Stanisława Płońska-Frybes „Bożena”

Archiwum Historii Mówionej

  • W chwili wybuchu wojny mieszkała pani na Żoliborzu?

[Obecnie] to są Bielany. [Mieszkaliśmy na osiedlu domków jednorodzinnych Chomiczówka, gmina Młociny, powiat Pruszków], dopiero po wojnie wcielono [Chomiczówkę i Wawrzyszew] do Warszawy.

  • Z kim pani mieszkała?

Z dziadkami i rodzicami.

  • Pamięta pani dzień wybuchu wojny? Była pani wtedy w Warszawie?

Oczywiście. [Miałam wtedy 13 lat]. Byłam w domu w Warszawie. Pierwszy września 1939 roku, pamiętam doskonale. Niektórzy nie wierzyli, że jest wojna, były obstrzały. Dopiero później, po paru godzinach, zorientowaliśmy się, że jest wojna, [bo Niemcy już bombardowali Warszawę].

  • Informacje radiowe już docierały?

[…] Były już huki bomb i pożary. Mieszkałam z dziadkami na osiedlu Chomiczówka, blisko Fortu Bema. Niemcy zaczęli tam bombardować, więc od razu nam powyskakiwały okna i drzwi. Było widać pożary dookoła i już byliśmy zorientowani, że coś się dzieje, że jest wojna. [Ogromne przerażenie i panika, ale i nadzieja, że to tylko chwilowe.
Po kilku dniach wyrzucono nas wszystkich z Chomiczówki i z Wawrzyszewa. [Razem z oddziałami Wojska Polskiego pognano] do Lasek. Niemcy brali do niewoli Wojsko Polskie [i ludność cywilną. Nie pozwolili ze sobą nic zabrać]. Warszawa się jeszcze nie poddawała. Byli już na obrzeżach Warszawy, to nas cywilów wzięli tak jak staliśmy. Zostawiliśmy wszystko i [pognali nas] do Lasek, do lasu. Mówili nam, że jeśli Śródmieście Warszawy się nie podda, to albo będziemy rozstrzelani, albo wszyscy pojedziemy do Niemiec, do obozu. Dopiero po kilku godzinach trzymania nas za drutami razem z wojskiem, puszczono nas do domu. [A wiadomo,] kto pierwszy, ten lepszy. Jak wróciliśmy, to domy już były porozwalane, okradzione i w ogóle… […]
Wtedy nie było mowy o Powstaniu. [Zaczęliśmy się organizować w różny sposób, żeby jakoś żyć. Wszyscy byli załamani i przygnębieni].

  • Z chwilą kiedy już powstały jakieś organizacje, to już się pani w to włączyła?

Bardzo wcześnie, po wszystkich doświadczeniach, szczególnie na tym terenie, ludzie zaczęli się organizować, porozumiewać. Byłam bardzo młoda. Zresztą muszę powiedzieć, że było bardzo dużo zabitych żołnierzy polskich i niemieckich, i my cywile i dzieci, razem z dorosłymi przewoziliśmy, przenosiliśmy na drabinach, na wózkach zmarłych na cmentarz Wawrzyszewski. Teraz tam jest zupełnie inaczej. Dorośli kopali rowy, mnie na przykład polecono, żebym wyjmowała tabliczki, które każdy żołnierz miał [na szyi].

  • Identyfikator?

Tak [Z nazwiskiem, imieniem i datą urodzenia]. Do dzisiaj niektóre twarze tych młodych żołnierzy mam w pamięci, szczególnie jednego porucznika − znam jego grób. Leży oddzielnie pochowany.

  • Jak się rozwijała sytuacja, kiedy Niemcy opanowali i zajęli Warszawę? Zaczęła się okupacja. Jak wyglądało życie na co dzień?

Życie wyglądało bardzo źle i bardzo ciężko. Zało żywności i wszystkiego. Niemcy zachowywali się bardzo agresywnie. Wszyscy się bali i właśnie dlatego nas, dzieci, zaczęto angażować do przekazywania wiadomości na teren Warszawy i poza teren Warszawy. Jakiś czas to trwało. Na przykład mnie wysyłano najpierw do Puszczy Kampinoskiej – Małocice Małe i Duże. Nosiłam do sołtysa gazetki konspiracyjne, jak już zaczęły być drukowane. Były różne momenty. Szłam z kolegą, mieliśmy plecaki z potrójnym dnem i w dnach były gazetki. Było tyle, ile się zmieściło. Szliśmy oczywiście jako szmuglerzy, bo to już był teren Rzeszy. Małocice i pod Nowy Dwór to już wszędzie była III Rzesza. To już nie była Polska zdaniem Niemców. Chodziliśmy tam, przekazywaliśmy różne wiadomości… [Gdy wracałam do domu, to zawsze w plecaku miałam kilka kilogramów ziemniaków, jakąś kaszę, kawałek chleba. Nierzadko Niemcy mi to zabierali na tak zwanych wachach i nierzadko bili i mnie, i inne osoby, które w Rzeszy przenosiły żywność].

  • Były trudności z przemieszczaniem się?

[Żywność przeważnie przenosiły kobiety i dzieci. Dla Niemców nie miało to znaczenia, zabierali i bili]. Nieraz Niemcy nas zatrzymywali. Raz miałam przygodę. Po prostu Niemcy zaczęli strzelać. Szło dużo ludzi i zaczęli ostrzeliwać. To był marzec. Wpadłam z kolegą [Mietkiem] w Janówku w bagna, bo szliśmy do Małocic i mieliśmy gazetki konspiracyjne]. Trzymaliśmy się krzaków, bo zaczęliśmy tonąć, tak że ręce nam poprzymarzały. Do dzisiaj mam kolana popuchnięte i ślady na rękach, bo tak nam popuchły, jak nas wydobyto. [Wtedy nie podawano nazwisk, tylko pseudonimy lub po prostu imiona].

  • Jak długo byliście w tym bagnie?

Ze dwie godziny, dosłownie przymarznięci do krzaków. Dopiero jak zmierzch się zrobił, Niemcy odeszli. Jechał chłop z jakiejś wsi wozem i zaczęliśmy go wołać. Rzucił nam deski i miał jakąś linę od konia i bat. Przywiązaliśmy się i nas wyciągnął. Doszliśmy do wsi, to nas tam śniegiem ratowano [rozcierane], bo wtedy śnieg był i mróz duży. Jak wróciliśmy do domu, to zachorowałam na zapalenie stawów i zapalenie płuc, a mój kolega [Mietek] miał zapalenie płuc i zmarł po dwóch tygodniach. To był piętnastoletni chłopiec. Przeżyłam dzięki mojej babci. Wtedy w co drugiej chałupie był pędzony bimber, więc leczenie to było smarowanie bimbrem i zioła. Nic więcej nie pozostawało, bo przecież dostępu do żadnych leków nie było.

  • Mimo to kontynuowała pani swoją działalność konspiracyjną. Kiedy została pani zaprzysiężona?

[O ile pamiętam, to był koniec] 1941 roku. Dokładnie dat w tej chwili nie pamiętam, ale mam nawet rymowanki, bo piszę kronikę rymami, że składaliśmy przysięgę.

  • Wobec kogo?

Wobec naszej komendantki Wojskowej Służby [Kobiet, pani Zofii Rezlerowej. Byli dorośli mężczyźni, którzy nas wprowadzili w działalność konspiracyjną, także ksiądz proboszcz z Wawrzyszewa].

  • Kto był waszą komendantką?

Pani [Zofia] Rezlerowa – właścicielka majątku Młociny, która później cały majątek oddała na Powstanie, [a resztę, co zostało] zabrali jej Niemcy i spalili [dom]. Do Powstania była komendantką Wojskowej Służby Kobiet. Zbieraliśmy się w różnych miejscach. Nie było tak, że było jedno miejsce, tylko po domkach, bo przeważnie to były okoliczne wsie: Wólka, Placówka, Chomiczówka, [Wawrzyszew i inne pobliskie]. To nie były wsie, ale osiedla podmiejskie. Przeważnie zbieraliśmy się w domach jednorodzinnych, coraz to w innym, albo w piwnicach. Na Wawrzyszewie siostry [zakonne] prowadziły przedszkole i dożywianie. Na Chomiczówce były znów siostry niepokalanki, siostra hrabina Łubieńska. Dzięki niej [otrzymałam legitymację] w RGO. Załatwiła mi to, bo wiedziała, że chodzę [jako łączniczka]. Zresztą miałam już kartę na wyjazd do Niemiec, bo nawet w tym wieku Niemcy wysyłali na roboty, więc już miałam kartę i szybko mi załatwiła przez gminę Młociny i panią Rezlerową, żebym miała dokument, że pracuję. Rzeczywiście chodziłam tam i pomagałam siostrom na Chomiczówce w dożywianiu dzieci. Był tam punkt dożywiania dzieci i osób dorosłych, które były w bardzo ciężkich warunkach, bo w czasie działań potraciły wszystko i wszystkich i trzeba było pomagać. Wtedy była organizowana pomoc społeczna.

  • RGO bardzo dobrze działało, prawda?

Bardzo dobrze. Bardzo wielu ludzi było zaangażowanych. Nawet ci, co do konspiracji nie należeli. Ludzie jakoś życzliwie do siebie podchodzili. Pomagałam siostrom przy opiece nad dziećmi, bo to były rodziny, gdzie ojcowie poginęli w obronie Warszawy w 1939 roku, albo byli gdzieś na froncie i nie wracali. Były dzieci, rodziny wielodzietne i trzeba było ze wszech stron pomagać, jak się tylko dało i komu się dało. Ludzie się zgłaszali i jedni drugich zgłaszali. Do dzisiaj mam wychowanków, którzy są znacznie ode mnie młodsi, o kilkanaście lat, ale jeszcze utrzymujemy kontakty. Mieszkam siedemdziesiąt kilka lat w jednym miejscu.

  • Wasza działalność pomocnicza skupiała się na celach społecznych?

Tak, na społecznych [i konspiracyjnych − obserwacji stacjonujących oddziałów wojskowych niemieckich, Wawrzyszew, Chomiczówka]. Na przykład Niemcy podejrzewali, że za dużo ludzi przychodzi, że coś się dzieje, bo obserwowali [nas]. Zresztą było tam kilku folksdojczy, którzy prawdopodobnie też demaskowali i donosili. Były tak zwane miejsca niebezpieczne i kilkakrotnie byłam wysyłana do takiego domu [w Młocinach i Wawrzyszewie. Tam byli aresztowani przez Niemców ojcowie wielodzietnych rodzin].

  • Tam wpadła pani na założony przez Niemców „ kocioł”?

Tak, [tam] wpadłam.

  • Pamięta pani, czyje to było mieszkanie?

Nie pamiętam nazwiska, bo później byłam w kilku domach, ale pamiętam, że jak weszłam było kilkoro dzieci. Tych dzieci nie znałam, ale była [też] dziewczyna mniej więcej w moim wieku i udałam, że to jest moja koleżanka i ona też się zorientowała i zaczęła mówić o szkole. Niemcy siedzieli po cywilnemu. Czekali, kto tam będzie wchodził, bo mieli podejrzenia. Tam rzeczywiście przychodzili niektórzy i kontaktowali się. To był punkt kontaktowy. Od razu się zorientowałam, ona też, zaczęłyśmy rozmawiać o szkole. Później chciałam wyjść, ale Niemcy już mi nie dali wyjść i chcieli, żebym siedziała. Myślę sobie – muszę się wydostać, bo jak tu ktoś dorosły przyjdzie, to przepadnie. Zaczęłam płakać, histeryzować, że chcę do mamusi. Żadnych dokumentów oczywiście wtedy przy sobie nie miałam. Jeden starszy Niemiec zdenerwował się na mnie, bo cały czas płakałam i rozpaczałam strasznie, złapał mnie za kołnierz, otworzył drzwi, a tam były drewniane schody. Oni mieszkali na pierwszym piętrze i jak mnie kopnął, to od razu znalazłam się na dole. Tylko na to czekałam. Poleciałam od razu [do dowódcy i komendantki] i zawiadomiłam wszystkich, żeby tam nie chodzili. Niejednokrotnie miałam przygody, że gdzieś wpadałam, gdzie był kocioł, gdzie siedział jeden lub dwóch Niemców i czekali, kto tam przyjdzie. Zresztą nie tylko ja, bo moje koleżanki też miały podobne przeżycia. Opowiadałyśmy później sobie.

  • Ale uniknęły konsekwencji, czyli aresztowań i tak dalej?

Uniknęłyśmy dzięki temu, że nieraz udawałyśmy młodsze. Ubierałyśmy się tak jak małe dziewczynki […], a nie miałyśmy dokumentów, to mogłyśmy mówić, co chciałyśmy, bo jako dzieci nie miałyśmy dokumentów. Tym sposobem nieraz udawało nam się wyjść z opresji rzeczywiście niebezpiecznych.
Przeważnie chodziłam jako kolporterka. Nosiłam gazetki, listy do różnych osób, bo poczta nie działała i w ogóle nie było mowy, żeby pocztą [coś przesłać. Nazwiska i adres musiałam zapamiętać]. Dostawałam kopertę [z poleceniem dostarczenia pod wskazany adres]. W reformach miałyśmy kieszonki, w tych najbardziej intymnych miejscach, bo macali i nawet dzieci potrafili obmacywać, a my musiałyśmy mieć to tak ukryte, żeby nawet przy macaniu się nie zorientował, że cokolwiek mamy, tak że w różnych miejscach miałyśmy różne kieszonki. Wieczorami, jak było ciemno, szło nas dwie, trzy i chłopcy z nami. Nieraz brałyśmy nawet przedszkolne dzieci, żeby pilnowały, czy ktoś nie idzie, i pisałyśmy hasła na murach, [rozwieszałyśmy pisane po niemiecku kartki. Treści nie pamiętam, ale wiem, że były to apele do ich sumień].

  • Jakie hasła?

„Dziś Włochy, jutro Niemcy”, „Pawiak pomścimy”… Różne. Już mi wyleciały [z głowy].
  • Mały sabotaż, tak?

Tak. Różne hasła na murze [kościoła, a właściwie ogrodzenia w Wawrzyszewie. Z koleżanką Michaliną Kępińską, z męża Kijokową na słupach i murach przyklejałyśmy kartki pisane po niemiecku].

  • To wszystko było w obrębie Żoliborza?

W obrębie Bielan, Wawrzyszewa [i innych pobliskich miejscowości]. Na Żoliborz na przykład wysyłano nas do niektórych dorosłych osób z wiadomościami. Chodziłyśmy na Wólkę, na Placówkę i gdzie się dało. I do Rzeszy. Kiedy szłam z Rzeszy, miałam zawsze trochę kartofli, trochę mąki… musiałam. Zresztą u mnie była taka sytuacja, że z Warszawy przyszła moja ciotka z sześciorgiem dzieci, bo mieszkali na Badowskiej (to jest Dolny Mokotów). Tam w 1939 roku bomba trzepnęła w dom. Wszystko stracili i zostali tak, jak stali. Wujek walczył jako żołnierz w obronie Warszawy i zginął w 1939 roku. Jest pochowany na Powązkach w grobach szeregowych żołnierzy z 1939 roku. Ciotka przyszła z ciężkim zapaleniem płuc, dostała galopujących suchot i zmarła. Czteroletnia dziewczynka na skutek przeżyć wojennych dostała zapalenia opon mózgowych i też zmarła. To było w ciągu jednego, dwóch tygodni. To był już początek 1940 roku. Starzy dziadkowie byli zmuszeni [zaopiekować się] pięciorgiem wnuków.
[Z moją rodziną to jest dość długa historia]. Dwóch chłopców już było siedemnastoletnich, poszli do partyzantki i nie wrócili, a młodsi zostali. Mojego ojca nie było [aresztowali go w 1940 roku w fabryce Lilpopa na Woli]. Nie było też drugiego syna mojego dziadka, który też poszedł walczyć i nie wrócił. Dziadkowie mieli swój domek i wszystkich przygarniali.

  • To zbyt wielka odpowiedzialność dla starych ludzi.

Dziadek był bardzo dzielnym i odważnym człowiekiem. Przeżył pierwszą wojnę i był w niewoli niemieckiej, był w armii carskiej, z której uciekł, tak że był zahartowanym człowiekiem i wszystkich wnuków [przygarniał i] wychowywał.

  • Czy w czasie Powstania również działała pani jako kolporterka-łączniczka, czy nabyła pani jakieś nowe umiejętności?

Cały czas byłam łącznikiem.

  • Gdzie się pani znajdowała 1 sierpnia 1944 roku?

Byłam w domu. Komendantką wtedy była pani Zofia Konieczna-Kozłowska pseudonim „Sowa”. Pani Rezlerowa miała pseudonim „Polka”. Dostałam wiadomość od koleżanki, która przyjechała z Placówki (tam gdzie pani Zofia Konieczna-Kozłowska później mieszkała), że Powstanie już jest i żebym się stawiła w Laskach. Bardzo trudno mi było tam przejść, bo już wszystkie drogi były obstawione przez Niemców, ale jakoś wieczorem się przedostałam rowami do Lasek, do zakładu. Niektóre dziewczęta już były, a niektóre jeszcze dochodziły w czasie nocy. Zakwaterowano nas w prywatnym domu pracowników zakładu dla ociemniałych, Gwiazdów. Byłyśmy na górze na strychu. Schodziłyśmy ze strychu tylko, jak nas wysyłano w różne strony do Puszczy Kampinoskiej, na teren Żoliborza, Bielan, a czasem niektóre szły nawet dalej, do Warszawy.

  • Długie trasy miałyście.

Duże, bardzo duże, bo w głąb Puszczy Kampinoskiej, aż pod Płońsk, w różne strony, tam, gdzie były oddziały partyzanckie.

  • Miała pani kontakt z partyzantami?

Tak.

  • Proszę opowiedzieć o jakimś spotkaniu.

W drugi dzień Powstania nasza komendantka wysłała mnie z dowódcą oddziału partyzanckiego (to był weterynarz, mieszkał w Radiowie i nazywał się Czerwieński, pseudonim „Sum”), do którego przed Powstaniem chodziłam z wiadomościami, tak że go znałam. Z tym oddziałem partyzanckim komendantka mnie wysłała do Dąbrowy Leśnej, bo tam była walka, a ja miałam doręczyć mu list i doręczyłam].

  • W jakim celu?

Z wiadomością, listem do dowódcy oddziału partyzanckiego kapitana Rączki z listem. Jak się tam znalazłam, to był duży ostrzał. Niemcy bombardowali samolotami i kule leciały. Pan Czerwiński „Sum”, złapał mnie za kołnierz. Partyzanci mieli zdobyty duży ciężarowy, pancerny samochód i on mnie wrzucił pod ten samochód i zastawił blachą, tak że kulki się tylko obijały o blachę. Później oni się wycofali i walka ucichła. Wróciłam […] do Lasek.
Pamiętam też jak byłam wysłana do „Krogulca”. Tam też były oddziały partyzanckie. Dowódcą był pan Józef Pylewski pseudonim „Grom”. Już nie żyje, bo to wszystko byli starsi panowie. Byłam przemoknięta, mimo że był sierpień, ale padał deszcz i było jakoś tak zimno. Przyszłam i w reformach miałam do niego list. Zameldowałam się i mówię, że mam do niego wiadomość, ale: „Nie mogę panu dać, bo mam w tak niewymownym miejscu, że muszę dopiero to wyjąć”. Partyzant mnie zatrzymał w lesie, jak szłam i musiałam mu się zameldować, a były różne hasła, to podałam hasło i mnie do niego doprowadził. Chłopaki powychodzili, bo stacjonowali w stodole, mieli jakieś ziemlanki. Powychodzili ciekawi, patrzą – dziewczyna przyszła, to się przyglądali. Mówię, że nie mogę [wyjąć listu], a on mówi: „Kompania w tył zwrot”. Wszyscy się odwrócili, ale on nie. Mówię: „Pan też musi w tył zwrot”. Szybko to wyjęłam, podałam mu i zaczęłam się trząść, bo mi było zimno. On mówi: „Chłopaki przynieście jej gorącego mleka, bo dziewczyna zmarzła i się trzęsie”. Przynieśli mi mleka (były takie gliniane dzieżki), patrzę, a to mleko nie jest białe, tylko jakieś siwe. Wącham – z bimbrem, a oni stoją i patrzą, jak się zachowam. Myślę sobie – niedoczekanie wasze. Zakręciłam tą dzieżką, rozstawiłam nogi i prawie jednym haustem te pół litra bimbru wypiłam. Dowódca doszedł do mnie i mówi: „Dobry partyzant”. Poklepał mnie po ramieniu, roześmiał się i mówi: „Już nie pójdziesz dzisiaj do Lasek”. Zaprowadzili mnie do stodoły, dali mi dwa kożuchy i w siano. Przykryli mnie tak, że mnie nie było widać. Spałam do rana, wygrzałam się, rano się otrząsnęłam, dali mi kawałek chleba, trochę tego bimbru, żebym się rozgrzała i przyszłam z powrotem do Lasek, do swojej komendantki.
Poza tym w Puszczy Kampinoskiej były oddziały węgierskie. W Izabelinie i w Babicach stały oddziały węgierskie. Komendantka posłała mnie do Węgrów do dowództwa w Izabelinie, blisko Lasek. Miałam owiniętą nogę, bolały mnie stawy, ale doszłam i przez okno wrzuciłam list. Jak wrzucałam ten list, to mnie z tyłu złapał Węgier za kołnierz. Upilnowałam ich, że poszli z tyłu domu i w tym momencie, jak obeszli dom wyskoczyłam zza krzaka i rzuciłam oknem list do dowódcy. Jak mnie złapał za kark, to krzyknęłam: Lendziel badziat kiete barat!. Tak nas nauczyła komendantka. Puścił mnie i wtedy prędko uciekłam.
Po tych naszych kontaktach przysłali kilka koni i trochę amunicji. Ja na przykład nie, ale dziewczęta, które były z pobliskich wsi (z Klaudyna było dużo dziewcząt łączniczek w konspiracji, z Babic i różnych wsi) umiały jeździć na koniach, bo były z gospodarstw wiejskich i do Puszczy Kampinoskiej pojechały na koniach. Mnie posadzili, pojechałam tylko kawałek, to nie mogłam później stanąć, bo nie było siodła, tylko tak na oklep. Nie umiałam jeździć na koniu, więc pojechała inna dziewczyna. Zawieźli trochę broni oddziałom partyzanckim i konie. Kilka z nas miało kontakt z Węgrami.

  • Węgrzy w zasadzie byli z Niemcami.

Ale oni chcieli pomóc. Sami nawiązali kontakt z dowództwem partyzantów i w tej pomocy brałyśmy udział, jako dziewczyny, bo jak ktoś z mężczyzn by się tam pokazał, to od razu Niemcy by się zorientowali.
Były msze polowe. Naszym kapelanem był kardynał Wyszyński, bo był właśnie w Laskach. Była msza polowa w lesie, przyjechał samochód ciężarowy i na tym samochodzie był ołtarz.
Ważne jest również to, że chodziłyśmy na zrzuty, bo już wtedy były zrzuty. [Przed Powstaniem i w czasie Powstania kilka razy chodziliśmy w nocy odbierać zrzuty ze spadochronów].

  • Proszę opowiedzieć o tej mszy polowej.

Stoimy na mszy i ktoś krzyknął: „››Ukraińcy‹‹ na koniach!”. Wszyscy, tak jak staliśmy, pouciekaliśmy w las, gdzie kto mógł. Miałyśmy na sobie odświętne ubrania, bo siostry w Laskach nam uszyły ze spadochronów, które przynosiłyśmy, bluzki białe i takie zielonkawe bluzki w wojskowym kolorze. Byłyśmy właśnie tak odświętnie ubrane i po tym od razu by się zorientowali. Pouciekałyśmy wszystkie. O ile się nie mylę, to kilka prywatnych osób zatrzymali.

  • „Ukraińcy”, tak?

„Ukraińcy”. Po domach grasowali przeważnie „ukraińcy”. Zabierali ludziom wszystko, co się dało, nawet chleb. Cokolwiek było, to ludziom zabierali. Bardzo źle się zachowywali. Chodziłyśmy po różnych domach do różnych ludzi. Nie sposób wszystkiego opowiedzieć, bo codziennie było coś innego.

  • Nie miała pani swojego stałego miejsca pobytu?

Stałe miejsce pobytu miałam w Laskach. Jak cokolwiek załatwiałyśmy, to wracałyśmy do Lasek na stryszek do naszej komendantki.
Został wtedy w Laskach ranny pan Józef Krzyczkowski, nasz dowódca Rejonu VIII. W Laskach w zakładzie był szpital polowy, bo z puszczy przywozili dużo rannych partyzantów i która [z nas] miała czas, to darłyśmy prześcieradła, bo przecież nie było bandaży. Chodziłyśmy nawet po domach i żebrałyśmy, żeby nam dawano jakieś niepotrzebne białe płótna. Część z naszych dziewcząt była sanitariuszkami, ale łączniczki jak były na miejscu, to pomagały obsługiwać rannych].

  • Były szkolone?

Szkolone, bo przechodziłyśmy przed Powstaniem szkolenia i sanitarne, i łączności. Czy łączniczka, czy sanitariuszka, to musiałyśmy mieć takie i takie szkolenia, żeby się orientować w terenie i żeby wiedzieć, jak się zachować w różnych okolicznościach. Poza tym miałam kontakt z domem dziecka w alei Zjednoczenia, bo tam też był zorganizowany szpital. Kierownikiem szpitala była żona dowódcy oddziału partyzanckiego, pani Janina Zielińska, pseudonim „Dębina”, a jej mąż Zieliński Mieczysław pseudonim „Dąb”. Z nimi miałam kontakt nawet przed Powstaniem. Niejednokrotnie u nich nocowałam, bo z jej matką przenosiłyśmy do Lasek odzież, jakieś warzywa i różne rzeczy. [To wszystko było na wierzchu, a w koszykach coś ciężkiego. Kiedy] nas zatrzymywano, bo były tak zwane wachy przy różnych przejściach, punktach, wylotach ulic czy wsi, [to ona udawała] moją babcię i zawsze tłumaczyła, że jestem jej wnuczką. Brała wnuczka państwa Zielińskich, jeszcze młodszego ode mnie, malutkiego wtedy chłopaczka i tak chodziliśmy. To było jeszcze przed Powstaniem i w czasie Powstania też. Kontakty były z różnymi ludźmi. Nie sposób nawet wszystkiego spamiętać, bo to było tak szybko i tak na żywioł. Tu się coś działo, tam się działo, tu potrzebowali, tam potrzebowali… To wszystko było naprawdę bardzo szybkie, [niespodziewane. Trudno mi nawet o tym mówić, bo ciągle było coś nowego, nagłego].
  • Czy była pani kiedyś świadkiem jakiejś akcji zbrojnej, w której koledzy brali udział?

Tak. Szłam kiedyś, tam gdzie jest huta „Warszawa”. Było tam lotnisko niemieckie. Szłam bodajże do Młocin, do pani Rezlerowej. Niemcy nas zatrzymali, wiele osób – kto szedł. Był tam jakiś budynek. Postawili nas pod tym budynkiem z rękami do góry i były naszykowane karabiny maszynowe. W pewnym momencie byliśmy już zrezygnowani, wiedzieliśmy, że chyba z tego nie wyjdziemy, ale z tyłu partyzanci zaatakowali Niemców. Odwrócili do nich karabiny, a my wtedy [uciekliśmy], gdzie kto mógł… Wpadłam w dół, bo nie miałam siły lecieć… Na szczęście dół był dość duży. Wpadłam w dół, a za mną jakaś kobieta i parę godzin przeleżałyśmy w tym dole. Jak wyszłyśmy, to dookoła był wianuszek kulek, bo jeszcze nas macali, ale w dole nie, tylko dookoła.
Kilka razy tak miałam. Kiedyś szłam w czasie Powstania do pani Rezlerowej do Młocin i znów z tak zwanego CIWF-u – teraz to się nazywa inaczej: Akademia Wychowania Fizycznego, a wtedy to się nazywało CIWF. Była tam wieża i Niemcy w obrębie, jak tylko sięgnęli, jak widzieli, że ktoś idzie polami, bo przecież wtedy Bielany to były pola – strzelali. Szłam, doszłam do [okolicy] domu, słyszę, że kulki świszczą mi nad głową i jakoś tak szczęśliwie, że spadłam w dół. Jak wstałam, to już zmierzchało. Przez ten teren mogłam wtedy przejść tylko po ciemku i byłam dookoła obsypana kulkami, ale ani jedna mnie nie drasnęła.

  • Nigdy nie została pani ranna?

Nie, nigdy mnie nie drasnęła. Miałam jakieś wyjątkowe [szczęście]. Naszej koleżance – nie pamiętam jej nazwiska – pocisk urwał głowę. Zginęła. Szła polem, gdzieś w tym miejscu, leciał niemiecki pocisk i jej urwał głowę. Już nie wróciła. Kilka koleżanek po prostu zginęło.

  • Dużo was było?

Było nas dwadzieścia kilka do trzydziestu. Były jeszcze akcje, że niektórych rannych wozami dostarczonymi przez rolników nocami woziłyśmy do szpitala, do domu dziecka w alei Zjednoczenia albo znów z alei Zjednoczenia rannych woziłyśmy nocami do Lasek, bo znałyśmy drogi boczne, [po prostu konwojowałyśmy ich].

  • Noszami?

Nie, na wozie. Jechał z nami właściciel wozu, ale ciemną nocą i przedostawaliśmy się bocznymi drogami, takimi drogami, że tylko pieszy mógł tam przejść. Przeprowadzaliśmy z Warszawy różne osoby do Lasek albo z Lasek różnymi niepozornymi przejściami do Warszawy. I to nocami się działo.

  • Mieliście orientację, co się dzieje w Warszawie?

Tak. Niektóre nasze łączniczki docierały do różnych osób, na przykład na Żoliborz. Wiadomości dochodziły, bo do nas z Warszawy Powstańcy przychodzili. Na przykład przywożono rannych i oni opowiadali.

  • Docierała prasa? Na przykład „Biuletyny Informacyjne”?

W czasie Powstania to już było trudno, wtedy nie, a przed Powstaniem to my roznosiliśmy.

  • Wiedzieliście o tych akcjach przy Dworcu Gdańskim?

Tak. [Na Dworcu Gdańskim zginął mój kolega Zbigniew Jasiński, którego rodzice zamieszkiwali we własnym domku na małym osiedlu zwanym Sydówka [?] w pobliżu Chomiczówki i Wawrzyszewa.

  • To było daleko od was, ale jednak…

Dochodziłyśmy do Dworca Gdańskiego. Zginęło tam kilku naszych kolegów. Później, jak już Powstanie upadło, pod Jaktorowem… Tam jest cmentarz w Zosinych Budach.

  • Wszystko się skumulowało w dość niedługim okresie.

Tak, ale to był tak burzliwy okres, okropnie burzliwy. Dzień, noc, te dwadzieścia cztery godziny, to właściwie nie wiadomo było kiedy, co, jaki dzień… Nie wiedzieliśmy, jaki to dzień. Jak wypełniłyśmy swoje zadanie, wracałyśmy na chwilę do Lasek, żeby zameldować, że dotarłyśmy do innych oddziałów czy do innych punktów powstańczych z wiadomościami.
Na przykład był taki punkt na Lisowskiej, na Bielanach. Byłam tam kilkakrotnie u takiej staruszki. Jak tam weszłam, to po chwili ktoś mówi: „››Ukraińcy‹‹ lecą”. Byli już w furtce. Byłam na pierwszym piętrze z jakimiś Powstańcami, ale okno było otwarte, bo to przecież sierpień. Pod oknem były krzaki róż. [A tu] krzyczą, że w furtce już są „ukraińcy”. Ktoś mówi: „Skaczemy oknem”. Skoczyłam na ten krzak róży. To pani sobie wyobraża − na taki krzak róży skoczyć… W wielu punktach były tak porobione posesje, że były przejścia. Posesja była zagrożona, a były krzaki, to pod krzakami się przedzierałyśmy na drugą posesję. Udało nam się przejść na Lisowską do innej posesji.

  • Kwestia wyżywienia w Warszawie była fundamentalną, bardzo ważną sprawą. U was to chyba było mniej trudne?

Nas karmiły siostry, jak byłyśmy na miejscu, ale jak byłyśmy w drodze, to nieraz było tak, że wracałyśmy dopiero po kilkunastu godzinach. Zawsze jakiejś zupiny nam dali, kawałek chleba… Zresztą tak było wszędzie w zwyczaju, że jak szłyśmy gdzieś na punkty, czy do partyzantów, czy do osób zamieszkałych gdzieś na wsiach, to zawsze nas pytano, czy jesteśmy głodne. Dali chociaż świńskich gotowanych kartofli, jak już [nic] nie mieli, to chociaż tych parę kartofli dali. Wtedy na polach była brukiew, marchew, więc o nogę się otrzepało i się zjadło.
Byłam [tam] do 28 września i szłam w kierunku Warszawy. Komendantka wysłała mnie do kogoś i akurat Niemcy prowadzili grupę do obozu w Pruszkowie i mnie też zahaczyli. Znalazłam się w obozie w Pruszkowie. Dowódca wiedział, bo dałam znać przez kogoś, że nie mogę przyjść, nie mogę się stawić, a ten ktoś zdołał uciec.

  • W którym miejscu panią złapali?

Między Babicami… Chodziłam na skróty, nie drogami, tylko lasami, jak się dało, między domami, nawet między działkami, pod parkanami, przez parkany. To nie było tak, że szło się drogą. Różnie się chodziło. Akurat wyszłam na drogę, gdzie pędzili ludzi i nie zdążyłam się cofnąć. Znalazłam się w Pruszkowie. Długo tam nie byłam, ale od razu nas, młodych, wzięli do kopania okopów. Wozili nas do Chrzanowa. Miałam przygodę, bo moją grupę pilnował Ślązak – nie zapomnę go do końca życia – Kulesza. Mówił po polsku. Jak Niemców nie było, to był łagodny. Byłam najmłodsza w grupie, to zawsze mi dał kawałek chleba. „Głodna jesteś, zjedz sobie chleba”. Jak widział, że z daleka idą Niemcy, to na nas strasznie krzyczał po niemiecku: Arbeit! Arbeit! Krzyczał, wymyślał nam okropnie. Mówimy: „Panie Kulesza, dlaczego pan tak krzyczy?”. Mówi: „Muszę, bo zabraliby was do obozu gdzieś indziej i mnie też ”. [Historia z Kuleszą, miała miejsce, gdy byłam w Pruszkowie po raz pierwszy].

  • Rzeczywiście kopała pani okopy?

Musiałam [kopać dla Niemców, bo zbliżał się front sowiecki].

  • Jak długo to trwało?

Niedługo. Podstawili w Pruszkowie pociągi i już nie mogli nas wieźć do obozów, tylko do Breslau zwierzęcym pociągiem. Kolejarz czy ktoś powiedział, że wiozą nas do Breslau. Wieźli okrężną drogą na Kraków. Wtedy już było zimno. Nie pamiętam – listopad? W każdym razie gdzieś niedaleko Krakowa pociąg stanął. Staliśmy tam dość długo, chyba kilka albo kilkanaście godzin. W pociągu leżały trupy. Było kilku chłopaków w tym wagonie. Oderwali deski od podłogi i mówią: „Która dziewczyna odważna, to wyłaźcie”. Niemcy już tak nie pilnowali. Najpierw stali przed pociągiem, a później jakoś się ulotnili, bo im było zimno i gdzieś poszli. Ja z drugą dziewczyną wyszłam. Były nasypy kolejowe i śnieg prawie po pas, ale szłyśmy na przełaj. Mówimy: „Trudno, gdzie dojdziemy, to dojdziemy”. Szłyśmy i patrzymy – światełka wsi. Długo szłyśmy po śniegu, a właściwie przebijałyśmy się przez ten śnieg. Doszłyśmy do wsi. Nie zapomnę do końca życia, jak ta wieś się nazywała – Biały Kościół. To było niedaleko Krakowa. Była noc. Widzimy w jednym domu światełko – karbidówka. Zapukałyśmy. Wyszedł wielki rozczochrany chłop, my mówimy, że uciekłyśmy z pociągu i jesteśmy głodne, bo nic nie jadłyśmy chyba ze dwa, trzy dni, i żeby dali nam tylko gorącej wody. On mówi tak: „Jak wam się chciało Powstania − warszawskie łobezyny − to zdychajta”. Łup nam drzwiami przed nosem. Moja koleżanka zaczęła płakać, a ja mówię: „Nie płacz. Jeszcze przyjdzie czas, że będzie na kolanach do Warszawy szedł”. Poszłyśmy przez wieś i patrzymy – znów małe światełko. Zapukałyśmy do takiej nędznej chatki. Babulka miała trochę mleka, zagrzała gorącej wody, miała parę zimnych kartofli, to nam w to mleko wrzuciła, włożyła drzewa pod kuchnię i podgrzała. Ta babina, biedna, stara kobieta nas uratowała. Tamten dom był ładny i było widać, że to był bogaty gospodarz, ten, który nas nie przyjął. [To działo się, gdy byłam w Pruszkowie po raz drugi].
Doszłyśmy do Krakowa. Okazało się, że to było trzydzieści kilometrów. Poszłam do RGO i znalazłam moją babkę [matkę mojego ojca], bo tu, gdzie mieszkałam, to byli matki rodzice. Szłam lasem i zatrzymali mnie „Jędrusie”.

  • To było, zanim doszła pani do Krakowa?

Nie. Już szłam z Krakowa z RGO przez Ojców i zatrzymali mnie „Jędrusie”. Zaprowadzili mnie do dowódcy, do ziemlanki. Opowiedziałam im, początkowo na mnie patrzyli podejrzliwie, ale miałam przy sobie coś takiego – nie pamiętam, ale pokazałam i uwierzyli. Nakarmili mnie i jeden z tych partyzantów, to był mieszkaniec miejscowości, przez którą szłam do mojej babki i ciotki, która była tam wywieziona z dziećmi z Warszawy, tam przebywała i on mnie tam zawiózł furą i koniem.
Wszyscy się przeżegnali, jak mnie zobaczyli. Byłam tam [tylko] parę dni i pieszo wybrałam się z powrotem do Warszawy.

  • Niemożliwe…

Nie chciałam tam być. Chciałam być bliżej Warszawy.

  • Jaki to był miesiąc?

Chyba już grudzień albo koniec listopada.

  • Tam nie było wtedy czego szukać.

Wolałam iść. Doszłam do Końskiego. Weszłam na dworzec głodna i zmarznięta i mówię: „Co będzie, to będzie. Niech mnie zabierają nawet do obozu koncentracyjnego”. Już nie miałam siły iść i byłam zupełnie załamana.

  • Była pani sama?

Byłam zupełnie sama. Jak tam siedziałam, to doszła do mnie młoda jeszcze kobieta i pyta, co robię. Zaczęła ze mną rozmawiać i mówię, że jestem z Warszawy, że się tułam, że nie wiem, co będzie, że jestem już tak zrezygnowana, że chciałabym, żeby mnie nawet Niemcy zatrzymali. Mówi: „Pracuję u Niemców jako tłumaczka i mój szef to był bardzo ostry hitlerowiec, ale jemu w Berlinie zbombardowali dom, rodzina zginęła i teraz jest łagodniejszy. Porozmawiam z nim, to ci da przepustkę do Warszawy”. Poczekałam trochę. Rzeczywiście zawołała mnie i weszłam. Grube szwabisko siedziało za biurkiem. Ona mu opowiedziała, tak że [ja już] nie musiałam mu mówić i dał mi żółtą przepustkę na pociąg pancerny, żebym pojechała w kierunku Warszawy. Wzięłam tę przepustkę, poszłam na dworzec, polscy kolejarze ten pociąg obsługiwali, ale jechało też wojsko niemieckie w kierunku Warszawy. Wsadzili mnie w otwierane siedzenie w wagonie służbowym i mówią: „Tam będziesz siedziała, chociaż masz tę przepustkę, ale tam będzie bezpieczniej”. Siedziałam tam i jak jechaliśmy w kierunku Warszawy, był nalot. Wszyscy pouciekali, a ja w tym pudle i tylko kulki się obijały o pociąg, ale jakoś przesiedziałam. Oni przyszli i Niemcy też. Dojechałam do Pruszkowa, wyszłam i trzymam tę kartę, idę do Pruszkowa i myślałam, że mnie puszczą, a oni podarli tę kartkę i mnie [wysłali] z powrotem do baraków kolejowych w Pruszkowie. Siedziałam tam już do wyzwolenia.

  • Siedziała pani w Pruszkowie?

W Pruszkowie. Pamiętam, jak 17 stycznia wojsko radzieckie i polskie przyjechało. Powychodziliśmy wszyscy. Niektórzy Niemcy pouciekali [czołgami] i wiedzieliśmy, że coś się dzieje, bo już się nami nie interesowali i odjeżdżali samochodami. [Rosjanie] postawili Niemców i mówią: „Mścijcie się”. Każdy wziął za cegłę, a my mówimy: „Nie, nie będziemy tak z nimi, jak oni z nami”. Jechały akurat czołgi i mówią: „Kto chce do Warszawy?”. Był radziecki i polski. Wsiadłam w polski, miałam szczęście i dojechałam do rogatek Warszawy.

  • W którym miejscu?

Od Chrzanowa jechali. [Gołąbki i jeszcze bliżej Warszawy − nie pamiętam]. Wysiadłam już na Woli i szłam. Szło nas kilkoro i płakaliśmy, bo wszędzie jeszcze leżały trupy i jeszcze dymiły zgliszcza. Wszystko wyglądało niesamowicie. Wszyscy zalewaliśmy się łzami, ale doszłam na Chomiczówkę do swojego domu, zrujnowanego. Nic nie było. Wszystko drewniane wynosili do okopów, bo niedaleko były tak zwane Szwedzkie Góry (teraz już ich nie ma, bo jest tam lotnisko). Zabierali meble i co się dało i wsadzali w okopy, więc nic nie było. Była tylko żelazna kuchenka, tak zwana koza i drewniane okiennice w jednym pomieszczeniu. Zamknęłam te okiennice, wsadziłam rurę do kuchni, drzewo było wszędzie, był mróz dwadzieścia parę stopni do trzydziestu i trochę sobie paliłam. W nocy słyszę, że ktoś wali w okiennice, bo znalazłam sobie malutką karbidóweczkę. Okiennice były nieszczelne, to było widać. Krzyczą: Otwiery!. Myślę – nie otworzę to i tak wejdą. Otwieram, ale między nimi był polski oficer. Ulica Kwitnąca wtedy była szosą. Między Bemowem (nazywało się Boernerowo) a Chomiczówką i Wawrzyszewem była szosa i tam były właśnie Szwedzkie Góry. Jechali drogą, a ponieważ śnieg był strasznie duży, to wpadli w rów i nie mieli łopaty, żeby się wydostać z tego rowu samochodami. Mówię: „Dobrze, dam wam łopaty, wy mi nie przyniesiecie, a ja potrzebuję też łopaty, bo jest śnieg. Moja rodzina będzie wracać. Pójdę z wami”. Poszłam i oni odwalili ten śnieg. Dziwili się, że ja taka odważna i poszłam. Mówię: „Już teraz się nie boję, bałam się Niemców, a radzieckich i polskich żołnierzy to już się nie boję”. Dali mi jeszcze kawałek chleba i wojskowej słoniny, no i przyszłam do domu.

  • Rodzina ocalała?

Nie wszyscy.

  • Dziadkowie przeżyli?

Dziadkowie żyli. Byli wywiezieni do Jędrzejowa i tam byli z tymi moimi małymi kuzynami. Dopiero w maju po nich pojechałam i ich sprowadziłam. Babcia była wtedy chora. Sprowadziłam ich tutaj i tak zaczęliśmy życie. Moi cioteczni bracia już nie wrócili, mój ojciec też nie wrócił i dowiedzieliśmy się, że wujek został zabity w obronie Warszawy. Moja rodzina od kilku pokoleń wywodzi się z Warszawy.

  • Nie miała pani po wojnie kłopotów ze swoją przynależnością do AK?

Nie. Od razu się ujawniłam. Byłam przesłuchiwana bodajże na Koszykowej i takie exposé wygłosiłam… Nie wiedziałam… Z boku, jak mówiłam im o tym, siedział pan. Mój dziadek i ojciec byli lewicowcami, należeli do PPS. Mój pradziadek jeszcze z Ludwikiem Waryńskim u Lilpopa pracował, tak, jak mój ojciec i działał jeszcze z Ludwikiem Waryńskim, tak że moja historia pochodzi raczej od lewicy. Byli zdziwieni, że należę do AK. Mówię: „Od razu widać, że nie jesteście warszawiakami, bo się nie orientujecie, jak to było, bo to nie było ważne, gdzie kto należy i jaki kto jest”. Nie miało to znaczenia. Ten starszy pan się przysłuchiwał. Mnie przesłuchiwało dwóch. [Pradziadek i dziadek byli członkami SDKPiL – Socjaldemokracja Królestwa Polskiego i Litwy].
Wygłosiłam im swoje exposé. Później, jak wyszłam, to za parę dni dostałam wezwanie do prokuratury wojewódzkiej w Warszawie. To był 1945 albo początek 1946 roku. Pracowałam przy odgruzowywaniu Warszawy, wszystkie zaświadczenia złożyłam. Później, jak brygady pracy przestały działać, to zaczęłam pracować na Poczcie Głównej. Dostałam wezwanie do prokuratury. Nic nie mówiłam w domu, nie chciałam martwić i mówię do koleżanki: „Słuchaj. Jak nie wrócę, to dowiedz się, bo mnie wzywa prokurator i widocznie mnie przytrzasną, bo napyskowałam”. Poszłam do prokuratury. Przyjął mnie starszy pan, podał mi rękę, bardzo uprzejmie kazał mi usiąść i mówi do mnie, że tacy odważni, zdecydowani ludzie są potrzebni, i że proponuje mi szkołę prawniczą. Była organizowana w Łodzi. Wygłosiłam takie exposé, że on dawno nie słyszał, żeby najlepszy doświadczony adwokat wygłosił takie exposé polityczne, jak ja im wygłosiłam.

  • Zgodziła się pani?

Tak, zgodziłam się. Wtedy chodziłam do szkoły na [ulicy] Stawki. To była szkoła dla wychowawców, ale ten prokurator mi załatwił stypendium i prosił, bym się zgodziła iść do szkoły prawniczej. Skończyłam tę szkołę i byłam sędzią dla nieletnich, bo powiedziałam: „Z żadnymi przestępcami nie chcę mieć do czynienia, a jeżeli, to ratować dzieci”. Prowadziłam sprawy rodzinne i sprawy nieletnich.

  • Wróciła pani potem do Warszawy? Kończyła pani tę szkołę w Łodzi?

Tak. Później byłam wysłana do Legnicy na Ziemie Odzyskane. W domu rodzinnym zało dla mnie miejsca, bo chłopcy dorośli, zaczęli się żenić, dom był mały, wiec byłam tam. Później byłam sędzią dla nieletnich w Płocku, tak że parę lat się potułałam. [Wszystkie oryginalne zaświadczenia z mojej pracy w czasie okupacji, zaświadczenia dowódcy III Rejonu AK Grupy „Kampinos” przekazałam Muzeum Powstania Warszawskiego].




Warszawa, 20 października 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Stanisława Płońska-Frybes Pseudonim: „Bożena” Stopień: łączniczka Formacja: Wojskowa Służba Kobiet, Grupa „Kampinos” Dzielnica: Żoliborz, Bielany, Puszcza Kampinoska Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter