Władysław Marian Pietrzak „Prus”

Archiwum Historii Mówionej

Władysław Marian Pietrzak, syn Władysława i Zofii Załęckich, urodzony 8 listopada 1919 roku w Warszawie.

  • W jakim zgrupowaniu pan walczył? Jaki miał pan pseudonim?

Pseudonim „Prus” przez cały czas i we wszystkich formacjach, w jakich byłem. W czasie okupacji myśmy byli w Rejonie V, nazywającym się, różne miał zmiany: „Folwark N”, „Natolin”, „Gątyń” najczęściej, ale później wyruszyliśmy do Powstania jako Batalion „Krawiec”, dowodzony przez kapitana „Grzegorza”, czyli Mariana Bródkę-Kęsickiego, słynnego z ucieczki brawurowej prawie że z rąk gestapo, już w Warszawie, za co dostał zresztą Virtuti Militari.
W czasie Powstania zaczynałem w tymże batalionie. [Część oddziału] przebiła się nas do Warszawy. Po sformowaniu, rozpuszczeniu wojska bez broni, utworzono [z niej] batalion o sile trzystu pięćdziesięciu Powstańców, który przebijał się pod Wilanowem. Mieliśmy natarcie na Wilanów, ale to było na czas, trzydzieści minut miało być tylko i dalej odskok na Warszawę. Trwało to trochę dłużej, bo u nas dowódcą jednego z plutonów był Janusz Radomyski, czyli „Cichy”, narzeczony Anny Branickiej, więc jego bardzo do Anny ciągnęli, bo nawet głosy swoje słyszeli.

  • Jak wyglądało wtedy pana życie. Czy wychowywał się pan w Warszawie?

Owszem, warszawiak z krwi i kości i mokotowiak, bo urodziłem się w Warszawie na ulicy Rakowieckiej, w późniejszych ogrodach SGGW. Na początku to były ogrody Wyższej Szkoły Ogrodniczej, którą moi rodzice skończyli. Tata prowadził potem ogrody i jednocześnie wykładał. Okresowo miał wykłady zlecone na SGGW, a pracował w Ministerstwie Oświaty.

  • Jak pan zapamiętał Warszawę z czasów sprzed wybuchy wojny?

Doskonale. Chodziłem do szkoły Mazowieckiej, na ulicę Klonową, gdzie teraz jest Gimnazjum imienia Narcyzy Żmichowskiej, nawiasem mówiąc, to jest rodzona siostra mojej rodzonej praprababki, Narcyza. Szkoła była bardzo usportowiona, mieliśmy dużo dobrych sportowców u nas, dobre drużyny: hokejową, lekkoatletykę, zresztą z zapałem uprawiałem lekką atletykę i śmieszną konkurencję, bo przede wszystkim skok wzwyż.

  • Jak pan zapamiętał samo miasto?

Samo miasto? Mówię, że cudowne było w tym czasie. Mieliśmy w dodatku jeszcze jeden punkt zainteresowań – welodrom, był mniej więcej w tym miejscu, gdzie Trasa Łazienkowska przecina Marszałkowską. Na Marszałkowskiej był welodrom. Co to jest welodrom, trzeba też objaśnić, że to był placyk z ziemnymi nasypami nachylonymi dookoła. Można było wynająć rower i poćwiczyć jazdę na rowerze, a nasz ukochany welodrom miał również motocykl, starego gnome’a, z ręczną zmianą biegów, no i to właśnie ujeżdżaliśmy z wielką radością, wszyscy koledzy z Mazowieckiej. Jak rzekłem, to była bardzo usportowiona szkoła.

  • Czy 1 września 1939 roku był pan w Warszawie?

1 września 1939 roku byłem w Warszawie. Przedtem miałem praktykę w fabryce amunicji w Skarżysku, ale potem jeszcze pojechałem na rajd tatrzański do Zakopanego i to było dwa tygodnie przed wybuchem wojny. Jak wróciłem, to zaraz wojna wybuchła i zaczęły się brzydkie czasy.

  • Jak zapamiętał pan 1 września?

Obudziłem się rano, usłyszawszy syreny i: „Uwaga! Uwaga! Nadchodzi, koma…” – tam ileś. To były wtedy przez radio dla ogólnego grona nadawane komunikaty, bo nie było jeszcze nadzwyczajnej nowoczesnej łączności, jak jest dzisiaj. Chwilę potem usłyszeliśmy, jak leciały bomby na Okęcie i zobaczyłem pierwsze dorniery, jak leciały wysoko w górze, bo sobie dalej leciały. Tak w ciągu dnia co chwila, co chwila było natarcie, bombardowanie. To już się zaczął nasz żywot wojenny. Wiem, że moja siostra w 1939 roku miała pięć lat (bo urodziła się w 1934), tylko co zobaczyła, że leciały samoloty z krzyżami, zaraz wołała: „O! Niemieckie ścierwo leci!”.
Konspirację zaczynałem dwa razy. Pierwsze to zaraz w 1939 roku, w grudniu musiałem zmiatać z Warszawy. Ostrzegli dobrzy ludzie ojca, że chcą po mnie przyjść Niemcy, którzy mieli do mnie pretensje, jako że w pierwszych dniach wojny wykazywałem dosyć patriotyczne nastawienie, więc któremuś z folksdojczów nakładłem po buzi. Zapamiętali mnie sobie. W trzecie święto Bożego Narodzenia, pamiętam, przybiegłem do Warszawy nocą, śnieg był wtedy paskudny, przenocowałem w Warszawie i rankiem pojechałem pociągiem do brata ojca w Trojanowie, koło Życzyna. Jazda była straszna, potem droga w okropnym śniegu do Trojanowa. Umorusałem się w śniegu po pas, ale dojechałem. Stryj to był najstarszy brat ojca, który po śmierci dziadka opiekował się nim i całą rodziną (ich było dziewięcioro, ojciec mój był środkowy), zajął się bardzo czule mną. Rzeczywiście można powiedzieć, że byłem pupilkiem stryja i tak przetrwałem u niego do sierpnia. Tata posmarował Niemców. Był Niemiec w Pyrach, gdzie myśmy mieszkali, który był łapownikiem. Zawsze jako pośrednik w stosunku do niemieckich władz zbierał forsę, od ojca też zainkasował sporo. Myśmy mu się zrewanżowali potem, bo okazuje się, wydawał ludzi. Wykonaliśmy na nim wyrok. Został zastrzelony, jak jechał z niemieckiego zebrania folksdojczów w Starej Iwicznej rowerem i dopadliśmy go. Staszek Milczyński, czyli „Gryf” właśnie, zresztą miał przyjemność osobiście go wyprawić na tamten świat. To była wyjątkowo kanalia, a miał wyjątkowo porządne dwie, uczciwe córki, które zaraz po wykonaniu na nim wyroku zwróciły się do nas, czy możemy im ułatwić pryśnięcie z domu, bo najpierw musiały w domu zostać, do pogrzebu ojca odczekać i tak dalej. Myśmy się zajęli, tak że załatwione im zostało, dla jednej praca w RGO i mieszkanie, a druga zajmowała się dziećmi. Miała zawsze skłonność do małych bachorków i przetrwały zresztą, tak że nawet w książce Milczyńskiego jest zdjęcie ich obu.

  • Czy może pan opowiedzieć, co miał na sumieniu zlikwidowany Niemiec?

Niemiec Westrich się nazywał. Wydał wielu Polaków Niemcom do gestapo.

  • Wydawał Polaków, którzy działali w konspiracji?

Tak. Córki były porządne, działały w konspiracji, a tata wydawał ludzi. Znaczy najpierw można było wykupić, posmarować, a często gęsto wydawali ludzi i ludzie ginęli potem w Auschwitz albo zaraz rozwaleni. Polował na Żydów, on i jego szwagier Maurer, który zajął ładną posesję, gdzie była knajpa nazywająca się „Jar”. Swojemu chłopakowi dawał worek cukru na handel za każdego wskazanego Żyda.

  • Czym zaczął się pan zajmować po powrocie do Warszawy? Z czego się pan utrzymywał?

Ojciec prowadził własne gospodarstwo ogrodniczo-nasienne w Pyrach, gdzie teraz jest knajpa „Baszta”. Od ulicy był park, potem stylowa willa – pałacyk dla rodziny Prudzińskich. Jan Prudziński to był znany warszawski cukiernik, a dla niego [willę] wybudował Władysław Marconi, w stylu neoklasycznym. Bardzo ładna to była willa. Przy tym było jeszcze osiem hektarów ziemi z sadem, tak że mieliśmy co jeść, dlatego że ojciec to prowadził... Ojciec poza tym... Ponieważ wojna zastała go na stanowisku wizytatora szkół zawodowych w Ministerstwie Oświaty, a nie chciał pójść do Niemiec, bo tam Szelągowski początkowo robił resztki Ministerstwa Oświaty w kuratorium, ojciec nie chciał i postarał się, żeby go karnie wysłali do Ursynowa. Ursynów, który stał się całym życiem ojca, bardzo ładnie go rozwinął, szkoły bardzo dobrze działały, bo były i za Niemców też działały zawodowe szkoły, ogrodnicze.

  • Czy w czasie okupacji kontynuował pan edukację?

W czasie okupacji marnie było z kontynuowaniem, bo Niemcy zorganizowali... Najpierw zacząłem chodzić do Wawelberga, bo uruchomiono na Mokotowskiej, w dawnym budynku kursy, a później Niemcy uruchomili czy dali zgodę na uruchomienie Państwowej Wyższej Szkoły Technicznej, przy której działał kurs dla dawnych studentów Politechniki Warszawskiej. Dostawaliśmy jeden semestr, dwa, trzy, na dokończenie. Ponieważ przed wojną za bardzo pilnie egzaminów nie zdawałem, bo byłem zajęty różnymi innymi rzeczami i miałem tylko zaliczoną rejestrację, [to musiałem iść] znów na pierwszy semestr, po raz drugi, no to [było] nie bardzo. Dostałem trzy semestry, ale też dość szybko przerwałem.

  • Czym się pan zajmował? Czy to była działalność konspiracyjna?

Tak, konspiracyjna działalność przede wszystkim. Przez Pyry szła jedna linia łączności, sztafetowej, gdzie dziewczyny biegły po ileś tam metrów, znaczy nie biegły, szły czy na rowerze jechały i przekazywały meldunki. To było jedno wyjście z Warszawy do Piaseczna, biegło przez Pyry. Szkoliłem dziewczyny w rozpoznawaniu znaków taktycznych na samochodach niemieckich. Wszędzie były wymalowane znaki, tak zwane taktyczne, jeżeli się to znało i się porejestrowało, można było wywnioskować, jakie oddziały niemieckie gdzie się przemieszczają. Dlatego stale była obsadzana szosa przez nasze łączniczki. Notowały, jakie samochody jechały, z jakimi znakami, zresztą dużej wprawy w tym nabrały, bo wtedy jeszcze „Gryfa” nie było. Pojawił się później. To było jedno.
Dwa – trochę się, jakby to powiedzieć, cywilizowało gajowych, żeby się nie kumali z Niemcami. Znaczy szedł do nich patrolik i spuszczał manto gajowemu w gajówce, więc jak nie mógł siadać przez dwa tygodnie, to później już był bardzo grzeczny i z Niemcami się nie wąchał. Tak że najwięcej zmartwienia to mi babki dawały, bo musiałem ciągle je szkolić, to u nas, to w Piasecznie, to po lasach. W lesie w Pyrach, gdzie mur był po prawej stronie, była radiostacja sztabowa, to był zresztą zakamuflowany całkiem teren. Nikt nic nie wiedział, co tam jest, i między innymi Enigmy pracowały, były rozszyfrowywane, przejęte wszystkie szyfry, bo tam były działy deszyfrażu i szyfrażu, tak że to był bardzo ważny obiekt. Później w czasie okupacji to była ruina. Chodziłem z dziewczynami uczyć strzelać. Każda jedna przynajmniej raz wystrzeliła, z małego browninga.

  • Czy wiedział pan, że przygotowywane jest Powstanie?

Pewno, przecież myśmy mieli różne zadania określone na Powstanie.
  • Jakie pan miał zadania?

Tośmy się dowiedzieli na samym końcu. Jeżeli chodzi o nasz oddział, to myśmy się zebrali w zagajniku pod Dąbrówką, zaraz zresztą jechał samochód z Niemcami. Udało się ich rozbroić i przez to się wzmocniliśmy, bo za dużo broni nie było. Jeszcze nasz oddział miał trochę więcej broni, bo myśmy dużo akcji różnych przeprowadzali. Później powędrowaliśmy nocą do Kabat, w Kabatach się już zebrało mniej więcej całe wojsko i pomaszerowaliśmy przez Konstancin do lasów kabackich, a później do chojnowskich. W lasach robiliśmy zasadzki na szosach. Brałem udział w zasadzce. Byliśmy na wzgórzu, a w dole biegła szosa, z góry obrzuciliśmy granatami jadący samochód niemiecki. Udało się zdobyć [trochę] broni w ten sposób.

  • Czy ta akcja miała miejsce jeszcze przed wybuchem Powstania?

To było jeszcze przed wybuchem Powstania... Nie, to już było w czasie Powstania, bo w lesie byliśmy w czasie Powstania. Troszkę się człowiekowi plączą daty, bo jednak mam osiemdziesiąt osiem lat i jak mówię, póki się komórki nie otworzą i wszystko nie uporządkuje, to czasem się zdarzają pomyłki.

  • Gdzie pan miał wyznaczone miejsce zbiórki na godzinę „W”?

Mówiłem, w zagajniku.

  • Pierwszego dnia Powstania miał pan być w zagajniku?

W zagajniku za Dąbrówką zaraz. Stamtąd pomaszerowaliśmy potem nocą do Kabat, a z Kabat dalej, jak powiedziałem, do lasu. Jak byliśmy w lasach chojnowskich i majątku Łoś, to... Myśmy jeszcze z początku mieli problemy z łącznością, z Warszawą. Nie wiem, co to było, czy kwarty zostały zagubione, czy cel, wśród nas krążyła opowieść, że podobno przestrzelona była radiostacja, ale łączność gońców też dobrze działała. Czternastego sierpnia zaczęliśmy się już poruszać w kierunku Warszawy, jak wezwano wszystkie oddziały spoza Warszawy, żeby się przewijały do Powstania, do Warszawy. Siedemnastego sierpnia przenocowaliśmy w lesie kabackim, tu jeszcze były ćwiczenia, zrzut jeszcze przejęliśmy, bo mieliśmy też drużynę przejmującą zrzuty.

  • Proszę opowiedzieć, jak odbyło się przejęcie zrzutów?

W samym przyjmowaniu zrzutów nie brałem udziału, to inna drużyna, ale jak myśmy szli na wyczekiwanie na zrzut do lasu pod Baniochą, więc czekało się na sygnał radiowy w postaci umówionej melodii. Jedna melodia oznaczała, że nie będzie zrzutu, a druga, że będzie zrzut. Wtedy był duży krąg przygotowany i latarki do dawania sygnału albo przygotowane do rozpalenia palące się materiały, kłaki nasmołowane. W Warszawie w czasie Powstania nawet na Mokotowie to kobiety kładły się na wznak na ziemię i miały latarki, żeby świecić w górę. Niewiasty, muszę powiedzieć, były bardzo dzielne i przed Powstaniem i w samym Powstaniu. Zresztą jeszcze w konspiracji przedtem najgorszą robotę odwalali. Myśmy mieli zadanie, to przychodziliśmy tylko, a dziewczyny nam przynosiły broń i dawały na piętnaście minut przed początkiem akcji, potem zabierały nam broń i szmuglowały się z bronią z powrotem do domu, a myśmy czyści jak wesołe ptaszki sobie maszerowali do chaty. Mówię, że kobiety chyba większą pracę zrobiły w czasie konspiracji niż mężczyźni. Potem mężczyźni wiedzieli, o co mogą zginąć, bo strzelali sami. Muszę powiedzieć (a szkoliłem dziewczyny też), że w ruinach radiostacji sztabowej, punktu szyfrów i deszyfrów to każda przynajmniej jeden strzał oddała, tak że miała satysfakcję.

  • Czy pan osobiście brał udział w odbieraniu zrzutów?

Zdarzyło się i potem dobrnęli do nas.

  • Jakie to były zrzuty? Co się tam znajdowało?

Nie wiem, myśmy kontenerów nie dostawali, wędrowały w umówione miejsce, już nimi dalej się zajmowały dowództwa.
Na wezwanie, aby oddziały dobrze uzbrojone maszerowały na Warszawę, zaczęliśmy marsz. Siedemnastego sierpnia znaleźliśmy się już w lesie kabackim. Dostaliśmy materiały ze zrzutu, które przejęła drużyna porucznika Wróbla, między innymi plastik, którego jeszcze nie znaliśmy. To był materiał wybuchowy dwukrotnie silniejszy od szedytu, a szedyt jest dwukrotnie silniejszy od dynamitu, tak że bardzo silne to było. Do tego były aksamitne woreczki, które miały zapalnik umocowany. Zapalnik był zabezpieczony zawleczką, na końcu zawleczki była taśma, taśma była owinięta dookoła zapalnika i przytrzymana zakrętką, to się do worka wkładało, plastik i odkręcało się. Trzeba było ręką przytrzymać taśmę i jak się rzucało, to się po drodze odwijała i odbezpieczała zapalnik. To był zapalnik uderzeniowy, że póki się w ręku trzymał, póki leciał, to wszystko było dobrze, a jak tylko o coś zaczepił, uderzył, to od razu wybuchał. Bardzo to było silne, to się nazywały gammony – woreczki z plastikiem. Wiem, że w Warszawie jak byliśmy już i zaatakowaliśmy dom na ulicy Sieleckiej 32 chyba, to jak przez okno porucznik „Orion”, nasz saper, zrzucił gammona, to wydmuchało, dwie ściany i sufit z podłogą zawaliły się do piwnicy, tylko nogi Niemców sterczały. To była niesamowita siła wybuchu.

  • Jaką pan miał broń?

Najpierw to miałem granat niemiecki, trzonkowy, kiwający się na trzonku, bo już dla mnie nie starczyło, a trzeba było chłopakom dać. Później w lesie dostałem „nagana”, później parabelkę, to jest broń fantastyczna. Z parabelką już doszedłem do Warszawy.

  • Kiedy państwo znaleźliście się na Mokotowie?

Wacha w nocy, w lesie mieliśmy szkolenie z użyciem gammonów i innych, cały dzionek. Następnego dnia, 18 sierpnia, przeszliśmy na Sadybę i z Sadyby potem, przez trochę odkryty teren, nie teren, na Puławską. Teren ten był trochę trudny, bo było tam tylko takie wklęśnięcie na odkrytym terenie, jakby rowek i w nim jak się czołgało, to jak Niemcy walili do nas z klasztoru na Służewcu, to przenosiły się nad nami wtedy pociski. Jeden kolega się trochę wychylił, to mu urwało stopę. [Doszliśmy] na Puławską 132 rowami dobiegowymi, potem dopchnęliśmy, myśmy na Puławskiej dalej doszliśmy do Płockiej 132 i tu „Daniel”, dowódca „Baszty” zrobił nam przegląd na tyłach domu Puławska 128, 130, 132. To był jeden z domów, gdzie była dosyć znana apteka Białego. Po defiladzie, zaraz krótko potem nas wyekspediowano... Aha, jeszcze miałem przygodę, bo moim przyjacielem szkolnym był Kałasa. Kałasa to był właściciel słynnej piekarni, którego syn prowadzi dalej. Na Racławickiej miał piekarnię. Zaraz pierwszej nocy poszedłem do niego, żeby chleba trochę dostać. Jak wracałem, patrzę – sztukasy wyskakują zza domu, więc chlap na ziemię, żeby nie zwracać uwagi. Patrzę, trzy dziury na domu Puławska 130. Myślę sobie: „Co to? Takie małe bomby rzucają? Takie małe dziury”. Dopiero myśl: „Kretynie głupi, przecież to są bomby z opóźnionymi zapalnikami, to się dopiero za chwilę zacznie!”. Rzeczywiście, za chwilę się zaczęło. Cały dom wstał, posypało się. Teraz jakie człowiek ma głupie myśli różne: deski leciały, to cały czas się martwiłem, żeby w którejś z tych desek nie było gwoździa. Drugie zmartwienie to miałem, żeby pomidorów nie pognieść, bo pomidorów nazbierałem jeszcze, chleb miałem [przed sobą] i na chlebie były pomidory, które brodą przytrzymywałem, no to głupie myśli człowiek miewa, jak tu się działy rzeczy straszne. Trzeba pamiętać, że to jest normalna rzecz, że prowiant, posiłek był konieczny, jak się miało walczyć, bo żołnierz siły musiał mieć.

  • Czy wtedy przysypało tam pana?

Ta, ale wygrzebałem się z tego, bo to tylko tak powierzchownie, bo większość przeniosło dalej.

  • Wrócił pan do swojej kwatery szczęśliwie?

Wróciłem na swoją kwaterę szczęśliwie.

  • Wrócił pan na Puławską 132 czy gdzie indziej?

Wtedy zresztą oberwałem i przez jakiś czas byłem w schronie, z grupą rannych cywili, dopiero potem pomaszerowałem z powrotem do oddziału. Wtedy już byliśmy na Wiśniowej. Na Wiśniowej zresztą miałem pokój razem z „Gryfem”, który był ranny, tak że nawet biegałem później, jak chodziło o to, żeby ewakuować się kanałami, to trzeba było do pułkownika Karola Rokickiego pomaszerować po przepustkę na kanały. Wtedy dostaliśmy przepustkę, w pierwszej grupie rzeczywiście na przepustkę szli wszyscy ranni, bardzo ważne osoby i kupę różnych paniuś z tobołami, które sobie pozałatwiały. Myśmy mieli schodzić już później, bo już później nie potrzeba było żadnych przepustek, tylko już reszta Mokotowa miała spływać tamtędy. Ale jak myśmy już byli przy włazie do zejścia w dół, przy Belgijskiej myśmy mieli wyznaczone wejście, to przerwać trzeba było ewakuację, bo już Niemcy zajmowali Mokotów i całą okolice, wtedy tylko udało mi się zaplątać w grupę cywili. Miałem czarne spodnie z broni pancernej niemieckiej, to sobie tak pod kolanami podwiązałem, co się pumpy z tego zrobiły. Kurtkę oczywiście zrzuciłem, na posesji Kałasów w gruncie zagrzebałem, razem z pistoletem, legitymacją i co tylko można. Tak w charakterze cywila wyszedłem z grupką cywilów i nas wzięli na Służewiec.

  • Czy to już był moment kapitulacji Mokotowa?

Tak, na Służewcu na terenie Wyścigów Konnych w barakach nas umieszczono i wywożono stopniowo do Rzeszy. Myślę sobie: „Nie, do Rzeszy nie pojadę, odbudowywać jej”. Jak przyjechali po nas Niemcy, że potrzebują stu robotników, żeby umacniać okopy na Siekierkach, już koło Wisły, to się zaraz zrobiłem długi, silny, mocny, zwróciłem na siebie uwagę i wybrali mnie do setki. Myśmy potem zaraz zorganizowali ucieczki stopniowo. Jechaliśmy w kilku samochodach, to ci co mieli uciekać, to siadali do ostatniego, bo z niego można było uciec, a z przedostatniego już nie, bo Niemiec widział, że się wyskakuje, a siedział w szoferce z karabinem obok kierowcy. Tak po dwóch, po trzech stopniowo sobie zwiewaliśmy i pomaszerowałem. Jeszcze z początku na Służewcu zadekowałem się. Tata przyjechał z kierownikiem Służewca i mnie zabrał do domu stamtąd.

  • Czy to był już koniec września?

Powstanie w Warszawie jeszcze trwało, w Śródmieściu, a na Mokotowie już skapitulowało.

  • Gdzie pan wrócił?

Wróciłem do domu w Pyrach, bo rodzice mieszkali w Pyrach, więc w pałacyku Prudzińskich, gdzie teraz jest knajpa „Baszta”. […]

  • Wiedział pan, jaka jest sytuacja wtedy w Warszawie?

Tak. Myśmy mieli ciągle łączność utrzymywaną i przez dziewczyny, i co tam można. Zresztą na przykład nawet [kapelan] nocował u nas w domu i dostał, dostał nawet moją koszulę na drogę… Aha, bo wszystkich, którzy wędrowali z Mokotowa, to zawsze kierowano przez Ursynów, gdzie ojciec się mógł zająć, przez Pyry, przez posesję, gdzie myśmy mieszkali. Był pułkownik „Szymon”, to był zresztą chyba kapelan, tylko że w cywilu chodził, to nawet nocował. Moją koszulę jeszcze dostał na drogę dalej, a wędrowali ludzie dalej do Zalesia.

  • Czy upadek Powstania był dla pana zaskoczeniem?

Upadek Powstania, no cóż... Jak się okazało, że pomoc jest więcej niż mizerna, znaczy była, owszem, był jeden słynny zrzut, to się... Ach, jak to ładnie wyglądało, jak się zaroiło niebo spadochronami, ale znów z dużej wysokości, wiatr, to większość pojemników spadło na tereny, gdzie byli Niemcy. Myśmy dostali tylko część, ale były dobre rzeczy w pojemnikach. Rosjanie też zrzucali, tylko Rosjanie zrzucali z niskiego lotu, bez żadnego spadochronu. Pojemniki, które czasem się rozwalały, czasem rozwalały dach domku, między innymi jak koło parku Dreszera spadł zasobnik rosyjski, to jak to się wszystko rozsypało... Widziałem, między innymi była ciepła tuszonka, to było szczerze mówiąc... Bardziej nas ucieszyła niż parę tamtych granatów, które były.

  • Czy po upadku Powstania został pan już w swoim domu rodzinnym?

Tak, zostałem w Pyrach, w rodzinnym domu. Powstała tak zwana placówka numer 3, której dowódcą był „Radwan”, pseudonim „Radwan” czyli Bogdan Łączyński, byłem jego zastępcą. Dalej prowadziliśmy konspiracyjną robotę. Meldunki ciągle dziewczyny woziły do Kabat i dalej wędrowały albo Puławską i przekradały się do Warszawy, pod Służewcem.

  • Czy po Powstaniu pan się ujawnił?

Tak, później jak była akcja ujawniania, uruchomiona przez „Radosława”, wtedy się ujawniałem. Nawiasem mówiąc tego samego dnia ujawniał się „Kruszynka”, czyli Zdzisiek Poradzki, to ten, który strzelał do Kutschery. Nawiasem mówiąc, jak się ujawniał, a w komisji ujawniającej był „Radosław”, czyli Mazurkiewicz, i obserwator z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, półgramotny pułkownik. Jak się „Kruszynka” ujawniał, scena świetna, bo z UB powiada: „No to co, panie »Kruszynka«? Panu się tak długo udawało, a teraz się panu nie udało”. Takie to były sytuacje dziwne.

  • Czy po ujawnieniu spotkały pana represje?

Represje... Miałem trochę szczęścia, bo tata ciągle smarował, komu trzeba.

  • Nie był pan nigdy represjonowany?

Nie, ale jednocześnie gdzie tylko można, to na mnie się komuchy odkuwały, już później, po wyzwoleniu. Na przykład pierwszy paszport na Zachód dostałem, o jejku, chyba w 1956 roku, jak już odwilż się zaczęła u nas. Przedtem to mogłem tylko do demoludów jeździć, tak że tego rodzaju represje [mnie spotykały]. Byłem zawsze gorzej widzianym osobnikiem.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, jakie teraz ma pan refleksje na temat Powstania?

Powstanie właściwie musiało wybuchnąć, bo atmosfera wśród wszystkich żołnierzy do tego dojrzała, gdyby dowódcy nie dali znaku do Powstania, to żołnierze sami by poszli. Za bardzo były napięte u wszystkich nerwy wyczekiwaniem i chęć walki i nadzieja przede wszystkim, że przyjdzie pomoc.

  • Jest to dla pana pozytywne wspomnienie tamtych czasów?

Jakby to powiedzieć, czasy były okropne, ludzie ginęli, złe rzeczy się działy, ale jednak wspominam ciepło, bo coś się działo, byliśmy potrzebni, byliśmy pożyteczni.




Warszawa, 22 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Władysław Marian Pietrzak Pseudonim: „Prus” Stopień: kapral z cenzusem Formacja: Obwód VII „Obroża”, Batalion „Krawiec” Dzielnica: Mokotów, Wilanów

Zobacz także

Nasz newsletter