak boję, bo może ktoś zauważyć i co to będzie”. Jak mama zobaczyła… Tam były chyba z dwa miesiące, to był już rok… Koniec 1943 roku. Mama zabrała je stamtąd po dwóch miesiącach, do lekarza od razu panią Różę, stwierdzili galopujące suchoty. W szpitalu też przez znajomości konspiracyjne… Bo jeszcze miała i kontakty z lekarzami różne, rannych z partyzantki mieliśmy i rannych jeszcze u siebie w mieszkaniu, których później się przekazywało do szpitala, żeby operację zrobili. Byłam bardzo zadowolona, jak mogłam… Bo jeden to miał rękę na samolocie gipsowym, to ja mu kroiłam, taka byłam dumna, że pomagam rannemu. Notabene wszystkich tam wymordowali później, bo on przed Powstaniem był tam umieszczony. A ona umieszczona była i miała luksus śmierci, to można powiedzieć. Siostry zakonne tam nią się opiekowały bardzo dobrze, wiedziały, że to jest Żydówka, nie namawiały jej na zmianę wiary. Nie, nie były takie agresywne, tylko mówiły, żeby się modliła. A ona mówi: „U nas nie modlą się kobiety, tylko mężczyźni”. Ja nie wiedziałam w ogóle, że tak… Nie wiem, nie znam tych… Wreszcie z mamą poważnie porozmawiała, że ma dwóch braci, jeden brat w Stanach Zjednoczonych w Brooklynie, a drugi jest w Izraelu, ale uprzedziła, że ten w Izraelu ma strasznie skąpą i zwariowaną żonę, więc żeby się do niej nigdy nie udawać. I rzeczywiście ona… Po wojnie ten w Izraelu przysłał pudełeczko z daktylami. Ale naprawdę myśmy nie zwracali na to uwagi. Mama jej przyrzekła, bo po prostu błagała ją, żeby nie tylko uratowała Jankę, ale żeby ją wychowała. I mama to uczyniła, bo ją i wykształciła, i do matury doprowadziła. Nie dostała się na wyższą uczelnię, ale metodystów skończyła później w Ameryce, jeszcze kursy, więc angielski bardzo dobrze znała, była tłumaczką później, i wydała za mąż. Nieodpowiedniego to w ogóle zdyskredytowała, bo mówi: „Nie będziesz miała tego”. Trochę miała swoje zdanie i… Ale była dzieckiem upartym bardzo, jak jej się coś nie podobało, to taka dosyć była ostra.
  • Czy pani czuła, że ma młodszą siostrę?

No i właśnie. Zażądała, żeby zobaczyć córkę, więc mama adresy dała braci, wszystkie adresy miałyśmy, jak wychodziliśmy z Powstania, wszyte w kołnierze (i Janka, i my), żeby w razie czego mieć. Później przyszła z Janką, żeby matkę zobaczyła, a tu puste łóżko, bo już w nocy zmarła. Janka się rozryczała i nie chciała zobaczyć matki po śmierci. [Matka] została pochowana w grobach dla nieznanych ze względów konspiracyjnych, bo inaczej nie można… Janka później… Ja jej pomogłam, doszłyśmy, bo to u Świętej Barbary było, u Dzieciątka Jezus, numery i doszliśmy. Ale zlikwidowali te nieznane, już tam inni pochowani, więc jej na otarcie łez na grobie moich rodziców zrobiłam taką tablicę pro memoria i jest wymieniona jej matka, ojciec i Ewa, która później sobie odebrała życie, ale to już osobna, tragiczna postać i osobna opowieść. Janka została u nas i zaczęła znów chorować – torsje, słaba była, nie mogła nic jeść, a co zjadła, do mama wmusiła w nią, to ona torsji dostawała. I znów do lekarzy. Okazuje się, że kawerna w płucach, to znaczy już otwarta gruźlica, wielkości renklody miała. Więc wszyscy… Ją szybko do sanatorium, znów przez znajomości, bo w sanatorium w Otwocku miała znajomości.
[...] I ona dwa turnusy była tam w sanatorium. Miała powiedziane, że jeżeli będzie jadła i przybędzie jej na wadze, bo strasznie chuda była, wyglądała na sześć lat, a już wtedy miała ósmy rok, to wypuszczą ją. I ona strasznie za nami tęskniła. Wtedy jeszcze nie mówiła do mamy „mamo”, tylko mówiła „pani”: „Moja pani, ja chcę do pani, ja chcę do pieska” – i mnie obejmowała, że ona chce. Mama ją dwa turnusy przetrzymała, jak się to zabliźniło, zwapniło się, przytyła, to wtedy mama ja zabrała. Pani Zofia Kossak koniecznie chciała, żeby była ochrzczona, więc wpierw chrzest nastąpił w kościele Wszystkich Świętych, też konspiracyjny był ksiądz, który się później okazał księdzem-patriotą i unieważnili ten jej chrzest, jak szła do ślubu, potrzebowała świadectwa chrztu, to Episkopat powiedział weto, bo on zrzucił sukienkę kapłańską. No i taki sąd zrobili, moi rodzice pojechali tam i ja i zeznawaliśmy, jak to było. No więc jednak Episkopat powiedział, ten sąd episkopalny powiedział, że on był jednak kapłanem wtedy, w tym momencie i jest ważny ten chrzest. Więc już wydali zezwolenie na jej ślub, bo kościelny brała. No, już mama wszystkiego przypilnowała. Wróciła do nas, ten chrzest, zaraz później wiosna była, to…

  • Czterdziesty czwarty rok.

Tak, wiosną, w kwietniu miała Komunię Świętą i mam zdjęcie, w mojej sukience od Pierwszej Komunii i ona poszła. Mam zdjęcia jej. Tu już wrzało dosłownie w Warszawie, i łapanki, rozstrzeliwania, już tak było bardzo niebezpiecznie w Warszawie. A mama mówi: „Muszę pójść do akcji”. Cały czas szykowaliśmy się do zbrojnego wystąpienia, musimy pójść do akcji. Byli zgrupowani na Kolonii Staszica i mieli za zadanie przedarcie się z Kolonii Staszica przez Pole Mokotowskie na koszary Stauferkaserne. Tam były bunkry, a batalion cały miał dziesięć karabinów i dwie skrzynki broni. To sama widziałam na oczy, bo mamę odprowadzałam do tej… Mama zakwaterowała w kolonii Staszica cały batalion, mając różne prywatne znajomości. Tam państwo Małachowscy byli, tam poszła, to polecili ją do następnej willi i tak tysiąc osób zakwaterowała na Kolonii Staszica. Co z tego, jak nie mieli broni, bo broń gdzieś była na Żoliborzu czy gdzieś i nie zdążyli dowieźć. Tak że to była też taka ich rozpacz. Ale oni… Odprowadzałam matkę do akcji…

  • A chwilę wcześniej, dzień wcześniej, dwa dni wcześniej?

Oni już tam dwa dni [byli], dwa dni już było pogotowie, odprowadziłam mamę, żegnając się, bośmy nie wiedzieli. Mówi mama tak: „Ty nie możesz pójść do akcji, bo musisz się Janką zająć i ojciec ma ciągle ataki astmy, nie może w piwnicy siedzieć, musisz się i ojcem zająć”. Więc ja, ku rozpaczy swojej, jak mamę pożegnałam, to z Kolonii Staszica szłam na ulicę Twardą oczywiście pieszo, bo nie można było tramwajami, bo łapanki straszne były, więc biegłam, to już się Powstanie zaczynało, jak jeszcze zaszłam do internatu, bo tam miałam przydział z „Szarych Szeregów”, a tam mnie dyrektorka, pani Kisielnicka, powiedziała: „Twoja mama mnie ubłagała, żebym ja cię do akcji żadnej nie wzięła, bo ty masz obowiązki w domu”. To ja zrozpaczona, płaczę, a tu już serie karabinów maszynowych i tak przez… To była ulica Pańska i tam był posterunek żandarmerii niemieckiej i pruli karabinem maszynowym przez ulicę Twardą, tam trzeba było przeskoczyć, żeby to jakoś przejść.

  • Czy to był początek Powstania?

Początek, pierwszy dzień Powstania.

  • Czyli w tym dniu odprowadzała pani mamę.

Odprowadzałam mamę, tak. Bo mama w ostatniej chwili… bo jeszcze broń podobno miała, no ale nie udało się. Tam parę dorożek przywieźli, ale to wszystko było za mało. I jakiś pan mnie: „Dziecko, gdzieś ty się tu zaplątała?”. Ja mówię: „Ja muszę na Twardą 11, ja muszę przejść”. – „To słuchaj…” – za łapy mnie złapał i tak: „Jak seria się skończy, to przeskakujemy”. No i tak z nim seria: ta, ta, ta, ta i hyc, i dostałam się do mieszkania. Tam oczywiście mój tato, który był bardzo spokojnym, zrównoważonym człowiekiem, mówi: „Marysiu, ty sobie nie zdajesz sprawy, że powinnaś wcześniej przyjść, bo już akcja jest. Przecież mama ci na pewno to mówiła”. A ja mówię: „Jeszcze musiałam do internatu”. – „To ty jeszcze zaszłaś do internatu? Przecież mama mnie mówiła, że ty nie pójdziesz do akcji, bo tu jest dziecko. Trzeba się nim zająć”. A jeszcze przedtem byłam na praktyce rolnej, bo już do szkoły takiej rolniczej byłam zapisana, żeby mnie Niemcy nie wywieźli, bo już szesnasty rok miałam, więc już niebezpieczeństwo było. I pojechałam w lipcu, ale 1 sierpnia wybuch Powstania, to do mniej przyjechał brat i ojciec i zabrał mnie, żebyśmy byli wszyscy razem w Warszawie. A guzik prawda, bośmy nie byli wszyscy razem, bo mama w akcji, w ogóle straciliśmy ją z oczu, a my ciągle pod bombami uciekaliśmy z domu do domu. Pierwszą opaskę… Szyłam opaski biało-czerwone. Przyleciał…

  • Ręcznie pani szyła?

No tak, nie umiałam nawet na maszynie, była maszyna…

  • Dla siebie pani szyła czy…

Nie, nie dla siebie, tylko dla chłopców szyłam. No to pierwszy przyleciał Witold Szatkowski, żegnając się, że idzie. On się nie przedarł do swojego oddziału, do innego dołączył. I ja jemu pierwszą opaskę zakładałam. Jak byłam na pogrzebie jego matki, Zofii Kossak, wspaniały pogrzeb, to ona była… Gdzie ona nie była, wszędzie [była] zaangażowana, to mi mówił: „Ja pamiętam, jak ze łzami w oczach tyś mi zakładała opaskę, pierwszą opaskę, którą uszyłaś”. Więc to takie były momenty.
No i zaczęły się bombardowania, 18 sierpnia nas tam zbombardowali. Nie poszliśmy… Akurat schodziłam, żeby jedzenie zanieść Jance i tatusiowi do piwnicy…

  • Gotowała pani w domu?

Tak, nie było innego wyjścia. Jakąś kaszę „pluj” czy jakąś inną. Niosłam, ale wróciłam się do mieszkania, bo zapomniałam teczki z dokumentami, a wiedziałam, że te dokumenty są szalenie ważne, bo ojciec miał wszystko zagraniczne dyplomy, to trzeba było to stale mieć. Wróciłam, jak już zjeżdżałam z tych schodów dosłownie do piwnicy, to poszłam nie na lewo, tak jak zawsze, tylko na prawo, bo tak mnie tłum pchnął. A cały ten pion lewy poszedł, zasypało nas, ale nas odkopali, bo wiedzieli, odwalili ten gruz. Tam jedenaście osób padło i zostało tylko żywe jedno małe niemowlę półroczne. Jakaś uciekinierka od razu wzięła pod swoją opiekę, bo gdzieś dziecko też zostawiła na Pradze, była krawcową czy coś i zostawiła. Wyjątkowo źle zniosłam wtedy to zasypanie i byłam w szoku. Całą noc siedziałam, nie położyłam się absolutnie, tylko siedziałam przy takiej kobiecie, co wszy miała takie, że miała taką stębnowaną kurtkę, waciak, to one szeregiem szły. I ja taka nieprzytomna siedziałam, myślę sobie: Boże kochany, tyle ludzi padło. Ale ten waciak sąsiadka wzięła i spaliła na podwórku następnego dnia. Ona tak płakała. I dała jej kurtkę nową, ale płakała za tym starym, bo tam guziczki były ładne.
18 sierpnia wywędrowaliśmy. Już wody nie było, więc musieliśmy wywędrować na ulicę Sienkiewicza. Potem był na tej Sienkiewicza chyba 11, ale nie jestem taka pewna, bo później numerację zmienili i już sprawdzałam, ale… I tam były duże składy… Później Ciech był, bo teraz Ciech jest gdzie indziej, ale po wojnie był tam. Tam były wielkie piwnice, wspaniałe, z regałami, bo tam były magazyny farmaceutyczne. I myśmy dwie prycze dostali i tam się przytuliliśmy. A jak wychodziłam, to na bramie napisałam kredą, gdzie wychodzimy, bo myślałam, że może nas będą szukać. I po tym napisie łącznik, którego mama wysłała, już jak przeszli przez Pole Mokotowskie na linię Noakowskiego, Politechniki Warszawskiej, bo Politechnikę też już zajęli Niemcy, to łącznika, którego mama przysłała, taki Jurek był młody, zobaczył tą kredą napisane: „Jętkiewicz, Sienkiewicza”, dowiedziałam się tam numeru właśnie, zdaje mi się, że 11, ale może to kojarzę z Twardą 11. A później to zmienili. I on do nas przyszedł, ten łącznik. Stanął na podwórku, bo nie wiedział gdzie. Wielki budynek, czteropiętrowy, nawet pięcio- chyba, tak. I dostałam przydział, możność gotowania na piątym piętrze o godzinie 7:30, taka była kolejka do kuchni. To ja tam już widziałam samoloty, jak pikują, a ja tu kaszę mieszam w garnku. A myśmy w tych piwnicach. A on wołał na podwórku: „Państwo Jętkiewiczowie!”. Posłyszałam od razu i mówię: „Mama przyjdzie odwiedzić was”. Boże, jak… A przypadkowi jacyś spotkani, ciągle się pytałam: „Co na Kolonii Staszica?”. – „A, pani, tam »własowcy« wkroczyli, wszystkich wymordowali”. A w ogóle nie była tam nawet. To takie ładne wiadomości przekazywała kobita. Po co, kto ją prosił? Więc to przywitanie się z mamą… Bo byłam przekonana, że my wszyscy zginiemy i że się z matką nie zobaczę. To opisałam w swoich wspomnieniach dla rodziny. To była tak może największa radość, która mnie w czasie wojny spotkała. Wtedy jeszcze nie bombardowali ulicy Sienkiewicza, bo Niemcy odcinkami bombardowali, bardzo systematycznie. I mama powiedziała: „Załatwię wam kwaterę bliżej – bo oni w Architekturze kwaterowali. – Załatwię i przyjdę z Jerzym – z moim bratem – to trochę dobytku, cośmy mieli, dwie kołdry, jakieś coś, to przeniesiemy wszystko”. I myśmy dwa dni czekali tak. Mama przybyła, ale już było takie straszliwe bombardowanie, bo leje były takie, że naprawdę dwa piętra w dół. Niewypał był, który trafił, wleciał w szyb windowy, gdzie myśmy taki wózek dziecięcy, którym pchaliśmy bagaż, tam zostawili, bo nie było gdzie tego wózka wsadzić, więc w szyb windowy, w windę. To niewypał przedziurawił wózek i razem z całą klatką windy bomba zjechała do podziemi, gdzie myśmy się modlili, bo tam msze święte zawsze odprawiał ksiądz, uciekinierzy z kaplicy na ulicy Moniuszki, kaplica była i ci księża tam uciekli, byli razem z nami.

  • Na ulicy Sienkiewicza były msze…

Na ulicy Sienkiewicza w piwnicach były. I jak to gruchnęło i jeszcze szereg innych bomb, otworzyły się wszystkie lufty, sadze tam poleciały, że myśmy jak diabły wyglądali. A ja tylko widziałam hostię przenajświętszą, jak ten trzyma, czarną całą i cały czarny. To było makabryczne wrażenie. Jak klęczałyśmy (Janka między moimi kolanami), to nam grunt uciekał spod kolan. Ojciec to mnie tylko głaskał po głowie. Tak że tam się przeżyło wielkie bombardowanie. I jak wreszcie mama przyjechała i myśmy się tam spakowali, bo też już nie było wyjścia, trzeba było się ruszyć, to znów przechodząc, trafiliśmy na straszliwą, następną falę bombardowań, Filharmonia wtedy. To nie do wiary, myśmy się schowali we wnękę bramy przeciwległej, to te słupy wielkie, co są przy Filharmonii, to jak zapałki leciały i buch na jezdnię, że myśmy tam w ogóle nic, niezadraśnięci byliśmy w ogóle.

Stopniowo przeszliśmy na ulicę… Nie, jeszcze… Czekaliśmy pięć dni na przejście przez przekop przez Aleje Jerozolimskie. Był przekop zrobiony, nie mógł być głęboki, dlatego że tam linia średnicowa była. To myśmy na ulicy Widok się zbierali, tłum się zebrał. Mamę chcieli przepuścić, a nas nie chcieli przepuścić, bo mama była w wojsku i miała legitymację i przepustkę. Wpierw rannych przenosili. I tak co ktoś wychylił głowę, to od razu „Tygrys” walił w tę barykadę, bo barykada była niziutka z worków zrobiona z piaskiem. Wreszcie nas puścili.
Myśmy pod schodami tak koczowali te parę dni, jedliśmy… Mama z takiej stołówki akowskiej coś zdobyła, jakieś tam… Kaszę „pluj”, tak że przeżyło się. Przeczołgiwaliśmy się, przez tę barykadę to już czołgaliśmy się o piątej rano. Jak zerknęłam tylko, to widziałam lufy czołgów, tych „Tygrysów”. Mama jeszcze buty zgubiła po drodze i pod prąd się cofała, żeby ten but włożyć, bo boso była. Wchodziło się we wlot piwnicy przeciwległej w Alejach Jerozolimskich. To tamten budynek płonął i było tak straszliwie gorąco jak w piecu chlebowym, rozżarzone były, dosłownie przebiegało się. Przeprowadzała nas, trochę pomogła nam, z łączniczką generała „Montera” przechodziliśmy. I ona przeszła pierwsza i zaraz za rogiem została ranna, i to w głowę. Ale szczęśliwie, że tylko musnęło ją. A my cało.
No i do takiego profesora Janowskiego, twórcy Towarzystwa Krajoznawczego, nawet jest w Alei Zasłużonych na Powązkach pochowany, ojciec osobiście go znał. Więc na ulicy Wspólnej myśmy się przytulili na chwilę, mama mówi: „Ja muszę już do oddziału”. Powiedziałam, że nie odejdę od mamy, więc z mamą już poszłam, a ich [skierowaliśmy], żeby trochę odpoczęli u wuja Janowskiego. Wuj Janowski miał złamaną w biodrze nogę, więc leżał, ale nie chciał do piwnicy. Trzy dni byłam z matką w koszarach, w gmachu Architektury i mama tę kwaterę załatwiła, bo jeszcze z właścicielami majątku myśmy też peregrynacje mieli. Z tego majątku, co ja byłam, to oni przed Rosjanami uciekali, więc uciekli do Warszawy, bo mieli córkę w akcji, w „Baszcie” na Mokotowie. Z córką oczywiście się nie skontaktowali, tylko z nami i tak myśmy ich też tam tarmosili. Mama załatwiła kwaterę na ulicy Lwowskiej, Lwowska 10, o ile dobrze pamiętam. Nie spotkałam tam ani jednego lokatora, bo myśmy [byli] w dużym mieszkaniu niejakich państwa Ożgów. Jeden pokoik, na podłodze się spało. A mama była przy oddziale w akcji. Tam też bombardowania wreszcie były straszne. Jeszcze później wróciliśmy się na ulicę Wspólną, żeby od profesora Janowskiego wziąć Jankę i ojca. Oni byli strasznie zmaltretowani. I dosłownie dziesięć minut przed nami trafiło tam działo kolejowe. Koło Piastowa oni podprowadzali to działo.

  • A to było w ulicę Lwowską?

I trafiło to, właśnie ten pocisk trafił w bramę domu, co myśmy tam [chodzili]… Profesor Janowski. Cała brama poszła, a tam była ścisła, gęsta kolejka po wodę. I wszyscy polegli.

  • Na ulicy Wspólnej?

Na ulicy Wspólnej. Czegoś podobnego nie widziałam, takiej masakry strasznej. Kropli krwi nie było, tylko miał z cegieł i tak – tu ręka, tu kawałek głowy, tu noga. Ja się cofnęłam, a mama mówi: „Przeżegnaj się, musimy ich stąd zabrać”. I tak skoczyłam na to pierwsze piętro. A później Jankę przeprowadzić. No ale ją wzięłam na ręce i ona się wtuliła, to nie widziała nic, więc… Straszne, to było okrutne przeżycie. I już od razu rodziny zaczęły szukać i w koszyk zbierały te szczątki. Coś straszliwego, tu rączka z pierścionkiem z brylantem… No… Stamtąd wreszcie się dostaliśmy… Ich zabraliśmy, bo już państwa Kawińskich też przeflancowaliśmy tam na ulicę Lwowską. Była na ulicy Lwowskiej prywatna klinika „Sano”. To była chyba położnicza jakaś i tam zrobili szpitalik akowski i mama tam pracowała.

Kontynuacja nagrania przeprowadzona 10 października 2012 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziły Katarzyna Węsierska i Joanna Rozwoda.

  • Pani chciała zacząć jeszcze od sprostowania.

Chciałam złożyć sprostowanie do poprzedniego wywiadu, a bardzo ważny punkt pracy mojego ojca jeszcze przed wojną. W 1922 roku rozpoczął pracę w Ministerstwie Przemysłu i Handlu i tam mu powierzyli stanowisko przy ministrze Kwiatkowskim, a wtedy akurat rozpoczęła się budowa portu gdyńskiego. Więc to było od roku 1922 do 1932, może 1933, tego dokładnie nie pamiętam i nie mogłam znaleźć w dokumentach, dlatego że przepracował dziesięć lat, później otrzymał państwową emeryturę. To by było na tyle. Jeszcze z przedwojennej [historii] to było zwiedzanie. W 1937 roku rodzice nas zabrali do zwiedzania Gdańska i Gdyni. W Gdańsku było wrażenie nie polskiego miasta, tylko niemieckiego, bo oflagowane były wszystkie budynki, dosłownie od tej czerwieni i swastyk to aż to raziło i w oczach nawet mnie jako dziecka to strasznie zdumiało, bo widziałam zawsze flagi biało-czerwone, a tu były ze swastykami. I właśnie ojciec mówił, że został Gdańsk i korytarz tak zwany gdański opanowany przez Niemców, bo oni chcieli mieć przelot na Prusy Wschodnie. Taki epizod był, [pokazujący,] jaka była wtedy nienawiść Niemców. Mama się zwróciła na podwórko, bardzo czyściutkie i eleganckie, żeby dała klucz właścicielka do toalety, bo była z dzieckiem i potrzebowała, żeby dziecko swoją potrzebę… To nawymyślała nam od polnische Schwein i wyrzuciła nas z podwórka, tak że nie mogłyśmy, dopiero później trafiłyśmy na polski dom, to było już po polsku, gościnnie załatwione. Stamtąd, to już mówiłam, że mieliśmy prawo… Ojciec miał przepustkę do zwiedzenia portu wojennego w Gdyni i tam na molo ja zostałam, a rodzice z moim bratem, który był bardzo zaciekawiony, weszli na podpływający właśnie podwodny okręt, tylko już nie pamiętam, czy to był „Żbik”, czy jakiś „Orzeł”, „Ryś”, może „Ryś”. To tak by było co do uzupełnień.
Wracając do już samego Powstania, bo ostatni wywiad skończyliśmy, jak przenieśliśmy się na ulicę Lwowską, tam mieliśmy malutki pokoik, jedyne łóżko zajęli państwo, którzy byli właścicielami majątku pod Warszawą, gdzie miałam praktykę przed Powstaniem, a ojciec z bratem przyjechali, zabrali mnie do Warszawy. I oni koniecznie chcieli również być w Warszawie, bo mieli córkę na Mokotowie w „Baszcie”, liczyli się z tym, że ją zobaczą, niestety, nie udało im się w czasie Powstania w ogóle nawet skontaktować. Więc ci państwo przyprowadzeni wcześniej przez mamę, zajęli łoże, a tato mój, ja i mała Janka na podłodze rozłożyliśmy materace. Wspominałam, żeśmy tam sprowadzili również moją babcię cioteczną. To była siostra mojej rodzonej babci ze strony ojca. Była z domu Chomiczewska, Trojanowska primo voto, secundo voto Sławoczyńska, wdowa po właśnie generale Sławoczyńskim, który wywalczył Wilno w 1920 roku z generałem Żeligowskim. Zdaje się, mówiłam, że na ulicy Żurawiej czy Wspólnej, a na Hożej mieszkała, bo z wnuczką się porozumiałam, więc trochę sprostowania również. Ona była kompletnie pozbawiona opieki, rodzona wnuczka tak się bała strasznie bombardowań w czasie Powstania, że w ogóle nawet jej nie odwiedzała. Jak myśmy dopiero mieli kwaterę na ulicy Lwowskiej, to poszłam z mamą. W ogóle się chodziło przekopami, bo albo barykady, albo przekopy były zrobione w piwnicy, tak że nie można było głowy wysunąć na ulicę, bo tak zwani gołębiarze od razu strzelali i dużo było rannych z tego powodu. Więc myśmy przeszły z mamą na ulicę Hożą i babcię stamtąd zabrałyśmy z całym bagażem, co było strasznie uciążliwe, żeby się przepchać z tymi tobołami przez przekopy piwniczne, również z materacami babci. Również tam w tym pokoiku zrobiliśmy leże z tych materacy i tam babcia urzędowała razem z nami. Więc o tyle [dobrze], że byliśmy już w gromadzie.
Mama w dalszym ciągu pracowała w szpitalu AK „Sano”. Takie było na ulicy Lwowskiej, dawna prywatna klinika, zdaje mi się, położnicza była w tym budynku. Zrobili tam szpital akowski. A cały batalion był zakwaterowany w gmachu Architektury, w zgrupowaniu… On był pułkownikiem „Golskiego”. Nie pamiętam jego szarży. Nie był generałem, no to mógł być majorem, nie pamiętam.

  • A pamięta pani, w którym mniej więcej dniu Powstania państwo przenieśli się na ulicę Lwowską?

Do 18 sierpnia… Nas zbombardowali 18 sierpnia na ulicy Twardej, przeszliśmy na ulicę Sienkiewicza, tam byliśmy… Zaraz, bo już wrzesień wszedł, więc jakaś połowa września. Tak. W ogóle wyszliśmy z Powstania 6 października, bo kapitulacja była trzeciego i był nawet taki rozkaz, że jeżeli… Zezwolenie zostania w Warszawie, jeżeli się miało dach nad głową. A później to cofnęli. Myśmy się łudzili, że na ulicy Lwowskiej zostaniemy. Już nie było działań wojennych, już nie strzelali (znów się rozpraszam, jak było w czasie wyjścia). I tam na ulicy Lwowskiej to już mama mnie jako członkinię „Szarych Szeregów” zatrudniła, żebym już nie była taka ciężko poszkodowana, że nic nie robiłam, i pracowałam. W nocy nosiło się wodę do szpitali, bo była studnia artezyjska właśnie na zapleczu domu jakby w drugim podwórku, domu na ulicy Lwowskiej 11.

  • A jaki pani nosiła pseudonim w „Szarych Szeregach”?

Ale ja nie działałam, więc… „Emilia”, „Emilka” byłam, bo miałam babcię ukochaną Emilkę, jedną, więc „Emilka” byłam. Ale to było mało ważne. I pracowałam, mama mnie zatrudniła w tak zwanej „Pomoc żołnierza”, peżetki się nazywałyśmy. I peżetki różnymi funkcjami się zajmowały. Ja pracowałam w pracowni krawieckiej, gdzie była fachowa krawcowa, która umiała obsługiwać maszynę, natomiast ja ręcznie wykonywała na przykład maseczki dla chirurgów, bo ręcznie umiałam szyć, nie umiałam na maszynie. I już dostałam przydział wojskowy. Przydział wojskowy to w ogóle był żałosny, raz na tydzień łącznik przynosił w worku trochę kostek cukru, sztuczny miód, jakieś dwie łyżki sztucznego miodu i papierosy. Najbardziej towarem potrzebnym to były papierosy, bo ja miałam tam i kolegów, i brata, i kolegów jego, i w ogóle byłam tam lubiana, jeszcze z konspiracji [był] taki Zbyszek Bojarski, który zmarł parę lat temu. Więc ja im, oczywiście, oddawałam, bo sama byłam smarkula, jeszcze w ogóle papierosa nie brałam do ust, więc im oddawałam papierosy, a oni mnie za papieros kostkę cukru. To wtedy się dzieliłam i z Janką, no bo ona też i głodna była, i pragnęła trochę tej słodyczy.

  • To ciągle pani zajmowała się domem?

No tak, bo mama tak była zakrzątnięta. Dużym kłopotem były oczywiście bombardowania szpitali, bo mimo pomalowanych [dachów] (czerwony krzyż na dachach), to właśnie w te domy trafiały bomby, bo specjalnie Niemcy tak [celowali]. Więc ciągle mama była zaangażowana w przenoszeniu wojskowych szpitali. Dyrygowała wtedy i sama też pracowała, ale [dyrygowała] rozdziałem sanitariuszek, bo ich było sześćdziesiąt w mamy oddziale, żeby rozdzielić i przenosić do innych piwnic, do innych zastępczych lokali szpitalnych. To wszystko było prowizorka straszna, ciężko chorzy leżeli na ziemi. Mama mnie tak trochę hartowała i mówi: „No wiesz, praca sanitariuszki nie polega na tym, żebyś pogłaskała po twarzy i zabandażowała paluszek, tylko zobacz”. I to mnie utkwiło w pamięci, [mama pokazała] chłopaka, który (kolega mojego brata) uległ strasznemu poszarpaniu przez granat, bo były różnego rodzaju granaty, takie pocierane, pocierał o ścianę i rzucał albo zawleczkę wyciągał. I pomylił się, bo dostał inną skrzynkę granatów, i rzucali te granaty na linię Politechniki Warszawskiej, tam bunkry były. I rozerwało się na nim, ten granat. Widziałam go w szpitalu. Konał trzy doby. W tej dobie to by się nazywało, że trzeba by było eutanazję zrobić, bo tak strasznie cierpiał. Więc mama mi pokazała, jak się zwilża wargi takiemu… A tu miał ranę, nie można było ani tego zabandażować, ani [nic zrobić], bo trzewia były na wierzchu, bo człowiek nie skonał. To takie doświadczenie było.
Ale to mnie zahartowało i byłam wdzięczna mojej matce, że tak mnie dorośle potraktowała. Różne wszystkie podróże, które mama po Śródmieściu robiła, to zawsze ze mną, już kiedy na ulicy Lwowskiej byłam, to byłam zawsze z mamą, bo różne rzeczy… Na przykład był taki znajomy rymarz, co szył plecaki, chlebaki robił, więc w te plecaki się [nosiło], dźwigałam te plecaki, zanosiło się do oddziału. Kontakty z rodzinami, bo niektórzy… Można było kontakt jakiś z rodzinami, żeby powiedzieć, że są ranni, że leżą w tym i tym punkcie. To wszystko wymagało ciągłych wędrówek po ruinach, przenosiło się rannych. Ja co prawda… Było tam sporo dziewcząt, więc mama… Ale raz przenosiłam. Byłyśmy tak słabe, że musiałyśmy jedne nosze cztery w dziewczyny [nosić], bo nie dawało rady inaczej. I tu znów mam taki epizod: ręka rannego tak osunęła się, a wąski był przekop i zaczepił ręką ten ranny o mur i kość się złamała i chrzęst złamanej kości, to było mocno stresujące.

  • Kiedy pani pomagała mamie, to rozumiem, że wtedy Janka zostawała?

Wtedy kiedy z mamą szłam, to Janki nie zabierałam, zostawiałam pod opieką państwa Kawińskich, którzy mieszkali w naszej dziupli, i pod opieką ojca, dlatego że ona już miała swoje porcje przeżyć z uratowanego getta z Krakowa, tak że w tym to już nie [brała udziału], już mama mówiła: „Nie, nie można dziecka wlec po Warszawie”, a ja już mamy wtedy nie puszczałam na krok.

  • A skąd państwo brali wodę, mieszkańcy ulicy Lwowskiej?

Właśnie tam na ulicy Lwowskiej była dobra kwatera, bo na zapleczu na drugim podwórku była studnia artezyjska. Więc tak jak mówiłam, że myśmy stali w nocy w kolejce i musieliśmy cztery wiadra do szpitala, a jedno wiaderko można było dla rodziny, więc już zaopatrywałam. Natomiast na ulicy Sienkiewicza, cofam się teraz we wspomnieniach, nie było żadnej studni artezyjskiej, był zbiornik przeciwpożarowy zrobiony przez Niemców… Wtedy chyba się plac Warecki nazywał, teraz plac Powstańców, prawda? Duży zbiornik otoczony obmurowaniem betonowym. Woda była stojąca, więc w ogóle zielona, aż gęsta. I jak o czwartej rano wychyliłam się przy hotelu zobaczyć, czy można, to widziałam przewieszone trupy przez bandę, bo strzelali tam „gołębiarze” do ludzi biorących wodę. Więc tylko można było czwarta rano, piąta najpóźniej. Zaczerpywałam tę wodę, to mieliśmy na ulicy Sienkiewicza taką paskudną wodę. Przecedzało się przez sitko, ale to spowodowało, że później, do roku 1946, do mojej matury to wszyscy przechodziliśmy chorobę czyrakową, czyraki mieliśmy straszliwe, zęby się psuły i czyraki. Tak że maturę pisałam tak, bo miałam dwa wrzody pod pachami, nie mogłam siedzieć, bo na pośladkach i na brzuchu miałam też czyrak. Wtedy już lekarz był, no to miał pewne środki. Tak się zdobywało wodę. Woda była podstawą, bo bez wody nie można było przeżyć. Więc o tyle dobra była kwatera właśnie na ulicy Lwowskiej, że był dostęp do wody.
  • Kiedy pani chodziła z mamą, to zdarzało się albo pani, albo mamie schodzić też do kanałów?

Ja nie wchodziłam do kanałów, natomiast byłam właśnie w ramach swojej pracy zatrudniona w mykwie, to się nazywała mykwa, czyli przede wszystkim kąpiel tych, co wychodzili z kanałów. Oni byli w stanie tragicznym w ogóle, umazani, rany zamazane, ubrania to w ogóle prawie nie było, to ubranie to się nadawało do wyrzucenia, do spalenia. Więc przede wszystkim dla nich grzało się wodę. Nie można było całej wanny ugrzać, nanosić tyle wody, wobec tego był taki zbiornik przyczepiony do ściany, od tego rurka i wpierw trzeba było się zmoczyć, ja raz tylko się kąpałam, doznałam takiego zaszczytu, bo zostało troszkę wody, to z mamą się wykąpałyśmy, a później bomba trzasnęła i znów byliśmy brudni, ale to mniejsza. Później się namydlić, to nie pod wodą, tylko woda była zatrzymana, i znów tym zbiornikiem. Więc zbiornik musiał starczyć na jedną kąpiel.

  • W którym miejscu było wyjście z kanałów?

Doprowadzali ich ze Śródmieścia, tak że nie widziałam wlotu, właściwie dopiero z filmów widziałam, jak wychodzili, jak byli na Starym Mieście wprowadzani do tych [kanałów]. Zgłosił się do naszego… Przypadkowo na ulicy spotkałam swojego kuzyna Zygmunta Birkenmajera, kanałami przeszedł ze Starego Miasta, ale już był oporządzony. Strasznie był głodny, a myśmy też nie mieli czym [nakarmić], więc częstowaliśmy go kaszą „pluj”. To było ziarno mielone ręcznym młynkiem i do tego trochę albo dżemu jakiegoś takiego podłego, albo sztuczny miód. Było to wstrętne, ale dla ratowania życia się to jadło. Więcej się pluło, jak się jadło, bo to nie było… Chleba w ogóle nie było, całe Powstanie nie było chleba. Na początku myśmy, jak przyjechałam przed Powstaniem (przepraszam, znów dygresja) do Warszawy, to państwo Kawińscy, właściciele majątku, utłukli wielkiego wieprza i całą noc pracowaliśmy nad wyrobem wędlin, rzeźnik był, i dwie fury żywności myśmy przywieźli do Warszawy z nimi. Już nie żyją ci państwo, żyje ich córka Basia, z którą miałam później pewien kontakt. Oni postanowili, że to wszystko oddadzą do AK i całe dwie fury żywności, tam i kasza, i mąka była, to wszystko się oddało, oczywiście, AK. Ona zostawiła kawałek kaszanki, której już nie mogłam jeść, bo czułam zapach płukanych kiszek, bo nie umiałam nic, wobec tego musiałam flaki płukać wtedy przy wyrobie wędlin. To nawet w Powstaniu kęsa nie zjadłam kaszanki. Wolałam już kaszę „pluj” pluć sobie. A czasami dostałam od sąsiadki trochę fasoli, to ugotowałam fasoli, tam się jakoś trudno powiedzieć „najadłam”, coś się tam na ząb…
Najgorzej było z niemowlętami, ciężko było opatrzyć. Nasza sąsiadka miała niemowlę tygodniowe, to oni gotowali [dla dziecka], trochę mąki pszennej mieli i taki kleik, a ona straciła pokarm zupełnie, nie mogła piersią karmić, więc to były takie tragedie. Jak zbombardowali nas na ulicy Twardej, to jedenaście osób padło, zostało zasypanych, myśmy ocaleli, bo w drugi korytarz na prawo poszliśmy, ocalało z tamtych osób jedno niemowlę półroczne, które matka tuliła do siebie, wysoko trzymając, jakaś widocznie komora powietrzna się wytworzyła, że niemowlę przeżyło i jak odkopali, od razu uciekinierka, która siedziała tam przy naszej piwnicy, od razu wzięła to dziecko, bo swoje miała na Pradze, a była krawcową, tu jakąś robotę przywoziła, to zostawiła dziecko pod opieką sąsiadów i przyjechała do Centrum, żeby oddać wykonaną robotę i Powstanie ją zatrzymało. Nie była widocznie absolutnie ani zaangażowana w konspirację, ani nie poinformowana, bo na ogół ci, co mieli kontakt z AK, wiedzieli, że już jest alert.

  • Czym się pani jeszcze zajmowała podczas Powstania?

Trudno powiedzieć. Właśnie z krawcową, noszenie wody, pomaganie w szpitalu „Sano”, to tam sprzątanie. Nawet jeden chłopak bardzo młody mnie prosił, żebym mu śpiewała. Dla niego to podobno była wielka sprawa, a ja jakieś tam „Szła dzieweczka do laseczka” to umiałam. Panie się tu pytały również o rozrywki, jakie mieliśmy w czasie okupacji. Rozrywek nie było żadnych, oczywiście: „Tylko świnie siedzą w kinie”, więc do kina się nie chodziło, w ogóle z niemieckim teatrem nie miało się nic wspólnego, jak historia mówi, Malicka przecież przypłaciła to napiętnowaniem i tragicznie skończyła. Jak również nie tańczyła młodzież, nie była to w ogóle żadna zabawa. Na moje imieniny moja mama powiedziała, żebym zaprosiła wszystkie harcerki i chłopców, to bawiliśmy się w gry dziecinne, towarzyskie, takie jak przed wojną, na przykład w „perskie oczko”. Krzesełka się ustawiało, tyle ile osób plus jedno, które było puste. Za każdym krzesełkiem stawał chłopiec, trzymając dziewczynę siedzącą, za ramiona przytrzymał ją. Mrugnął chłopiec na dziewczynę upatrzoną, puścił perskie oczko i trzeba było przebiec na drugie krzesełko, to puste. No i taka zabawa. Śmiechu było, ile wlezie. Albo było jeszcze w „zawieszonego kota”, to moja kuzynka wymyśliła, więc trzeba było tak usiąść i momentalnie podnieść nogi. To wtedy nie wolno było ruszyć, a jak stały nogi, no to nie wolno było, podnosiło się nóżki, od razu nóżki podnosiło się i już była nietykalna. Takie głupotki.
Zbiórki harcerskie w moim mieszkaniu się odbywały, ponieważ u nas było duże mieszkanie, był piękny salon. W tym właśnie salonie kiedyś była, nie wiem, czy wspominałam, przysięga chłopców. To była bardzo uroczysta chwila, cała elita się zbierała pułkowników, konspira…, wszyscy w cywilu oczywiście, był krzyż na stole. Mieliśmy sukno zielone, więc na stole sukno zielone. I mieliśmy sprzed wojny tej wielkości [??] orzeł, godło państwa. Utkane to było jak makata z wełny, orzeł ze złotymi [ozdobami]: i korona, i pazury, wszystko jak należy. I dwie flagi były biało-czerwone, też jeszcze sprzed wojny ocalone. To się skrzyżowało te flagi i oni stali rzędem, ja przez szparę w drzwiach obserwowałam. Na krzyż przysięgali, była formuła przysięgi wojskowej, oni wojskową przysięgę… A myśmy miały skromniejszą, taką harcerską przysięgę. Ale bardzo przysięga zobowiązywała i właśnie morale było bardzo przestrzegane. Jedna z moich koleżanek, która była nawet w moim zastępie, która dokonała niegodnego czynu (ona była z rozbitej rodziny, ojciec w oflagu, matka już sobie tutaj szykowała gniazdko), strasznie się załamała. Nie wiem, czy dlatego, czy miała złe skłonności, w każdym bądź razie dla stroju, dla jakiegoś drobiazgu kradła. I w internacie skradła encyklopedię. Oczywiście to zostało zauważone przez kierowniczkę od razu, kierowniczką była pani Kisielnicka, bliska kuzynka Zofii Kossak, z mamą się radziła, jak ją ukarać, jak ją pokierować, żeby ona zrozumiała to, że to są takie czasy, że nie można być elegancką i torebeczki jakieś eleganckie mieć, myśmy wszystkie bardzo skromnie chodziły ubrane. To koleżanki moje z zastępu mnie o tym nie powiedziały, od matki się dowiedziałam, dlaczego one wykluczyły tę Hankę z zastępu, nic nie mówiąc mnie, bo u mnie się odbywała taka [zabawa], robiłyśmy ogniska szczerości i one zorganizowały to ognisko szczerości, sądząc, że ona pod wpływem presji pewnej się przyzna do tego. Ona się nie przyznała, więc już zupełne wykluczenie, a w internacie straszną kocówę jej dały. Po prostu ją zbiły, okręciły kocem i zbiły, co nie było absolutnie tolerowane przez kierownictwo internatu, bo to nie były metody.
Jeszcze taki też… Była taka historia, że… Tylko nie znam dobrze szczegółów. Chłopcy postanowili ukraść dziecko jednego Niemca, tylko nie wiem, jaki był cel ich, co oni chcieli osiągnąć. Tego się nie dowiedziałam, bo mama uważała, że to był tak niegodny czyn, że nie należy mnie uświadamiać w tym. I dowiedziało się dowództwo… Dziecko było pod dobrą opieką, to niemowlę, bo do swojej babci jeden z chłopaków zaniósł, więc babcia się bardzo dobrze tym niemowlęciem opiekowała. Ale nie o to chodzi, bo dziecka to nie wolno. I musieli oddać, oczywiście to dziecko, ale jeszcze mieli karę. I był u nas w salonie taki jakby sąd polowy, coś urządzili nad tymi trzema chłopakami, którzy tak wymyślili. Zdaje mi się, że tam chodziło o jakąś dużą kwotę pieniężną, chcieli na zakup broni, bo oni chcieli niby tak aktywnie… I po tym właśnie, tylko nie wiem, czy ci sami, była zaciągnięta flaga biało-czerwona na budynku BGK od ostatniego piętra do dołu. Więc czy oni mieli wyznaczoną karę, ale raczej wątpię, bo dowództwo nie narażałoby chłopców na konsekwencje takiego czynu. Ale w każdym bądź razie oni tak się popisali, że zrobili, no i był szum. Tak jak było podłączenie się pod radiowęzeł (to nawet w filmach [widziałam]), podawali komunikaty, nadawali po polsku przeciwko Niemcom i tak dalej. To wszystko ten nasz…
A jeszcze z tych zabawowych [epizodów], to [pamiętam], kiedy rok przed Powstaniem postanowili chłopaki i dziewczyny, że zrobimy wspólną wigilię. Chłopcy byli pełni zapału i inicjatywy. Pojechali do lasu, wycięli przepiękny świerk, a mieszkanie miało 4,10 wysokości. Wielkie drzewo przytachali. Że ich pod drodze nie złapali, szczęście niebywałe. I oprawili tę choinę, postawili w naszym pokoju, fortepian był, piękny parkiet, który pastowałam, aż się zatrułam kiedyś pastą, bo była trująca pasta, taka półpłynna do podłogi.

  • Szczawikowa?

Nie, to była pasta do podłogi. Na etylinie czy na czymś, w każdym bądź razie trująca, a więc jak się pochyliłam, a obowiązywało zaciemnienie, bałam się, że przeniknie światło, to tylko świeczkę miałam i tak posuwałam tę świeczkę, a tu pastowałam, żeby było pięknie, no bo ciągle chłopaki przychodziły, to trzeba było się przecież [przygotować], odpowiedni lokal musiał być. Zresztą tam były i komplety moje, więc osiem osób co drugi dzień przychodziło uczyć się. Ubrały dziewczęta [choinkę], już trochę starsze ode mnie, zrobiły takie jeżyki z białego papieru, a na froncie kółeczka z rysuneczkami z życia konspiracyjnego, więc na przykład sanitariuszki niosą nosze, to znów chłopiec strzela z karabinu, rannego opatrują, obandażowują. I one to narysowały. Tylko nie było bombek żadnych, tylko jeżyki były, świeczki biało-czerwone, na szczycie gwiazda i orzeł. I od orła prowadziły wstążki biało-czerwone. W życiu takiej choinki nie było już drugiej. Prezentów niestety nie było, bo na to nie było stać, natomiast był stół wigilijny, oczywiście sianko i opłatek, składkowe, każda coś z domu przyniosła. Więc z makuch, takich wytłoków to się zrobiło strucla z makiem, a to pierogi z kapustą się robiło. Myśmy mieli jeszcze wtedy porcelanę, więc można było to… Nocowali wszyscy, było około dwudziestu osób. Że nas tam wszystkich nie poaresztowali, bo śpiewaliśmy i kolędy głośno… A jeszcze przy okazji oczywiście patriotyczne piosenki, partyzanckie, rozśpiewani byliśmy bardzo. I bardzo pogodni, mimo tych różnych i wpadek, i różnych ciężkich przeżyć, to jednak młodzież zachowała pogodę ducha.

  • A jak wyglądały wigilie podczas okupacji?

W gronie rodzinnym, skromnie, ale zawsze się odkładało pewne produkty z przydziałów, żeby jakoś podkreślić. Pamiętam, że przepisy niektóre były tragiczne, bo dostała mama przepis na pierniki, to na tydzień naprzód się zagniotło ze sztucznym miodem i odstawiało się w chłodne miejsce, a później ani Boże daj tego rozwałkować. Dopiero podgrzewałyśmy jakoś, a te pierniki wyszły tak twarde, że w ogóle prawie nie do jedzenia. Ale wtedy się wszystko zjadło, maczało się w tej herbatce sztucznej, bo nie było herbaty przecież, więc w ziołowej jakiejś herbatce, i tak się międliło coś tak, i te pierniki się zmęczyło jakoś.

  • Mówiła pani o tym, że raz miała imieniny, na które zaprosiła swoich kolegów, koleżanki. Czy też się organizowało takie inne uroczystości?

No, imieniny to był ewenement, że w ogóle można było coś takiego, bo moje koleżanki były w internacie, więc tam nie bardzo, tam skromnie już było, a mama się postarała, żeby jakieś tam ciasto było i żebym miała, koleżanki i kolegów poprosiła. Tak że myśmy stale obracali się w grupie młodzieży takiej zorganizowanej, wszyscy należeli do konspiracji i wszyscy byli na poziomie. Tam hołoty żadnej nie było. Wielki szacunek był dla dziewcząt, oni bardzo tego przestrzegali. Później były i małżeństwa.

  • Właśnie. Czy zdarzały się śluby?

Śluby tak. Byłam na jednym ślubie łączniczki starszej ode mnie z chłopcem z podchorążówki i była śmieszna sprawa, bo matka jej uszyła suknię ze swojej balowej sukni przedwojennej i jak klękała przy ołtarzu, myśmy wianuszkiem ją otoczyli, to na plecach pękła ta sukienka dosłownie od szyi aż po pośladek. No więc ta rodzina biedna, ona… Taka piękna ta suknia była, no ale to zleżałe, widocznie tafta jakaś zleżała. I podleciał chłopiec, zdjął płaszcz, prochowiec i zarzucił na nią. Było dużo śmiechu. Również, ale to nie u nas, był lokal konspiracyjny pani Lasockiej na ulicy Brackiej, która była kuzynką bardzo bliską Zofii Kossak i tam byłam poproszona na takie… Zofii było, więc dla niej było zorganizowane i dziewczęta bardzo uzdolnione niektóre zrobiły teatrzyk kukiełkowy nawet i scenki właśnie z konspiracji, skecze jakieś humorystyczne. Zaśmiewaliśmy się, bo pani Zofia Kossak była zaangażowana bardzo w „Żegocie”, więc na przykład kukła była Żyd z pejsami i pamiętam tylko fragment piosenki wierszowanej: „Ja uciekłem z getta, więc pokornie czekam, ajwaj, ajwaj, waj, waj, waj, SOS i FOP coś poradzi…”. Były dwie organizacje: SOS to nawet już nie wiem, ale FOP to był Front Odrodzenia Polski, do którego znów mój ojciec należał. „SOS, FOP coś poradzi, na zło rada jest”. Jeszcze było tam, że do starej pani Kossakowej, żony Tadeusza Wojciecha Kossaka – ona miała zakonspirowany pokoi za pralnią chemiczną na ulicy Dobrej, na Powiślu i tam Zofia czasami do matki zaglądała, jak również i córka pani Zofii, która była wychowanką Szymanowa. Szymanów wiedział, więc ona zmienione miała, inne papiery miała fałszywe, bo tak jak matkę, tak i ją poszukiwali, jak zresztą i Witolda, który znów u nas się ukrywał. Do tej babuni trzeba było przejechać na suknach, żeby nie zabrudzić parkietu właścicielce pralni chemicznej. „A co by było, olaboga, gdyby do cioci przyszła stonoga! Chyba by nigdy nie dotarła, prędzej by zmarła, ha, ha ha”. I takie różne. Nie wszystko pamiętam, ale była oczarowana. One z entuzjazmem, miłością, zdolnościami wielkimi potrafiły w te ciężkie czasy nas rozweselić. Tak to pokrótce…

  • Wspominała pani, że dziewczęta były skromnie ubrane.

Tak.

  • Czy mogłaby pani mniej więcej określić, jakie to były ubrania?

Na ogół spódniczka, jaka którą miała, granatowe na ogół, bo jeszcze zostały z mundurkowych, na przykład ja chodziłam do Platerówny przed wojną, gdzie obowiązywał nas mundurek, to miałyśmy mundurki: plisowana spódniczka i bluza marynarska białymi tasiemkami obszyte.. Tasiemki się brudziły, więc mamusia kochana zmieniała, na maszynie obszywała, no to już mamusi była robota. Później przerobione, no to miałam spódniczkę i ze starego płaszczyka miałam żakiecik i jakieś bluzeczki. Kto co miał, [to nosił]. Tak że dziewczęta schludnie chodziły ubrane. Zawsze włoski starały się uczesać, żeby były…
  • Kiedy pani chodziła z mamą, to zdarzało się albo pani, albo mamie schodzić też do kanałów?

Ja nie wchodziłam do kanałów, natomiast byłam właśnie w ramach swojej pracy zatrudniona w mykwie, to się nazywała mykwa, czyli przede wszystkim kąpiel tych, co wychodzili z kanałów. Oni byli w stanie tragicznym w ogóle, umazani, rany zamazane, ubrania to w ogóle prawie nie było, to ubranie to się nadawało do wyrzucenia, do spalenia. Więc przede wszystkim dla nich grzało się wodę. Nie można było całej wanny ugrzać, nanosić tyle wody, wobec tego był taki zbiornik przyczepiony do ściany, od tego rurka i wpierw trzeba było się zmoczyć, ja raz tylko się kąpałam, doznałam takiego zaszczytu, bo zostało troszkę wody, to z mamą się wykąpałyśmy, a później bomba trzasnęła i znów byliśmy brudni, ale to mniejsza. Później się namydlić, to nie pod wodą, tylko woda była zatrzymana, i znów tym zbiornikiem. Więc zbiornik musiał starczyć na jedną kąpiel.

  • W którym miejscu było wyjście z kanałów?

Doprowadzali ich ze Śródmieścia, tak że nie widziałam wlotu, właściwie dopiero z filmów widziałam, jak wychodzili, jak byli na Starym Mieście wprowadzani do tych [kanałów]. Zgłosił się do naszego… Przypadkowo na ulicy spotkałam swojego kuzyna Zygmunta Birkenmajera, kanałami przeszedł ze Starego Miasta, ale już był oporządzony. Strasznie był głodny, a myśmy też nie mieli czym [nakarmić], więc częstowaliśmy go kaszą „pluj”. To było ziarno mielone ręcznym młynkiem i do tego trochę albo dżemu jakiegoś takiego podłego, albo sztuczny miód. Było to wstrętne, ale dla ratowania życia się to jadło. Więcej się pluło, jak się jadło, bo to nie było… Chleba w ogóle nie było, całe Powstanie nie było chleba. Na początku myśmy, jak przyjechałam przed Powstaniem (przepraszam, znów dygresja) do Warszawy, to państwo Kawińscy, właściciele majątku, utłukli wielkiego wieprza i całą noc pracowaliśmy nad wyrobem wędlin, rzeźnik był, i dwie fury żywności myśmy przywieźli do Warszawy z nimi. Już nie żyją ci państwo, żyje ich córka Basia, z którą miałam później pewien kontakt. Oni postanowili, że to wszystko oddadzą do AK i całe dwie fury żywności, tam i kasza, i mąka była, to wszystko się oddało, oczywiście, AK. Ona zostawiła kawałek kaszanki, której już nie mogłam jeść, bo czułam zapach płukanych kiszek, bo nie umiałam nic, wobec tego musiałam flaki płukać wtedy przy wyrobie wędlin. To nawet w Powstaniu kęsa nie zjadłam kaszanki. Wolałam już kaszę „pluj” pluć sobie. A czasami dostałam od sąsiadki trochę fasoli, to ugotowałam fasoli, tam się jakoś trudno powiedzieć „najadłam”, coś się tam na ząb…
Najgorzej było z niemowlętami, ciężko było opatrzyć. Nasza sąsiadka miała niemowlę tygodniowe, to oni gotowali [dla dziecka], trochę mąki pszennej mieli i taki kleik, a ona straciła pokarm zupełnie, nie mogła piersią karmić, więc to były takie tragedie. Jak zbombardowali nas na ulicy Twardej, to jedenaście osób padło, zostało zasypanych, myśmy ocaleli, bo w drugi korytarz na prawo poszliśmy, ocalało z tamtych osób jedno niemowlę półroczne, które matka tuliła do siebie, wysoko trzymając, jakaś widocznie komora powietrzna się wytworzyła, że niemowlę przeżyło i jak odkopali, od razu uciekinierka, która siedziała tam przy naszej piwnicy, od razu wzięła to dziecko, bo swoje miała na Pradze, a była krawcową, tu jakąś robotę przywoziła, to zostawiła dziecko pod opieką sąsiadów i przyjechała do Centrum, żeby oddać wykonaną robotę i Powstanie ją zatrzymało. Nie była widocznie absolutnie ani zaangażowana w konspirację, ani nie poinformowana, bo na ogół ci, co mieli kontakt z AK, wiedzieli, że już jest alert.

  • Czym się pani jeszcze zajmowała podczas Powstania?

Trudno powiedzieć. Właśnie z krawcową, noszenie wody, pomaganie w szpitalu „Sano”, to tam sprzątanie. Nawet jeden chłopak bardzo młody mnie prosił, żebym mu śpiewała. Dla niego to podobno była wielka sprawa, a ja jakieś tam „Szła dzieweczka do laseczka” to umiałam. Panie się tu pytały również o rozrywki, jakie mieliśmy w czasie okupacji. Rozrywek nie było żadnych, oczywiście: „Tylko świnie siedzą w kinie”, więc do kina się nie chodziło, w ogóle z niemieckim teatrem nie miało się nic wspólnego, jak historia mówi, Malicka przecież przypłaciła to napiętnowaniem i tragicznie skończyła. Jak również nie tańczyła młodzież, nie była to w ogóle żadna zabawa. Na moje imieniny moja mama powiedziała, żebym zaprosiła wszystkie harcerki i chłopców, to bawiliśmy się w gry dziecinne, towarzyskie, takie jak przed wojną, na przykład w „perskie oczko”. Krzesełka się ustawiało, tyle ile osób plus jedno, które było puste. Za każdym krzesełkiem stawał chłopiec, trzymając dziewczynę siedzącą, za ramiona przytrzymał ją. Mrugnął chłopiec na dziewczynę upatrzoną, puścił perskie oczko i trzeba było przebiec na drugie krzesełko, to puste. No i taka zabawa. Śmiechu było, ile wlezie. Albo było jeszcze w „zawieszonego kota”, to moja kuzynka wymyśliła, więc trzeba było tak usiąść i momentalnie podnieść nogi. To wtedy nie wolno było ruszyć, a jak stały nogi, no to nie wolno było, podnosiło się nóżki, od razu nóżki podnosiło się i już była nietykalna. Takie głupotki.
Zbiórki harcerskie w moim mieszkaniu się odbywały, ponieważ u nas było duże mieszkanie, był piękny salon. W tym właśnie salonie kiedyś była, nie wiem, czy wspominałam, przysięga chłopców. To była bardzo uroczysta chwila, cała elita się zbierała pułkowników, konspira…, wszyscy w cywilu oczywiście, był krzyż na stole. Mieliśmy sukno zielone, więc na stole sukno zielone. I mieliśmy sprzed wojny tej wielkości [??] orzeł, godło państwa. Utkane to było jak makata z wełny, orzeł ze złotymi [ozdobami]: i korona, i pazury, wszystko jak należy. I dwie flagi były biało-czerwone, też jeszcze sprzed wojny ocalone. To się skrzyżowało te flagi i oni stali rzędem, ja przez szparę w drzwiach obserwowałam. Na krzyż przysięgali, była formuła przysięgi wojskowej, oni wojskową przysięgę… A myśmy miały skromniejszą, taką harcerską przysięgę. Ale bardzo przysięga zobowiązywała i właśnie morale było bardzo przestrzegane. Jedna z moich koleżanek, która była nawet w moim zastępie, która dokonała niegodnego czynu (ona była z rozbitej rodziny, ojciec w oflagu, matka już sobie tutaj szykowała gniazdko), strasznie się załamała. Nie wiem, czy dlatego, czy miała złe skłonności, w każdym bądź razie dla stroju, dla jakiegoś drobiazgu kradła. I w internacie skradła encyklopedię. Oczywiście to zostało zauważone przez kierowniczkę od razu, kierowniczką była pani Kisielnicka, bliska kuzynka Zofii Kossak, z mamą się radziła, jak ją ukarać, jak ją pokierować, żeby ona zrozumiała to, że to są takie czasy, że nie można być elegancką i torebeczki jakieś eleganckie mieć, myśmy wszystkie bardzo skromnie chodziły ubrane. To koleżanki moje z zastępu mnie o tym nie powiedziały, od matki się dowiedziałam, dlaczego one wykluczyły tę Hankę z zastępu, nic nie mówiąc mnie, bo u mnie się odbywała taka [zabawa], robiłyśmy ogniska szczerości i one zorganizowały to ognisko szczerości, sądząc, że ona pod wpływem presji pewnej się przyzna do tego. Ona się nie przyznała, więc już zupełne wykluczenie, a w internacie straszną kocówę jej dały. Po prostu ją zbiły, okręciły kocem i zbiły, co nie było absolutnie tolerowane przez kierownictwo internatu, bo to nie były metody.
Jeszcze taki też… Była taka historia, że… Tylko nie znam dobrze szczegółów. Chłopcy postanowili ukraść dziecko jednego Niemca, tylko nie wiem, jaki był cel ich, co oni chcieli osiągnąć. Tego się nie dowiedziałam, bo mama uważała, że to był tak niegodny czyn, że nie należy mnie uświadamiać w tym. I dowiedziało się dowództwo… Dziecko było pod dobrą opieką, to niemowlę, bo do swojej babci jeden z chłopaków zaniósł, więc babcia się bardzo dobrze tym niemowlęciem opiekowała. Ale nie o to chodzi, bo dziecka to nie wolno. I musieli oddać, oczywiście to dziecko, ale jeszcze mieli karę. I był u nas w salonie taki jakby sąd polowy, coś urządzili nad tymi trzema chłopakami, którzy tak wymyślili. Zdaje mi się, że tam chodziło o jakąś dużą kwotę pieniężną, chcieli na zakup broni, bo oni chcieli niby tak aktywnie… I po tym właśnie, tylko nie wiem, czy ci sami, była zaciągnięta flaga biało-czerwona na budynku BGK od ostatniego piętra do dołu. Więc czy oni mieli wyznaczoną karę, ale raczej wątpię, bo dowództwo nie narażałoby chłopców na konsekwencje takiego czynu. Ale w każdym bądź razie oni tak się popisali, że zrobili, no i był szum. Tak jak było podłączenie się pod radiowęzeł (to nawet w filmach [widziałam]), podawali komunikaty, nadawali po polsku przeciwko Niemcom i tak dalej. To wszystko ten nasz…
A jeszcze z tych zabawowych [epizodów], to [pamiętam], kiedy rok przed Powstaniem postanowili chłopaki i dziewczyny, że zrobimy wspólną wigilię. Chłopcy byli pełni zapału i inicjatywy. Pojechali do lasu, wycięli przepiękny świerk, a mieszkanie miało 4,10 wysokości. Wielkie drzewo przytachali. Że ich pod drodze nie złapali, szczęście niebywałe. I oprawili tę choinę, postawili w naszym pokoju, fortepian był, piękny parkiet, który pastowałam, aż się zatrułam kiedyś pastą, bo była trująca pasta, taka półpłynna do podłogi.

  • Szczawikowa?

Nie, to była pasta do podłogi. Na etylinie czy na czymś, w każdym bądź razie trująca, a więc jak się pochyliłam, a obowiązywało zaciemnienie, bałam się, że przeniknie światło, to tylko świeczkę miałam i tak posuwałam tę świeczkę, a tu pastowałam, żeby było pięknie, no bo ciągle chłopaki przychodziły, to trzeba było się przecież [przygotować], odpowiedni lokal musiał być. Zresztą tam były i komplety moje, więc osiem osób co drugi dzień przychodziło uczyć się. Ubrały dziewczęta [choinkę], już trochę starsze ode mnie, zrobiły takie jeżyki z białego papieru, a na froncie kółeczka z rysuneczkami z życia konspiracyjnego, więc na przykład sanitariuszki niosą nosze, to znów chłopiec strzela z karabinu, rannego opatrują, obandażowują. I one to narysowały. Tylko nie było bombek żadnych, tylko jeżyki były, świeczki biało-czerwone, na szczycie gwiazda i orzeł. I od orła prowadziły wstążki biało-czerwone. W życiu takiej choinki nie było już drugiej. Prezentów niestety nie było, bo na to nie było stać, natomiast był stół wigilijny, oczywiście sianko i opłatek, składkowe, każda coś z domu przyniosła. Więc z makuch, takich wytłoków to się zrobiło strucla z makiem, a to pierogi z kapustą się robiło. Myśmy mieli jeszcze wtedy porcelanę, więc można było to… Nocowali wszyscy, było około dwudziestu osób. Że nas tam wszystkich nie poaresztowali, bo śpiewaliśmy i kolędy głośno… A jeszcze przy okazji oczywiście patriotyczne piosenki, partyzanckie, rozśpiewani byliśmy bardzo. I bardzo pogodni, mimo tych różnych i wpadek, i różnych ciężkich przeżyć, to jednak młodzież zachowała pogodę ducha.

  • A jak wyglądały wigilie podczas okupacji?

W gronie rodzinnym, skromnie, ale zawsze się odkładało pewne produkty z przydziałów, żeby jakoś podkreślić. Pamiętam, że przepisy niektóre były tragiczne, bo dostała mama przepis na pierniki, to na tydzień naprzód się zagniotło ze sztucznym miodem i odstawiało się w chłodne miejsce, a później ani Boże daj tego rozwałkować. Dopiero podgrzewałyśmy jakoś, a te pierniki wyszły tak twarde, że w ogóle prawie nie do jedzenia. Ale wtedy się wszystko zjadło, maczało się w tej herbatce sztucznej, bo nie było herbaty przecież, więc w ziołowej jakiejś herbatce, i tak się międliło coś tak, i te pierniki się zmęczyło jakoś.

  • Mówiła pani o tym, że raz miała imieniny, na które zaprosiła swoich kolegów, koleżanki. Czy też się organizowało takie inne uroczystości?

No, imieniny to był ewenement, że w ogóle można było coś takiego, bo moje koleżanki były w internacie, więc tam nie bardzo, tam skromnie już było, a mama się postarała, żeby jakieś tam ciasto było i żebym miała, koleżanki i kolegów poprosiła. Tak że myśmy stale obracali się w grupie młodzieży takiej zorganizowanej, wszyscy należeli do konspiracji i wszyscy byli na poziomie. Tam hołoty żadnej nie było. Wielki szacunek był dla dziewcząt, oni bardzo tego przestrzegali. Później były i małżeństwa.

  • Właśnie. Czy zdarzały się śluby?

Śluby tak. Byłam na jednym ślubie łączniczki starszej ode mnie z chłopcem z podchorążówki i była śmieszna sprawa, bo matka jej uszyła suknię ze swojej balowej sukni przedwojennej i jak klękała przy ołtarzu, myśmy wianuszkiem ją otoczyli, to na plecach pękła ta sukienka dosłownie od szyi aż po pośladek. No więc ta rodzina biedna, ona… Taka piękna ta suknia była, no ale to zleżałe, widocznie tafta jakaś zleżała. I podleciał chłopiec, zdjął płaszcz, prochowiec i zarzucił na nią. Było dużo śmiechu. Również, ale to nie u nas, był lokal konspiracyjny pani Lasockiej na ulicy Brackiej, która była kuzynką bardzo bliską Zofii Kossak i tam byłam poproszona na takie… Zofii było, więc dla niej było zorganizowane i dziewczęta bardzo uzdolnione niektóre zrobiły teatrzyk kukiełkowy nawet i scenki właśnie z konspiracji, skecze jakieś humorystyczne. Zaśmiewaliśmy się, bo pani Zofia Kossak była zaangażowana bardzo w „Żegocie”, więc na przykład kukła była Żyd z pejsami i pamiętam tylko fragment piosenki wierszowanej: „Ja uciekłem z getta, więc pokornie czekam, ajwaj, ajwaj, waj, waj, waj, SOS i FOP coś poradzi…”. Były dwie organizacje: SOS to nawet już nie wiem, ale FOP to był Front Odrodzenia Polski, do którego znów mój ojciec należał. „SOS, FOP coś poradzi, na zło rada jest”. Jeszcze było tam, że do starej pani Kossakowej, żony Tadeusza Wojciecha Kossaka – ona miała zakonspirowany pokoi za pralnią chemiczną na ulicy Dobrej, na Powiślu i tam Zofia czasami do matki zaglądała, jak również i córka pani Zofii, która była wychowanką Szymanowa. Szymanów wiedział, więc ona zmienione miała, inne papiery miała fałszywe, bo tak jak matkę, tak i ją poszukiwali, jak zresztą i Witolda, który znów u nas się ukrywał. Do tej babuni trzeba było przejechać na suknach, żeby nie zabrudzić parkietu właścicielce pralni chemicznej. „A co by było, olaboga, gdyby do cioci przyszła stonoga! Chyba by nigdy nie dotarła, prędzej by zmarła, ha, ha ha”. I takie różne. Nie wszystko pamiętam, ale była oczarowana. One z entuzjazmem, miłością, zdolnościami wielkimi potrafiły w te ciężkie czasy nas rozweselić. Tak to pokrótce…

  • Wspominała pani, że dziewczęta były skromnie ubrane.

Tak.

  • Czy mogłaby pani mniej więcej określić, jakie to były ubrania?

Na ogół spódniczka, jaka którą miała, granatowe na ogół, bo jeszcze zostały z mundurkowych, na przykład ja chodziłam do Platerówny przed wojną, gdzie obowiązywał nas mundurek, to miałyśmy mundurki: plisowana spódniczka i bluza marynarska białymi tasiemkami obszyte.. Tasiemki się brudziły, więc mamusia kochana zmieniała, na maszynie obszywała, no to już mamusi była robota. Później przerobione, no to miałam spódniczkę i ze starego płaszczyka miałam żakiecik i jakieś bluzeczki. Kto co miał, [to nosił]. Tak że dziewczęta schludnie chodziły ubrane. Zawsze włoski starały się uczesać, żeby były…
  • Warkoczyki?

Tak, niektóre podkręcały sobie, niektóre [nosiły] jakieś tam loki. Ja miałam długie warkocze, to [zrobiłam] sobie przedziałek na środku, byłam ciemną szatynką. Aż ciężko wspominać. I wpierw tu zawijałam wałki, do warkoczy wplatałam i upinałam sobie koszyczek z tyłu. Więc skromnie, nie było ekstrawagancji absolutnie.

  • A jak się ubierali mężczyźni w czasie okupacji? Chłopcy, koledzy?

Chłopcy, koledzy to różnie. Namawiali ich, żeby nie chodzili, broń Boże, po wojskowemu. A jeszcze nie opowiedziałam, cofam się, koniec 1939 początek 1940 roku, do naszego mieszkania, na ulicy Puławskiej wtedy jeszcze mieszkaliśmy, przybył mój wuj, brat cioteczny mojej matki, mój ojciec chrzestny. Był oficerem, nie chciał pójść do niewoli i został i od razu się zaangażował w pracę konspiracyjną. Na początku 1940 roku przekradał się na Kresy, bo mieszkał pod Baranowiczami. On za 1920 rok dostał tak zwaną działkę. To był mały mająteczek, ale na obecne czasy to by się powiedziało, że duży majątek. Wtedy się mówiło działka wojskowa. Tam wakacje bardzo śliczne przed wojną spędzaliśmy. On się przez Bug przeprawił i ślad po nim zaginął. Ani tam nie mieliśmy żadnych sygnałów, że doszedł, ani tu nie wrócił. Miał właśnie wygląd oficera, był w bryczesach, długie buty miał i taką kurtkę. Ale postawa jego od razu mówiła, że to jest były wojskowy. Jak się później okazało po wielu, wielu latach, z żoną się rozszedł jeszcze przed wojną, bo był bardzo zabawowy. Agronomem był na cały powiat, na całe województwo Nowogródczyzna i Wileńszczyzna. Bardzo poważne miał stanowisko, bo skończył Halle w Niemczech, rolnictwo i tam…

  • I zaginął w 1940 roku.

I 1940 roku właśnie zaginął. Miał przejść… Mamie mówił, nawet mama go błagała, żeby poszedł tam, żeby się skontaktował z dziećmi, bo dwie córki miał. Okazuje się, że bardzo chciał się skontaktować, ale z młodą żoną drugą. Ale to dygresja. W każdym bądź razie zaginął. I dopiero po latach, w latach siedemdziesiątych czy nawet już osiemdziesiątych, tak, do jego córki, która miała willę pod Warszawą, w Grójeckim, podjechał samochód ze starszą panią i z młodszą i przedstawiła się ona jako Skotnicka. On miał na nazwisko Witold Skotnicki. To była ta druga żona jego. I ona dopiero jego dzieje opowiedziała tej córce. Ponieważ już była starszą osobą, sądziła, że pamiątki, co po nim zostały, musi przekazać jednak córce. Później jeszcze raz wyszła za mąż, ale z nim nie miała dzieci, tylko z tego pierwszego małżeństwa. Tak że zdjęcie, dyplom z Halle to ona wszystko przekazała. Okazuje się, że dowiedziała się poprzez… Jak on tam dotarł pod Baranowicze, to kochane, przepraszam bardzo, żydki to wszystko zawsze wiedziały i Żydzi donieśli do Rosjan, bo tam Rosjanie już byli, że on jest wojskowym, i zaaresztowali go i siedział w więzieniu. Jakimś cudem ona się dowiedziała od tych żydków, że on siedzi, to dostarczała mu paczki.

  • Mógł zdradzić go ten strój?

Nie, nie, nie, po prostu te Żydy zobaczyły go, a on był bardzo przystojny, taki postawny i od razu donieśli.

  • A proszę powiedzieć, czy chłopcy w Warszawie, nosząc się na styl wojskowy, mieli problemy?

To rzucało się w oczy. Jeszcze jakiś prochowiec zarzucał, bo pod prochowcem to była broń, można było jakoś [ukryć].

  • Proszę powiedzieć, bryczesy, oficerskie buty?

Tak, oficerskie, długie buty, to modne było, to było marzenie każdego chłopaka. No i ten mój wuj się tam dostał i stamtąd przewieźli go i w Katyniu zginął, został stracony. To taka dygresja. I więcej już tego wuja żeśmy nie zobaczyli. A z jego córką utrzymywałam kontakt po wojnie i ona mi to wszystko opowiedziała. Młodszą miała siostrę, która została przez Rosjan złapana, bo była bardzo ładna, zgwałcona i zamordowana i w piwnicy dopiero koledzy ją znaleźli. Tak się zachowywali Rosjanie na tamtych terenach.
Jeszcze myśmy się zaopiekowali babcią Sławoczyńską. Powracam znów do Powstania. Babcia bardzo bolała, jak już kapitulacja była, że będzie musiała wszystko zostawić. Tylko podręczny jakiś bagaż. Nie mogła tego przeboleć. Jakąś psychikę miała słabą, bo jak się dowiedziałam od jej rodzonej wnuczki, to już kiedyś w życiu próbowała targnąć się na swoje życie. Więc ona sobie przygotowała dziesięć ampułek morfiny. Duże pieniądze zapłaciła. W czasie wojny. I miała to przy sobie, czego myśmy nie zauważyli, no bo zgarniało się jej rzeczy, trochę zapasów żywności miała, ale że ona miała ukryte gdzieś w torebce dziesięć ampułek, to myśmy nie wiedzieli. I tu już koniec działań, kapitulacja, już wiemy, że musimy wychodzić z Warszawy, że rannych wywożą, Czerwony Krzyż wywoził ciężarówkami. Straszne to było, bo oni byli ciężko ranni, na tych noszach ich omalże warstwami układali, żeby jak najszybciej. Mama była przy tym bardzo zaangażowana, a ja się budzę po wystaniu tej wody, budzę się, patrzę, a babcia wstała z legowiska i tak się cała chwieje. Więc: „Babciu, co…”. A ona: „Nie, już nie…” – artykułowane jakieś dźwięki wydawała. Zrozumiałam, że ma swoją potrzebę, że chce do ubikacji. Ubikacja była w stanie tragicznym już, bo jak tam było kilkadziesiąt uchodźców, no to…. Więc zaprowadziłam ją do tej komórki i wiadereczko dałam, ale prawie nie mogłam ją przyciągnąć, no to już widziałam, że coś niedobrze z nią. Patrzę, a na parapecie dziesięć ampułek pustych, odpiłowanych. Jedną zabrałam, babcię położyłam i pędzę do szpitala „Sano”, gdzie mama właśnie transportuje rannych, i mówię: „Mamo, mamo, babcia chyba się otruła, bo jest nieprzytomna i zobacz, co ona wypiła”. A tam „morfina” było napisane. No to mama błagała lekarza tego batalionu, taki był doktor Stefan, które dobrze znałam i był bardzo ofiarny człowiek. „Panie doktorze, niech pan leci, ratuje staruszkę”. A on taki zirytowany, zmęczony potwornie mówi: „Co? Ja mam staruchę ratować? Jak tu ciężko ranni młodzi chłopcy? Trzeba ich wytransportować. Niech zdycha!”. A mama jak padła na kolana przed nim: „Panie doktorze, niech pan ratuje, bo Marysia będzie patrzyć na śmierć swojej babci”. To on do mnie: „Marychna, pójdziesz do dziewczyn, znaczy do pielęgniarek i wybierzesz taką rurkę, one ci pokażą gumowe rurki”. To się domyśliłam, że to płukanie żołądka. „I zagotujesz czajnik wody, cały dzban trzeba ciepłej wody, ale żeby była letnia, jak ja przyjdę, to muszę szybko…”. To ja do tych dziewczyn, one też zajęte rannymi. Skrzynkę mi postawiły, no to ja tej skrzynce tak mierzę sobie od ust do pępka, no bo nie wiedziałam, jaką i wybrałam taką fest. Okazuje się za sztywną wybrałam. Trudno, taka się zdarzyła. I znów zebrałam trochę drzewa z tych ruin i podpaliłam pod kuchnią tej pani, właścicielki, ona w piwnicy siedziała z pięcioma kotami i dwoma pieskami, ale to margines. I przegotowałam wodę i tak przelewałam z naczynia do naczynia, żeby to przestygło. I lejek znalazłam, bo i lejek kazał [przynieść]. Przyleciał zgrzany, zmęczony potwornie, niewyspany. „Gdzie starucha leży?” – tak się wyrażał. Mówię: „Tu, panie doktorze”. – „Nic, niech ręka nie drgnie”. Puścił jej krew wpierw i mówi: „Nieskrupowana, uratujemy”. Bo jak skrupowana podobno krew, to znaczy już zatrucie bardzo posunięte. I zaczął wpychać jej tą rurę. Ona torsji dostawała… Wpompował w nią ten dzban wody, wyrzygała się grzecznie i kazał mi zaparzyć kawę. Babcia miała jakiś zapas kawy prawdziwej, więc ją tą kawą… Ona nieprzytomna w dalszym ciągu była. Kawę zaparzyłam i tak łyżeczką po kropelce, po kropelce. W trzy godziny stanęła na nogi. Była niezniszczalna.
I jak myśmy się pakowali już do wyjścia… Jeszcze mama ubłagała księdza, bo myślała, że ona umrze, więc w grzechu ciężkim by umarła, to by miała na sumieniu. Więc ubłagała księdza i ksiądz miał taki jak mój pół paznokcia opłatek tylko komunii. Wyspowiadała się, komunię przyjęła i myśmy już odetchnęli, pakowaliśmy się do wyjścia. Raptem babci nie ma. „Marychna! Leć, szukaj babci!”. Ja ją na czwartym piętrze zobaczyłam, jak już przechylona była przez takie okienko małe. Jak by ona się tam zmieściła, nie wiem. No to mama już ją tak zrugała: „Jak ciocia – bo to ciotka była dla mamy – mogła, coś podobnego, w takim momencie tragicznym i jeszcze nam taki kłopot zrobić!”. Pokajała się i wyszliśmy.
Z Warszawy samo wyjście… Wpierw obserwowaliśmy przy Politechnice, tylko po drugiej stronie przy działkach, tam działki były, gdzie teraz jest budynek [Wydziału] Elektroniki, to były działki. Zerwałam kwiatków trochę z działek i wychodzili nasi chłopcy do niewoli. To było bardzo tragiczne. Broń na ogół albo zakopali, albo niszczyli, żeby nie oddawać broni czynnej Niemcom. Smutni, zgnębieni wychodzili. Jak nasz oddział szedł, to oczywiście wiwaty myśmy podnosili, bo mama zostawała z nami, postanowiła, że do cywila wyjdzie. Zresztą już było niemożliwe sobie z taką gromadą ludzi dać radę, już mama musiała się zaopiekować i dzieckiem, i mężem chorym, i tą babcią taką skrzywioną psychicznie. Podleciałam do chłopca, którego lubiłam, i mu ten bukiecik nagietków dałam. I poszli do niewoli. Myśmy zostali, właśnie się szykowaliśmy już do wyjścia.
Wychodziliśmy mniej więcej, zanim się zebraliśmy, to było tak koło południa. Wychodziło się poprzez barykadę zrobioną przez Niemców z chleba wojskowego. Po prostu ułożyli bochenki i tylko robiąc przejścia najwyżej na dwie osoby, każdemu dawali bochenek. Glina, ale wszystko jedno. Nie sprawdzali dokumentów. Wszyscy obarczeni tymi… Myśmy mieli tylko każdy po plecaku i chlebak. Plecaki, kto nie miał, to szyłyśmy w nocy z tkaniny na sienniki, z papierowego włókna. Niemcy robili takie, to myśmy z tego plecaki uszyły, takie wory w ogóle na ramiona. Taka mała dziewczynka to dźwigała tylko czajnik, bo czajnik ocalili. I każdy dostał bochen chleba. W milczeniu zupełnym szli ludzie, szpaler wojska. Dużo było Wehrmachtu.

  • Którego dnia pani wyszła?

6 października. Tę datę tak zapamiętałam, że zawsze jest smutną rocznicą dla nas. Zbombardowanie 8 sierpnia, bardzo zawsze czczę tu w kaplicy. I wyjście z Warszawy.
Doszliśmy pieszo z babcią niby chorą aż do Rakowa. To jest na linii kolejki EKD pod Warszawą. Już było ciemno, więc mama mówi: „No trudno, będziemy w rowie spać, przebidujemy jakoś noc”. A babcia… Mama na nią jej karakuły piękne wyłożyła, na to męski prochowiec, żeby Niemcy nie widzieli, bo karakuły były przepiękne z taką budką, no to schowała kołnierz mama, żeby nie było widać futra, i tak ją… A ona ciągle ten kołnierzy wyciągała. I jeszcze jakiś bukiecik miała fiołków sztucznych przyczepiony, w ogóle paradoksalnie. „Ja? W rowie? Ja pod gołym niebem całe życie nie spałam i spać nie będę!” Ojciec tłumaczy: „Ciociu, przecież tu wszystkie domy były zajęte przez wojsko niemieckie”. Myśmy się obejrzeli za siebie i pamiętam płonącą Warszawę. Łuna taka biła straszna, bo jeszcze myśmy nie wyszli, a już podpalali domy takimi miotaczami ognia podpalali. Te, które ocalały, bo reszta to właśnie co niezbombardowane, to podpalali. Więc mama z ojcem błagała: „Ciociu, zakryjemy kocem, niech ciocia się uspokoi”. – „Ja wam nocleg załatwię”. I przeszła przez jezdnię, szosę do pierwszego lepszego budyneczki, laską ze srebrną gałką zastukała w drzwi, otworzyły się drzwi, wyszedł adiutant czy jak się nazywa? Co zawsze oficerowie mieli do pomocy. Mniejsza o to. Doskonale znała niemiecki, po niemiecku powiedziała: „Wyście zniszczyli całą Warszawę i cała moja rodzina i ja straciliśmy mieszkanie, nie mamy gdzie spać. Ja jestem i cała rodzina tam w rowie i musicie teraz nam dać nocleg. A ja jestem wdową po generale polskim Wojska Polskiego”. Jak ten posłyszał, że generała, to zasalutował jej i zawołał majora. Major wciągając portki, okazuje się, że był Austriakiem: „Pani generałowo…”. – „A rodzina tam…”. To posłał tego swojego ordynansa, nas zgarnął, cała duża kuchnia, czysta bardzo, bo Niemcy lubią czystość, kazał łóżka wojskowe rozkładane porozkładać nam, ordynansowi kazał zagotować mleka i chleba i zaczął z moim ojcem rozmawiać, który był poliglotą, w ogóle doskonale język znał, więc po niemiecku, że on jest wiedeńczyk i stracił całą rodzinę w bombardowaniu i rozumie, co to jest stracić rodzinę i całe mienie. I powiedział tak: „Teraz śpijcie, wypocznijcie. O piątej rano ordynans was obudzi i dam wam takiego robotnika z taczką, to bagaże swoje żebyście [zapakowali] na tej taczce, on przewiezie do kolejki EKD”. [Kolejka] wracała z Warszawy pusta, dowoziła robotników do odgruzowania, a później wracała pusta. „Bo wy musicie ominąć Pruszków”. Ten Niemiec nam powiedział. „Bo w Pruszkowie straszne rzeczy się dzieją i tam brud i śmierć”. To był szwab, ten znienawidzony Niemiec. I tak się też stało.
Ojciec podziękował mu serdecznie i od babci z tych jej zapasików dał kawę, pół litra spirytusu, bo mama dostała przydział, jak wychodziliśmy, i po dwadzieścia dolarów dostawali wszyscy. Mama jeszcze wzięła dla kuzynki Zofii Kossak, Lasockiej, to później znów mieliśmy z tymi dolarami same kłopoty. O kawę i herbatę prawdziwą. On nie mógł nas… Tak dziękował, że on całą wojnę same ersatze pił, więc był bardzo wdzięczny. I tak zrobił, nas dowiózł. Tłum rzeczywiście, ale wepchnęliśmy się w kolejkę i zaczęliśmy peregrynację już, tułaczkę.
Kolejką EKD dojechaliśmy do Podkowy Leśnej, bo tam ojciec pamiętał, że moja ciotka miała willę, ale nie pamiętał adresu, bo nigdy tam nie był, bo to był letni dom, więc mówił, że albo ulica Skowronkowa, albo Wróbelkowa. A tam wszystkie uliczki były nazwami ptaszków. Więc tak krążyliśmy aż do zmierzchu, nie znajdując. Tu babcia słaba, ciągle przykucała, bo już nogi ją bolały, my zdrożeni strasznie, ojciec zasnął. I patrzymy, willa, oświetlenie, więc mama zadzwoniła i wychodzi pani w peniuarze i w pantofelkach z pomponikach czerwonych ładnych i mama tłumaczy, że na jedną noc, żeby była tak łaskawa i nam udostępniła może przedpokój, na podłodze, tylko abyśmy pod dachem przenocowali. A ona: „Bardzo mi przykro, proszę państwa, że muszę odmówić, bo akurat była u mnie sprzątaczka i wyfroterowała posadzki, a państwo mają zabłocone buty”. Nas zatkało, a moja mama: „Chodźmy stąd!” – od razu nas zabrała. Nic jej nie powiedziała. Ona zamknęła drzwi. I patrzymy z daleka, to Podkowa była… Wschodnia i Zachodnia… Zachodnia, z daleka taka mała jakaś chałupeczka o jednych drzwiczkach i jednym okieneczku, jak Baby Jagi, i się świeczuszka jakaś świeci tylko. To my człapiemy do tej… Wychodzi babina. W chusteczce, prosta kobieta zupełnie, ale czyściutka. „Co państwo potrzebują?” – „No, jesteśmy tutaj, tyle osób, pani widzi, z Warszawy wyszliśmy, szliśmy z Warszawy pieszo, teraz dojechaliśmy kolejką EKD. Czy pani by zechciała nam nocleg, jeden nocleg, na podłodze, gdziekolwiek?”. A ona mówi: „Oczywiście, ale proszę państwa, moja siostra na jednym łóżku chora na tyfus. Czy państwo się decydują?”. Ale tak było czysto, a myśmy byli tacy zmęczeni. Koza, to znaczy taki piecyk żelazny. I ona nam słomę rozłożyła na tej czystej podłodze, zagotowała zacierek. Pierwszy raz jadłam na kozim mleku, bo miała kozę. To był specjał. I chleb miała. Ten kontrast – tamta babka, taka elegancka, całą willę miała, a tu jedna izba i chora kobieta. Tam myśmy dwa dni… Wtedy pierwszy raz dobrze spałam, bo całe Powstanie się nie sypiało właściwie, tylko się drzemało, siedząc, gdzieś tam przytulony człowiek. Czternaście godzin spałam, dopiero… Sama się obudziłam, mówi mama: „Ja cię nie budziłam, bo nie miałam sumienia”. I na tej słomie, pięść pod ucho i paltem się zakryłam, który miałam. I tak myśmy wszyscy pokotem [spali]. Taka była serdeczna ta kobieta. Mówi, że do siostry przychodził lekarz, więc ma lekarstwa.
Stamtąd myśmy wyruszyli. Pociągi w ogóle chodziły jak chciały, żadnego rozkładu, więc trzeba było czyhać na pociąg. Myśmy stamtąd dojechali do Skierniewic. Do Grodziska doszliśmy pieszo z Podkowy, później wsiedliśmy do pociągu, ale cała rodzinka wsiadała do [pociągu] – mama do towarowego, a ja się odłączyłam, bo się strasznie wstydziłam, bo mama dała Jance do niesienia garnek z jakimś mięsem, który ta kobieta dała, więc to mięso było w sosie i widziałam, jak ten sos wyciekał, bo górą się przechodziło do takiej węglarki i tego już nie zniosłam i poszłam parę kroków dalej, do innego wagonu wsiadłam. Wiedziałam, że do Skierniewic jedziemy. Bardzo wyglądałam dziecinnie i jakieś młode małżeństwo, ta pani się odsunęła i tak przytuliła mnie do siebie i ja usiadłam. I mówi: „Ty jesteś bez rodziców?”. Ja mówię: „Mama jedzie tam z rodziną, ale w wagonie towarowym, ale mam rodziców”. – „Bo jak byś nie miała, to my cię zabierzemy, bo tu mająteczek ma rodzina, to my zabierzemy ciebie i przechowamy”. Ja mówię: „Nie, na pewno z mamą się spotkam, w Skierniewicach mam wysiąść”. No i ta pani jeszcze mnie cukierka dawała do buzi. Tak troszkę odpoczęłam w tym pociągu. Oni mnie wysadzają, ale patrzą, czy ja… A tu pędzi przez peron moja mama z rozwianym włosem: „Marysia Jętkiewiczówna!”. I tak wrzeszczała, że dobrze usłyszałam i się spotkaliśmy.
W Skierniewicach znów problem, gdzie nocować. Idziemy i sklepik przy głównej ulicy. Nigdy tam już później nie poszłam. Tu się przez jedną pracownicę dowiedziałam, że zlikwidowali ten sklepik. „Sklepik mały – mama mówi – może coś kupimy”. W Generalnej Guberni mieliśmy trochę pieniążków. Wchodzimy do tego sklepiku, a tam z otwartymi rękami: „Wy pewno uciekinierzy jesteście!”. – „No tak, z Warszawy wyszliśmy”. – „Chodźcie, chodźcie!” I tak nas zagarniała ta sklepikowa. Mama mówi: „Może coś kupimy u państwa?”. – „No, ale gdzie będziecie spali?” Cały nam pokój oddała, tylko całe nieszczęście, że strasznie zapluskwiony, więc gryzły nas te pluskwy całą noc. Ale czyściutką pościel dała. Ja z małą Janką na łóżku, nam naprawdę wygodnie było, tylko że pluskwy. To tam jedną noc i dzień chyba, a później znów wyruszyliśmy stamtąd. A, i dojechaliśmy… Też ojciec upatrzył taki pociąg, coś nas szybko zawiadomił, to znów jakaś kapusta się tam dusiła w garnku, no to z tą kapustą lecieliśmy do pociągu.

I dojechaliśmy do Łowicza, bo w Łowiczu… Mama w tej Podkowie miała wytyczne, że w Łowiczu jest RGO zorganizowane dla uchodźców. Ale gdzie nocować w Łowiczu? Zapchany już był Łowicz strasznie uciekinierami, nie było gdzie palca wsunąć. To tak – umyliśmy się pod pompą naprzeciwko tej pięknej katedry, którą później… Byłam na jakimś Bożym Ciele i tak patrzyłam, jak myśmy się myli pod tą pompą, zimna woda, a tu myśmy chciały się tak po kobiecemu umyć, to ojciec płaszczem swoim zasłonił nas, jakoś nikogo na tym placu nie było i tak się obmyłyśmy, to takie ablucje były, nie mycie. Idziemy, patrzymy, skład trumien. No i nikogo nie ma, tylko jakiś właściciel wyszedł. I mama się pyta, czy można… A on mówi: „Ja już mam tłum uchodźców, ale jeżeli państwo nie mają gdzie nocować, to mogę tu w tym sklepie, gdzie sprzedaję trumny, tylko nie wchodźcie do trumien, bo nam zabłocicie, to wtedy tej trumny nie sprzedam”. Więc on nam dał wióry, to stolarska pracownia, i na tych wiórach myśmy rozłożyli, koc jeden mieliśmy i tak się jakoś ułożyliśmy, ale w nocy znów szczury po nas biegały. Kwik taki, w sąsiedniej stolarni też jakaś rodzina kwiku narobiła. Zapalił ojciec świeczkę małą, jakiś ogarek, to one pouciekały, a jeden, patrzę, a w witrynie taki blaszany wieniec reklamowy i na tym siedzi taki szczur z długim ogonem i wąchami tak rusza. No, ja tak się strasznie bałam tych szczurów, że chyba więcej niż tych bomb, które przeżyłam. Jak zapaliło się światło, to one pouciekały, gdzieś się pochowały.
A mamie chodziło o to, aby jakoś umieścić gdzieś w bezpieczne miejsce babcię. I pod Łowiczem… A dlatego się pchaliśmy, jeszcze, że wiedziała mama, że majątek jest pod Łowiczem doktora Czarkowskiego, mama doktora znała i doktór Czarkowski z moją babcią grywał w brydża, to takie brydżowe towarzystwa były. Bardzo wytworne, owszem. Mama wpierw poleciała do RGO, tam dostała przydział, bardzo cenny, bo trzy sienniki z papierowej tkaniny, garnek, który nazywaliśmy kapelusz, bo taki dziwny kształt miał z dwoma uszami. Miednicy nie było. I coś jeszcze, jakiś koc, dla małej Janki jakieś pończochy czy coś, bo nie miała, miała podkolanówki, a nie miała pończoch, a tu zimno już się zaczęło robić. Mama zostawiła nas tam w stolarni i sama z babcią pojechała troszkę furką, troszkę pieszo. Była w ogóle bardzo przedsiębiorcza, więc dowiedziała się drogi w RGO, jak do tego majątku [dojść], no i do tego doktora się [wybrałyśmy]. Doktór bardzo uprzejmy, bardzo wytworny człowiek, przyjął je: „A, pani generałowa, proszę…” Myślał, że to wizyta towarzyska, nie wiem. A mama mówi: „Panie doktorze, jesteśmy całą rodziną, wyszliśmy z Powstania, wyprowadziliśmy ciocię, ale nie mamy w ogóle warunków życia, więc pan doktór będzie łaskaw się zająć za te brydżyki, które były”. On się tak obruszył: „Proszę pani, ależ pani się chyba orientuje, ja dwadzieścia osób tu przygarnąłem już uciekinierów”. To mama mówi: „To pani generałowa Sławoczyńska będzie dwudziestą pierwszą, panie doktorze”. – „Absolutnie nie mogę zapewnić jej…”. I mama ją [posadziła]: „Panie doktorze, ja posadzę ją na ganku i będzie czekała pod gołym niebem, bo ja mam całą rodzinę jeszcze pod opieką”. Posadziła ją, schowała się za drzewo i patrzała, co on zrobi. Wyszedł, wziął ją: „Pani pozwoli”. I rzeczywiście do wiosny […] 1946 roku tam dostała pokoik, znalazł się i utrzymanie miała. Skromnie, ale miała. Miała sporo biżuterii, więc jak potrzebowała coś, to sprzedali jakiś pierścionek i jakoś… Jak mama wróciła już bez babci, to byliśmy bardzo szczęśliwi, że [będzie lżej].
Stamtąd dostaliśmy jak gdyby przydział, skierowanie z RGO do wioski pod Głownem, Antoniewo się nazywała ta wioska. Pokój, to znaczy izbę w chałupie wiejskiej, bo każda wieś musiała… Jakiś był nakaz, żeby ratować uchodźców, musiała dać izbę, ale to była dosłownie izba, która była przedtem już przez uciekinierów zajęta, była tak zanieczyszczona, że myśmy skrobały łopatą ekstrementa. Ci ludzie mieszkali… Leżeli na podłodze, a w kącie sobie ubikację zrobili. To nie do pomyślenia. Starą łopatę znalazłam, skrobałam to, mama dobrze, że jeszcze w Łowiczu się zaopatrzyła, ryżową szczotkę, wiaderko jedno, bielidło, wtedy taki proszek był, i mydło, to skrobaliśmy. I kawałkiem szyby też skrobałyśmy tę podłogę. I był na krzyżakach nieheblowany stolik i ława i zagrodzony dwoma deskami kąt, to tam ułożyliśmy te… Poszłam do gospodarza, poprosiłam, że chcę sobie napchać słomą sienniki, napchałam słomą sienniki i trzy sienniki położyliśmy, to we czwórkę tak na śledzia spało się. Ale mama wiedziała, że od razu się… Powiedział nam sołtys, który był bardzo przyzwoity człowiek, dał nam przydział dwóch litrów mleka codziennie i Janeczka chodziła do sąsiedniej chałupy i to mleko przynosiła, zbierała chrust i szyszki, bo to się nauczyło ją. Zresztą bardzo niechętnie, bo ona nie „mama”, ona wtedy jeszcze mówiła do mamy „pani”: „Pani kazała, to ja pójdę, ale ja tego nie lubię robić”. – „No ale musisz”. Ja w pole [chodziłam i] kopałam buraki, więc musiałam odrobić ten… A ojciec znał tylko języki, a w ogóle był dwie lewe ręce i nie był zaradny. Mama na drutach robiła, więc sołtysowa dała włóczkę, to od razu z wdzięczności skarpety, to sweter zrobiła, to za żywność… Rozeszła się wiadomość, że ta pani robi na drutach, to mama nic, tylko siedziała na tym barłogu i sztrykowała. A ja w polu robiłam. Korona złocista mi absolutnie z głowy nie spadła, nie. I tak wegetowaliśmy.
Ale mama się orientowała, że… Sołtys powiedział, że musi zarejestrować nas u Oberleutnanta. Wezwał nas Oberleutnant, staliśmy grzecznie, ojciec rozmawiał z nim. „O, panie inżynierze, pan to od razu w fabryce zbrojeniowej dostanie doskonałą pracę, a pani na razie wypocznie, domem się zajmie, dziecko weźmiemy jedno do szkoły, a drugie młodsze to może do przedszkola”. Tak nam tłumaczył, jakie to roztoczył wspaniałe horyzonty przed nami, jak to w Reichu będzie. Ale mama już przedtem napisała list do swojego brata, który był w Płocku. Oczywiście niewolniczo pracował, stracił wuj mieszkanie swoje piękne, w kurniku właściwie mieszkał z rodziną. Wuj wystarał się o nakaz pracy dla ojca w niemieckiej instytucji, przeróbka surowców wtórnych. Tam śmierdziało okropnie, bo on tam i kości skupywał… Ten hitlerowiec w żółtej koszuli z Hackenkreutz, z opaską, polakożerca, likwidował w Płocku getto, dorobił się, bo całą biżuterię u Żydów to wszystko on zrabował, mieszkanie oczywiście też miał i meble pożydowskie. Ojciec pracował u niego jako urzędnik i załatwiał we wszystkich instytucjach niemieckich, w banku i tak dalej, ale to później. Ale przysłał wuj nakaz pracy z wroną, że myśmy mogli przejść przez granicę pomiędzy Generalną Gubernią a Rzeszą. I akurat to przyszło w dniu, kiedy sołtys nam przyniósł nakaz wyjazdu w głąb Niemiec. Więc poszedł ojciec do Oberleutnanta, pokazał mu: „Ja jestem powołany do pracy”. – „A, to sprawa inna” – oddał ten… Jeszcze wuj nam przysłał przemytników znajomych, którzy kręcili się pomiędzy Generalną Gubernią a Rzeszą. Więc mieliśmy trasę ustaloną, to do granicy trzy dni wędrowaliśmy, też ze strasznymi przygodami różnymi, ale doszliśmy do granicy. Ale taki odcinek był, gdzie chodziły patrole niemieckie, a reszta to była zielona granica, tam niektórzy przez zieloną granicę przechodzili, a myśmy mieli zezwolenie. Ale wszyscy razem nie mogliśmy przejść, bo tak nas przemytnicy ukierunkowali, żeby wpierw mama przeszła bez bagażu z ojcem, bo mężczyzn strasznie gnębili i aresztowali od razu. Więc mama przeszła sobie spacerowym krokiem z ojcem i nawet nie zahaczyli ich. Z teczką dokumentów bardzo ważnych, bo ojciec miał zagraniczne dyplomy, co za posiadanie tych dyplomów już byśmy wszyscy byli rozstrzelani. I zostawiła ojca u przemytników, a nas zostawiła pod taką stodołą i myśmy za tą stodołą sobie z Janką cupnęły na plecakach, budka taka z serduszkiem była waląca się, to tam tego, a ja poszłam, a tam coś chrumka. A to świnia zjadała nieczystości. Okropne. Janka mi mówi: „Nie wejdę, jak tam świnia jest, nie wejdę”. A ja mówię: „To za budkę pójdziesz”. Poczekałyśmy, bo jednak trwały rozmowy ich, zanim ojciec nam… Ulokowała ojca i po nas wróciła. Z takim chłopaczkiem małym, z wózeczkiem jakby dziecięcym. I na ten dziecięcy wózek plecaki i przeszliśmy. Patrol nawet z daleka nas widział, bo myśmy go widzieli, to i on musiał widzieć, ale nie zahaczył, widocznie wiedzieli, że kto przechodzi tak śmiało granicę przez wartę, to nie zahaczyli. I oni do tych państwa umówionych przez przemytników. Od razu zapytali: „Czy państwo nie mają jakichś materiałów trefnych?”. Ojciec mówi, że teczka z zagranicznymi… „O, to do Płocka nie dojedziecie z tym, nie, bo rewizje robią i bardzo…”. Tam dużo było w języku rosyjskim, francuskim, bo ojciec skończył politechnikę w Nancy, we Francji, a później Instytut Handlowy w Moskwie. „To zakopiemy to pod węgiel”. I poszła z mamą, w ceratowy worek, bo wtedy plastiku nie było, w ceratowy worek i całą tekę grubą taką zakopali pod węgiel. Myśmy zapomnieli w ogóle o tym. Tyle było przygód tą drogą. Poczęstowali nas herbatą, jakimiś kanapkami, chwilę odpoczęliśmy i do samochodu ciężarowego, bo przemytnicy mieli ciężarówkę, na holzgaz. Taki był kocioł ogrzewany drzewem i ten gaz uruchamiał. Samochód psuł się co dwa kroki, pchaliśmy ten wóz. Jak wyjechaliśmy, tam była chyba szósta czy piąta po południu, to dojechaliśmy do Radziwia, to jest po drugiej stronie Wisły, jak Płock jest na wysokim brzegu, a tu Radziwie na niskim, to myśmy dojechali o dziesiątej wieczorem, o godzinie policyjnej, bo wóz się psuł. Po drodze jeszcze zabrałyśmy dwie kobiety z malusieńkim dzieckiem, uciekinierki, przez zieloną granicę przechodziły, no to najcieplejsze miejsce przy kotle się zostawiło, żeby dziecko się rozgrzało. My zmarznięci, zmęczeni, no ale jakoś do tego Radziwia. Podjechał pociąg akurat do Radziwia i trochę ludzi wysiadło. To oni sprawdzali dokumenty, taki strażnik przy moście płockim, ale nie tak dokładnie, tylko taki Bahnschutz, to oni mieli blaszane jakieś wisiory, coś tam było napisane na nich i to była służba kolejowa właściwie, pociągi sprawdzali. No to kenkartę myśmy pokazali i nas przepuścił. Przez most przeszliśmy, a tu po godzinie policyjnej puściusieńko w Płocku. Mama tylko drogę znała, bo myśmy… Ja tam w dzieciństwie byłam, ale nie pamiętałam absolutnie. Mama nas prowadziła, bo mama z Płocka pochodziła i znała w ogóle, wiedziała, że jest wuj nie w swoim mieszkaniu, tylko podał adres, w nakazie pracy był adres. No to mama wiedziała, gdzie jest ulica Sienkiewicza. Wtedy jakoś inaczej się nazywała. Wszystko przemytnicy nam wyjaśnili. Okazuje się, to był domek-nadbudówka, po schodkach zewnętrznych się szło koło piekarni. Jakeśmy cały Płock przeszli, ten most, cały Płock pod górę przecież, bo to Tumskie Góry, tu już ledwośmy się wlekli i mama wreszcie doprowadziła nas do bramy, mówi: „To tu na pewno”. Bo tak powiedział ten jegomość. Mama wali pięścią w jakąś furtkę drewnianą, jakiś robotnik z piekarni: „Kto to?”. A mama mówi: „Markiewiczowa” – bo mama z domu Markiewicz, a on znał tylko brata, więc Markiewicz. „Markiewiczowa!” Otwierał furtkę i tylko szybko nas tak wegnał wszystkich. Siedliśmy pod tym płotem, już dalej ani rusz. Mówi: „No to ja przeprowadzę was tu po schodkach”. Wuj wyleciał. Tośmy tam dobrnęli. Mama od razu na wstępie wujowi powiedziała, na bok go wzięła, że mamy jeszcze uratowaną z getta. „Więc, Mietek, musisz wiedzieć, że to jest dziecko żydowskie”. Jak by się dowiedzieli Niemcy, to wszystkich to rozwalili. „Jak to? Moja siostra uratowała dziecko żydowskie? To i ja muszę też”. Taki honorowy był. I nas upchnęli.
Jak myśmy tam… Jedenaście osób, dwa małe pokoiki, kuchenka i jeszcze piesek na dokładkę, gosposia, która miała córkę, którą oni wychowali. Upchnęli nas, ale byliśmy tak szczęśliwi, że wreszcie mamy… Ja z mamą w jednym łóżku, Jankę na takiej… Sofka taka jakaś była, to na tej sofce położyli, mój ojciec tylko, bo był chory, więc jakiś tapczan był. I tak nas upchnęli. Nie było żadnych zadrażnień, a to byli wujostwo, dziecko półroczne, najmłodsza, następny miał chyba sześć lat czy siedem i mój rówieśnik miał piętnaście, szesnasty rok i już do pracy chodził. No, gosposia to była… Gaga ją nazywały dzieci, więc Gaga miała swoje chimery, powiedziała: „Co? Ja taką całą rodzinę tutaj utrzymuję…”. Bo uważała, że: „Ja tutaj załatwiam z różnymi wieśniakami a to serek, a to kartofle, a to coś”. Ona potrafiła pokombinować, wymienny jakiś handel był. „I jeszcze tu mi zwaliliście cztery osoby? O nie, to ja się nie godzę”. Jak wuj wziął ją i jak ją przejechał: „Tak? To ja ci wychowałem córkę, jak pijak cię porzucił (bo miała męża pijaka) i wychowałem ci córkę i ona tu razem z nami mieszka, a ty moją siostrę wyrzucasz z rodziną?”. Od razu cichutko było. „Marysia, wszyscy oni się włączą i będą pracować i będą pomagać”. I rzeczywiście pranie to już ja, więc nauczyłam się i prać, i pierogów jak się lepiło, to sto pięćdziesiąt, ruskie jakieś tam, bo akurat zdobyła… Bo wuj mój pracował w takim sklepie dużym, prowadził takiej Niemce, Treuhänderce, od mydła do powidła, tam i gwoździe, i podkowy, i szkiełka do lampek naftowych, wszystko tam było, jakieś kubeczki. Oni się starali, żeby na lewo coś tam… I wymieniali, przychodziły do gosposi takie wiejskie kobiety, coś tam pod chustką, jakiś serek czy jakieś coś, a za to dostawała szkiełko do lampki naftowej, bo tego nie było, więc ta gosposia rzeczywiście nam wielką sprawę załatwiała, tyle hołoty utrzymać to było ciężko. No i ojciec do pracy poszedł do tego hitlerowca.
Ale myśmy przyszli w listopadzie, do Płocka się dostaliśmy, a 4 marca już było bombardowanie, to znaczy tam dwie bomby spadły, tylko tragiczne było, bo na przykład w sąsiednim budynku wyprowadzili wszystkich więźniów z więzienia, polityczni to byli więźniowie na ogół i skuli drutami kolczastymi, benzyną obleli i podpalili i cały budynek płonął. Mosty wysadzili. Mama nie mogła zrozumieć: „Jak to, nie ma u was konspiracji? Przecież ci, co podkładają nam ładunki wybuchowe, to parę żołnierzy, to przecież konspiracja powinna od razu ich zlikwidować i most uratować”. Moja mama tego nie pojmowała zupełnie. A tam nie było mężczyzn zupełnie, byli wszyscy wywiezieni. Mój wuj to się cudem ocalił, bo był potrzebny tej Treuhänderce. Już był wywieziony do Działdowa, to go ona wyreklamowała, żeby ten interes prowadzić, a ona miała męża pod Stalingradem, więc była samotna i dostała takie stanowisko prowadzenie dużego sklepu żelaznego. Wysadzili most, że nam wszystkie ramy okienne wyleciały i wszystko, tak że most był wysadzony. Strzelanina była, albo Niemcy wycofywali się, albo wracali i tak parokrotnie. Zdrożeni tacy już, zmęczeni do pół śmierci, tacy pobandażowani, czy głowa, czy ręka, to na jaszczach siedzieli. Myśmy tak szparą z bramy obserwowali. I rozdawali im na koniu, jeden żołnierz rozdawał suchy prowiant, czekolady, jakieś coś tam. A mój braciszek cioteczny to taki pędrak był, wszędzie wlazł i on nam między nogami i wylazł, a tutaj cała kawalkada z armatami i jadą ci Niemcy, wychodzą ku naszej radości, satysfakcji, że wreszcie Niemców pokonano. A pociski to tak latały albo zza Wisły, zza Radziwia, albo odwrotnie, bo ciągle się zmieniał ten front. Ja się bałam tych pocisków okropnie. Wreszcie się zrobiła cisza i jak wychyliliśmy się na ulicę, a ulica na rogatki het, het prowadziła, patrzymy, a tam tyraliera już rosyjskich wojsk w pożodze, w łunie już idą. To moja mama wymyśliła, że trzeba wyjść na miasto i zobaczyć, co się dzieje. A tu już wyszli. A ten Niemiec, pracodawca mojego taty, powiedział tak: „Panie Henryku, ja tu wrócę”. Do ostatka nie wyjeżdżał. „Ja tu wrócę. Daję panu klucze od mieszkania swojego”. To było pożydowskie mieszkanie, w żydowskim budynku, i meble też. Tylko on wszystko zabrał, załadował na taką platformę po węglu z czubem, na wierzchu jeszcze widzieliśmy, że wózek wnuka, bo oni z Królewca pochodzili, a córka wyszła za mąż za Austriaka, więc w Wiedniu coś byli, w ogóle rozproszoną miał całą rodzinę, a tu ten majątek tak trzymał, że już on samochodu nie mógł dostać, tylko końmi, tą platformą. „To pan weźmie te klucze i przypilnuje mi tego mieszkania, bo państwo nie mają mieszkania, tak, tak, w Warszawie straciliście, to pan weźmie. A ja wrócę”. Tak wrócił, że dojechał do… To już chłopi nam opowiadali później. Dojechał do rogatek i tam chłopi go zabrali, bo już rosyjskie wojska wchodziły, i zatłukli go cepami, taką śmierć miał straszną. A tłusty był od tego piwa, bo tam takie Beerstube było, to piwsko to oni tak pili, że jak siedział taki wojskowy, to nie mógł tego brzucha między kolanami zmieścić. No i zatłukli Niemca.
Jak się troszkę uspokoiło, zawiązała się jakąś milicja obywatelska, to mój wuj oczywiście… Rabowali, gwałcili, to wojsko rosyjskie to już straszliwe. Do nas też się włamali, ale się jakoś przeżyło. I mama mówi… A już ojciec poszedł do pracy, od razu się zgłosił do pracy i pracował tak – w starostwie w wydziale przemysłowym, bo wszystkie maszyny z fabryk to wszystko powywozili, Rosjanie pozabierali. Bydło zabierali, całymi tabunami to bydło gonili. Więc w wydziale przemysłowym pracował, a znał angielski to tak – i w gimnazjum męskim, i żeńskim wykładał angielskiego. Nie miał zdrowych płuc, bo miał rozedmę straszną, więc bardzo ciężko mu było, dlatego jak ja… Ja od razu do szkoły poszłam, do liceum, bo miałam małą maturę przed Powstaniem zrobioną. Poszłam do liceum w takim starym gmachu imienia Małachowskiego, małachowianka, sławne, pierwsze gimnazjum polskie. To przyklasztorne kiedyś było. Tam od razu poszłam. I sami musieliśmy, młodzież, wyszykować, wyprzątnąć, bo tam stajnie sobie urządzali Niemcy. W tych klasztornych, dużych pomieszczeniach, salach to oni konie trzymali. To samo w katedrze płockiej, pięknej. Wszystko było zniszczone. Szorowaliśmy, naszorowało się tych podłóg. Później musieliśmy trochę opalić, bo to marzec był, to jeszcze chłodno, to każda… Dyżury między sobą urządziliśmy, kto przynosi opał. Przychodził wcześniej, paliło się w piecu po południu, bo młodzież pracowała już. Ja byłam najmłodsza z tej klasy, bo oni mieli zaległości, a ja nawet rok przyspieszyłam się w gimnazjum, o którym przedtem mówiłam, jak byłam na kompletach.
  • Czyli pierwsze wojska rosyjskie weszły w marcu?

W marcu. To był chyba 5 czy 6 marca, bo 4 marca już wyzwolenie. To był jakiś 6 marca, jak wojska rosyjskie wkroczyły. Trochę spotkaliśmy armii kościuszkowskiej, polskiej z orzełkiem, no to jak mama zobaczyła tego wojskowego z orzełkiem, to się omal nie rozpłakała. „To wyście czekali za Wisłą na Pradze i nie uratowaliście Warszawy”. Co taki przywędrował spod Oki, to co ono mógł wiedzieć o tym? Mama tak szlochała. Wreszcie dostaliśmy przydział tego mieszkania już oficjalnie, jak już zrabowali nam całe to mieszkanie szabrownicy, bo to był parter, to my już się… Tato jeszcze czekał na przydział, bo jeszcze delegat rządu polskiego nie przyjechał, powiedział, że bez władzy polskiej to nie może otworzyć tym kluczem tego mieszkania. Aż wreszcie mama się zirytowała: „To ja pójdę i powiem”. No i przyjechał, akurat przyjechał delegat rządu, którego później zatłukli. Nie wiem, czy to bandy, czy to partyzantka jakaś, bo to ludowy był rząd, no to były różne porachunki. Bardzo dużo było jeszcze…

  • Gdzie państwo dostali mieszkanie?

W Płocku na ulicy Sienkiewicza, chyba 36. Teraz jak odwiedzałam Płock, to tam… Strasznie zniszczony, nieodbudowany ten budynek, nieodnowiony.

  • Czy państwo zostali w Płocku, czy wróciliście do Warszawy?

W Płocku dopóki matury nie zrobiłam, a później mama stwierdziła, że… Chciałam studiować, to mi się nie udało dostać na uczelnię, bo byłam… Nie przyjęli mnie, podchodziłam do medycyny trzykrotnie, ale to była kara za to, że mój brat był zaaresztowany, siedział dwa lata na Mokotowie, ale to osobna opowieść już i życie stracił.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądał przyjazd do Warszawy, jaką Warszawę państwo zobaczyliście?

Myśmy w ogóle tęsknili strasznie za Warszawą, a nam mówili, że nie będzie stolicy w Warszawie, że jest tak zrujnowana, że w Łodzi będzie. Myśmy do oczu skakały: „Jak to! Stolicy w Warszawie nie będzie?”. Jak przyjechaliśmy, to w Milanówku właśnie mama znalazła w takim letniaczku dom. Mieszkanie bardzo prymitywne. I od razu do Warszawy. Na Stare Miasto wchodziło się jeszcze wtedy, to był 1946 rok, lipiec, jak tu gdzie katedra Świętego Jana, Świętojańska, to taki zwał był półtora piętra gruzów. Wspinałyśmy się po takich gruzach… I las krzyży na tych gruzach. Katedra. Zupełnie dachu nie było, wszystkie kościoły tam były zniszczone. I tak obeszłyśmy to Stare Miasto.

  • Który to był rok?

1946. Dopiero później zaczęli przede wszystkim Stare Miasto odbudowywać, później Zamek Królewski. Zamek Królewski zupełnie był zniszczony. Tak że nawet wtedy z ledwością się można było poruszać po Warszawie. Ojciec dostał pracę. Mieścił się Polski Komitet Normalizacyjny, tu gdzie było Gimnazjum Świętej Jadwigi na placu Trzech Krzyży, tam zbombardowali ten dom, i teraz stoi pomnik Witosa, w tym miejscu był, później się na Nowy Świat przeniósł. Ale mieszkania nie mogła ojcu zapewnić instytucja. Dawali nam, ale jeden pokój, a mama chciała meble uratować, które poniemieckie były, bo tylko te meble właściwie stanowiły dla nas jakąś wartość.

  • Te meble zarekwirowane na początku wojny przez Niemców?

Nie, to ten Niemiec zrabował z getta, zrabował wszystko i urządził sobie tam. Zresztą tam brudy były potworne, myśmy się naharowali tam strasznie.

  • A meble zarekwirowane na początku wojny zaginęły?

Tamto to wszystko przepadło i całe nasze umeblowanie. Przecież myśmy na ulicy Puławskiej przed wojną mieli cztery pokoje pięknie urządzone, to wszystko przepadło w bombardowaniach już na ulicy Twardej…

Kontynuacja nagrania przeprowadzona 25 października 2012 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Katarzyna Węsierska.

Chciałabym powiedzieć o moim bracie, to najsmutniejsze przeżycie całej naszej rodziny. Brat był urodzony w domu na ulicy Mianowskiego, to bardzo blisko ulicy Filtrowej. Był trzy lata ode mnie starszy. Był spadkobiercą rodu, bo ród Jętkiewiczów na nim się skończył, w każdym razie nie znaleźliśmy w świecie nawet [nikogo], szukając, o tym nazwisku, więc był taką nadzieją i dumą rodzinną. Szczególnie stryj mojego ojca to nawet poszukiwania robił rodziny Jętkiewiczów. Był dzieckiem chorym, urodzonym z astmą ciężką, uczulenia miał, tak że w dzieciństwie ciągle miał skazę białkową, że ciągle mu się otwierały rany, jak tylko zjadł nieodpowiednią dietę, a wtedy jeszcze nie rozpoznali tak tej choroby, więc mama miała duże kłopoty z nim. A astmę nie umieli tak leczyć jak obecnie, nawet ojciec z Holandii sprowadzał specjalne zioła, które jakoby miały pomóc. Spalając, zamykali się w pokoju i spalali, tym dymem oddychał, dusząc się jeszcze gorzej. Tak że to nie zdało egzaminu zupełnie. Wakacje starali się rodzice dobrać do jego schorzenia. Początkowo lekarze twierdzili, że morze, więc wyjeżdżaliśmy parokrotnie nad morze, nad Zatokę Pucką, Swarzewo z cudownym obrazem Matki Boskiej Swarzewskiej, tam poznaliśmy rodzinę Małcużyńskich, rodzinę pianisty. Miałam wtedy sześć lat, zaprzyjaźniłam się z ich młodszym synem Karolem, który później starał się nawiązać z nami kontakt, nawet tak się trochę… Już byłam panną dorosłą, on miał jakieś zawody miłosne, więc… Ale mnie się strasznie nie podobał. Więc ten Karolek, który był uroczy, no bo miał bardzo dużo piegów na nosie i zieloną koszulkę, to do dziś pamiętam. Jak wróciłam z tych wakacji, to nawet mama mi naguska-laleczkę kupiła i był Karolek. Ale to dygresja. Później wyjeżdżaliśmy do Chłapowa, Władysławowa. Jeszcze kiedy byłam bardzo mała, to gdzieś za Jastarnią była tylko w ogóle jedna chałupa latarnika, latarnia morska była i ojciec w drodze wyjątku, ponieważ współpracował, jak już mówiłam, z ministrem Kwiatkowskim, budował port, więc tam nawet się pociąg zatrzymywał, żebyśmy mogli wysiąść, a ojciec, jak przyjeżdżał, to w biegu wyskakiwał, bo wolno pociąg jechał. Ale okazało się, że morze jemu nie służy, to znaczy byliśmy pięknie opaleni i w ogóle w wielkich dostatkach wtedy opływaliśmy, ale niestety jemu się rany otwierały i nie było dobrze. Był chłopcem bardzo pełnym temperamentu i inicjatorem przeróżnych zabaw. Ponieważ nie służył mu klimat morski, wobec tego wyjeżdżaliśmy na Podhale i tu był rzeczywiście trafiony ten [teren]. I to nie Rabka, która ma opary, bo jest w dolinie, tylko to był Strzyżyc koło Limanowej, mniej więcej Beskid Wyspowy tak zwany, trochę podobny do… Blisko była Kasina, to takie podobne krajobrazy. Tam się czuł bardzo dobrze. Wymyślał przeróżne zabawy, mnie omal nie oskalpowali, bo porwanie Sabinek robili, miałam długie włosy, pogrzeb szczura był, gdzie ja byłam płaczką żydowską lamentującą, umazali mnie całą popiołem i za trumienką tego szczura z chorągwiami wędrowali.

  • Które to były mniej więcej lata?

To były lata trzydzieste już. 1939 rok, przeskakując, również w Strzyżycu byliśmy, o wojnie już bardzo dużo się mówiło, jednak nie wiem, ojciec nawet będąc na swoim stanowisku, stykał się, bo prowadził w Polskim Komitecie Normalizacyjnym dział zagraniczny, bo znał doskonale języki obce, to mówiło się, że wojna będzie najwyżej trzy miesiące. Jeżeli wybuchnie, to trzy miesiące będzie trwała, my jesteśmy taką potęgą militarną, że od razu skończymy tę wojnę zwycięstwem – takie było nastawienie inteligencji. Nie wszystkich, ale bardzo wielu. Wobec tego ojciec stwierdził, że nie warto robić zapasów, bo po co, nie warto kupować opału, no bo to się wszystko załatwi, jak wrócimy z tych pięknych wakacji. Mobilizacja wpierw wstępna była, a później już ogólna. I wtedy myśmy wyruszyli. Makabryczna była podróż.

  • Czyli to było tuż przed samą wojną.

Tuż przed samą wojną, dwa dni przed wybuchem wojny myśmy wrócili do Warszawy, dojechaliśmy furmanką z bagażami dużymi, bo wtedy się jeździło na wakacje absolutnie ze wszystkim, bo to była chłopska chata, więc tam nic nie było. Więc sto kilo na brankard, czyli na wagon bagażowy się nadawało bagażu, oprócz walizek, które w przedziale, w Krakowie. Wtedy miałam jedenasty rok, jak wybuchła wojna. Strasznie przeraziłam się tłumu na peronach. To był potworny tłum. Mój brat najeżony, łuk miał przewieszony przez ramię, jakieś taczki, wiaderka, bo to wszystko zabawki, ja swoją lalkę obejmowałam, w tym tłumie zakręciliśmy się, zdawało się, że się na ten pociąg warszawski nie dopchamy, bo przepuszczali przede wszystkim transporty wojskowe i już panika była szalona. Wszystkie przetwory, które mama zrobiła zawsze na wakacjach, wiozły się, to one fermentowały, więc wreszcie jak pisku narobiłam, trochę się tłum rozstąpił i mama wtedy z nami dwojgiem wstrzeliła do wagonu. A ojciec to już nadawał bagaż, później w jakiejś ubikacji przejechał do Warszawy. Po drodze też rodzinę, siostrę mojego ojca z sześciorgiem dzieci, wsiadali, to Złoty Potok był, to koło Częstochowy.
Uroczy mój wuj zginął, broniąc Cytadeli w 1939 roku, jako oficer rezerwy poszedł, oczywiście, do walki, zostawiając sześcioro dzieci. Najmłodsze miało dwa i pół roczku, a najstarszy miał czternaście lat, był prawie rówieśnikiem, troszkę starszy od mojego brata. I myśmy na wakacje zawsze tego Zygmusia zabierali, bo miał charakter spokojniejszy, więc trochę tonował wybryki mojego braciszka, który był pełen inicjatywy, werwy, zawsze pełen pomysłów i był przewodnikiem wszelkich zabaw i rozrywek. Mama ich karała nawet, bo czasami mnie krzywdę niechcący, byłam gapa, takie cielę na wesele, więc a to mnie z górki w taczkę wsadzili, spuszczali, koło taczki mnie walnęło w szczękę, spuchłam straszliwie, więc oni różne kary. A to z drzewa zleciałam, bo oni mnie kazali tam włazić gdzieś. Takie różne przygody.
Wreszcie dotarliśmy. Konfitury, przetwory, to wszystko kipiało w przedziale, że taka warstwa się… Gazetami obkładaliśmy i już nikt na to nie zwracał uwagę, aby tylko dojechać do Warszawy. Wtedy bardzo pomocny był właśnie Jurek. On poczuł się potrzebny. W naszym mieszkaniu, na ulicy Puławskiej wpierw mieszkaliśmy, tu gdzie kino „Moskwa” później było, pół mieszkania Wojsko Polskie zajęło, zaciągnęli dwa karabiny maszynowe, takie wielkie, że na trzy czwarte pokoju, wycinając otwory w balustradzie balkonu, to już mieli obstrzał wolny ulicą Rakowiecką prosto. Więc czuł się już w swoim żywiole, bo coś się działo, pomagał przy tym. Jeszcze przyjechała do nas ciotka z Płocka, bo tam jedna bomba wybuchła, więc było niebezpiecznie, wobec tego ona z dwojgiem małych dzieci przyjechała do Warszawy do nas, żeby bezpiecznie początek wojny przeżyć. No to wpadli akurat, oblężenie Warszawy i bombardowania. Nas wojsko wreszcie usunęło, dlatego że powiedzieli, że niebezpiecznie, że z dziećmi, więc myśmy do ciotki Birkenmajerowej na Mokotów na ulicę Grottgera się dostali. Później po zbombardowaniu zresztą tego domu jakoś ocaleliśmy, wróciliśmy już jak kapitulacja była. To mówiłam, jak obserwowaliśmy wymarsz Wojska Polskiego (bardzo przeżyliśmy wszyscy) i wkroczenie butnej armii niemieckiej, która wybijała dosłownie obcasami rytm, bardzo dobrze uzbrojeni wkraczali. No to mój braciszek z bratem ciotecznym z Płocka, zanim Niemcy wkroczyli, to zabawę sobie urządzili, polecieli do koszar, bo naprzeciwko, teraz też wojskowy obiekt jest, do tych koszar i bawili się minami, takie okrągłe miny i z drugiego piętra sturliwali je po schodach marmurowych. Jak się mama zorientowała, że ich nie ma, to ojciec poleciał tam i ich znalazł. Uruchomili karabin maszynowy, który podskakując, a oni za tym biegli i tak obstrzeliwał ten karabin, dopóki się taśma nie skończyła, ściany sali, bo niestety armia polska nie wszystko zabrała, nie wszystko ukryła. U nas pod fortepianem zostawiło wojsko granaty, dużo broni, sprzętu wojskowego, to mój ojciec z jednym z sąsiadów zakopał to w piwnicy i później do konspiracji się wszystko oddało.
Jeszcze był chłopcem niedojrzałym, jak już chciał koniecznie coś zdziałać, więc wplątał się… Strasznie był ciekawy, jak łapanka wygląda, już łapanki się zaczęły w Warszawie, i dostał się do łapanki, o czym myśmy nie wiedzieli, znikł. Mama była bardzo odważna i poszła aż na gestapo, że zniknął syn małoletni. Po francusku z nimi rozmawiała, bo nie znała niemieckiego. Ojciec błagał ją, żeby nie chodziła, no ale tu serce matki nie wytrzymało i poszła. Nie zaaresztowali. Ten jakiś Oberleutnant powiedział: „Proszę pani, mali tacy chłopcy to oni uciekają często z domu, trzeba poczekać, po paru dniach znajdziemy, na pewno przyjdzie do domu”. A on już uciekał jeszcze przed wojną, jak miał złe stopnie w gimnazjum, to uciekał. Miał wtedy jedenaście lat, jak pierwszy raz uciekł z domu. Ale oczywiście go po drodze okradli i policja żeńska, taka była kobieca, go znalazła w Poznaniu. Biedny już wtedy spokorniał, ojca wezwali. Tak że łapanka też była dla niego źródłem pewnego doświadczenia życiowego. Nie zdążyli go wywieźć, bo on oczywiście uciekł. On miał rzeczywiście talent do uciekania z niebezpiecznych momentów i zjawił się jak gdyby nigdy nic. „W łapance złapano mnie i uciekłem i w porządku”.

  • A ile to trwało? Kilka dni?

Tak, kilka dni trwało, bo gdzieś na ulicy Działdowskiej był taki… Działdowska czy Skaryszewska… Taki obóz przejściowy, część wywozili w głąb Niemiec, część nawet do obozów już brali. Ale jego nie zdążyli, od razu dyla dał i jakąś szparą… Szczegółów nie wiem, bo w dodatku miał bardzo bujną fantazję, więc szczegółów nie mówił. No i zaczął się już rozglądać, bo już 1941 rok przyszedł, to już poczuł się dorosły…

  • Wtedy miał szesnaście lat.

Szesnaście lat. I wstąpił do ZWZ, wtedy jeszcze ZWZ było, później było AK. Do podchorążówki go wzięli, na razie na taki trochę przygotowawczy [kurs], a później już normalnie. Tak że w 1942 roku już był zaprzysiężony, pseudonim „Żegota”. Była wielka wsypa, bo zaaresztowali jego kolegę z tego… Oddziału to nie, oni się dzielili na plutony chyba. Więc na gwałt musieli wyjeżdżać, żeby znikać z domu, tak że i mama, i ja nawet byłam wciągnięta w to, bo biegaliśmy po adresach, trzeba było zapamiętać, bo nie wolno było notować, i mówić, że mają uciekać natychmiast chłopcy. On sobie wymyślił… Bo do nas przychodziła łączniczka, która wiozła chłopców do partyzantki wschodniej, pani Kazia, okrutnie ją zamordowali w zamku w Lublinie, bo złapali wreszcie ją, czego był świadkiem kolega mojego brata. W pociągu ją zatrzymali. Ale to jakaś była też wsypa. Zdążyła tylko dokumenty pozjadać w czasie transportu, więc nikogo nie wydała, ale zginęła. On się dostał do partyzantki, wpierw Piaseckiego, bo tam działał bardzo, natomiast ja nie wiem, jakie były zatargi na terenie już samej partyzantki, tak że bardzo wielu chłopców od Piaseckiego dostało się pod dowództwo późniejszego generała, wtedy pułkownika Łupaszki i teraz leżą na jednej kwaterze – i generał Łupaszko, i mój brat, i szereg innych, na Łączce. Tak że on [znalazł się] pod jego dowództwem. W roku 1944 wiedzieliśmy, że drobne jeszcze przychodziły wiadomości przez kuriera, że żyje. Oni się przedzierali przez Puszczę Augustowską…
  • Czyli już od 1942 roku pani nie widziała brata?

Nie, już jego nie było. I on na początku 1944 roku został ranny w rękę, ale lekko ranny, więc zagojenie tej rany… Pamiętał, że mieliśmy rodzinę w Wilnie, rodzinę Rekłajtisów, i oni go przygarnęli, żeby trochę wyleczył się, ale powiedzieli, że takie straszne są łapanki niemieckie, żeby broń Boże nosa nie wysuwał z mieszkania, oni go ukrywali. A on zobaczył przez okno, że papierosy jakieś przywieźli, jakąś machorkę do kiosku i tylko wybiegł, a tu z dwóch stron podjechały budy i go zagarnęli. I dostał się w głąb Niemiec. Gdzie to… Po prostu już i on nie mówił i już… Ale tam przesiedział krótko dosyć. To był obóz przejściowy. Postanowił oczywiście uciec, bo przecież już wiedzieli, że Powstanie się szykuje, to jak, jego nie będzie w Powstaniu? I zjawił się, w kwietniu 1944 roku [przyszedł] do nas, na ulicy Twardej zjawił się. Twierdził, że dostał się do pociągu, o którym wiedział, że do Warszawy jedzie. Czy on Niemca zamordował, czy nie, to ja też to… Różnie to interpretował, w każdym bądź razie „zdobyłem sobie mundur niemiecki”. I on w tym mundurze niemieckim Niemca niby śpiącego czy zabitego, teraz to już nie wiem, zakrył płaszczem, sam do innego wagonu przeszedł i dojechał do Warszawy. Jak się zjawił u nas w mieszkaniu, które było strasznie obciążone konspiracją, to przede wszystkim rozebraliśmy i spaliliśmy ten mundur. Mama to zemdlała, jak go zobaczyła. No i że on musi w Powstaniu brać udział, oczywiście.
I tak się stało, że na punkt zborny w „Odwecie” był, mama go od razu zmuszała dosłownie, żeby na komplety chodził, bo jeszcze nie miał matury zrobionej nawet, a był przecież starszy ode mnie. Ja małą maturę zrobiłam przed Powstaniem, a on jeszcze małej matury nawet nie miał, bo ciągle był w akcji gdzieś, w partyzantce. Powiedział, że po wojnie wszystko nadrobi, tylko nie wiem, jak to przebiega… No i na punkt zborny, na Kolonię Staszica z moją matką. Moja matka była bardzo zaangażowana, jak mówiłam, i Powstanie było konsekwencją jej całej działalności w czasie wojny. Więc mówiła, że musi pójść. I jeszcze taki był dodatkowy wątek, że mama bardzo chciała z nim być w akcji. Była bardzo uczuciowo z nim związana. Mnie darzyła wielką miłością, ale ja się chowałam przy nim, bo z nim były zawsze jakieś kłopoty, ze mną nigdy, bo byłam cicha, spokojna, przy mamie siedziałam, swoje robiłam, co mnie kazali, co mnie polecili, to ja [zrobiłam]. Nawet mama mnie nazwała sekretarką, bo znałam ludzi, co przychodzili, więc wiedziałam na przykład, że Zofia Kossak jak przychodziła, to mówiła, że z panem Kotem to ona nie może się spotkać dzisiaj, bo coś tam, no to do jednego pokoju. Tam były cztery pokoje, więc się tak jakoś wszyscy mijali i ja tym ruchem kierowałam, bo otwierałam drzwi. I nawet śmieszna była historia, bo otworzyłam temu panu, on miał pseudonim „Kot”, mama z drugiego pokoju: „Marysiu, kto przyszedł?”. A ja mówię: „Miau, pan Kot”. No i poszli do Powstania, do akcji, a ja musiałam zostać z rodziną, zająć się ojcem i uratowaną dziewczynką.

  • Mama była w Powstaniu z bratem?

Mama była z bratem w Batalionie „Odwet”. Mama była komendantką oddziału sanitarnego, natomiast on był żołnierzem, miał stopień podchorążego. Z wielkim oddaniem podobno, jak „własowcy” wstąpili na Kolonię Staszica, tam straszne rzeczy się działy i wywędrowali górą przez Pole Mokotowskie, o tym mówiłam, to między innymi grupami przeprowadzali w nocy, to Jerzy pierwszy poszedł, żeby tę drogę ustalić, jakimi ścieżkami, przez działki tam się przechodziło. Strasznie kapusta skrzypiała pod [stopami], bo boso przechodzili na linię Politechniki Warszawskiej, na ulicy Lwowskiej się zatrzymali, a cały oddział w gmachu Architektury, którą później zbombardowali Niemcy… No i później z kolei byliśmy przy wymarszu, już jak się Powstanie skończyło. Był niesamowicie odważny, ale nawet brawurowo odważny. Więc jak był nalot i wszyscy na dół schodzili, to on wchodził na dach, bo bardzo go to fascynowało, jak pikowały bombowce i „cukiereczki”, jak mówił, zrzucali. Nie miał żadnego zadraśnięcia nawet, ocalał z wszystkiego. Mama została z nami, wyszła do cywila.

  • Mama przez całe Powstanie działała z bratem?

Całe Powstanie… Znaczy nie całe. Jak już mama nas znalazła po różnych peregrynacjach, to wtedy tak. Prałam mu koszule i jak udało mi się podgrzać żelazko, przecież prądu nie było, więc trzeba było podgrzać duszę i jak prasowałam, to strzelały wszy. Przepraszam, ale tak było. Wszyscyśmy byli zawszeni. To makabra, straszne to było. I wychodził do niewoli, mama z nami została. Wyszedł, dostał się do obozu w Bergen, stalagu, bo nie był oficerem. Rozmawialiśmy jeszcze [wcześniej], jak wychodził, że postaramy się dostać pod opiekę mamy brata w Płocku, więc znał adres w Płocku. Jak się skończyła wojna, wkroczyli Rosjanie do Płocka, tam też już się front wycofał i jak mógł tylko wyjechać, to przyjechał do Płocka.
Ale dwa [dni, tygodnie? – red.] tylko mu dali swobody, bo od razu UB go zaaresztowało i siedział w UB, znajdowało się w budynku dawnego gestapo, więc takie mieliśmy skojarzenia zawsze przykre. Siedział tam cztery miesiące. I była wymiana jakaś komendanta UB. On miał przy sobie [biżuterię], depozyt oddał, jakiś złoty zegarek miał, łańcuszek, coś tam, to oddał do depozytu, a komendant się zmieniał, bo jakiś nie był błagonadożnyj, nie wiem dlaczego. I w tym momencie on się postarał, oddał depozyt komendantowi odchodzącemu, a on podpisał mu zwolnienie. Widzieliśmy ze stempelkiem, w porządku. To UB i [wcześniej] gestapo było bardzo blisko naszego domu, więc od razu się zjawił.

  • To było w którym roku już?

No, to już był 1945, koniec 1945 roku, tak, bo Rosjanie wkroczyli do Płocka w marcu 1945 roku, ale zanim przyjechał… I od razu powiedział: „Mamo, muszę natychmiast wyjeżdżać, bo dostałem zwolnienie, proszę – pokazywał – ale nigdy nie wiadomo, jak będzie dalej, muszę natychmiast wyjeżdżać”. A był most wysadzony, więc nie było mostem, tylko barki przepływały przez Wisłę do Radziwia na drugi brzeg i tam pociągi chodziły dziwacznie, ale jakoś można było się stamtąd wydostać. I myśmy go odprowadzili, tylko zmianę bielizny, cokolwiek zgarnęliśmy, bo sami też jeszcze nie mieliśmy wiele i go odprowadziłyśmy ja z mamą na barkę i pojechał. Powiedział, że da znać, jak będzie tylko mógł. Jak weszłyśmy, bo to wysoki brzeg, więc musiałyśmy wejść pod górę i do domu, a tam zastaliśmy już UB. Dwóch funkcjonariuszy z psami i z kańczugami, zakończone były kulkami metalowymi te dyscypliny. Nas nie uderzyli. Wpadli do mieszkania, całe mieszkanie oblecieli momentalnie, te psy wąchały. „Co panowie szukają?” – „No jak to? Pani syna. Gdzie pani go ukryła?”. Mama mówi: „Jak to, przepraszam panów, ale miał zwolnienie podpisane przez komendanta z pieczęcią. Odprowadziliśmy na barkę, pojechał”. – „To pomyłka nastąpiła”.

  • Ze zwolnieniem.

Tak. I poszli. Nie wyciągając od nas konsekwencji, bo rzeczywiście myśmy, no, może pół godziny go widzieliśmy. Tyle, żeby raz, dwa dojść. I po trzech dniach przyszła taka kartka spod Pragi Czeskiej, więc widocznie się górami przedarł. Jakieś musiał mieć kontakty czy nawiązał jakieś kontakty, że się przemknął i był za granicą. To myśmy wiedzieli. Przysyłał… Mam nawet, ale to są już bardzo osobiste, więc tego nie będę pokazywać, listy, to właściwie pocztówki, widokówki, tylko że: „Żyję, jestem zdrów”.

  • Ale brat był w jednym miejscu czy się przemieszczał?

O nie, nie, z Włoch przyszedł. A z Anglii wpierw, później z Włoch, a później z Francji. I we Francji przypadek zrządził, że się spotkał z Karolem Małcużyńskim, a go dobrze z dzieciństwa znał z wakacji. I Karol… Bo Karol skończył Sorbonę, kształcił go brat pianista, bo miał na to fundusze, i on tam dziennikarkę skończył. Po skończeniu przyjechał do Polski. W Milanówku miał siostrę rodzoną, panią Minkiewiczową i do tej siostry się udał przede wszystkim i dowiedział się o nasz adres. A Milanówek był mały, więc inteligencja to się znała. I powiedziała, gdzie mieszkamy. Myśmy w takim skromnym domeczku mieszkali, zresztą 18 lat w Milanówku przebidowaliśmy do czasu, kiedy dostaliśmy wreszcie mieszkanie w Warszawie. I on właśnie opowiadał i mnie, i mojej mamie, że spotkał Jerzego, był dolmeczerem takich wycieczek na Riwierze Francuskiej. I był zdziwiony Karol, bo się mamy zapytał, skąd on znał tak wspaniale francuski język. On miał uzdolnienia wielkie do języków obcych, więc jak zasłyszał, to mówił. Nie znał źródłowo języka, tylko że mówił i rozumiał doskonale. No i to trwało.
Został stracony w 1952 roku. W każdym bądź razie w noc jego śmierci moja matka się obudziła z wielkim szlochem, że Jerzy wołał mnie: „Mamo!” i on na pewno nie żyje. I ja zanotowałam tę datę. I później się okazało, że to była data jego śmierci. Więc można wierzyć, można nie wierzyć, zależy, jak kto do tego podchodzi, ale jakaś emanacja widocznie myśli była, bo matkę uwielbiał. Chociaż ją bardzo krzywdził nieraz swoim postępowaniem, bo był taki nieobliczalny. Dostał się na początku 1951 roku do więzienia, jak później dopiero się okazało, skazany był na karę śmierci, zwracał się o łaskę do prezydenta Bieruta, który nie skorzystał nigdy z prawa łaski. Więc ci, których później spotykaliśmy, zachwyceni byli Bierutem, no, pierwszy prezydent i tak dalej, to myśmy mieli swoje zdanie o nim. Sam wreszcie w drewnianej jesionce wrócił z Rosji, ale to inna sprawa.

  • A czy brata aresztowano w Polsce?

Nie, za granicą. Okazuje się, jechał do Polski i w strefie granicznej złapali go Rosjanie, bo jeszcze Rosjanie przecież byli, bo później dopiero wojska się wycofały. I Rosjanie oddali go pod opiekę SB i już na ulicę Rakowiecką do więzienia się dostał i tam dostał karę. Myśmy przeglądali te dokumenty później z mężem, to były foliały całe. Śledztwa były o drugiej w nocy przy świecącym się świetle w twarz i cieknącej wodzie. I właściwie były powtarzane stale to samo, bo on wszystko mówił, swój życiorys, przebieg. Nie wiem – czy się nauczył na pamięć, chyba, bo się nie pomylił, bo były dosłownie powtarzane. Przyczepili się do niego przede wszystkim za partyzantkę wileńską. To była już… Teraz, jak w IPN-ie rozmawiałam, to wystarczyło to, już wyrok na niego zapadał. Później, że wprowadzał ich w błąd, że mataczył coś w sprawie. Poza tym od razu szpiegostwo przyczepili do niego, że ponieważ był ostatnio we Francji, to że jest szpiegiem na rzecz Francji. I mu dali… Gdyby były inne czasy, żeby przetrwał do 1954 roku, to by ocalał. Ale tak się stało. Myśmy wiedzieli, że coś się złego dzieje, bo nas nic nie zawiadomili, myśmy nie wiedzieli, że on jest w Polsce w więzieniu więziony, natomiast przysyłali takich funkcjonariuszy UB, bardzo nieciekawych ludzi, mało inteligentnych, ja wtedy byłam mężatką, miałam małe dziecko, i taki pan przychodził i siedział. I pytał się: „A kontakty jakieś z bratem pani ma?”. Ja mówię: „Nie, nie mam, on jest za granicą”. To wiedziałam i pokazywałam mu te widokówki, że zza granicy przysyła. „Ja tu poczekam”. – „Dobrze”. I to tak się cyklicznie powtarzało. Później mama przychodziła z pracy i mamę nagabywał. W kółko pytał się, czy nie mamy kontaktów jakichś. Wreszcie mnie, ostatnia jego bytność, pytał się: „Proszę pani, niech pani ze mną pójdzie, to pani zobaczy brata”. Ja mówię: „Nie wierzę panu, bo mój brat jest za granicą”. I pokazuję mu znów te widokówki. „Ja pani mówię, że ja pani pokażę brata. Pani nie chce się z rodzonym bratem zobaczyć?”. Ja mówię: „Ja nie odejdę od dziecka”. – „O, to dziecko może pani oddać sąsiadom, a pani zobaczy się z bratem”. Ja mówię: „Nie”. A wiedziałam o tych kotłach tak zwanych, które wtedy UB bardzo skwapliwie… W Milanówku to parę takich kotłów było, po kilkadziesiąt osób łowili i trzymali, niektórych aresztowali, maltretowali w różny sposób. Więc wiedzieliśmy, że coś się dzieje, ale nie wiedzieliśmy co. Ja mówię: „Proszę pana…”. On się mnie pyta: „A co mam powiedzieć, jak się będę widział z bratem?”. Ja mówię: „Jeżeliby pan się widział, w co wątpię, ale może pan za granicę wyjeżdża, ja nie wiem, to niech pan sobie przypomni ten krzyż”. To jest krucyfiks, który moi pradziadowie mieli na Syberii. Otoczony jest czcią rodzinną. I mówię: „To pan powie Jerzemu, żeby zawsze pamiętał o tym krzyżu”. I się rozstaliśmy. Po dosłownie tygodniu przychodzi list charakterem pisma mojego brata, bo jeszcze miał tak zwaną [dysleksję], dyslektykiem był, więc po charakterze pisma, po błędach, które robił, straszne zresztą błędy, był leczony przez profesora Baleya, wtedy jeszcze nie umieli w ogóle leczyć tych wad, ale pierwszy profesor Baley był od tych spraw, to był leczony. Na przykład potrafił „róża” napisać w jednej linijce u i rz, a w drugiej linijce prawidłowo. Nie widział tego. Jedną sylabę końcową łączył z następnym wyrazem, więc z pisaniem… Mam teraz wnuka dysgrafa, tylko teraz są… Od początku wcześniakiem był, to jest leczony odpowiednio, jest już studentem i bardzo dobrze, ale na komputerze wszystko… Więc profesorowie odczytują to. I ten list przyszedł i nadany był ten list w Berlinie, Zachodnim Berlinie. Ale ktoś mi powiedział, że oni mieli do tego stopnia perfekcję w swoim działaniu, że mieli nawet pieczęcie pocztowe z danych krajów. To był przez niego napisany list, gdzie się żegna…

  • Wysłany z Polski, ale tak adresowany, jakby był wysłany z zagranicy.

Jakby był w Berlinie wysłany, żeby nie zmienić widocznie naszego poglądu, że jest za granicą. Po roku od jego śmierci przychodzi świsteczek, mam te dokumenty, z wydziału gminnego z Pruszkowa, bo Milanówek podlegał w Pruszkowie, więc z rady narodowej, żebyśmy się stawili w sprawie majątku syna Jerzego. A więc już w ogóle… Z mamą pojechałam do tego urzędu, pani urzędniczka mówi: „Proszę pani, czy pani się nie orientuje? Przecież to jest na pewno jakiś wyrok sądowy. Niech państwo pójdą do Urzędu Stanu Cywilnego w Warszawie na ulicy Smolnej, on jest zresztą, i tam poprosi o pełny wypis aktu zgonu, bo to na pewno jest związane z tym, że został zaaresztowany”. Jeszcze nie wierzyliśmy, że został zaaresztowany, ale że jeszcze żyje.

  • Czyli przez rok nie było żadnych wiadomości?

Nie było nic, żadnego śladu. Poszłam już bez mamy, bo mama była bardzo zmaltretowana już tym wszystkim, więc poszłam do tego urzędu i prosiłam ich o wypis, że przyszło tylko zawiadomienie, że przepadek mienia, no ale żadnego wyroku, nic nie wiemy. I ona mi dała skrócony odpis aktu zgonu, gdzie było powołanie się tylko na paragraf taki i taki, wyrok sądowy, z tym że mnie poinformowała, żeby udać się do prokuratury wojskowej. Męża miałam prawnika, więc on bardzo się włączał w te sprawy, bo te pisma wszystkie to mamie naszkicował. Poszłyśmy do prokuratury wojskowej i tam było bardzo niesympatycznie. Zamknięte okienka, otworzył wreszcie. „Po co pani przyszła?” – „Po sentencję wyroku mojego syna Jerzego”. – „A po co pani?” – „Bo chcę wiedzieć, dlaczego został skazany na jakąś karę”. – „To pocztą przyślemy!” – i trzasnął okienkiem, zamknął okienko. I po dwóch dniach przyszedł pocztą akt zgonu. I tak właściwie się sprawa ta zakończyła.
Natomiast mój mąż powiedział: „Musimy znaleźć jego miejsce pochówku”. Orientował się, że tak dużo jest tych spraw. „Wszystko zrobię, żeby mamie znaleźć…” – bardzo mamie współczuł. Był sierotą w ogóle, więc moich rodziców traktował jako swoich rodziców, bo matki w ogóle nie pamiętał, bo był malutkim chłopcem. I zaczął drążyć. Ponieważ aplikował w prokuraturze cywilnej, bo po skończeniu prawa musiał aplikację [złożyć], to czasami musiał wejść na teren więzienia i przesłuchiwać jakiegoś podsądnego, który obrabował jakiś sklep czy kogoś dźgnął nożem albo coś takiego, tylko takie sprawy, bo jemu na przykład nie dawali nigdy spraw, gdzie byli zaplątani funkcjonariusze UB, bo i tacy byli, to od razu zabierali mu taką sprawę. Nie podobało się im to, że za mało wyroków wydaje, aktu oskarżenia, za mało, bo był limit, każdy prokurator, na asesora każdy musiał swoją dolę, a on jak nie było podstaw, to nie wydawał. Więc nie był błagonadożnyj. Na terenie więzienia był taki strażnik po prostu i zaczął z nim rozmawiać, że tu są wykonywane… „A gdzie chowani?” – „A w jakich latach?”– „W 1952 roku”. – „A, to na Łączce cmentarza wojskowego. Pan tam szuka. Taki jest grabarz i on tylko wie”. No to mąż poszedł, poszukał tego grabarza. Okazuje się, on tylko kopał doły. A na tej Łączce to był śmietnik, bo kopali doły i zasypywali wszystko śmieciami. Tak że jak myśmy się dowiedzieli, że tam on jest, w którym miejscu, to myśmy dokładnie nie wiedzieli, chcieliśmy kwiaty chociaż położyć, to grabiłam pół dnia, żeby chociaż kawałek wygrabić. I tam drugi jeszcze… Wreszcie podczas… W czasie się to rozciągnęło, złożył podanie w imieniu, mama niby pisała, występowała o to, żeby wyszukali w rejestrze cmentarnym. Okazuje się, napisali pismo, mam to pismo, że w ogóle nie jest zarejestrowany, a okazuje się, były tam spisy pochowanych. Może niekompletne, ale były i jego było, bo później znaleźliśmy. Wreszcie dostaliśmy zezwolenie, ale to dopiero po dwudziestu latach. W 1973 roku dostaliśmy zezwolenie na nagrobek darniowy, tylko tabliczka blaszana, bez żadnych haseł, bez zaznaczenia, że w więzieniu [był], nie wolno było tego napisać. No więc był ten nagrobek już dla moich rodziców, szczególnie dla matki to już była wielka sprawa, że mogła klęknąć i na grobie złożyć kwiaty. To trwało, znów mój mąż wystąpił, że… Bo mama z ojcem chcieli koniecznie leżeć z synem, no to kolosalne trudności były, podanie za podaniem, że są starzy, że są patrioci polscy od tylu i tylu pokoleń. I wreszcie trwały nagrobek w 1975 roku z lastriko, bo nas nie było stać, z wymurowaniem piwnicy na dwie osoby. I tylko było zaznaczone, że tylko rodzice tam mogą być pochowani. Nikt…

Później chciałam dla męża obok, to nie, to działka zastrzeżona była, więc nie mogłam. Mąż został pochowany przy swoim bracie, który zginął znów w 1926 roku, jak Piłsudski szedł na Warszawę, to błędna kula jako podchorążaka go zabiła, młodego chłopaka, to jego brat. I wreszcie to lastriko. Teraz trzy lata temu zrobiłam już z moim synem nagrobek z granitu, już taki bardzo porządny, bo lastriko zaczęło pękać. Ale tylko jeden nagrobek był. I drugi z drugiej strony pomnika, bo postawiony jest tam pomnik. Jest mur czerwony postawiony z wycięciem przy końcu takiej Victorii i w tym prześwicie jest krzyż Victorii. No i tablica, że pochowani pomordowani niewinni i tak dalej. Jest domniemanie, że tam znajdą generała Fieldorfa, ale domniemanie. Jedynie generał Fieldorf nie dostał strzału w tył głowy, tylko został powieszony, bo tak im się stawiał, że widocznie uważali… Teraz w prasie… Zwłoki, które znaleźli, te szczątki, tutaj są te trumienki, sto dziesięć ciał. Ten grabarz określił mniej więcej, bo wtedy dwa ciała [razem były], wiedział, że dół musi wykopać na dwie osoby, więc określił, że między trzema takimi modrzewiami. Wtedy były malutkie zupełnie, później duże. Teraz przy otwarciu grobów w ogóle zlikwidowali, bo musieli wykopać korzenie, więc zlikwidowali, nie ma już modrzewi. Zostały szczątki przewiezione na Wólkę Węglową, bo tam mają chłodnie. Jak tylko zobaczyłam w telewizji, bo byłam na urlopie w Nałęczowie, że tę działkę rozkopują, zdenerwowana już jechałam, że coś się dzieje, od razu pojechałam tam, zastałam tych panów. Taki jest doktór Szwagrzyk, który się zajmuje teraz ekshumacją. Od razu mnie tam posadzili, dokumenty miałam, więc od razu powielali te dokumenty, no i: „Czy pani chce zobaczyć, jak wyglądają zwłoki?”. Bezimienne, bo bez ubrań ich chowali, tylko w papier zawijali, jak grabarz mówił. Ale mimo że przeszłam Powstanie, bardzo dużo zabitych widziałam, poszarpane, a jednak tutaj jak zobaczyłam ten szkielet taki… Powykręcane, powyłamywane ręce, jakiś zniekształcony ten szkielet, no to załamałam się zupełnie. I teraz czekamy na… DNA brali ode mnie, od rodzin w ogóle wszystkich, apel był, żeby składać. Pytałam się pana doktora, dlaczego tak późno, kiedy już tak – i oprawcy zmarli, i rodziny ofiar powymierali, tak że wiele… To z tych stu dziesięciu to sześćdziesiąt osób się znalazło z rodzin, które dawało DNA. I mają te skrzyneczki, bo to takie małe trumieneczki, przewieźć prawdopodobnie do Szczecina, bo w Szczecinie jest centralne jakieś laboratorium genetyczne czy coś takiego, tam robią te badania, szczątków. Czy dojdą, bo oni złośliwie, wręcz chcieli, żeby nie dochodzić prawdy, więc zwłoki oblewali wapnem i jeszcze jakimiś środkami chemicznymi, żeby właśnie nie można było zidentyfikować nawet poprzez DNA. Taka była perfidia. Czekamy. Również jest aleja, która doprowadza do tej kwatery, prawdopodobnie pod tym betonem, bo to jest asfaltowa aleja, szeroka, również są zwłoki. Ale pan doktór mi powiedział, że występują o zezwolenie, nie wiem, kto zezwolenie [wydaje]. Rząd? Nie wiem, kto wydaje [takie zezwolenia].
Właściwie na razie na tym etapie tak się kończy ten odcinek pogrzebanych tam. Zobaczymy, jak to się rozwinie, czy zostaną zidentyfikowani, czy nie, w każdym bądź razie jestem o tyle zadowolona, że jest tam nagrobek, jest utrwalony i ten nagrobek… Nawet mi podziękowali z IPN-u, że ten jeden nagrobek, który nasz stoi, był precedensem do uwierzenia, że tam są pochowani, cała dokumentacja, którą myśmy [mieli], bo miałam całą teczkę dokumentacji, jak myśmy doszli do tego. Pół działki, tej Łączki już są pochowane nowe osoby i tam również są pochowani kaci. Ale zmarli się nie pokłócą. W głębi leżą, a tu już prywatne groby, rodziny oczywiście nie zgodziły się na to, żeby ekshumację przeprowadzić, bo by musieli ruszyć swoje groby, więc nie zgodzili się, więc tam nie będzie te pół działki ruszone. Tylko jeszcze pod aleją, na którą czekają zezwolenia. No i długie badania DNA, to już na pewno potrwa jeszcze. Mówił mnie pan doktór, mam jego telefon i zobowiązałam go, żeby mnie zawiadomił w odpowiednim momencie. Mówi: „Niech się pani nie denerwuje, to będzie nagłośnione, więc na pewno pani się dowie i wtedy będzie pogrzeb normalny”. Tam były uroczystości, jak pomnik stanął, to byłam na uroczystości, biskup któryś tam odprawiał, orkiestra wojskowa, straż, znaczy warta honorowa i tak dalej, ale nie było jeszcze zwłok zidentyfikowanych, a teraz szczątki identyfikują. Jak to im się uda przeprowadzić, nie wiem.

  • Czy są tam jakieś informacje, czy tam było dużo Powstańców?

Tak, tam było mnóstwo z Powstania Warszawskiego i partyzantów różnych z okolic, tak że wszyscy dostawali wyroki wtedy, szafowali wyrokami śmierci.

  • I to wszystko było w zatajeniu?

Wszystko w wielkim zatajeniu. Osoby teraz przechodzą, czytają, na pewno będzie życzliwy odzew społeczeństwa, ale to już za późno, bo już nawet rodziny powymierały. I trudno, tak się stało. Ryzykowne życie miał, takie pełne ryzyka, no i okrutną śmierć, bo w samotności, nikt nie był, tam nie było obrońców, w ogóle procesy sfingowane, tak zwane kapturowe sądy były. I tak się zakończyło jego młodzieńcze [życie]. Miał 27 lat, więc zupełnie młody człowiek. Bardzo zdolny, no ale ryzykant to on był. Nie miał może wyobraźni śmierci nawet, wyobraźni ryzyka. Na tym właściwie bym mogła to zakończyć, bo nic więcej o bracie już… Wszyscy pielęgnujemy tę pamięć, a jak się dalej potoczy, zobaczymy.

  • Jeszcze rozmawiałyśmy wcześniej na temat Bogusi Sierpińskiej.

A, Bogusia Sierpińska. Właśnie rozmawiałam z koleżanką, więc Bogusia Sierpińska była u nas, ukrywała się, znaczy mieszkała, bo wychodziła jak najbardziej, dlatego że była studentką medycyny, takie były kursy sanitarne doktora Zaorskiego i pod tą przykrywką była medycyna. Bardzo zdolna osoba, światła. Opowiadała mojej mamie i mnie, ona mnie wykładała na kompletach chemię i anatomię człowieka. Była nader skromna, uważająca, bardzo niezależną chciała być, a były czasy ciężkie, tak że ona nieraz… No, głodne, ale jak mama jej dała bochenek chleba na kartki, bo akurat tak przeznaczyła, to te grosiki zawsze zwróciła, mowy nie było, żeby nie zapłaciła, a bida była, aż trzeszczało. No to się zapraszało na kolację, że dzisiaj tam urodziny kota, wszystko jedno, żeby zjadła kolację, bo chudzieńka była, grube okulary nosiła, bo miała wadę wzroku. I jej rozpacz to była matka, którą zaaresztowali Niemcy na początku wojny i wsadzili ją do więzienia w Łodzi, bo ona z Łodzi była w Fordonie. I tę matkę, o ile wiem, zamęczyli Niemcy. Ona nikogo nie wydała, bardzo była zaangażowana. Druga jej tragedia była, że jej brat został zaaresztowany i wywieziony w głąb Niemiec, ale trafił nie do obozu koncentracyjnego, tylko na roboty do jakiegoś bauera, więc miał nieźle, mógł przetrwać. I tam poznał Rosjankę. I ona ze łzami w oczach mówiła: „Jak on mógł z takiej rodziny patriotycznej ożenił się z Rosjanką”. To był na niej cios straszny. „Ja matce nie mogę nawet w liście tego napisać, bo by jej serce pękło z rozpaczy”. I ona się zwracała do swojego stryja, bo to był stryj, nie brat, bo to był profesor Sierpiński, sława matematyczna, i ona się zwracała nie o pomoc dla siebie, tylko żeby pomoc dał matce. A on jej odmówił, że nie chce się angażować. Byli tacy ludzie, co bali się zaangażować w pracę konspiracyjną. Wszelkie kontakty to były niebezpieczne, więc tłumaczył jej, że: „Jestem naukowcem, jestem potrzebny po wojnie, żeby Polskę odbudowywać, ale pomoc to nie”. I ona o to miała do tego stryja straszny żal. To wiedziałam, w Powstaniu brała udział…

  • A w którym roku ona się u państwa pojawiła?

W 1942 roku, bo myśmy dostali to mieszkanie po likwidacji małego getta, z pluskwami razem, ale to głupstwo. Było gazowanie tego mieszania, remont i tak dalej. I wtedy myśmy jeden pokój właśnie oddały, mama oddała to studentkom, które się ukrywały. Z nią jeszcze mieszkała taka Jadzia, nie pamiętam jej nazwiska, była gdzieś spod Tomaszowa Mazowieckiego, siostrą organisty była. Ale jej nazwiska już nie pamiętam. Też poszła do Powstania. Wiem, że się zakochała w chłopaku w czasie Powstania, ale on pochodził z rodziny arystokratycznej, więc mama moja jej tłumaczyła w czasie Powstania, jak się zobaczyły: „Jadziu, za wysokie progi na twoje nogi”. – „Ale on taki…”. Jak to w takich ekstremalnych warunkach to się te pary kojarzą i zakochują, ale w życiu nie zdaje to egzaminu. Później ona została za granicą, jak poszła do niewoli, została za granicą, więc o Jadzi to nic nie wiem. A biedna Bogusia w czasie Powstania to przed zbombardowaniem naszego mieszkania na ulicy Twardej przybiegła z trzema żołnierzami akowcami, że po jakiejś akcji tak strasznie zmarnowani byli, zmęczeni, że strugi potu im płynęły po twarzach, czy ja nie mam wody. Miałam wodę złapaną z jakiejś rury kapiącej, przecedzałam nawet to przez sitko, bo wstrętna ta woda była, ale jak się ustała, to dwa słoje, wtedy słoje trzylitrowe były, i mówię: „Macie, wypijcie”. I oni napili się wody, tacy złaknieni strasznie byli, wybiegli z naszego mieszkania, tu nalot przyszedł i jeszcze obstrzał z „grubej berty”, z tego kolejowego działa, oni się podobno ukryli, bo jeden chłopiec wrócił i mnie to opowiadał, ukryli w bramie, w której się rozerwał ten pocisk, więc z nich strzępy zostały, a ten jeden się nie zmieścił w tej bramie i do sąsiedniej poleciał. I przyszedł i mi powiedział: „Słuchaj, Bogusia zginęła z tymi moimi kolegami”. I mnie zabrał, były takie ruiny po getcie, i w tych ruinach oni chowali te ciała. Ja nie mogłam patrzeć już, w papier zawinięte były, bo też nie było… I Bogusia tak padła na stanowisku.

  • Od kiedy działała w konspiracji?

Od początku, już jak do nas przyszła w 1942 roku, to już mówiła, że od samego początku. Matkę zaaresztowali, ojciec był… Zdaje mi się, że ojciec zginął w Katyniu, bo był wojskowym, a ona uciekła, ukrywając się w Warszawie w internacie Rodzin Wojskowych, bo moja mama się opiekowała żeńskimi internatami Rodzin Wojskowych. To były wszystko dziewczęta, córki oficerów polskich. Tam było duże pole do popisu, do opieki, bo były naprawdę potrzebujące te dziewczyny. Nieraz matek nie miały, różne tam sytuacje były, bardzo ciężkie. I ona się pod opiekę tego internatu oddała, ale że już była dorosła, bo już studiowała, więc miała coś dwadzieścia lat, jak ją poznałam, to właśnie szukali dla niej dobrego mieszkania. Wtedy kierowniczką internatu była Irena Kisielnicka, kuzynka Zofii Kossak. I ona się udała, że może myśmy dostały większe mieszkanie i mama od razu oddała pokój. I myśmy z Jadzią zamieszkały. Była naprawdę oddana, bardzo zdolna, studia jej doskonale szły. Poznałam ją jako swoją nauczycielkę, to była niesamowita po prostu, tak potrafiła wszystko wytłumaczyć cierpliwie, że na całe życie zapamiętałam z anatomii. Biedna Bogusia, poległa. Wielka patriotka. Matka zginęła, ojciec zginął, a brat się ożenił z Rosjanką. Co z nim się działo, to już nie wiem.

  • A wie pani, co robiła w Powstaniu?

Była w patroli sanitarnym, z bronią nie była. Chłopaki miały broń, bo jak do nas wpadli po wodę, to miały broń chłopaki, ona nie. Ona z torbą sanitarną i opatrywała rannych, bo ciągle były obstrzały od „gołębiarzy”.

  • Kiedy się już zaczęło Powstanie, to ona wyszła i działała już tam, nie mieszkała u państwa.

Ona mieszkała, jeszcze stale mieszkała i do Powstania poszła od nas z mieszkania. W jakim oddziale służyła, to nie wiem. Ale Bogusi to żal, jak wszystkich młodych, którzy z entuzjazmem szli do akcji i ginęli skoszeni straszną śmiercią. Tak że nawet nie wiem, gdzie jest pochowana, bo myśmy nie brali udziału w ekshumacjach, dlatego że mieszkaliśmy w Płocku. Dopiero zrobiłam maturę w 1946 roku i chciałam się dostać tu na uczelnię, na Uniwersytet Warszawski. Niestety, przeszłość mojego brata zaszkodziła i mnie nie… Powiedział mi taki… Bo się trzykrotnie starałam dostać, to członek komisji… To tacy byli jacyś… Takie niby społeczne jakieś… To takie stupajki, powiedział: „Niech się pani nawet nie stara, po co pani czas traci?”. No to od razu poszłam do pracy, bo trzeba było pracować, żeby zarobić.

  • A państwo się potem przeprowadzili z Płocka do Milanówka?

Z Płocka do Milanówka, do takiego bardzo skromnego… Bo nie było mieszkania w Warszawie, ojciec dostał stanowisko w Warszawie, w tym swoim przedwojennym Polskim Komitecie Normalizacyjnym. Ale mieszkania instytucja nie gwarantowała, bo nie było, bo Warszawa była zrujnowana. Wpierw ten Komitet Normalizacyjny mieścił się tu, gdzie było gimnazjum Świętej Jadwigi zburzone na placu Trzech Krzyży, tu, gdzie Witos stoi. To pół gmachu poszło zresztą w naszych oczach, bo myśmy z mamą akurat się na ulicy Mokotowskiej znalazły i widziałyśmy, jak bomby lecą. No to tam mieścił się Polski Komitet Normalizacyjny w tej części, ale nie mieli mieszkań. Owszem, proponowali jeden pokój biurowy, ale nie było łazienki, tylko umywalka, co wszyscy urzędnicy korzystali, a myśmy mieli mieszkanie poniemieckie, więc myśmy spłacali przydziałowe meble, które dostaliśmy w tym mieszkaniu poniemieckim. Więc mama chciała ocalić chociaż te meble, bo myśmy nic nie mieli, więc wynajęła w Milanówku, to było za Milanówkiem, 25 minut od stacji na ulicy Podleśnej, parter domku takiego małego, którego właścicielką była łączniczka z Powstania, mamę znała, pani Ulanowska, i ona wynajęła nam. To były dwa pokoiczki z kuchenką. Nawet prądu tam nie było. Studnia i szczury. Ale to dodatkowa „przyjemność”.

  • W którym roku tam się państwo przeprowadzili?

W 1946 i tam na ulicy Podleśnej mieszkaliśmy w tym prymitywie dwa lata, a w 1948 roku już przez pośredniczkę wyremontowaliśmy lepsze mieszkanie na piętrze, że był już prąd, ale łazienki nie było.

  • Też w Milanówku?

W Milanówku. Trzy pokoje duże, bo to było duże mieszkanie, ze sporą kuchnią, że nawet przedpokoik się wygospodarowało. Prąd był, więc już bardzo dużo, ale studnia. I tam mieszkaliśmy do 1963 roku. Pracowałam w ogóle do emerytury 35 lat w biurze projektów, w Miastoprojekcie, gdzie byli ze mnie zadowoleni i taka sytuacja przyszła, że spłacałam raty na książeczkę oszczędnościową mieszkaniową, żeby mieć, więc myśmy wpłacali, ale nie było miejsca w spółdzielniach nawet. I trochę działałam w radzie zakładowej, tam pomagałam coś, więc mnie dyrektor dobrze znał i jakoś dobrze się wywiązywałam. Skończyłam pomaturalne ekonomiczne, byłam ekonomistką pracowni, to się tak nazywało. I przyszedł moment, że dostał miejsce w WSM, w Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, dyrektor za zasługi dostał miejsce w spółdzielni, w WSM-ie, ale był warunek, że trzeba było sześć osób mieć, bo po 11 metrów kwadratowych trzeba było mieć na osobę. A on miał tylko dwoje dzieci i ich dwoje, czyli cztery i nie mógł nawet on za swoje zasługi, bo tam szereg osiedli przecież w Warszawie nasze biuro zaprojektowało. I on mówi: „Nie, no to ja nie mogę, jak mnie nie dają, to trudno, ale, pani Mario, słyszałem, że pani jest w warunkach dosyć ciężkich mieszkaniowych, a pani ma dużą rodzinę”. A ja miałam sześć osób, bo dwoje dzieci już było, nas dwoje i dwoje rodziców. No i jak dostaliśmy, to właścicielka domu, gdzieśmy mieszkali w Milanówku, dopłaciła nam trochę pieniędzy na konto WSM-u i nawet starczyło na przeprowadzkę. I myśmy z całym wyposażeniem oddali to mieszkanie, nie mieszcząc mebli, bo mieszkanko było po 11 metrów kwadratowych, czyli 65,5 metra, bo pół metra to pół loggii zaliczyli, więc trzeba było w ogóle z tych mebli zrezygnować, bo to były wielkie, takie przedwojenne meble, ten Niemiec obrabował Polaków i miał. Wpierw chciałam sprzedać te meble, bo mój mąż się nie nadawał do tych spraw, a mój ojciec to w ogóle gwoździa w ścianę nie wbił. Był naukowcem, więc dla niego… I tak jakoś przetrwał biedaczysko całą wojnę, rozwożąc węgiel, taką miał pracę w czasie wojny. Wtedy wypożyczyłam łóżka polowe z rady zakładowej z biura i spaliśmy najpierw na łóżkach polowych i później się zdobywało. Dla tatusia wpierw tapczan, a później… I tak stopniowo obrastało się jak kamień mchem.

  • Gdzie było to mieszkanie?

Na Żwirki i Wigury. Teraz jest bardzo ładnie odremontowane przez mojego syna i oddałam mu mieszkanie, jak tu przychodziłam, i tam mieszkają moje wnuki, studenci. Już kończą niebawem studia.
  • A w którym roku wyprowadziła się od państwa Janka?

Janka, jak skończyła 18 lat i maturę robiła, to zażądała, że chce mieszkać ze swoją siostrą, a jej siostra w getcie, w ucieczkach, w tych strasznych warunkach miała strasznie odmrożone nogi. Tak że jej w szpitalu w Krakowie uratowali te nogi, bo groziła amputacja. Miała amputowane po dwa palce z każdej stopy i dziury miała, że można było palec włożyć w piętę. A w ogóle miała platfus straszny. Nogi uratowali i ją przywieźli do Warszawy, ale była bardzo podobna do Żydówki. Tak jak nasza Janka nie, bo była blondynką, warkoczyki miała, kokardy jej mama wiązała, więc nie była zupełnie, a tamta była czarna, w ojca poszła i taki semicki typ z noskiem garbatym. Niesympatyczna. Janka była potulna, przywiązana do naszej rodziny. Utrzymuję stale z nią kontakt, bo niedaleko mieszka. Teraz niestety w depresję wpada, więc są straszne kłopoty z nią. W szpitalu umieściłam, to się z tego szpitala wypisała, stale są z nią kłopoty. Ale wtedy to było biedne małe dziecko, które mama przygarnęła, sąsiadom się powiedziało, że jest dzieckiem wziętym z Zamojszczyzny. Jak 18 lat skończyła, to zażądała, że chce mieszkać z siostrą, która miała załatwione mieszkanie poprzez opiekunkę, bo jej opiekunką była żona pułkownika, miała mały mająteczek, który nie uległ parcelacji, pod Tomaszowem Mazowieckim. Była twórczynią tamtejszego uniwersytetu ludowego. Były takie uniwersytety ludowe, taka społecznica. Ateistka zresztą, ale była koleżanką Zofii Kossak, więc Zofia Kossak tam upchnęła ją. Ale pułkownik Sadowski, mąż tej pani, nie chciał słyszeć w ogóle, więc chowali ją w folwarczku jakimś, w czworakach czy w folwarczku. Ale była spaczona, bo jak już wojna się skończyła, to opiekunka umieściła ją w sierocińcu żydowskim. I jak moja mama jeździła tam, to był straszny element, młodzież pozbierana z różnych warunków, więc zdeprawowane niektóre osoby, w ogóle straszne towarzystwo. I ona się tam zdemoralizowała. Tak że w tym mieszkaniu, jak one razem zamieszkały, Jance się zdawało naszej, że to będzie idylla, tymczasem ona urządzała jakieś orgie, zamykając Jankę w łazience i jeszcze jej groziła wielkim nożem. […]

  • A jak pani po latach ocenia w ogóle Powstanie?

Uważam, że cała okupacja to było przygotowywanie się do Powstania, do zbrojnego wystąpienia. Była taka nienawiść… No, trudno powiedzieć, bo jestem praktykująca i wierząca, więc nie powinnam, ale żeby pójść i bić wroga. Chłopcy się wyrywali do walki. Nie mieli broni, to była ich rozpacz, na cały batalion, tysiąc osób, mieli dziesięć karabinów i dwie skrzynki granatów. A mieli zdobyć Stauferkaserne od strony Pola Mokotowskiego przy ulicy Rakowieckiej. Karabiny maszynowe z bunkrów wystrzelały i był koniec akcji. Ja uważam, że to był zryw. Oczywiście, że Powstanie… Żadne powstanie oprócz jednego powstania śląskiego, każde powstanie kończy się klęską, myśmy szans nie mieli żadnych. Ale to była taka potrzeba, żeby wreszcie tego wroga przegnać. Strasznie był zawód wielki, że Rosjanie stali na brzegu praskim i nie przyszli z pomocą. Ale jak wojna wybuchła, to też zostawili nas zachodni alianci bez pomocy. A Żydzi jak ginęli, Karski jako kurier poleciał, błagając tych milionerów o pomoc i w ogóle grosza nie dali, bo mogli lotnictwo, cośkolwiek, ratować. Nie, bo to byli tacy Żydzi biedni, bo ci bogaci to pouciekali za granicę, a została biedota. Rodzice Janki mieli aptekę pod Krakowem w takim małym miasteczku. Inteligentni ludzie, on zginął w Oświęcimiu. Ona była bardzo ładną kobietą, miała takie tycjanowskie włosy, zupełnie jak Tycjan, z lekkim miedzianym odcieniem i miała cerę jak krew z mlekiem, tylko że zmarnowana chorobami, zapalenie płuc ją wreszcie… Galopujące suchoty. I tak się… Za nami przyjdą inni, ale krytyków jest zawsze więcej niż tych, którzy popierają. Dlatego zadałam sobie trud już nieraz, żeby to ocalić od zapomnienia, właśnie te wszystkie przeżycia, żeby nie było zatartych śladów, tylko musi naród, właśnie młode pokolenie musi pamiętać, wiedzieć to i przekazywać następnym. To był duży wysiłek, poświęcenie, heroiczne po prostu, ale i potrzeba. Oni tak się rwali do tej walki, tylko że broni nie mieli. Co zrobić, tak było. A Niemcy z premedytacją wykańczali, dom za domem burzyli, a żadnej obrony przeciwlotniczej przecież nie było. Tak właściwie można podsumować.




Warszawa, 2, 10 i 25 października 2012 roku
Rozmowę prowadziły Joanna Rozwoda i Katarzyna Węsierska
Maria Teresa Łopuszańska Pseudonim: „Emilia” Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter