Stanisław Suszczyński „Staszek”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Stanisław Suszczyński. W czasie konspiracji dostałem pseudonim „Staszek”, który przyjąłem. Zresztą tak mnie koledzy nazywali i [noszę je] po moim ojcu.

  • Proszę opowiedzieć o okresie przedwojennym.


W okresie przedwojennym byłem nastoletnim chłopcem. Jak wybuchła wojna, miałem trzynaście lat, a jak rozpoczęło się Powstanie, miałem lat osiemnaście. Przed wojną uczęszczałem do Gimnazjum imienia Jana Kasprowicza w Inowrocławiu, gdzie była pewna dyscyplina językowa, bo i łaciny zaczęto nas uczyć, i owszem, języka niemieckiego. Poza tym była dobra organizacja, sport wtedy uprawiano. Ja zaangażowałem się w grę w hokeja. Dostałem na gwiazdkę buty hokejowe z łyżwami i kij hokejowy, byłem z tego bardzo dumny. Poza tym z jakiejś górki podmiejskiej zjeżdżałem na nartach. No, bardzo mi się te sportowe zajęcia podobały. Należałem też do harcerstwa. Wiem, że kiedyś pojechaliśmy z drużyną na jakieś spotkanie przy ognisku, gdzie śpiewało się piosenki. Tam przeciągnęła się cała harcerska impreza, to spotkanie przeciągnęło się aż do późnych godzin nocnych, tak że rodzice się niepokoili, co się ze mną stało, a ja dziwiłem się temu, bo przecież jestem harcerzem i muszę sobie dać radę we wszelkich okolicznościach.

  • Proszę opowiedzieć o swoim ojcu. Był lekarzem.


Tak, mój ojciec był lekarzem w sanatorium inowrocławskim, to było sanatorium z ZUS-u, w ogóle były tam również inne zakłady przyrodolecznicze. Któregoś dnia mieliśmy wielką przyjemność, bo przyszedł do nas w odwiedziny (do naszego mieszkania, które się też mieściło przy sanatorium) sam Janusz Kusociński, nasz olimpijczyk, który wtedy kurował się ze swoich dolegliwości, i dumny byłem z tego, że go poznałem. Nawet zrobiona została wspólna fotografia moja, ojca i Janusza Kusocińskiego, gdzieś niestety zginęła w zawierusze wojennej. Przed wojną jeszcze (to spotkanie było chyba w połowie lat trzydziestych) Kusociński wydał książkę „Od palanta do olimpiady”, znana zresztą książka, gdzie wspomina pobyt w Inowrocławiu i wymienia mojego ojca jako prawdziwego przyjaciela sportowców. Kusociński oczywiście utkwił mi bardzo w pamięci i pragnąłem z niego brać przykład, być dzielnym sportowcem i reprezentować Polskę.
Ojciec mój był powstańcem wielkopolskim. Jak wiadomo, to było jedyne powstanie polskie, które się w pełni powiodło. Należał chyba do związku powstańców, tak że też o tym czasem mówił. Poza tym z rodzinnych tradycji później się dowiedziałem, że jeszcze daleki kuzyn mojego ojca, pułkownik Hieronim Suszczyński, był w Wojsku Polskim chyba dowódcą jakiegoś pułku lekkiej artylerii konnej, bo była artyleria, armaty ciągnione przez konie, i później nawet w czasie okupacji dowiedziałem się, że był i w Armii Krajowej też dowódcą jakiegoś podokręgu o pseudonimie „Szeliga” – pułkownik Hieronim Suszczyński. Te tradycje oczywiście w wiadomy sposób mnie ukierunkowały.
Jeśli mogę powiedzieć coś o ostatnich wakacjach przed wojną. Ostatnie wakacje przed wojną spędziliśmy w mająteczku, we dworze w Kruchowie, to niedaleko od Trzemeszna. Tam była kiedyś siedziba biskupa trzemeszeńskiego, dworek to była nawet forma jakiegoś małego zameczku obronnego, tak że przystosowany został przez właścicieli do przyjmowania letników. Pojechaliśmy z mamą w charakterze letników. Był tam również kort tenisowy, na którym można było spróbować swoich możliwości, i było jezioro Kruchowskie, bardzo przyjemne, z wyspą pośrodku – tam się nauczyłem pływać. Już była to chyba druga połowa sierpnia, doszły do nas wiadomości – „nas” to znaczy wypoczywających ludzi, letników i właścicieli, którzy prowadzili to letnisko – złe wiadomości o Niemcach, że żądają powrotu Wolnego Miasta Gdańska, wolnej autostrady do Prus i różne inne żądania, których szczegółów nie znałem, ale wiem, że przy jednej z kolacji, przy ostatniej kolacji, bo potem wszyscy żeśmy wyjechali w pośpiechu, mówiono dużo o tym. Potem właściciel dworku wstał i zaintonował: „Jeszcze Polska”, odśpiewaliśmy „Jeszcze Polskę”, hymn nasz, i zauważyłem, że panie miały łzy w oczach, a panowie ukradkiem podkręcali wąsy, chcąc zatrzeć ślady wzruszenia.

  • Wrócił pan do Inowrocławia?


Tak, wróciliśmy do Inowrocławia, ale okazało się, że ojciec został powołany do wojska, ponieważ był majorem rezerwy i lekarzem, a miał nawet doświadczenie jako lekarz wojskowy, bo będąc w Poznańskiem, mieszkając w Poznaniu jako poddany pruski, został wysłany jako lekarz pod Verdun przez naszych okupantów, właściwie przez zaborców pruskich i nabył tam doświadczenia bojowego. Opowiadał, że trzeba było nieraz prawie bez znieczulenia amputować ludziom kończyny i że w ogóle wojna to jest rzecz straszna. Verdun to jest powszechnie znana miejscowość i okropności wojny szczególnie się skomasowały w czasie I wojny światowej.

Jak II wojna światowa wybuchła, ojciec naturalnie powołany został do wojska, do Ciechocinka, gdzie organizowano wojskową bazę szpitalną, głównie jako zaplecze medyczne dla Armii Poznań i Armii Pomorze, które już zaczęły się wycofywać. Ciechocinek świetnie się nadawał na takie zaplecze, bo to była miejscowość z sanatoriami, gdzie była dostateczna ilość łóżek i można było zorganizować właśnie tego typu szpital. Nas ojciec ściągnął do Ciechocinka. Nawet udało mu się przysłać jakiś samochód, który jeszcze nie został zarekwirowany na potrzeby wojskowe, i powiedział, że chce nas jednak wysłać do rodziny, do Warszawy, że Warszawa powinna się bronić jak najdłużej i może uda się tę wojnę wygrać.
Wybraliśmy się w ten sposób samochodem do Warszawy – jak na owy okres, to luksusowe warunki – zabraliśmy jeszcze znajome osoby, to były dwie panie z dziećmi, i zaczęliśmy naszą podróż (nieraz dosłownie pod ogniem ostrzałów z samolotów i pod bombami) do Warszawy, klucząc lasami i chowając się przed okiem lotnika, jak to się mówi. Po drodze zaczęli nas Niemcy bombardować. Być może to byli ci, którzy wracali albo lecieli nad twierdzę Modlin, która była jednym z ogniw broniących Warszawy, i samoloty rzuciły bomby na bezbronnych uciekinierów. Mnóstwo ludzi oczywiście było na wozach, z pierzynami, dosłownie ze wszystkim. Pierze latało w powietrzu, padały trupy, w nas jakieś końskie urwane kopyto uderzyło w szybę samochodu, tak że przerażenie nas ogarnęło. Z nami jechały też małe dzieci, jedno z tych dzieci to był Jędruś Szwajkert, który później zginął w Powstaniu Warszawskim na Żoliborzu w wieku lat jedenastu. [Był] chyba jeden z najmłodszych żołnierzy Powstania, brał udział, przypuszczam, może jako goniec, może do roznoszenia opatrunków, środków opatrunkowych czy jakichś meldunków. To było zgrupowanie „Zawiszaków”. Odszedłem może od tematu, akurat za wcześnie o Powstaniu, ale mnie się to skojarzyło z tym, że Jędruś Szwajkert został ostatnio uhonorowany, w tymże Inowrocławiu został jego imieniem i nazwiskiem nazwany skwer, jako najmłodszego Powstańca i Powstańca z Inowrocławia. Zresztą z całej Polski do Warszawy się zjeżdżali ludzie. W Warszawie było wielu ludzi spoza Warszawy, którzy uciekli albo mieli rodziny i też brali udział w Powstaniu.

  • Niech pan opowie o pierwszych dniach w Warszawie.


Pierwsze dni w Warszawie polegały na tym, że Warszawa była bombardowana i ostrzeliwana. Na Ochocie była słynna... Zresztą dziś jest postawione coś w rodzaju pomnika na Grójeckiej, ni to pomnik, ni to barykada, na wysokości ulicy Opaczewskiej. [...] [Tam] był nasz oddział, artylerii przeciwpancernej chyba, który ataki niemieckich czołgów starał się powstrzymać od tej strony przed wejściem do Warszawy. Ponieważ myśmy zatrzymali się u dziadka na ulicy Mianowskiego... Mój dziadek – były profesor Uniwersytetu Warszawskiego, a dawniej był rektorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, znany matematyk, jeden z twórców polskiej szkoły matematycznej, był wybitnym naukowcem. U dziadka żeśmy się zatrzymali, a dziadek postanowił, już wiedząc, co się dzieje na Opaczewskiej, że trzeba się przenieść stąd, bo tu może być niebezpiecznie. Przenieśliśmy się na ulicę Polną do mieszkania wujostwa. Wujostwo w tym czasie, ponieważ wuj był pracownikiem banku BGK, razem z rodziną (tam były też dwie moje kuzynki) po prostu razem z bankiem zaczęli uciekać do wschodniej i południowej granicy. Potem wrócili do Warszawy, ale już po oblężeniu. Tymczasem w tej chwili jeszcze trwało oblężenie i myśmy na Polnej chcieli jakoś przetrwać.
Nie udało się. Blisko był tor Wyścigów Konnych i część Pola Mokotowskiego była wtedy lotniskiem, właściwie i cywilnym, i wojskowym, bo należała też do Aeroklubu Warszawskiego, ale korzystały z tego lotniska w czasie wojny przede wszystkim samoloty wojskowe, tak zwana eskadra sztabowa. Ciekawą rzeczą było, że już w czasie oblężenia w nocy stratowały z tego lotniska między Polną a Niepodległości (a może nawet i z drugiej strony Niepodległości) pojedyncze samoloty z jakimiś meldunkami. Jeden nawet poleciał i wrócił. Leciał dość daleko, do Lublina czy do Zamościa, i wrócił z powrotem. A jeden z tych samolotów, to jest może fantazją, ale to była prawda, żeby nie zostawiać Niemcom sprzętu lotniczego, to wziął na hol dwa szybowce z pilotami, poleciał nad Góry Świętokrzyskie szybowce wyczepił i one wylądowały. Nie miało to większego znaczenia, niemniej świadczyło o jakimś duchu bojowym Polaków. Jak Niemcy się zorientowali, że tu lotnisko trochę działa, zaczęli ostrzeliwać ulicę Polną i nie tylko ulicę Polną, ale przede wszystkim tereny lotniska i tereny dawnych Wyścigów Konnych, gdzie były też jakieś składy amunicji, jakieś wojskowe magazyny, które potem zaczęły się palić. Podczas ostrzeliwania przez niemiecką artylerię tego rejonu od strony ulicy Grójeckiej pociski wpadały do domów i budynek przy ulicy Polnej 44 został też trafiony pociskiem na poziomie naszego mieszkania, gdzie mieszkaliśmy, na drugie piętro. Szczęśliwie pocisk nie przez okno wpadł, tylko uderzył pod oknem w kawałek muru. Oczywiście wywalił ogromną dziurę, odłamki poleciały po całym pokoju, [przez] mieszkanie częściowo też przeleciał, ale myśmy szczęśliwie, tak jak dziadek kazał, byli w ostatnim pokoju i do nas, na szczęście, żadne odłamki nie doleciały. Natomiast część mieszkania została zrujnowana, widniała ogromna dziura. Trzeba było stąd się wynosić. Dziadek znowu zadecydował gdzieś jakichś znajomych miał, żeśmy się przenieśli na ulicę Nowogrodzką, chyba 5.
W tym czasie kiedy akurat nie było bombardowania i mieszkaliśmy u jednej znajomej pani, schowaliśmy się w piwnicy, ponieważ Nowogrodzka 5 była w pobliżu nowoczesnego budynku Banku Gospodarstwa Krajowego. Tam podobno znajdował się też i sztab wojskowy, nie wiem, czy dowództwo na Warszawę, ale w każdym razie na pewno wojsko miało swoją poważną placówkę. A że tam były sejfy i podziemie bardzo dobrze chronione pod względem nie tylko wojskowym, ale przede wszystkim od strony wytrzymałości budynku, od strony budowlanej, więc Niemcy musieli o tym wiedzieć, orientowali się i zaczęli bombardować budynek BGK. Jedna bomba padła w niedaleko stojący nasz budynek przy Nowogrodzkiej 5 i część górnych pięter się zawaliła. Oczywiście nie było wody, nie było światła, można sobie wyobrazić, jaki to wszystko miało wygląd.
Takie moje wspomnienie, może trochę humorystyczne, ale przekażę. Warunki higieniczno-sanitarne też oczywiście były okropne. Była jedna tak zwana wygódka w podwórku, która w prawie każdej kamienicy warszawskiej była, taka do ogólnego korzystania, i to była typu tureckiego, gdzie trzeba było kucać. I chciałem się tam dostać. Zauważyłem ze zdziwieniem, że przez otwór w drzwiach, bo to były drzwi drewniane na skobel, przez jakiś otwór wystaje damski palec polakierowany pięknie, ale zacząłem szarpać drzwi i damski głos się odezwał: „Co to jest, proszę się nie dobijać, zajęte przecież”. Tego nie wiedziałem i w ogóle byłem zdziwiony tym wszystkim, a szczególnie elegancją pani, która miała tak pięknie wylakierowane paznokcie, nawet podczas wojny. Nie kojarzyłem tylu rzeczy, ale było to takie wydarzenie.
Później wyszliśmy z tej kamienicy, też cudem boskim, bo część bramy była zawalona gruzami, kilku panów mocnych się zebrało, wepchnęło do połowy zawaloną bramę. Gdyby był pożar, to byłaby istna tragedia. Jacyś ludzie poginęli w tym budynku. Nam udało się przeżyć, bo byliśmy w piwnicy, akurat nie trafiło w ten rejon. To była kamienica z podwórkiem w środku zamkniętym, tak jak sporo kamienic wtedy się budowało w Warszawie. Zaczęliśmy wracać z powrotem na piechotę, oczywiście w zrujnowanym, zburzonym mieście przez gruzy, przez ruiny. Warszawa chyba się już poddała albo już prawie, [chyba] jakieś pertraktacje się toczyły o poddanie. Po drodze widziałem leżące trupy końskie, bo ludzi to się chowało, zbierało, a konie to dłuższy czas leżały, bo nie miał na to nikt czasu. Roje much obsiadły końskie zwłoki, a niektórzy spryciarze z dużymi nożami wycinali koninę z tych koni i potem handlowali tym na tak zwanym czarnym rynku. No ale jak nie było nic, to i koninę się wtedy jadło, nie patrząc, czy ona badana przez weterynarza, czy nie. No i tak to wyglądało.


Cały przejściowy moment, jak weszli Niemcy, żeśmy przeczekali u dziadka. Potem wrócili wujostwo z ulicy Polnej razem z moimi kuzynkami, niewiele młodszymi ode mnie, no i żeśmy się przeprowadzili tam z powrotem. Potem okazało się, że ojcu udało się przejść przez zieloną granicę, bo jak uciekał z wojskiem, z lekarzami i z personelem szpitala polowego z Ciechocinka, to po drodze zapadła decyzja o rozwiązaniu jednostki i puszczenie wszystkich, niech każdy się stara jakoś przedostać do centrum, do rodzin. Wiem, że wtedy była tymczasowa granica między Niemcami a Rosją chyba na Bugo-Narwi gdzieś, o ile się nie mylę. Już Niemcy stali z jednej strony, Rosjanie z drugiej, a zwykli żołnierze, którzy byli zatrudnieni w szpitalu, zwykli szeregowcy, o niższych rangach, powiedzieli oficerom, ojcu i jego kolegom: „Panowie, wy te oficerskie mundury to zdejmijcie, bo Rosjanie – ruscy czy bolszewicy nawet mówili – to wiem, że wywożą, źle się obchodzą z oficerami”. Nawet ojciec się wtedy przebrał w cywilne ubranie i w ten sposób przeszedł zieloną granicę, a że świetnie znał niemiecki (z całą grupą przechodzili), ojciec z Niemcami pogadał, zagadał, a że znał ich i dowcipy, i obyczajowość jeszcze z czasów I wojny światowej, udało się jakoś powrócić.

  • Pana ojciec znalazł się w Warszawie?


Znalazł się w Warszawie pod koniec 1939 roku. To była cała peregrynacja, żeby jakoś uniknąć po drodze aresztowań, jakichś prześladowań, bo Niemcy od razu zaczęli wszystkich Polaków prześladować. Już nie mówię o ograniczaniu racji żywnościowych, bo to wszystko było na potrzeby armii niemieckiej i w ogóle wielkiej III Rzeszy niemieckiej rekwirowane – nie pozwalali na żadną produkcję, na żaden normalny jakiś handel czy produkcję żywności, wszystko to było zakazane i było rekwirowane. W ten sposób Polacy mieli być utrzymywani o głodzie i chłodzie, a im więcej ich wymrze, tym lepiej. Ogłoszenia niemieckie, bardzo restrykcyjne, pojawiały się na plakatach i rozgłaszane były później przez tak zwane szczekaczki, czyli megafony, które umieszczone były w iluś punktach miasta, bardziej uczęszczanych. Oczywiście radia były zakazane, trzeba było oddać. Zaczęła się okupacja i trzeba było bardzo uważać, szczególnie młodzież była narażona na wywózkę, na roboty. W ogóle każdy człowiek, który nadawał się na roboty, został wywożony, a który był podejrzany o to, że jest Żydem, to kierowany [był] do getta i zamykany w getcie, a później oczywiście mordowany. Mordowani byli ludzie, a również Polacy zamykani w obozach. Po pewnym czasie dowiedzieliśmy się też o wielkich zbrodniach dokonywanych masowo przez Niemców, między innymi wyłapywaniu znanych osób ze świata inteligencji, kultury, nauki, sztuki oraz szczególnie tych, którzy byli zaangażowani w jakąś działalność społeczną czy polityczną Polaków. Między innymi odbyła się znana bardzo egzekucja w Palmirach, zginęło chyba ponad tysiąc osób, między innymi został zabity Janusz Kusociński, wybitny sportowiec polski. To mną bardzo jakoś wstrząsnęło. Wiadomości oczywiście rozchodziły się pocztą pantoflową, jeszcze nie było na początku żadnych tajnych gazetek ani informatorów w języku polskim, tylko jakaś „gadzinówka”, „szmatławiec” wychodził, specjalnie dla Polaków drukowany, ale to też w małych nakładach, tak że raczej wszyscy wyczekiwali na dostawę gazetek i o informację, co się dzieje na frontach, bo Niemcy walczyli teraz już i z Francją, którą szybko pokonali, i potem z Anglią. Wielu Polaków przedostało się tam i walczyło w ramach armii sprzymierzonych.

  • Wróćmy może do pana losów. Czy wznowił pan naukę w Warszawie?

 

Oczywiście trzeba było podjąć naukę. Niedaleko Polnej, przy ulicy Marszałkowskiej była szkoła, to chyba było liceum ogólnokształcące imienia Świeżyńskiej-Słojewskiej (czy też to były właścicielki). Oczywiście Niemcy w takich szkołach zarządzili przeorganizowanie i zorganizowanie obowiązkowej szkoły zawodowej, czyli Berufspflichtschule, obowiązkowa szkoła zawodowa. No i była szkoła pod tą nazwą, dzięki temu miałem legitymację, że uczęszczam do takiej szkoły, co w pewnym stopniu było jakoś zobowiązujące, że nie byłem jakimś młodzieńcem do wysłania na roboty akurat. To potem nie było istotne, ale w tym momencie to było ważne. Tam naturalnie mało było przedmiotów zawodowych, ale pracowali też i starzy nauczyciele, którzy wykładali w języku polskim, [uczyli] przedmiotów takich, jak przed wojną się wykładało, w zakresie historii, literatury i nauki języka polskiego i geografii. To wszystko miało się odbywać oczywiście pod płaszczykiem tej nazwy, z tym że było wprowadzonych kilka przedmiotów, tak zwanych zawodowych, żeby dyrektor czy dyrektorka mogli się wykazać, że prowadzą działalność zgodną z założeniami niemieckimi.
Ale to się dość szybko potem skończyło i w następnych latach – i to dość prędko chyba – nawiązałem kontakt z młodzieżą z rejonu Pola Mokotowskiego, bo tam jeszcze było wolne jakieś miejsce, że można było się spotykać, a nawet pobiegać, a nawet niektóre szkoły wprowadziły lekcje gimnastyki na powietrzu, co do pewnego momentu było bezpieczne, a potem już nie. Przeniosłem się na tajne komplety nauczania imienia Stanisława Staszica, znana zresztą szkoła. Lekcje odbywały się na zmianę w różnych prywatnych mieszkaniach, gdzie schodziła się pewna ilość osób, która się mogła zmieścić po prostu. Na tej zasadzie potem dotrwałem do matury okupacyjnej, którą zdałem później, ale to już jest okres późniejszy. Poznałem nowych kolegów na kompletach Staszica, przeważnie akurat tych z okolic Pola Mokotowskiego, z rejonu ulic Wawelska, Langiewicza, Filtrowa, Niepodległości, w pobliżu Pola Mokotowskiego. I z takich co bardziej pamiętam, to na przykład Janek Koźniewski mieszkał przy alei Niepodległości, po wojnie inżynier lotniczy, udało mu się jakoś przetrwać. Wszyscy ci chłopcy akurat mieli zainteresowania lotnicze z tytułu tego, że mieszkali w pobliżu Pola Mokotowskiego, byli blisko różnych imprez, pokazów lotniczych, a tradycje lotnicze mieliśmy zupełnie niezłe, bo i Żwirko, i Wigura, i na różnych Challenge’ach potem były zwycięstwa polskich pilotów na polskich maszynach RWD.

  • Ci koledzy zainteresowali pana modelarstwem?


Koledzy mnie tym zainteresowali. Ja również się tym zainteresowałem i zacząłem razem z nimi próbować sklecić jakieś modele latające i to była taka działalność, która oficjalnie wyglądała zupełnie nieszkodliwie dla Niemców i bezpiecznie, powstało Warszawskie Koło Lotnicze, czyli organizacja o bardzo ograniczonym zasięgu, głównie zorganizowana przez tych, którzy naprawdę się interesowali tym wszystkim. Warszawskie Koło Lotnicze urządzało nawet zawody szybowcowe, jeszcze modeli szybowców. Oczywiście modele szybowców miały na statecznikach polską szachownicę biało-czerwoną. Było to troszkę ryzykowne, ale któregoś dnia w czasie takich zawodów to jakieś kilkanaście, dwadzieścia osób w nich uczestniczyło z naszej strony. Mieliśmy poukładane modele, start był też zaprogramowany według jakiegoś porządku, była komisja sędziowska nawet, która składała się z różnych ludzi, między innymi był taki inżynier Mech, który się odzieżą zaopiekował i starał się dopomóc w szkoleniu. Któregoś dnia, właśnie w czasie takich zawodów, zatrzymał się niemiecki samochód, chyba odkryty nawet... To wszystko na wysokości istniejącego dzisiaj budynku GUS, którego oczywiście przedtem nie było. Natomiast dalej były jakieś budujące się obiekty wzdłuż alei Niepodległości, być może należące później do SGGW, trudno mi w tej chwili powiedzieć, bo większość uległa zniszczeniu. Zatrzymał się taki wyższy rangą oficer, stwierdziliśmy, że to był generał der Luftwaffe, czyli generał lotnictwa niemieckiego, ze swoim kierowcą. I wyszli razem, on zaczął się temu przyglądać i zadawał pytania, a inżynier Mech, który się nami opiekował, przeprowadził z nim rozmowę i wyjaśnił mu, że tu właśnie bawią się w modeliki.
To wszystko tak by się wydawało, że może jest bez większego znaczenia dla przyszłości tych młodych ludzi, tych modelarzy. Oni stworzyli Warszawskie Koło Lotnicze i to Warszawskie Kolo Lotnicze zaczęło wydawać własne czasopismo. Z tym wydawnictwem to zaczęła być poważna sprawa. To było czasopismo „Wzlot”, pismo młodzieży lotniczej, tak to się nazywało. Poznaliśmy też ciekawych ludzi z dziedziny lotnictwa. Jeden z naszych kolegów Andrzej Trzciński pracował na politechnice, jeszcze politechnika oczywiście zajęta przez Niemców, ale była przez nich wykorzystywana. Między innymi Instytut Aerodynamiki na politechnice miał jakąś współpracę z podobnym instytutem niemieckim z Brunszwiku i podobno wykonywał nawet jakieś badania śmigieł czy łopatek nastawnych do śmigieł, trudno mi w tej chwili powiedzieć. Wtedy dyrektorem tego instytutu był, rzecz ciekawa, nie Niemiec, a Polak, bo znał dobrze urządzenia w wyposażeniu. Niemcy go zatrzymali. To był pan profesor Witoszyński. Pan profesor Witoszyński poszedł nam o tyle na rękę, że udostępnił nam zapasy drzewa modelarskiego, z którego można było dalej modeliki wykonywać, to tak zwana balsa była, on to udostępnił. Stąd nasze poważniejsze kontakty już się rozpoczęły. W tym instytucie nie wszyscy, ale ja akurat miałem szczęście. Przede wszystkim kolega Lech Gąszewski, który robił świetne fotografie. Później w czasie Powstania zrobił szereg bardzo ciekawych fotografii z czasu okupacji. To są bardzo pamiątkowe zdjęcia, na tych zdjęciach figuruje przede wszystkim gondola balonu „Gwiazda Polski”. [...]

  • Wróćmy jeszcze do czasopisma „Wzlot”. Jak to było kolportowane?

 

Kolportaż odbywał się oczywiście nielegalnie, roznosiło się przeważnie wieczorami na znane adresy, gdzie byli ludzie z konspiracji, którzy potrafili rozkolportować parę egzemplarzy jeszcze dalej. Ale co najciekawsze, że tenże „Wzlot”, czyli ludzie produkujący to czasopismo, mieli kontakt z Zachodem i „Wzlot” mógł bezpośrednio być przesłany do Anglii, oczywiście drogami konspiracyjnymi i być może przez specjalnych kurierów lądujących w Polsce, zrzutków czy później startujące gdzieś samoloty, bo jeszcze na początku okupacji takie możliwości się trafiały. Tenże „Wzlot” został tam kolportowany i nawiązano nawet łączność z tak zwanym bratnim czasopismem „Skrzydła”. Czasopismo „Skrzydła” to było czasopismo Polskich Sił Powietrznych w Anglii. Tam się „Wzlot” też pokazał jako czasopismo wychodzące w Polsce. Co pamiętam jeszcze z tego okresu produkcji „Wzlotu”, to to, że produkcja odbywała się w starych zakładach szybowcowych należących do inżyniera Kocjana, konstruktora lotniczego, który później należał do AK, rozpoczął już produkcję innego typu, zajmował się chyba produkcją granatów. Zakłady, które były wtedy w starych zakładach szybowcowych Kocjana przy Polu Mokotowskim, ale w piwnicy, były zakamuflowane w ten sposób, że były miejskie zakłady, legalne w czasie okupacji, które zajmowały się oświetleniem, i był przewidziany remont lamp oświetleniowych i sprzętu do oświetleń ulic, a w podziemiu mieściła się tajna drukarnia. To były zakłady TWZW – Tajne Wojskowe Zakłady Wydawnicze. Wydawały nie tylko czasopismo „Wzlot”, ale też i inne czasopisma, „Biuletyn Informacyjny” i tak dalej. Produkcja była dość spora, bo ilość papieru zużytego do druku to setki, kilogramy, a nawet tony były. Czyli rozkolportowanie tych wszystkich materiałów było trudne. Niestety przed Powstaniem w 1944 roku zostały zakłady zdekonspirowane, bo inżynier Tyszka wraz z żoną zostali aresztowani przez Niemców i rozstrzelani.

  • W jakich okolicznościach pan trafił na konspiracyjny kurs lotniczy?


Tam byli w naszym kółku modelarskim czy później Warszawskim Kole Lotniczym, jak żeśmy dumnie je nazywali (nawet jakiś znaczek został zaprojektowany WKL)... Tam zainteresowali się naszą działalnością ludzie z podziemia, z konspiracji i zaczęli już poważnie podchodzić do sprawy. W mieszkaniach prywatnych odbywały się różne wykłady, między innymi wykłady poważne z dziedziny lotnictwa dotyczące budowy płatowców, bo to nas interesowało najbardziej, oraz z nawigacji, co było dla nas rzeczą nową, ale szalenie ciekawą, aczkolwiek trudno w tych warunkach, w których było w ogóle możliwe, [przeprowadzić] jakieś szkolenie. Potem powstała szkoła młodszych dowódców lotnictwa, właśnie ta konspiracyjna. Chodziło o żołnierzy z niższymi szarżami, którzy mogli na przykład prowadzić ruch na lotniskach, dysponować startami, lądowaniami, znaczy pomagać w tym i odpowiednio kierować ludzi do pewnych zadań związanych właśnie z lądowaniem, startem, ruchem lotniczym dowódcy lotnictwa, bo przecież o szkoleniu pilotażu właściwego nie było mowy.

  • Kto prowadził zajęcia? Czy to byli przedwojenni piloci?


Tak, to byli i przedwojenni piloci. Nazwiska ich są, tylko nie wszystkich udało mi się zapamiętać niestety, ale są podane w różnych książkach [...]. Nawet śmieszne pojęcie takie powstało: „podziemne lotnictwo”. Bo też były kontakty coraz szerzej rozwijane i były to kontakty gównie przez Anglię z aliantami. One później owocowały w różnych akcjach, w których nasi chłopcy zaczęli brać udział zupełnie poważnie, narażając się oczywiście przy tym tak jak i ludzie dorośli. Bo każdy czuł się już żołnierzem. Mając kilkanaście lat, uważał, że właściwie powinien dla Polski też tak działać jak [dorosły]. I nienawidziło się Niemców, to była makabra. [Żyliśmy] w kraju, [w którym] były łapanki i uliczne egzekucje odbywały się przecież często i ciągle się słyszało na przykład zamykaniu Żydów w getcie i mordowaniu, i to nie tylko Żydów, [ale też] Cyganów. Wszystkie narodowości nieczysto germańskie to już były tak zwane niższe rasy.

  • Czy od razu po przybyciu porucznika „Lawy” do Polski wstąpił pan do oddziału osłonowego komendy lotnictwa?


Już byłem wcześniej w konspiracji, tak jak i szereg moich kolegów i było to nawet pewnego rodzaju takie nie kółko zainteresowań, ale wspólnego zamiłowania do lotnictwa, które przerodziło się później w poważne działanie związane z lotnictwem. Związane na przykład ze zrzucaniem do Polski różnych kurierów oraz ze startem tych ludzi z kraju do krajów zachodnich, głównie do Anglii. I ta łączność zaczęła się rozwijać. Dopiero w styczniu 1943 roku, chyba, został zrzucony komandos, porucznik Tadeusz Gaworski, zwany pieszczotliwie Tadzuniem. To jest takie trochę zmiękczenie lwowskie, bo on z Lwowa pochodził i brał nawet udział w obronie Lwowa w 1939 roku. Tadek „Lawa”, oficjalnie „Lawa”, został zrzucony do Polski razem z kilkoma innymi ludźmi. Była to cała, zresztą zapisana, jedna z akcji zrzutowych do Polski, w której brali udział doświadczeni piloci, i zrzucani byli ci, którzy [byli] najbardziej potrzebni w kraju, między innymi delegaci rządu, na przykład tacy byli zrzucani. Między innymi w tym samym locie, przy dokonaniu tego samego zrzutu został również zrzucony pułkownik Roman Rutkowski, o pseudonimie „Rudy”, który został przez rząd emigracyjny mianowany szefem oddziału III Komendy Głównej Lotnictwa. Oczywiście „Lawa” mu podlegał i „Lawa” zorganizował bardzo ciekawą grupę osłony KGL-u – Komendy Głównej Lotnictwa, pluton osłony jakby. Czyli miało to być szkolenie komandoskie. Oczywiście nie w pełni mogło być dokonane, tak jak prawdziwi komandosi się uczyli, bo nie było na to ani odpowiednich miejsc, ani sal, ani nawet gdzieś w lesie było trudno, ale robiło się różne próby. Przeprowadził „Lawa” z nami szkolenie, żeśmy zostali do niego przydzieleni już jako żołnierze Armii Krajowej pod przysięgą jako pluton osłony. Później oficjalną nazwę tośmy otrzymali... Nie tyle nazwę, bo nazwa już była, ale...
Może odskoczę wcześniej od tematu. Wychodząc na Powstanie, mieliśmy opaski z napisem 64 KGL AK, czyli to była 64. grupa Komendy Głównej Lotnictwa KGL i 64. grupa to właśnie była ta nasza grupa, która wyszła na Powstanie z takimi opaskami. Z ciekawszych akcji, które przed Powstaniem jeszcze mogliśmy przeprowadzić i udało się, to była akcja taśma, to był pierwszy taki chrzest bojowy, to był atak – przeprowadzenie jednocześnie tej samej nocy ataku na szereg strażnic granicznych między Generalnym Gubernatorstwem a Reichem, bo myśmy byli Generalne Gubernatorstwo wtedy. To była akcja „Taśma” i nie wszędzie ona wyszła, bo gdzie się nie udało zaskoczyć strażników... A oni byli uzbrojeni po zęby w karabiny maszynowe i [posiadali] strażnice wysokie na palach, tak że dobrze obserwowali wszystko i mieli świetne pole ostrzału. Nie wszędzie to wyszło, niemniej była to akcja.
Później z przeprowadzonych akcji to ciekawa była akcja jeszcze przed właściwym zamachem na Kutscherę, tak zwana akcja „Polowanie”. To było, już jak był Tadek „Lawa” i on współpracował z Batalionem „Zośka”, do którego został przydzielony wtedy też kolega Tadka, komandos zrzutek Bronisław Grun. To była akcja, która miała na celu likwidację ważnych, wysokich urzędników policji i administracji niemieckiej w Warszawie, którzy jak dostaliśmy informację, byli na polowaniu w rejonie Mińska Mazowieckiego i mieli wracać samochodami. Tam została przygotowana na nich pułapka, akcja „Polowanie”, czyli miało być polowanie po polowaniu, czyli to już by było polowanie na tych Niemców, szkopów.

  • Jak przebiegała akcja?


Niewiele się do tego przyczyniłem, bo tylko przetransportowałem w rejon trochę broni, bo miałem u siebie tak zwany otwock, czyli schowek. Razem ze Stasiem Woźniakiem żeśmy tam to [wyciągnęli], ale nie tylko stamtąd, [bo] broń była i z innych skrytek też wyciągnięta w tym celu, a wszystko to trzeba było transportować prawie pod okiem Niemców, czyli w jakiś sposób zakamuflowany, w odpowiedniej porze dnia i odpowiednimi drogami znanymi sobie i przez odpowiednich ludzi, którzy mieli jeszcze też obstawę, że w razie czego mogliby albo pomóc, albo wiedzieli przynajmniej, co się stało. Już [była] wieczorna godzina, bo to okres zimowy, więc po osiemnastej godzinie, tak jak to podają źródła, aczkolwiek mnie się zdawało, że to było później, bo było już właściwie ciemno, więc tam na wysokości nadleśnictwa Mienia, na odcinku szosy, gdzie rosły wysokie, mocne drzewa, miała być przeciągnięta lina. Dowcip polegał na tym, że linę można było przymocować z jednej strony do drzewa (to lina stalowa oczywiście) ale żeby na drugą stronę ją szybko przetransportować to trzeba było w ostatniej chwili przebiec, byli obserwatorzy, którzy dawali znak, że można linę założyć i ta lina miała być parę razy owinięta dookoła drugiego drzewa na odpowiedniej wysokości, żeby samochody jadące mogły się o nią zatrzymać, porozbijać i wtedy mieli być likwidowani ci wysocy czynownicy.
Akcja „Polowanie”. Jak doniósł nasz wywiad „Kedywu”, mieli jechać z tego „Polowania” w dobrych humorach główni siepacze niemieccy: Fischer, Leist, Hahn i Kutschera. Leist to gubernator warszawski, odpowiedzialny za getto, zorganizował getto i był jednym z głównych organizatorów; Kutschera to też szef policji SS i chyba gestapo; Hahn też jakaś ważna figura. Jeszcze inni urzędnicy... Miało to być kilka samochodów, z tego co byliśmy zorientowani, i trzeba było tę linę przeciągnąć. Do zrobienia tej zasadzki zaangażowani zostali przez Tadka tak zwani manelarze. To jakaś, nie wiem, grupa czy pojedyncze osoby z naszej grupy powiślańskiej, z Powiśla, którzy byli ludźmi orientującymi się, jak należy urządzać napady i tego typu akcje. Praga i Powiśle bardziej ostro może podchodzili, bezpośrednio mieli do czynienia z Niemcami na co dzień, a oni równocześnie starali się prowadzić nielegalny handel, dzięki któremu warszawiacy cokolwiek mogli kupić do jedzenia, dostać, zahandlować. Ci „manelarze” podjęli się zrobienia takiej zasadzki przez założenie liny. Rzeczywiście z jednej strony szosy, a to już było ciemno, założył linę, zawiązał dobrze stalową linę, przyczaił się w rowie, przyszedł sygnał, że jadą, że należy już tą linę napiąć na odpowiedniej wysokości, przebiegł szosę na drugą stronę, linę założył naokoło pnia drzewa, ale chyba za mało razy ją owinął, tak że pierwszy samochód, który jechał, to zatrzymał się, na niego wpadł drugi, ale siłą impetu tą linę po prostu odwiązał z tego założenia. Biedny „manelarz” jeszcze trzymał koniec [liny] w ręku z drugiej strony, lina go poharatała. Faktem jest, że inne samochody częściowo przejechały, częściowo zawróciły w drugą stronę, niektóre zostały ostrzelane, ale cel ogólny nie został osiągnięty, znaczy ten, który był zamierzony. Nikt nie został zabity, tylko zostali ranni niektórzy Niemcy, między innymi, o ile pamiętam, jakiś Krecker od aprowizacji i ktoś jeszcze. Trzeba się było wycofywać już po ciemku, zabrać broń. Nawet była taka głupia sytuacja, że Stasiek Woźniak, który niósł w teczce część broni... Trzeba było poczekać do rana, aż ruszą tramwaje i przedtem dojść do mostu Poniatowskiego chyba i jakoś przewieźć broń tramwajem. Ale była taka sytuacja, że weszli żandarmi do tramwaju, on bał się i część broni zostawił w teczce w tramwaju, gdzieś tak z boku, żeby wychodząc przy rewizji, nie był narażony na aresztowanie i tak dalej. Takie były warunki okupacyjne i taka była brutalna rzeczywistość. Nie wszystko się udawało i nie zawsze można było wyjść, jak to się mówi, w pełni chwały. Ale chwała tym, którzy brali udział, którzy się tego podjęli.

  • W jakich okolicznościach pan później trafił na gestapo?


Przykro o tym mówić, ale powiem. Udzielałem korepetycji z języka niemieckiego, bo było ciężko w domu, po prostu parę złotych się przydało. Poza tym mnie też było nieraz parę złotych potrzebne, bo bida była, nie było przecież żadnych wypłat, emerytur, żadnych innych takich rzeczy, mama nie pracowała, ojciec już wtedy zmarł. Był to rok 1943, getto się paliło, latały sadze, nawet w powietrzu unosiły się jakieś resztki nadwęglonych papierów, dramatyczna sytuacja była. W tym okresie chodziłem na Mokotów, gdzieś w rejon chyba ulicy Dolnej, tam udzielałem korepetycji z niemieckiego chłopcu młodszemu ode mnie. A że jeszcze z tajnych kompletów żeśmy dostali, miałem książki przedwojenne niemieckie do nauki języka niemieckiego (rzecz właściwie legalna, bo książka do nauki niemieckiego, pamiętam autorki, Kern i Davidsowa napisali akurat tę książkę, którą z sobą miałem), poszedłem do tego chłopca. Tam dostawałem zwykle jakieś parę złotych za lekcję. Nawet się tak dziwiłem, dlaczego ci państwo każą uczyć się niemieckiego, ale potem doszedłem do wniosku, że w czasie okupacji, jeżeli mamy żyć pod okupantem, to jednak jego znajomość języka się przydaje, bo się dużo rozumie, jakie rozporządzenia wychodzą, żeby uniknąć pewnych niepotrzebnych i niebezpiecznych sytuacji. Tego dnia, pamiętam, przeprosiła mnie pani domu, że nie może mi wypłacić, bo nie mają pieniędzy, ale wobec tego zaprasza mnie na bliny, dostałem bliny z kartofli z cukrem. Był to luksus i rewelacja jak na ówczesne stosunki, dawno tego nie jadłem, a bliny bardzo mi smakowały. Bliny, kartoflane placki i to posypane cukrem – byłem szalenie zadowolony. Wziąłem moją teczkę z książkami do niemieckiego i wyszedłem śpiesznym krokiem, żeby zdążyć przed godziną policyjną, aczkolwiek jeszcze było dużo czasu. Szedłem sobie ulicą Puławską, minąłem byłą zajezdnię tramwajową, gdzie zatrzymywały się tramwaje, wtedy w rejonie późniejszego kina „Moskwa” była zajezdnia, więc niedaleko placu Unii Lubelskiej. No i jakiś tramwaj mi zajechał, więc żeby potem przyśpieszyć, bo musiałem czekać, szybkim krokiem szedłem w kierunku placu Unii Lubelskiej, tuż przed placem idący przede mną ludzi, zacząłem ich doganiać, bo poszedłem trochę szybciej.

W pewnym momencie się odwraca jakiś człowiek w prochowcu i w tyrolskim kapelusiku, wyciąga z zewnętrznej kieszeni płaszcza pistolet marki Parabellum, „dziewiątka”, błyskawicznie kieruje do mnie mówi po niemiecku: Halt! Was schleichen Sie so? Hände hoch! – co znaczy „co się tak skradasz”, właściwie „co pan się tak skrada”, czyli poważnie mnie potraktował Schleichen Sie so? A miałem czapeczkę cyklistóweczkę, teczkę i szedłem szybkim krokiem, w marynarce jakiejś, już trochę obszarpanej. Błyskawicznie tuż koło niego pojawia się konfidentka gestapo, prawdopodobnie Polka czy folksdojczka, w każdym razie mówiąca biegle po polsku, mówi: „Teraz żadnych numerów. Idziesz razem z nam i widzisz – w razie czego kulkę w łeb dostaniesz”. Mijamy w kółko plac Unii Lubelskiej, na placu stał jeszcze wtedy pomnik Lotnika, który później został przeniesiony, Niemcy go później przewrócili. Jeszcze zauważyłem z satysfakcją, że na pomniku był wydrapany znak Polski Walczącej, kotwica, PW z kotwicą. Ponieważ Niemcy nie mogli tego zmyć, bo parę razy się to trafiało, postanowili, że to zeskrobać trzeba, ale ten kto skrobał, to tak wyskrobał, że jeszcze wyraźniej się znak uwidocznił. Miałem taki krótki moment satysfakcji, co mnie podniosło trochę na duchu. Idziemy na aleję Szucha, wtedy nazwana ona była Strasse der Polizei, ponieważ tam mieściło się Główna Komenda Gestapo i Policji, chyba w tym budynku teraz jest Ministerstwo Edukacji.

  • To jest w tej chwili nieważne. Co się z panem działo?


Najpierw widzę jest bunkier, przed tym stoi dwóch uzbrojonych dryblasów, koło bunkra jeszcze worki z piaskiem (oni się bardzo widocznie pilnowali i bali się, żeby ich podziemie nie zaskoczyło). Szturchając, wepchnęli mnie, przez podwórze przeszedłem po schodkach do góry, na podwórku stał otwarty taki horch, samochód ze skórzanymi obiciami, którym gestapowcy najchętniej jeździli. Wchodzę na wysokie piętro, tam jest korytarz na lewo, popychając, wprowadzają mnie do jakiegoś pokoju, który miał okna na podwórze. Tam wchodzą gestapowcy, jeden w mundurze, inni po cywilnemu, w tych butach z cholewami, co bardzo im się podobało, nosili to tak jakoś, nie wiem, z przyjemnością. Ten coś mówi do tego drugiego i [pyta] (będę mówił teraz po polsku takich parę zdań): „Co za nim szedłeś?”. Po niemiecku mu odpowiadam, że za nim nie szedłem, tylko wracałem z korepetycji, udzielałem lekcji języka niemieckiego. „To nieprawda, kłamiesz”. Na odlew ręką mnie tak uderzył w twarz, raz z lewej, raz z prawej. Oczywiście przedtem mnie sprawdzali, zbadali wszystko, wzięli teczkę, wyciągnęli, co miałem po kieszeniach, prawie nic nie miałem, tylko miałem kenkartę i tak zwaną arbeitskartę, bo każdy młody Polak musiał już pracować i to dla firmy ważnej dla Niemców. No więc to mi wyciągnęli. Trochę jestem oszołomiony od tych uderzeń, mam rozbity nos, krew mi leci, rozbita warga, ledwo seplenię. Ten tak patrzy na rękę, że się ubrudził, uderzając mnie, krwią nieczystego Polaka, bo to przecież nie krew germańska, a drugi bierze szufladę, [pierwszy] idzie umyć ręce, a ten wyciąga rękawiczkę czarną, mówi: Nimm den Handschuh, nimm den Handschuh, Franz – żeby włożył rękawiczkę, „weź rękawiczkę”. Myślę sobie, cholera, jeszcze mnie będzie dalej walił. W tym czasie jak ten [pierwszy] myje rękę, to (taka umywalka była z tyłu) drugi bierze mnie pod rękę i tak uspokajająco: Schon, schon, fertig (już dobrze, w porządku). I ciągnie mnie do kantorku, gdzie była lampa, widać było, że to do przesłuchiwania zatrzymanych, i świeci mi tą lampą, bo tak już była ustawiona prosto w oczy. Zanim on usiadł, jeszcze [kiedy mówił]: Handschuh, przypomniał mi się wiersz Schillera wtedy i mówię: Über den Handschuh hat doch Schiller einen schönen Gedicht geschrieben – że o rękawiczce Schiller napisał piękny poemat. Ten na mnie taki zdziwiony: Kennst du das? (znasz to?). Mówię: Ja. I po niemiecku kawałek cytuję mu tego utworu. Tam wchodził lew na arenę, a pani rzuciła rękawiczkę i kazała rycerzowi, żeby ją w towarzystwie tego lwa jej przyniósł, podniósł i przyniósł. Taki sens jest tego utworu. Mówię tak: mit festen Schritt ein Löwe tritt und schüttelt die Mähnen und öffnet die Gähnen – co znaczy krótko tak, że pewnym krokiem lew kroczył, otworzył paszczę i zaryczał głucho, coś takiego.

  • Co wtedy zrobił gestapowiec?


Jeden był zdziwiony, a tamten może zrozumiał, że chcę może pochwalić, że on taki dzielny, że on rękawiczki potrzebuje, nie wiem, o co im chodziło. Dość, że mnie zaczął przepytywać, czy rzeczywiście uczę niemieckiego: „A skąd znasz niemiecki” i tak dalej. [Odpowiadałem], że ojciec mnie uczył. O szkole nie mówiłem, bo tajne komplety jeszcze by wyszły na wierzch. Zdziwił się bardzo. Mówię, że ojciec pochodził z Poznańskiego. Ojciec już wtedy nie żył, więc mu nie groziło żadne przepytywanie, mogłem o tym mówić. W ten sposób, jak mnie przepytał kilka utworów, był niesamowicie zdziwiony, a znałem te rzeczy na pamięć, dlatego że na naszych kompletach była taka bardzo sympatyczna pani profesor, nawet o niemieckim nazwisku, nazywała się Hilde Hergesel, ale to była pewno z jakiejś rodziny pochodzenia może niemieckiego, ale uczyła na kompletach, była naszą profesorką na tajnych kompletach. Nawet mówiliśmy na nią żartobliwie tak z przekąsem: Unsere milde süsse Hilde od niemieckiego, „nasza łagodna, słodka Hilda”, a ona była bardzo ostra i wymagająca. Dzięki tej ostrości i tym wymaganiom myśmy się uczyli na pamięć utworów poetów niemieckich.

  • To zaimponowało.


On nie mógł tego zrozumieć. Zdziwił się, ale uwierzył w to, że mogę dawać korepetycje. Powiedział tamtemu: „On nie kłamie, to chyba jest prawda”. Jakoś, nie wiem, odechciało im się mnie maltretować. Zresztą przecież na Szucha w piwnicy specjalna sala tortur, tych więźniów mordowali, tak że człowiek trochę o tym wiedział. Trząsłem się ze strachu, trudno się dziwić.

  • Puścili pana.


Okazuje się, że uwierzyli w to i: Kannst du gehen – powiedzieli, że mogę iść. Mówię: „Moje dokumenty”. Dokumentami, które mi zatrzymywali, była kenkarta, czyli karta rozpoznawcza z odciskami palców, oraz arbeitskarta, czyli karta pracy, bo każdy obywatel w tym wieku musiał pracować i to dla firmy potrzebnej dla niemieckiego przemysłu. Ludzie szukali takich firm, żeby gdzieś się zahaczyć. Dzięki znajomościom wujka miałem taką kartę. Prosiłem o te dokumenty, a oni powiedzieli, że oni to sprawdzą: „Wir werden das prüfen – czy rzeczywiście pracujesz”. Myślę sobie: „Najważniejsze, że mnie [wypuszczą]”. Oszołomiony taki wychodzę, trzymam chusteczkę przy nosie, krew mi broczy. Wychodzimy przez podwórko z siedziby gestapo, tam oczywiście strażnicy uzbrojeni, ze szmajserami. Szmajser to taki był empi, niemiecki pistolet maszynowy, zresztą bardzo popularny i w dużych ilościach produkowany, tak jak u nas sten, z tym że sten może mniej był produkowany w warunkach technicznych, ale był dobry. Z tym szmajserem stoi w hełmie, uśmiecha się i mówi do tego: Ha, ha. Der hat auch einen Schönheitsfehler gewonnen. [Czyli]: „On również uzyskał taki błąd piękności” – czy jak to przetłumaczyć po polsku. Schönheitsfehler – usterka piękności. Drugi też uśmiechnął się, wypchnął mnie: Geh, schnell (prędko, uciekaj, idź). I wypuścili mnie.


Przychodzę na Polną do domu, ciocia otwiera mi drzwi, patrzy, jak wyglądam, mówi: „Co ci się stało?”. Mówię: „Zatrzymali mnie Niemcy i wzięli dokumenty”. Wujek mnie zaczyna przepytywać, ciotka mi daje chustkę z okładem, żebym sobie przyłożył. Przerażeni, sądzą, że tu Niemcy zaraz przyjdą. „Powiedzieli, że sprawdzą, czy pracuję”. – „To zadzwonię do Józia – a to był właściciel firmy, gdzie pracowałem – że możesz przyjść, musisz iść”. – „Ale bez dokumentów mam iść?” – „To rano pójdziesz wcześnie, wsiądziesz w tramwaj na placu Zbawiciela i wysiądziesz przy Jerozolimskich”. Leżę, potem się tak zastanawiam nad tym wszystkim, że miałem straszne szczęście, ale z drugiej strony jestem w dalszym ciągu przerażony, bo jeżeli oni tu przyjdą i zrobią rewizję, a przecież pod podłogą przy piecu w skrytce mam broń, mam stena rozłożonego, mam amunicję, dwa granaty i pistolet, który niedawno dostałem.

  • Jak się skończyła ta historia? Przyszli?


Tak się zastanawiałem właśnie, czy mam już tę broń przygotować i ich pozabijać, to wszystkich nas pozabijają, czy też mam czekać na szczęśliwe zrządzenie losu, że nie znajdą skrytki. A skrytka była dobrze zrobiona (oddzielna historia, jak to w ogóle powstało), nazywała się taka skrytka „otwockiem”. „Gdzie idziesz?” – „Jadę do Otwocka”. To znaczy, że idziesz gdzieś do skrytki. Taki u nas był zakamuflowany sposób porozumiewania się wtedy. W tym swoim „otwocku” miałem to załatwione. Nawet wujostwo nie bardzo wiedzieli, że coś jest (bo to jest inna sprawa, jak to robiłem z kolegą), i ciotka się nie mogła nadziwić, co my tu robimy.

  • A jaki był finał historii z gestapowcami?


Nad ranem jak najprędzej pędzę, bez żadnych dokumentów, na plac Zbawiciela. Dojeżdżam. Firma mieściła się w zburzonej kamienicy przy Alejach Jerozolimskich, mniej więcej w miejscu, gdzie teraz jest rotunda PKO. W 1939 roku to był zbombardowany dom, tak że podwórko w gruzach, front w gruzach, ale z tyłu w tym drugim rzędzie w zapleczu tył kamienicy był częściowo jeszcze do użytku, odremontowane na parterze biuro firmy. To była firma, która stawiała kominy, specjalizowała się w kominach fabrycznych. Niemcy uznali, że jest to firma przydatna w czasie wojny, jak oni to nawet określili, kriegswichtig, czyli ważna dla potrzeb wojny, tak by można było to przetłumaczyć. Tam mnie ulokowano. Oczywiście byłem zatrudniony fikcyjnie, podpisywałem tylko raz na miesiąc listę płac, żeby był ślad, że w ogóle pracuję. A tak to byli pracownicy, którzy jeździli w terenie, robotnicy budowali jakieś nawet [kominy] przy cegielniach, była to ważna rzecz. Pukam do drzwi, nie ma nikogo, to już jest po ósmej, oni zaraz przyjadą, cały w nerwach, przychodzi księgowy z teczuszką w okularkach, typowy księgowy: „A pan do kogo?”. – „Przecież tu pracuję. Nie poznaje mnie pan?” – „Tak, tak, dlaczego przyszedłeś? Przecież dziś ani wypłaty nie ma, ani listy się nie podpisuje”. Mówię, było tak i tak, że Niemcy, gestapo zabrali mnie dokumenty i mają przyjechać, sprawdzić, czy tu pracuję. Wystraszył się, zbladł, o mało co nie zemdlał, popadł w panikę, wpuścił mnie, mówi: „Idź do drugiego pokoju, tam są księgi obrachunkowe, pióro w kałamarz, zapisuj – rachunek jakiś mi dał – zapisuj rachunek”. Byle co zacząłem zapisywać, narobiłem im później bałaganu.

Ale rzeczywiście, słychać szum opon, zajeżdża samochód, wysiada dwóch, jeden, co mnie świecił w oczy, a drugi ten, co mnie uderzył, draństwo. Dokumenty moje przynosi do tego księgowego: „Czy ten człowiek tu pracuje?”. On mówi: „Ja, ja, w tamtym pokoju”. Zagląda, rzeczywiście siedzę przy biurku”. A, so, so – mówi – Lohnliste bitte (proszę listę płac). Sprawdził, czy jestem podpisany, na szczęście byłem podpisany właśnie przez księgowego, że odebrałem pensję, uśmiechnęli się, widząc, że jestem opuchnięty. „Zapamiętałeś – mówią ci Niemcy do mnie – zapamiętaj, następnym razem będzie gorzej”. Dokumenty wziął i rzucił [je] mnie na podłogę, z takim gestem rozbawienia, [po czym] uśmiechając się, wyszli sobie. No i ja dokumenty miałem z powrotem na szczęście.

 

  • Przejdźmy może teraz do Powstania Warszawskiego. Kiedy była zbiórka pańskiego oddziału?


Jeszcze jest ciekawa sprawa, może bym mógł to powiedzieć, z mannlicherem do „otwocka”.

  • Może wrócimy do tego jeszcze później.

 

Powstanie, godzina „W”, jeszcze działały telefony zwykłe, dostajemy telefon, że Stasiek ma do mnie przyjść i do „otwocka” mi pomóc. Mówię: „Co jest?”. Okazuje się, że całą broń trzeba wziąć do teczek skórzanych i biec na zebranie u Kozy, na alei Niepodległości 214. To było mieszkanie państwa Koźniewskich, a Koza to takie pieszczotliwe nasze [nazewnictwo], on miał pseudonim „Janosik”, Jan Koźniewski. Bierzemy teczki, szybkim krokiem, tu i tam widzę ludzi młodych, szybko idących z jakimiś pakunkami. To było przed siedemnastą, sporo przed. Przechodzimy od Polnej w stronę Politechniki, Nowowiejską, koło szpitala (to był wojskowy szpital niemiecki) stoją strażnicy, którzy bardzo podejrzliwie patrzyli na nasze pakunki. Myśmy postanowili jeszcze przedtem przejść przez szyny tramwajowe na drugą stronę, pod ogrodzenie Politechniki, żeby dalej od nich być, kombinowało się. Ale oni i tak patrzyli, że niosą coś. Szybko doszliśmy do Niepodległości i w lewo, do mieszkania państwa Koźniewskich. Powoli się zbierają, już wyjmują broń, już sprawdzają – ten nie ma pocisków, a temu coś uje, a ten nie umie złożyć (takie były szkolenia, jak i możliwości). Dostałem „parabelkę”, wkładam ją za pasek, resztę biorą inni ludzie, którzy są może lepiej wyszkoleni, czekamy. Zjawia się Tadek, który nawet już był wcześniej, mówi, że była łączniczka przed chwilą, że jest zmiana rozkazu. A myśmy wiedzieli, że mamy iść zdobywać... Były koszary SS-Stauferkaserne... Prawie do placu Unii Lubelskiej, tam gdzie zabudowania SGGW, na końcu była SS-Stauferkaserne, to były po prostu koszary. Mieliśmy zdobywać koszary praktycznie w biały dzień, właściwie z bronią krótką plus parę pistolecików i granatów. A już strzelanina się rozpoczyna na mieście. [Tadek mówi], że przyszła łączniczka: „Zmiana rozkazów jest. Nie na SS-Stauferkaserne, tylko macie wspomóc atak na lotnisko oddziału Romualda Jakubowskiego pseudonim »Kuba«, tam macie iść. Ale – mówi – ja was teraz nie puszczę w biały dzień, [bo] na lotnisko którędy my pójdziemy. Pójdziemy później, niech się trochę ściemni”. No i żeśmy tam czekali. Pani Koźniewska starała się nam jakieś kanapki dać, coś tego, ale już nic nikt nie chciał jeść, wszyscy byli przejęci.


Jak się trochę ściemniło, to wychodzimy z domu na podwórze nie od strony alei, tylko była taka mała uliczka, Lekarska, ta uliczka dochodziła do Wawelskiej, do Pola Mokotowskiego (inny układ był wtedy, Wawelska już się praktycznie kończyła). Wychodzimy na Pole Mokotowskie, przeskakujemy Niepodległości, było zaciemnienie, jak zwykle w czasie wojny, nie było żadnych świateł, ale tu i tam jakieś rakiety, jakieś strzały, to było widać. Przez Pole Mokotowskie szedł rów wykopany zygzakiem, to był właściwie chyba rów przeciwczołgowy. Niemcy ludzi zganiali i kazali kopać, być może już się spodziewali niedługiego ataku Sowietów i w różnych miejscach stawiali różne przeszkody dla tego typu, powiedzmy, akcji bojowych. Myśmy szli wzdłuż rowu. Oświetlenia były tylko czasem od jakiejś rakiety i poświata od nieba, ale jednak to było jeszcze lato, 1 sierpnia. Schyleni idziemy gęsiego jeden za drugim. W pewnym momencie jakieś krzyki, coś: Halt! Krzyk do tyłu: „Padnij!”. Jeszcze nie zdążyłem upaść, znaczy wykonać komendę padnij, jak przed nami nastąpił jakiś bardzo silny wybuch i podmuch, tak że ten podmuch jeszcze mnie pchnął, przewrócił. Po chwili idziemy dalej. Część tych, którzy szli dalej z tyłu, zatrzymała się, to była ta część, która potem wróciła do Śródmieścia w rejon Lwowskiej, część oddziału „Lawy” z Markiem Nowakowskim chyba, z Antkiem Radwanem i z kimś jeszcze. My idziemy dalej i do Tadzia, że co, a Tadzio: „Szybko, szybko musimy iść”. Jeszcze przy stadionie Skry były stanowiska niemieckiej artylerii przeciwlotniczej, tak zwanego Flaku, Flak artylerii. Flak to był skrót od Flugzeugabwehrkanone, czyli armaty ochrony przeciwlotniczej. Trzeba to było jakoś chytrze ominąć. Jakoś nam się udało, aczkolwiek jakieś [były] pojedyncze strzały, ktoś rakietę wystrzelił od Niemców. Dochodzimy do Grójeckiej, Grójecką dojdziemy może w stronę Okęcia, ale idziemy polem oczywiście, bokiem, nie ulicą. Z naprzeciwka [biegną] jakieś postacie wystraszone, zakrwawione, poranione, że już cały oddział „Kuby” został rozbity, ilu padło, nie wiadomo, a oni się wycofują. Sytuacja niedobra, bo mówił: „Nas też tak rozwalą”, tam są bunkry, karabiny maszynowe. Myślał rozsądnie, mimo że w zasadzie było to niewykonanie rozkazu, ale z przyczyn ewidentnych i ratujących nas, a nie dało by to żadnego efektu prawdopodobnie. Zresztą wszystkie źródła historyczne są tego zdania.
Przeskakujemy przez Grójecką na drugą stronę, idziemy gdzieś. To chyba był rejon Opacza bodajże. Zaczyna się robić całkiem ciemno, trzeba gdzieś przenocować. Na polu są snopki ze słomą. „To w tych snopkach – mówi – po dwóch, po trzech, tylko jeden drugiego niech potem budzi, żebyśmy [wyszli] o tej i o tej godzinie. Rano będzie sygnał”. Skoro świt biega jeden po snopkach i zwołuje wszystkich. Zbieramy się, idziemy w wykop kolejki, to była chyba kolejka dojazdowa EKD czy już kolej, w każdym razie tam był wykop kolejowy. W tym wykopie się zbieramy, mówi: „To nas osłania. Nie wiem, czyście widzieli, na górce są stanowiska niemieckie cekaemów okopane, to wypatrzyłem, tu trzeba się schować w tym wykopie, poczekajcie, rozejrzymy się i pójdziemy dalej”. Nie możemy się doliczyć jednego. Okazuje się, że Jurek Martin też w snopkach nocował i do niego albo goniec nie dotarł, albo on nie słyszał, ale w takich warunkach został się w tym snopku. Potem podobno, tak jak twierdzą świadkowie, wyszedł z tego snopka, Niemcy go zobaczyli, zaczęli strzelać, on podjął nierówna walkę z pistolecikiem, zabili go. Czyli Jurek Martin w ten sposób zginął, pierwszy trafiony.

  • Jak się dalej potoczyła wasza wędrówka?


Idziemy na lasy chojnowskie. W lasach chojnowskich też spotykamy trochę Powstańców, trochę było też chyba jakiegoś oddziału z Pruszkowa, bo ludzie niektórzy się gubili w takich warunkach rozproszenia, potem znajdowali inne oddziały, dołączali się do nich, a wszyscy wiedzieli, że to jest wybuch Powstania. Żeśmy tu i ówdzie się zatrzymywali po jakichś chałupach. Jest taka fotografia z jednej chałupy, gdzie nawet zrobiłem wtedy fotografię aparatem Lecha, gdzie nas poczęstowali gospodarze zupą. Byliśmy zachwyceni, bo byliśmy głodni bardzo i zmęczeni, przerażeni, niewyspani. Potem poszliśmy dalej. Taka była moja krótka przygoda.
W pewnym momencie zachodzimy do majątku Wólka Pracka, gdzieś w rejonach Złotokłosu chyba. Dowiadujemy się od wystraszonych też ludzi, że Niemcy mają przyjechać lada chwila po kontyngent, czyli zabrać jakieś krowy, zabrać mąkę, coś jeszcze, co oni mieli z tych produktów rolnych, bo Niemcy wszystko rabowali, zabierali. To Tadek postanowił: „To my na nich zrobimy zasadzkę. Jak oni wjadą na podwórze, a my będziemy dookoła, to ich mamy jak na patelni”. Wjechali ci Niemcy w końcu, wjechali podwodami, zresztą zrabowanymi, takie zwykłe szkopstwo, karabiny położone na wozach, hełmy niektórzy mieli pozdejmowane, jakaś szpica, trzech szło z przodu, był to wolny patrol, bo kilkunastu było na tych podwodach. Wychodzą, wtedy my do nich i oni zaczynają się ostrzeliwać, uciekać. Przede wszystkim w pierwszym rzędzie uciekli gdzieś przez jakieś ściernisko, gdzie były snopki ze skoszonym zbożem, była taka gdzieś struga czy strumyk z drzewkami, z wierzbami i schowali się w jakimś rowie, stamtąd zaczęli się dopiero ostrzeliwać, bardzo sprytnie. Ponieważ mnie było mało strzelania, więc wziąłem stena, którego akurat miałem pod ręką, bo Tadek jakieś zrobił przegrupowanie wtedy, jak myśmy pod Opaczem się zatrzymali, no i dostałem w końcu stena, byłem bardzo zadowolony, stena i pistolet. Jeszcze przed tą całą aferą żeśmy siedzieli na takich dechach przed chałupą i żeśmy trochę sobie pogadali. Zasadzka, jak był sygnał, zasadzka, trzeba się schować i strzelać. Po tej strzelaninie, jak ci Niemcy uciekli, [pomyślałem, że] im popędzę kota. No i Lech, Janek Koźniewski też gdzieś zza snopków się czają z pistolecikami, więc wychodzę zza snopka, przymierzam się ze stena – tam w rowie gdzieś siedzą szkopy, to ich popędzę. Jedną serię puściłem, drugą serię, nie skończyłem, dostałem raptem uderzenie w rękę, jakby błyskawica o napięciu miliona woltów mnie trafiła – taki był ból i wrażenie jakiegoś porażenia niesamowitego. Sten wypada mi z ręki, oni: „»Staszek«, kryj się, »Staszek«, kryj się”. Wybiegają też zza snopka, strzelają. Kątem oka widzę, że Niemcy uciekają, z tego rowu wyskoczyli, uciekali, bo kilku innych się znalazło i też do nich zaczęło strzelać. Taka niezbyt wielka i niezbyt ważna potyczka jakich wiele było z Niemcami w różnych sytuacjach podwarszawskich, w jakichś zasadzkach, krzakach, zabudowaniach, gdzie nie wszystko było widać, można się było schować i pilnować, żeby Niemcy nie zaskoczyli. Przybiegają do mnie sanitariuszki, były dwie z nami, z tak zwanego dekaesu, to nazwaliśmy żartobliwie: damski korpus sanitarny. Było parę tych dziewcząt, z nami chyba dwie albo trzy, też przebiły się. [Opatrują mi] rękę: „Dobrze – mówi – że nie w tętnicę, bo byłby klops”. Widzę, że nie mogę ręką poruszać, krwi dużo straciłem, bo zanim zatamowali, to leciało jak z kranu, trochę nawet słabo mi się zrobiło.
No ale coś skombinował Tadek do jedzenia. Potem gdzieś żeśmy poszli nocować, w jakieś inne miejsce w lesie. W nocy zastępca dowódcy „George” Baumiller, Jerzy Baumiller, „Żorżyk” (żyje do dzisiaj, mieszka w Stanach, kochany „George”), ma mnie zaprowadzić do Magdalenki, bo w Magdalence jest klasztorek, są zakonnice i one coś na tą rękę pomogą. W nocy mnie prowadzi do Magdalenki, a pamiętam, że była tak księżycowa noc, tak jasne światło księżyca, że oświetlało dukt leśny, tak że myśmy się bali w tym świetle iść, żeby nas nie było widać, i szliśmy bokiem. Ledwo się wlokłem, „Żorżyk” mnie trzymał za drugą rękę i prowadził mnie, w końcu żeśmy wypytali, do klasztorku żeśmy poszli, do tych sióstr, żeby pomogły tu opatrzyć. One wystraszone, bo to partyzant pewnie: „Co wy tu chcecie, idźcie sobie, bo tu nas Niemcy wybiją, po co”. – „My chcemy pomocy”. – „Jakiej pomocy, tu lekarza żadnego nie ma”. Powiedziały, że tylko mogą jodyną zalać rany. To jedyna pomoc. Georgik nie zgodził się na zalewanie jodyną. „Jeszcze więcej cię będzie bolało, a krwi ci wypłynęło tyle, że oczyściło rany, to my wracamy”. Żeśmy wrócili. [Wracam] nieprzydatny właściwie, kulą u nogi dla tego oddziału jestem, bo na nic się nie przydam, tylko jestem zawadą i gębą do wyżywienia. Oczywiście broń oddałem wcześniej. W końcu po naradzie gdzieś z kimś znajomym Tadek uradził, że jest gdzieś lekarz. W rejonie Zalesia Górnego żeśmy się znaleźli. „Jest gdzieś lekarz, tu wiedzą, ona cię – do jednej z tych naszych sanitariuszek – ona cię zaprowadzi i zobaczymy”. Zaprowadziła mnie rzeczywiście wieczorem opłotkami do jakiegoś domku drewnianego, już nie chałupy wiejskiej, ale domek dość przyzwoity był. Faktycznie [był] lekarz, który pomagał akowcom. On to obejrzał, mówi: „Miałeś zastrzyk przeciwtężcowy?”. – „Nie”. – „A kiedy to było?” – „Ze cztery dni temu już”. On mówi: „[Nie wiem], czy to warto robić, bo to już tak długo nie miałeś. Ale zrobię ci”. Bo już miał strzykawkę napełnioną i zrobił mi zastrzyk przeciwtężcowy, porządny człowiek. Potem po wyjściu od tego lekarza wykombinowali wspólnie ze znajomymi chyba tego doktora, żeby mnie ulokować w Zalesiu Górnym u jednych państwa, u znajomych. Będę tam ukrywany, dopóki się to wszystko nie przewali. Powstanie jeszcze trwało, było dopiero w pełni wybuchu.
Zostałem przyjęty, najpierw ulokowano mnie w niewykończonym domu, właściwie willi, ale niewykończonej, która stała w lesie. Tę willę budował właśnie pan budowniczy, u którego później znalazłem już schronienie na stałe, na jakiś dłuższy okres, a na razie do willi mnie wprowadzili, na pięterku był pokój, jakiś siennik ze słomą skombinowali, raz na dzień ktoś mi przynosił jakieś jedzenie. Miałem przeczekać, bo to był dom w budowie, nie wyglądał na zamieszkały. „Tu będziesz mógł bezpiecznie mieszkać”. Jak się okazało, wcale tak bezpiecznie nie było, ale to jest następna historia.

  • Dlaczego było niebezpiecznie?


Dlatego że Niemcy wiedzieli, że mnóstwo uciekinierów z Warszawy, wielu ludzi i cywilów, uciekało do podwarszawskich miejscowości, mogą się tam ukrywać, a między innymi właśnie ci „przestępcy groźni”, czyli Powstańcy, konspiratorzy różni. No i była taka sytuacja... Ale przedtem jeszcze, zanim nastąpiła ta dla mnie przykra sytuacja, zaprowadził mnie pan, nazwiska... Nie wiem, czy by sobie życzył, [żebym podawał jego] nazwisko. To był pan P., który mieszka na ulicy Modrzewiowej, w Zalesiu Górnym, stamtąd niedaleko było do stacji, do Piaseczna. On mnie tam zawiózł, znalazł mi pracę, powiedział: „Znam tu jednego pana, dostaniesz dokument i pracę, bo przecież ty nie masz dokumentów”. Dokumentów dlatego nie miałem, że trzeba było przed wyjściem na Powstanie dokumenty swoje zostawić w domu, w razie złapania, żeby Niemcy po tym śladzie rodziny nie prześladowali. Więc byłem bez dokumentów. Zobaczymy, co będzie. Z tą ręką tak nie bardzo mogę robić, nawet pisać jeszcze nie mogłem, zwisała bezwładnie. Jest stacja, z tyłu stacji była rampa, [gdzie] przywozili chłopi kartofle na kontyngent, bo trzeba było Niemcom oddawać. Każdy chłop musiał się wykazać zaświadczeniem, że oddał kartofle, tyle i tyle na kontyngent niemiecki, że one jechały potem do Rzeszy dla wojska i dla ludności cywilnej, obojętne, w każdym razie dla Niemców. [Pan P. mówi], że mnie tu zatrudni. „Zaraz pójdziemy do wagowego”, który tym rozporządza. Idzie do wagowego, wagowy się odwraca w jakimś płaszczyku kiepskim, cyklistówka, okulary, patrzy na mnie, patrzy: „Stasiu, a skąd ty się tu wziąłeś?”. Przyglądam się: „Profesor Markowski tutaj”. Był to profesor z tajnych kompletów od Staszica, profesor Markowski, którego nazywano w gwarze studenckiej Makaronem, bo nazwisko przekręcali: „Makaron idzie”, ale o to się chyba nie obraził. Mówi: „Co ty tu robisz?”. Mówię: „Trafili mnie pod Warszawą... Teraz nie mam dokumentów”. – „Czekaj, to ci coś skombinuję. Jutro przyjdź, może coś się uda”. Na drugi dzień podjechałem jeden przystanek kolejką dojazdową do Piaseczna od Zalesia Górnego, niedaleko było na stację, na przystanek kolejowy. Załatwił mi dokument w języku niemieckim, nawet zrobili mi fotografię, wtedy przyszedł ktoś... To dłużej trwało, bo musiałem przedtem mieć zrobioną fotografię i w tejże willi, gdzie jeszcze taki siedziałem blady z rozchełstaną koszulą, zdjęcie samej głowy, uczesali, z odpowiednim uchem, już nie wiem, czy lewym, czy prawym. Zrobili mi dokument zastępczy, w którym pisało po niemiecku, że ten i ten mieszka w Zalesiu na tej i na tej ulicy, jego oryginalny dokument został mu ukradziony, dokument jest wystawiony wobec tego przez gminę w Piasecznie. Po niemiecku było wystawione, ze stemplem, ale to był kawałek papieru, z kartką, z przyklejonym zdjęciem i stemplem. Już miałem jakiś dokument po niemiecku. Jak już miałem dokument, zacząłem pracować u profesora Markowskiego, czyli Makarona, w ten sposób, że przywozili chłopi kontyngent i umowa była taka, że będzie się im podpisywać, kartki wydawać, że oni oddali, ale część będą brać z powrotem, żeby wszystkiego Niemcom nie oddawali, a tą część to dla różnych uciekinierów, którą od czasu do czasu będą mogli dać, to proszę bardzo. W ten sposób państwu mieszkającym przy ulicy Modrzewiowej starałem się pomóc, że jeden taki wóz kontyngentu z kartoflami zawiozłem od razu, wprost, bo już byłem umówiony – w podziękowaniu kartofle oni zrzucili u tych państwa, którzy mnie przechowywali, państwo P. Zresztą państwo P. mieli dzieci, syna i córeczkę, których po wojnie poznałem i widziałem się z nimi. Mam do nich jakieś namiary, ale już głowy zawracać im nie miałem zamiaru więcej.

  • Mógłby pan opowiedzieć o tej sytuacji.


Z tym dokumentem teraz jaka była sytuacja. W dalszym ciągu jeszcze mieszkam w niewykończonej willi w lesie, nawet się sprowadziła też uciekinierka z Warszawy, jakaś starsza pani, rodzinę całą straciła, w ogóle załamana psychicznie, zapłakana, w jakimś pokoiku sobie siedziała na dole, a ja na piętrze mieszkałem. Chodziłem już teraz sobie na obiadki do państwa P. przez las. Rano pewnego dnia łomot do drzwi: Aufmachen! Aufmachen! (otwierać), [walili] kolbami. Chodziły patrole niemieckie, to nawet były wermachtowcy, Niemcy zostali zaangażowani do takiej akcji, żeby wyszukiwać uciekinierów z Warszawy i wszystkich nielegalnych ludzi albo podejrzanych w ogóle zabierać. Trudno, schodzę, mam swój świstek papieru: Dokumente! Więc ja pokazuję, on bierze, czyta, zaczyna się śmiać. Bierze krzesło, które na dole było, jakieś stare, wyrzuca przez drzwi i do mnie krzyczy: Das bedeutet „herausstellen”! (wystawić gdzieś na zewnątrz). A w dokumencie był błąd (to dla znawców niemieckiego albo w ogóle). O co chodziło. W dokumencie było napisane, że ten dokument został mu wystawiony, czyli mnie, ponieważ skradziony i tak dalej, został mu herausgestellt, a należało napisać ausgestellt – jest wystawiony, wystawiać jest ausstellen, a herausstellen to właśnie wystawiać coś na zewnątrz. Niemiec, żeby pokazać swoją wyższość wobec człowieka niższej rasy, gdzie nawet nie potrafią pisać dobrze po niemiecku, zrobił to dla niego w sposób rzekomo dowcipny, [czyli] wyrzucił krzesło i powiedział, że to znaczy herausstellen, czyli to znaczy „wystawiać”. Ale tak się uśmiał, że oddał mi mój dokument, Bescheinigung i poszli sprawdzać tą panią. Ale ta pani miała co prawda nawet warszawską kenkartę, ale była tak załamana, tak biedna i tak już do niczego, że machnęli ręką i ją też zostawili, sobie poszli. To była sprawa z dokumentem.

  • Czyli też takie dosyć straszne przeżycie.


Nie wiem, na ile straszne, w każdym razie nieprzyjemne i grożące konsekwencjami. Jeszcze jest taki fragment z mannlicherem do „otwocka”.

  • Chciałabym, żebyśmy doszli już do końca wojny. Jak się dalej potoczyły pana losy?


Moje losy dalej potoczyły się tak, że z bezwładną ręką trudno się było gdzieś poruszać i cokolwiek załatwiać czy pracować. Z tym dokumentem lipnym trzeba było spod Warszawy uciekać. Równocześnie otrzymuję taką wiadomość o rodzinie... W jaki sposób to nadeszło, nie wiem. Pan P., u którego w końcu zamieszkałem, musiał rozesłać [informację] przez Polski Czerwony Krzyż, który wtedy działał, był legalnie uznaną organizacją, albo przez tak zwaną Radę Główną Opiekuńczą, to była też organizacja, która zajmowała się Polakami wysiedlonymi, wyrzuconymi, bezdomnymi, potrzebującymi pomocy. Przez którąś z tych organizacji musiał wysłać informację, że taki i taki człowiek z ulicy, adres podałem, gdzie mieszkałem, a on bez pytania się wysłał tę informację. Przyszła z Krakowa, z RGO czy może z PCK informacja, że oboje wujostwo mieszkają w Radomiu u swojej rodziny. Wiedziałem, kto jest tą rodziną, nazwisko znałem. To był doktor z Radomia, który bardzo pomagał. To był szwagier mojego wuja, z kolei mąż siostry wuja, stąd dostałem informację.

  • Zdecydował się pan jechać?


Mając tę informację, sobie myślę, muszę jechać dalej. Jeśli chodzi o mamę, to wiedziałem, że mama jest w Busku-Zdroju, gdzie ojczym Lecha, mojego kolegi, pracował już w czasie okupacji w administracji uzdrowiska i tam mama przeniosła się po śmierci ojca, jeszcze przed Powstaniem, żeby mieć pracę, żeby się oderwać od Warszawy, gdzie przeżywała ciężkie chwile.

  • Dokąd pan pojechał?


Teraz się decyduję, jak tu się stąd wydostać. Trzeba się wydostać do Radomia. W jaki sposób? Etapami oczywiście, a stamtąd może dalej. Co robić? No więc rozmawiam z profesorem, on mi mówi tak: „Słuchaj, ja tobie coś załatwię. Załatwię ci zaświadczenie lipne, tu, ze stacji, że jesteś pomocnikiem maszynisty. Pojedziesz tą kolejką do...”. Jaka to była miejscowość... [...] Dostałem zaświadczenie. Pożegnałem się, dostałem kanapki na drogę i pudło tekturowe z jakimiś ciuchami, żebym w ogóle cokolwiek miał na siebie włożyć (bardzo mili, sympatyczni państwo P. z ulicy Modrzewiowej). Zatrzymuje się kolejka napędzana parą, gdzie był maszynista, musiał wrzucać szuflą węgiel, przegarniać potem kocioł. Podbiegam tam: „Mam z panem jechać, od tego i tego jestem”. – „A tak wiem, wskakuj szybko”. Chodziło o to, żeby rewidując i sprawdzając dokumenty w kolejce, w wagonach, przedziałach osobowych, Niemcy mnie tam nie znaleźli. A na maszynistę to mało kto zwracał uwagę, no bo kto będzie jechał z maszynistą, a ja się zdecydowałem. Mówię: „Nie bardzo mogę panu pomagać, bo rękę mam trafioną i mogę tylko jedną ręką tym drągiem panu przegarniać żużel”. On mówi: „Trudno, dam radę, ale wiem, wiem, bo mój brat też oberwał w Powstaniu” – od razy wspólny język żeśmy nawiązali.
Dojeżdżamy do stacji docelowej, na której kończył się bieg kolejki. Tam mam się przesiąść... [...] Jak wysiadłem z kolejki od razu udałem się do Społem, gdzie pracował pewien znajomy pan, w którego willi chyba właśnie mieszkałem, nazwiska dobrze nie pamiętam, chyba pan Pągowski, który wiedział o mojej wyprawie. Mówi: „Chcesz się dostać do Radomia, to od nas najlepiej jak wsiądziesz na społemowski samochód, ciężarówkę, która wiezie też kartofle w stronę Radomia – bo podróż tego kontyngentu była pod ścisłym niemieckim nadzorem – wszystko to jest odfajkowane, wiem dokładnie kto, kiedy jedzie. Na ten samochód, proszę bardzo, szybko wskakuj. Powiem kierowcy i zaraz będziecie jechać”. Wdrapałem się z pomocą pana Pągowskiego na ciężarówkę z tyłu, bo ręka nie działała, z tym moim pudłem, jedziemy, na tych kartoflach siedzimy. Na tych kartoflach oprócz mnie byli inni uciekinierzy, różni bezdomni ludzie, rozbitkowie. Jakiś pan nawet leżał na kartoflach z paraliżem, nie mógł mówić, tylko bełkotał, był bezwładny, córka z nim jechała i go jakoś starała się ułożyć, pilnowała go, kilku innych uciekinierów, którzy chcieli dalej przejechać. Ruszamy, jedziemy, przejeżdżamy potem przez most na rzece, boimy się, że będzie jakaś wacha, ale na moście nie było żadnej wachy, tylko stał jeden strażnik niemiecki i kazał jechać dalej. Zjeżdżamy dalej, wjeżdżamy do miasteczka i okazuje się, że na samym końcu miejscowości, gdzie mamy jechać dalej, po obydwu stronach były domki, chaty, z boku była rampa. Tam: Halt!, szlaban i dalej nie można ciężarówką jechać. Draka, zaczynają wszystkich ściągać z samochodów. Robi się afera, że tego starszego pana nie można ściągnąć, trzeba go znieść. No to on zapędził od razu tych ludzi, co siedzieli, i oni pomogli go sprowadzić. Jeszcze zapomniałem powiedzieć, że ci ludzie, którzy jechali, młodzi, to było kilku takich cwaniaczków. I oni do mnie od razu – oni mieli flaszkę z sobą z alkoholem, pociągali sobie i do mnie się odezwał: „Panie warsiawiak, pan se też chlapnij, na pohybel”. Mówię: „Skąd wiecie, że ja warszawiak?”. Tak się już wygadałem. „Panie, my wiemy. My sami jesteśmy z Pragi”. Poczęstowali mnie, musiałem przez grzeczność [wypić] tego łyka, więc po tym łyku mi się zrobiło trochę cieplej, bo już mróz, przewiewało, koniec listopada czy początek grudnia, nawet śnieg tu i tam leżał na polach, nie było warunków dobrych. No i tego bidnego pana wyciągają z ciężarówki, robi się zamieszanie. Przecież nie pójdę na posterunek z moim lipnym zaświadczeniem, bo dalej wtedy nie pojadę. Jak jest zamieszanie przy wynoszeniu tego pana, ludzie powstawali na tych kartoflach, przewracają się i tak dalej, ja między plandeką ciężarówki a burtą prześlizguję się od strony zewnętrznej, szukam nogą, gdzie jest koło, po kole schodzę, ciągnąc za sobą to pudło, które zresztą przedtem wyrzuciłem (miałem to pudło z jakimiś ciuchami od państwa z ulicy Modrzewiowej). Rozglądam się, patrzę, jest szlaban po drugiej stronie, jest strażnik w hełmie z karabinem, maszeruje w te i we te, czerwony nos ma, ociera sobie, bo katar ma pewno, jakiś wermachtowiec, to ja na bezczelnego idę w stronę tego szlabanu do przejścia, a ten do mnie mówi: Halt! Hat dich Herr Komendant so schnell entlassen? (Czy komendant cię tak prędko wypuścił?) Mówię: „Tak, naturalnie, jest zima, a ja mam jeszcze pięć kilometrów przez pole do domu – czaruję go – do domu muszę pójść przez pole”. Wyjmuję papierosy, bo miałem paczkę papierosów, jeszcze chyba wtedy lewenty były czy jakieś takie lewe papierosy, też kupowane na czarnym rynku (paliłem wtedy, niedużo, ale paliłem), częstuję go, potem daję mu tę paczkę. On to przyjął, pyta się znowu: „To jak daleko masz do domu, w którą stronę?”. Mówię: „Tam, pięć kilometrów”. Za tą paczkę papierosów, za tą moja gadkę po niemiecku znowu mi się udało, że przeszedłem za szlaban, szybko z tym pudłem idę pod górę.
Idę, coraz ciężej, śniegu coraz więcej, zimno mi się robi, oglądam się do tyłu, ciężarówka stoi, nikt nie rusza się, znaczy jeszcze na posterunku żandarmi trzymają, sprawdzają. Mówię [sobie, że] dobrze, że poszedłem, ale tu zimno, pole, na piechotę nie dojdę, a ciężarówki nie puszczą, to jak dojdę, co będę robił w szczerym polu. Myślę sobie, że coś trzeba zrobić, poszukać. Idę, jedzie jakiś samochód w tamtą stronę, osobowy łazik niemiecki, taka mała amfibia. Wtedy były na śrubkę z tyłu, z napędem, szczelne było to podwozie odkryte, jako amfibię można było użyć i przejechać się. Niemcy nie mieli wiele samochodów, te używali też w zimie. Chowam się w rowie, wskakuje w rów, gubię przy tym rękawiczkę, coraz zimniej mi jest w rękę, przejeżdżają szkopy, szmajsery, oficer, gadają, pojechali w dół. Mówię, cholera, dobrze, że mnie minęli, ale muszę szukać gdzieś, bo tu zamarznę. W pewnym momencie widzę, od szosy dróżka przez las idzie, pali się światełko, to może jakieś pół kilometra czy coś takiego, więc szybko staram się tam pójść. Jest zagroda zamknięta, szczeka pies, pukam, pytam się, czy można przenocować. „Idź precz, idź precz”. Mówię: „Przecież zaciemnienie was obowiązuje, tu Niemcy przyjdą”. – „A ty nie Niemiec?” – „Nie, nie Niemiec”. Mi się przyglądali przez lufcik, przez jakąś szparę, bo okna zamknięte szczelnie, światło pogaszone. Mówi: „Idź do drewutni, tam możesz przenocować”. Otwieram furtkę, idę do drewutni, to taka szopa na pomieszczenia gospodarcze, którą używali do piłowania drewna, do rąbania drewna, po prostu było trochę miejsca, nawet kupa trocin leżała pod ścianą. No więc mówię, to może jakoś przeżyję. Kładę się pod tą ścianą, plecami do chałupy i czuję, że ta ściana jest ciepła, bo była kotlina, piec jakiś. Dzięki temu mogłem [wytrzymać], tak siedząc, pół leżąc, pół śpiąc, z plecami ogrzewanymi od kotliny, od pieca – niewielkie grzanie, ale zawsze – nie zamarzłem. Jeszcze wyciągnąłem sobie zapasy z Zalesia, co miałem, co mi podarowali, wyciągam butersznyta takiego, żeby zjeść, biorę do ust, a to jest zamarznięte na kość, bo już w tym pudle mi zamarzło wszystko. Po chwili jednak staram się przemóc jakoś, zgryzam, zajadam i to mnie uratowało od śmierci przed zamarznięciem w drewutni.

  • Jak pan doczekał końca wojny?


Rankiem krzyczę tym ludziom: „Dziękuję”. Wychodzę znowu na szosę. I całe szczęście – jedzie ciężarówka, ta sama, społemowska, [którą] rano wypuścili. Znowu się dosiadam, pomagają mi wsiąść i dojeżdżamy w końcu do Radomia. Ja przemarznięty, wygłodniały, w ogóle ledwo żywy. Pierwszy przystanek to kontrolują kierowcę, zatrzymują, pasażerów nie dostrzegli widocznie, [bo] myśmy się pochowali. Dalej jadę, wysiadam, proszę kierowcę, żeby mnie wypuścił. Dziękuję, wysiadam i pytam się, posługując się nazwiskiem doktora, gdzie mieszka. Podają mi adres, idę tam.
Ciotka, obydwie kuzynki, wuj i tamci wujostwo: „Skąd się tu wziąłeś?”. Zdziwieni i ucieszeni, że w ogóle przeżyłem. Odżywili mnie, odkarmili. Pan doktór, który akurat był w domu, też mi rękę obejrzał, powiedział: „Trudno, tu rośnie ci dzikie mięso, trzeba je przypalić”. – „Jezus Maria, jak to przypalić? Pogrzebaczem czy czym?”. – „Nie – mówi – to chemicznie się robi”. Już się wystraszyłem, bałem się czegokolwiek, co mnie może jeszcze ból sprawić. Po paru dniach zdecydowałem się, że postaram się dalej jechać na lewo bez dokumentów, bez przepustki w stronę Buska, bo tam jest moja mama, która się bardzo martwi na pewno. Powiedzieli: „Trudno, na własne ryzyko”. Dostałem kupę żarcia, w pudle dostałem jeszcze jakiś koc, z którego mam sobie zrobić kurtkę ciepłą, bo byłem w letnim płaszczyku, a tu już zima. Wsiadam na dworcu, mam oglądać się, bo są łapanki, mam wsiadać do pociągu towarowego, bo jeżdżą odkryte lory, gdzie wsiadają ludzie i jadą do Kielc. Niewielu wsiada, głównie handlarze. I ja do takiej lory wsiadłem i rzeczywiście było parę osób, handlarka była jedna gruba taka, miała na sobie towar na handel. No i pociąg rusza, na szczęście bez żadnych zatrzymań. Tą lorą jechać było bardzo niewygodnie. Na przykład taka śmieszna historia, że jak ktoś za potrzebą, to uchylało się drzwi i przytrzymało go się, żeby nie wypadł i on tak swoją potrzebę w ten sposób uskuteczniał. Różne dowcipy. Ona wyciągnęła flaszkę bimbru, poczęstowała, ktoś miał też z tych handlarzy, tak na wesoło dojeżdżamy do Kielc. Po drodze, bo to już niedaleko lasy, Góry Świętokrzyskie, jakiś tor był wysadzony, reperacja. Przejazd koleją na drugi tor, na drugim naprawa, pracują jacyś robotnicy, Polacy, ściągnięci przez Niemców do roboty reperują tory, posypują żwir, szyny noszą – straszną robotę wykonują. Pociąg się zatrzymuje, żeby poczekać, aż będzie wolny przejazd, i ta handlara wyjmuje pęto kiełbasy zza pazuchy, krzyknęła coś do tych pracujących Polaków, rzuciła im to pęto. Jeden z tych Niemców pilnujących (było chyba trzech czy czterech) bierze karabin, mierzy w nią. Myśmy zamarli – zastrzeli. On dlatego [chciał strzelić], że rzuciła im to pęto. Ale po chwili się śmieje, bo drugi uderzył tego pracownika, który złapał kiełbasę, oczywiście odebrał mu i zaczyna jeść, częstuje jego, więc on już zrezygnował z tego strzelania. Dojeżdżamy do Kielc już bez zatrzymań, ostrożnie wysiadamy na dworcu, pokazują nam, jak obejść tą główną halę, żeby bokiem wyjść. Na zakończenie handlarka nam pokazuje: „Tak ja mam tu trochę więcej towaru” – rozpina płaszcz. Nie dość, że była gruba, to była cała owinięta kiełbasami, słoninami, jakimiś połciami i tak dalej, więc bardzo fajna. I tak pomyślałem – sadło do sadła pasuje, ale smacznego to nikomu już nie życzę teraz, jeść z takiego opakowania. Ale na pewno ludzie jedli bez żadnych obrzydzeń, bez problemu. Cała była owinięta tym towarem. Dzięki temu mogła handlować, dzięki temu ludzie mogli coś zjeść.
Żeby nie przeciągać tego tematu, to jeszcze powiem, że dostałem adres schroniska RGO, czyli Rady Głównej Opiekuńczej. Było to niedaleko od dworca, zapukałem, już późno się zaczęło robić po tych wszystkich przygodach i zanim to potrwało. Wchodzę, pukam, podaję nazwisko. „Od kogo?” – „Z Radomia”. – „Może pan, ale tutaj, pan widzi, wszystko zajęte jest, chyba że tą derkę pod ścianą położymy tak na twardej podłodze, na derce. Ale ma pan jakieś dokumenty? Jestem odpowiedzialna za to, jak Niemcy przyjdą”. Pokazuję jej to zaświadczenie z Piaseczna, ona patrzy: „Oj, to tak jakby żadne”. – „Co zrobię. Ale przynajmniej jest stempel z pieczątką i niemiecka gapą, coś chyba to znaczy”. Kiwa ręką: „Trudno, niech pan nocuje, zobaczymy, co Bóg da”. Jakoś szczęśliwie udało się przenocować. Rano dostałem zupkę z kaszki, którą gotowała dla wszystkich mieszkańców schroniska. Wyszedłem, zapytałem się, w którą stronę iść. Po drodze idzie jakaś kobieta, na wózku dziecinnym ma wielką kankę z mlekiem, aż paruje z tego. Głodny cały czas byłem, zaczepiam: „Proszę pani, niech mi pani sprzeda kubek mleka”. Ona mówi: „Coś pan, ja nie handluję! A w ogóle to nie jest mleko, to zupka, do schroniska wiozę. Idź, pan, do cholery”. Zdenerwowała się, że ją odkryją, że pomaga Polakom w schronisku. Ludzie byli wszyscy podminowani, stąd ta jej opryskliwość na pewno wynikała. Pokazała mi, gdzie iść na rogatki wyjazdowe w kierunku Chmielnik, Busko. Chmielnik to takie miasto powiatowe, a niedaleko była przecież strefa frontowa, już piętnaście kilometrów od Buska była Stopnica, gdzie już front się zaczynał, czyli wszystko jest możliwe. Niemcy byli bardzo wyczuleni na partyzantów i w ogóle żeby porządek był.

  • Jak pan dojechał?


Dochodzę do rogatek i pytam się, czy tu można na Busko się dostać, on pyta, czy mam Passierschein jakiś, Genehmigung jakiś, żebym szedł do Ortskommandantur, do miejscowej komendy, która była przy placu zaraz, przy tych rogatkach. Ja tam oczywiście nie pójdę, bo... „Dziękuję, dziękuję...” Obszedłem rogatki i idę też pieszo znowu po śniegu, a tam stoi jakiś autobus wojskowy niemiecki. Chcę go ominąć, ale widzę, jest tylko kierowca, rozłożył narzędzia i coś grzebie w silniku (to diesel był, ciężki w rozruchu, na zimę bardzo ciężki do jazdy). Tak przechodzę, coś mi strzeliło do głowy, pytam się, czy pomoc mu coś. On mówi, że owszem, potrzymać narzędzia – po niemiecku oczywiście cały czas rozmawiamy. Pomogłem mu przytrzymać jakąś lutlampę czy coś takiego, on uruchomił diesel, mówi: „A tobie za robotę coś się należy”. Wyjmuje butersznyta takiego, połówkę mi daje. Mówię, to porządny człowiek, zjadłem to. Jak taki porządny, to się pytam, czy mogę się z nim zabrać kawałek. On mówi: „A ty skąd jesteś?”. – „Byłem na robotach w Niemczech, tylko wagonik mnie w kopalni przygniótł do ściany i jestem chory, mam rękę skaleczoną, dlatego muszę wracać do domu na Weihnachten” (Boże Narodzenie). On mówi: „Pochodzę z gór, z Austrii, jestem Austriakiem, też chciałbym na Weihnachten. Moja rodzina w górach w pięknym domu mieszka. Jak oni będą to Weihnachten obchodzić”. Tak się wdał ze mną w dyskusję na temat Weihnachten, że Mutter czeka na mnie, mówiłem mu. On się wzruszył, że on tu musi [być], a tu front blisko, mówi: „Dobra, wsiadaj. Ale jak tylko będę hamował, a zobaczymy wojsko, to ty uciekasz”. – „Okey, dobra”. Wsiadam, jedziemy, ruszamy, on coś nuci, patrzę, a tu za poręczami tego autobusu – to był zwykły miejski autobus zarekwirowany gdzieś może w Austrii czy gdziekolwiek, miejski autobus, miał takie poręcze drewniane – za tymi poręczami widzę cały pęczek handgranatów, czyli granatów zaczepnych, niemieckich. Oprócz tego napis, kartka taka napisana po niemiecku, na kartce pisze, że: Kameraden, beobachtet ständig die Luft und das Gelädne da mit Angriffen zu rechen ist. (Koledzy, obserwujcie stale teren i powietrze, bo należy się liczyć z atakami). Myślę sobie, o cholera, to wpadłem z deszczu pod rynnę, bo albo tu partyzanci strzelają z terenu, a z powietrza to już nas iwan, czyli ruski, jakiś szturmowik może ostrzelać. Myślę sobie – rany boskie.

  • Jak się zakończyła podróż?


Po drodze była jeszcze jedna przygoda. To była naprawdę już dla mnie passa, taka ciągłość tych przerw w podróży. W pewnym momencie ze zwykłej chałupy wiejskiej przy szosie wysypuje się grupa Niemców SS z jakimś dowódcą i zatrzymują autobus, nie zdążyłem wyskoczyć, on wysiada, oni za nim, a ten od razu do kierowcy: Ja, du hast einen blidnen Passagier genom men. (pasażera na gapę wziąłeś). Ten mu powtarza, ten kierowca, to co mu powiedziałem, że jedzie do matki, że był na robotach w kopalni, że go zwolnili na Weihnachten. Jakie to szczęście – nie pytał się mnie ani nie kontrolował żadnych dokumentów, tylko pogroził mi palcem. A do niego ci żołnierze się zwracali Gruppenführer. To była taka kombinacja żołnierzy SS i z policji, Gruppenführer. W czasie wojny to Niemcy stworzyli, żeby lepiej pilnował nawet tych żołnierzy z SS – Herr Gruppenführer. Znowu parę słów po niemiecku, oni zaczynają śpiewać jakąś kolędę, bo nastrój świąteczny – jakoś odetchnęli, może w tej chałupie, popili czy coś – zaczęli śpiewać: Stille Nacht, heilige Nacht (Cicha noc, święta noc), czyli z natury rzeczy, z wychowania czy z domu może mieli i przenieśli takie jakieś skojarzenia całkiem prawie że chrześcijańskie. Oni śpiewają, a ja po niemiecku nucę to samo i ten do mnie znowu na temat niemieckiego: „A znasz niemiecki?”. – „Tak”. – „A skąd znasz?”. Mówię tą samą historię, co na gestapo mniej więcej opowiadam temu Gruppenführerowi, i że chcę do Mutter na Weihnachten, jakie to miejsce. Mówię: Stadt Busko. – Gut. Ale mówi: „Ale my nie jedziemy tak daleko, po drodze żołnierze na front jadą ciężarówką”. Jezus Maria, znowu wychodzę z tego autobusu, a ten ze mną idzie, trzyma mnie za rękę Gruppenführer (taki raptem dobry się znalazł, bo Stille Nacht, heilige Nacht zaśpiewałem). Stoją samochody ciężarowe, w których na ławach siedzą żołnierze frontowi pod karabinami, hełmy pod paskiem zapięte, już tacy bezpośrednio na front. On podchodzi do niego: Unteroffizier, sofort zu mir (sierżancie, natychmiast do mnie). Ten melduje na rozkaz, mówi: „Tego człowieka zabierzecie do miejscowości Busko” – takie miałem szczęście. Tamten się opiera: „Nie mogę, przecież to wojsko jedzie na front”. A ten mówi: Das mein Befehl, abtreten! (To jest mój rozkaz, odmaszerować). Skradam się za nim do tego samochodu, chcę przeleźć przez burtę znowu, bo to w ciężarówce wysoko, przerzucam moje pudło z ciuchami, a słyszę głos z tyłu: No ja, jetzt verstehe ich deine Probleme (Teraz rozumiem już twoje problemy) – mówi do mnie Gruppenführer. Ale bierze mnie tutaj za nogi, podrzuca mnie, pomaga mi wsiąść. Nie bardzo rozumiem, jaka psychika, jakie sytuacje rządziły ludźmi, Niemcami, szczególnie w takich chwilach, trudno powiedzieć. W ten sposób dojechałem szczęśliwie do Buska. Dojeżdżając do Buska, wyrzuciłem to pudło w śnieg, wiedziałem, w jakim miejscu mam wyskoczyć, bo była zaspa. Tuż przed Rynkiem wyskoczyłem za tym moim pudłem, podziękowałem Bogu, już dawno było po godzinie policyjnej. Doszedłem, omijając miejscową siedzibę gestapo, znowu polem, brnąc w śniegu po kolana, jakoś doszedłem. Tak się zakończyła moja peregrynacja.

  • Jak się odbyło spotkanie z matką?


Pukam do drzwi, wiedziałem, gdzie mama mieszka, bo byliśmy jeszcze z ojcem w Busku u tych przyjaciół. Głos po niemiecku:
Wer da?
, więc ja się wycofałem, ale po chwili po polsku pani Śmigielska: „Kto tam?”. Mówię: „Staszek”. – „To prędko wchodź”. Potem się dowiedziałem, że ten, co [mówił] po niemiecku, [to] mieszka taki folksdojcz, Treuhänder tak zwany, czyli „wierna ręka” Niemców, nadzorujący pracowników polskich, szczególnie w Busku. W Busku było zorganizowane największe chyba sanatorium na Górce, szpital wojskowy, a przed wojną na Górce było sanatorium, gdzie dzieci z gruźlicą w klimacie dobrym kurowały się, w dobrym powietrzu i przyjeżdżały do sanatorium.

  • Teraz pana już wpuścili bez problemu do tego domu?


No więc to jest już mój ostatni przystanek, gdzie już potem nie miałem wielkiej styczności z Niemcami. Natomiast jedna była ciekawa rzecz, że w tym domku... To była willa, miała swoją nazwę, przeznaczona dla pracowników administracyjnych sanatorium dużego, gdzie mieszkał też folksdojcz Treuhänder, miał dla siebie mieszkanie. Moja mama mieszkała w pokoiku, państwo Śmigielscy w dwóch pokojach z Lechem, którego powitałem, [on] zdziwiony, że w ogóle dotarłem. Co ciekawego – Lech założył sobie laboratorium fotograficzne, bo przedtem miał powiększalnik. Nabył w aptece chemikalia potrzebne mu do wywoływania i wywołał negatywy fotografii z Powstania i te negatywy on przywiózł z sobą, cały czas w jakiejś kurtce, w jakiejś torebce, i nie uszkodziły się, dotrwały. I mimo tych prymitywnych warunków wywoływania, bez termometrów, bez dokładnych możliwości sprawdzenia, udało się to wszystko wywołać i przewieźć. Potem pomagałem mu robić odbitki w bardzo prymitywnym laboratorium, to jakaś komórka przy kuchni była. On zrobił laboratorium fotograficzne, wywołał kupę zdjęć z Powstania, których sporo zabrał właśnie Tadek „Lawa”. Bo Tadek „Lawa” po Powstaniu i po Kampinosie, po bitwach, które rozbiły Zgrupowanie „Kampinos”, on jako komandos miał możliwości fizyczne i wyszkolenie lepsze, przedostał się w Góry Świętokrzyskie, tam gdzieś się zahaczył o jakąś partyzantkę (można to dokładnie sprawdzić w źródłach). Stamtąd, mając te fotografie powstańcze, oczywiście w małych formatach, i mojej osoby, i wielu innych ludzi, przekradł się przez zieloną granicę jeszcze w połowie 1945 roku, jak front aliancki doszedł do granicy czeskiej, a Rosjanie doszli z tej strony też do tej samej granicy, czyli tam była granica między dwoma właściwie sprzymierzeńcami, ale jednak dobrze pilnowana. Tadkowi udało się przez tą zieloną granicę przedostać aż do Londynu. Potem okazuje się, że działająca jeszcze drukarnia czasopisma „Skrzydła Polskich Sił Zbrojnych” w Anglii... Oni dostali to w połowie czterdziestego piątego, a w grudniu czterdziestego piątego, w numerze grudniowym „Skrzydeł” nawet pokazali moją fotografię jako Powstańca warszawskiego z Warszawy, bo nie mieli innych wtedy fotografii, tylko od Tadka Gaworskiego, czyli od „Lawy”, naszego dowódcy, który się wszędzie przekradł i dotarł aż tam.

  • Jak pan zapamiętał kolegów z Powstania?


Z wieloma się spotykałem po wojnie. Niektórzy przeżyli, niektórych już nie ma. Mam taką fotografię sprzed dziesięciu lat, gdzie dostajemy chyba odznaczenia Warszawskim Krzyżem Powstańczym, między innymi. Tam był Lech Gąszewski, fotograf nasz, i Jan Koźniewski, który opisywał nasze dzieje w książce wspólnie z Markiem Nowakowskim. Marek Nowakowski poszedł do niewoli, dostał się do Włoch, wrócił potem szczęśliwie. Jan zmarł ileś lat temu, wielu innych odeszło, tak że jest niewielka grupa, z którą się czasem spotykamy. Sporo z nich, tych szczególnie, którzy poszli do niewoli – głównie mówię o tych z grupy, która walczyła na barykadach przy Lwowskiej, przy Politechnice bardzo dzielnie – sporo z nich się dostało do niewoli, sporo przeżyło. Z niewoli zostali wyswobodzeni z obozów jenieckich i dostali się do wolnej strefy, po jakimś sprawdzeniu czy nawet po przeszkoleniu zostali, znaleźli pracę, zostali przyjęci, pożenili się, mieszkają do dziś w Kanadzie czy w Anglii, czy w Stanach. Tak że losy potoczyły się różnie. Tamta połowa to z nimi straciłem już w ogóle kontakt, tylko w tej chwili z kilkoma mam kontakt poprzez pocztę albo telefon czy Internet. Natomiast ci, co przyszli tutaj, Lech zmarł, Janek Koźniewski zmarł, kilku innych z tego zgrupowania partyzanckiego to już może mniej pamiętam. Zaraz po wojnie był lepszy kontakt, aczkolwiek był utrudniony przez to, że nas trochę tępiła władza ludowa z uwagi na to, że to było ugrupowanie prozachodnie, prokapitalistyczne. Przecież nawet kiedyś zostałem przyskrzyniony, zrobili kocioł u mojego kuzyna, wpadłem w taki kocioł, ale wyszedłem z niego szczęśliwie, jakoś szczęście mi dopisywało, nikogo z tej grupy nie aresztowali, aczkolwiek niektórych zamknęli, aresztowali i ślad po nich zaginął. Dzieje są skomplikowane, a jeśli chodzi o rozproszenie ludzi, to było ogromne. Tak się złożyło, że ci, z którymi miałem najbardziej ścisły kontakt, najbliżej, to byli w drugiej grupie, której gros została na Polu Mokotowskim, byliśmy rozcięci na dwie grupy, to z tej grupy sporo ich wróciło do Warszawy walczyć w Śródmieściu. Jak poszli do niewoli, to się uratowali, bo dostali się na Zachód. Oni już na ogół nie wrócili tutaj, bo wiedzieli, że tu mogą mieć trudności i problemy, a tam już się jakoś zaaklimatyzowali. Aczkolwiek kilku wróciło.


Warszawa, 15 września 2009 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus
Stanisław Suszczyński Pseudonim: „Staszek” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Kompania Lotnicza AK por. „Lawy” Dzielnica: Mokotów, Lasy Chojnowskie

Zobacz także

Nasz newsletter