Zdzisław Śliwiński „Witold”

Archiwum Historii Mówionej

Zdzisław Śliwiński, urodziłem się 31 stycznia 1926 roku.

  • W Warszawie?

Oficjalnie w Warszawie, ale naprawdę urodziłem się, przypadkowo, w Łodzi. Ochrzczony byłem już w Warszawie, w kościele Świętego Aleksandra, [gdzie] są moje dokumenty, moja metryka urodzenia, i wszędzie występuję jako warszawiak.

  • Kościół Świętego Aleksandra jest na placu Trzech Krzyży?

Na placu Trzech Krzyży.

  • Czy pana rodzina mieszkała wcześniej w Warszawie?

Tak, moja rodzina mieszkała w Warszawie po roku 1920 i nasze ostatnie i główne mieszkanie było na ulicy Ordynackiej 5, w Śródmieściu.

  • Czym zajmowała się pana rodzina?

Ojciec był – jak pisał w swoich ankietach – urzędnikiem prywatnym. Pełnił funkcję dyrektora administracji i działu ogłoszeń w jednym z dwóch największych wydawnictw w Polsce, w „Domu Prasy”. Były dwa największe wydawnictwa: „Dom Prasy” i w Krakowie IKC – Ilustrowany Kurier Codzienny. To było zajęcie mojego ojca do czasu wybuchu wojny.

  • Czy miał pan rodzeństwo?

Miałem brata Ryszarda, który po maturze (którą złożył w 1939 roku) odbył służbę w Junackim Hufcu Pracy w Zakopanem i tam zaraził się tyfusem brzusznym. Zmarł dosłownie na trzy dni przed wybuchem wojny. Pogrzeb był już 1 września. Już były naloty, były nawet trudności z dostaniem się na cmentarz.

  • Co pan robił w ostatnich dniach poprzedzających wybuch wojny?

Byłem na wakacjach, po ukończeniu pierwszej klasy gimnazjum. [Było to] gimnazjum imienia Świętego Wojciecha, popularnie nazywane w Warszawie gimnazjum Górskiego. [Gimnazjum] bardzo charakterystyczne – mieliśmy mundurki i czapeczki typu francuskiego, kepi. Wszystkim się to bardzo nie podobało, nam zresztą też.

  • Jaki wpływ na pana wychowanie wywarła szkoła?

Wychowanie w tej szkole było na pewno patriotyczne, ale nie było w tym żadnego sztucznego zadęcia. Wykładano nam, między innymi, różne sprawy związane z historią najnowszą Polski i stąd nasze (mam wrażenie, że mogę powiedzieć to w imieniu całego pokolenia „górali”, jak nas nazywali) [podejście] było takie, że uważaliśmy za najważniejszą w życiu sprawę naszego kraju, Polski. Sprawy rodziny i własne znajdowały się u nas – i to w powszechnym przekonaniu – na drugim miejscu. Myślę, że to był rodzaj patriotyzmu cichego, nieogłaszanego. U nas słowo patriotyzm nie było wtedy znane, nie używało się takiego słowa.

  • Jaki wpływ na wychowanie miała rodzina?

Właściwie powinienem powiedzieć, skąd wywodzi moja rodzina. Ojciec mojego ojca, mój dziadek (którego nie znałem, bo zmarł zanim przyszedłem na świat) pełnił funkcję sędziego pokoju – na prowincji, w pobliżu Warszawy. Nie znam, niestety, dokładnego miejsca. Ze strony matki – niechętnie się do tego do niedawna przyznawałem – właściwie jestem w pięćdziesięciu procentach Niemcem (może to dodaje nieco pikanterii mojemu opowiadaniu). Moja babcia urodziła się w Niemczech, w Wuppertalu. Nazywała się Berta Ruppert. Wyszła za Franza Büchlera i w ten sposób stała się Bertą Büchler. Razem przywędrowali do Polski, na przełomie XIX i XX wieku, gdzie mój dziadek, Franz Büchler, montował maszyny tkackie w dosyć znanej łódzkiej firmie „Scheibler & Grohman” (wielkie zakłady włókiennicze). Zostali już [w Łodzi] i tam urodziła im się córka Eugenia, czyli moja mama, też stuprocentowa Niemka. Z tym że moi antenaci ze strony mamy to byli bardzo dziwni Niemcy. Już nie mówię o tym, że w czasie okupacji, zarówno mama jak i babcia znienawidziły Niemców, [ale] nigdy nie miały atencji dla Niemców i nie czuły się specjalnie związane ze swoją właściwą ojczyzną.
Obie w czasie okupacji były zaangażowane w sprawy podziemnego państwa polskiego. Mama razem z ojcem prowadziła antykwariat na ulicy Świętokrzyskiej. Był tam punkt rozdziału, kolportażu „Biuletynu Informacyjnego”. Babcia, kiedy wydawano kenkarty w miejsce dowodów osobistych, postarała się o to, że jej nazwisko zostało trochę zmienione – z Büchler na Bichler. Potem zresztą, [w okresie] bezpośrednio poprzedzającym Powstanie, babcia była łączniczką między moimi kolegami – bo myśmy byli wszyscy zakwaterowani w naszym mieszkaniu na rogu Oleandrów i Marszałkowskiej – a ich rodzinami. Rozwoziła kartki z informacjami, co się dzieje.

  • Czy pamięta pan moment wybuchu drugiej wojny światowej? Jak wyglądał 1 wrzesień w Warszawie?

Moje wrażenia z tamtego okresu były zdominowane nieszczęściem śmierci mojego brata i to był dla mnie straszliwy cios. Reszta docierała do mnie w sposób bardzo stonowany, tak że nawet nie bardzo przejąłem się wybuchem wojny. Jako smarkacz to nawet ucieszyłem się, że nas na razie nie dopuszczono do zajęć szkolnych (od 1 września już nie było zajęć szkolnych). Później, bezpośrednio po rozpoczęciu działań wojennych, obserwowałem z okien naszego mieszkania pierwsze bombardowania elektrowni warszawskiej – była regularnie bombardowana przez sztukasy. Wspomnienie – bardzo dziecinne: kiedy szedłem oglądać bombardowania, spojrzałem w duże lustro i pomyślałem – tak wyglądasz teraz jako trzynastolatek; jak będziesz wyglądał po zakończeniu wojny?

  • Czy w czasie okupacji kontynuował pan naukę?

Tak, z tym że w 1940 roku miałem przerwę (tak jak ogromna większość moich kolegów). Była tendencja, żeby znaleźć zatrudnienie, żeby każdy z młodych ludzi pracował. Pracowałem jako pomocnik subiekta, młodszy subiekt, w bardzo dużym sklepie kolonialnym (rodzaj obecnych delikatesów) na rogu Nowego Światu i Ordynackiej. To była firma „Aresz”. Wydawałem chleb na kartki, [wykonywałem] normalne zajęcia, które należały do subiektów.

  • Czy pana rodzina w tym czasie prowadziła antykwariat?

Jeszcze nie. Ojciec w ogóle nie mógł pokazać się u siebie w biurze, bo w ogóle praca w przedwojennej prasie była bardzo źle widziana przez Niemców. Dzięki Bogu i tak, że nie został aresztowany. Próbując zacząć jakieś zajęcie, kupił dwa konie i wóz i zajął się wywózką gruzów, bo wtedy już miasto zaczynało być odgruzowywane. Niestety, nie był fachowcem w tej dziedzinie. Miał woźnicę, łobuziaka, który źle traktował konie. W końcu zrezygnował, sprzedał konie. Wkrótce potem rodzicom ocalała (w ogóle i po wojnie) mała kamieniczka na ulicy Hetmańskiej 7, na Grochowie. Sprzedali [ją] i za te pieniądze, pięćdziesiąt tysięcy złotych, kupili lokal sklepowy na ulicy Świętokrzyskiej, [gdzie] rozpoczęli pracę jako antykwariusze. Oboje byli przed wojną zbieraczami różnych antyków, zarówno mebli, jak i portretów, obrazów, srebra (głównie srebra), czyli to było to, na czym się naprawdę znali (poza ojca właściwym zajęciem). Antykwariat ruszył i dał utrzymanie całej rodzinie aż do czasu wybuchu Powstania.

  • Czy pamięta pan swój pierwszy kontakt z konspiracją?

Mój pierwszy kontakt z konspiracją miał miejsce we wrześniu 1942 roku. Był to dzień, który na pewno był dla mnie charakterystyczny. Przyjechałem z moją babcią z Krynicy Górskiej (miałem powiększenie gruczołów wnękowych, w związku z tym było wskazane, żebym przebywał w górach). Kiedy wróciliśmy z babcią po dosyć długiej podróży, bo dosyć długo się wtedy stamtąd wędrowało pociągiem, i przyjechaliśmy dorożką do naszego domu, okazało się, że jest rozbity bombą sowiecką. Było rozbite górne piętro w naszym mieszkaniu. To był szokujący moment. Tego samego dnia po południu mój kolega szkolny i przyjaciel, Tadeusz Trębicki (który miał potem pseudonim „Lubicz”), zaproponował mi przyjęcie do ZWZ – Związku Walki Zbrojnej. Oczywiście zgodziłem się i tak wyglądał mój początek działania w konspiracji.

  • Czy pamięta pan moment złożenia przysięgi?

To było przynajmniej rok później. Naszym dowódcą plutonu, który odbierał przysięgę, był wtedy (już drugi z kolei dowódca plutonu) „Rataj” – Radajewski. Bardzo często występuje jego postać w rożnych albumach, wspomnieniach, pamiętnikach. Zginął w czasie Powstania. Odbierał od nas przysięgę w jednym z naszych lokali na ulicy Kruczej, który był własnością rodziny Tarnawskich. Jurek Tarnawski był też naszym kolegą z konspiracji, miał stopień strzelca, pseudonim „Gawron” (widziałem się z nim teraz przy płycie nagrobnej naszego plutonu).

  • Czy brał pan udział w szkoleniach dla młodych żołnierzy konspiracji?

Tak, oczywiście. Od początku w poszczególnych sekcjach były prowadzone szkolenia. Pamiętam, że pierwszy materiał szkoleniowy, jaki otrzymałem i „studiowałem”, to była ogromna plansza w skali 1:1 karabinu Mauser wzór 98A. Trzeba było to dosyć dokładnie poznać. Potem były różne inne materiały szkoleniowe, z których najważniejszym i podstawowym podręcznikiem był „Podręcznik dowódcy plutonu”. Zawierał właściwie wszystkie informacje dotyczące wyszkolenia piechoty.

  • Gdzie odbywały się szkolenia?

Szkolenia odbywały się w mieszkaniach poszczególnych konspiratorów – w zasadzie tylko w dwóch miejscach: w moim mieszkaniu i w mieszkaniu „Gawrona”, czyli Jurka Tarnawskiego.

  • Czy brał pan udział w szkoleniach, które były organizowane poza Warszawą?

Były organizowane zupełnie sporadycznie. Pamiętam, kiedy w zimie odbywaliśmy ćwiczenia sekcją. Ćwiczenia były bardzo skromne – poruszanie się w terenie. Pojechaliśmy pociągiem w okolice Otwocka. Forsowaliśmy Świder (nieduża rzeczka). Zapadłem się pod lód, ale na szczęście Świder ma przeciętnie wodę do pół łydki, więc skończyło się tylko na zamoczeniu nóg. Niemniej byłem później umówiony z moją sympatią (zresztą moją późniejszą żoną) w Parku Ujazdowskim i nie spóźniłem się, [ale] byłem mokry prawie do kolan. Ale wtedy człowiek miał takie zdrowie, że takie rzeczy nie odgrywały poważniejszej roli.

  • Jak pamięta pan ostatnie miesiące przed wybuchem Powstania? Jaka atmosfera panowała wtedy w Warszawie?

Atmosfera, jak widziało się to na ulicy, była nieco podniecona. Widziało się młodych ludzi, niestety często zbyt bojowo ubranych, w długich butach oficerskich, w kurtkach, niosących ze sobą różne podejrzane pakunki. Myśmy na szczęście tego unikali, bo z góry wiadomo było, że bazą wypadową będzie nasze mieszkanie na rogu Oleandrów i Marszałkowskiej, na pierwszym piętrze. Mieszkanie zajmowało front budynku na pierwszym piętrze, wszystkie okna wychodziły na Marszałkowską. Był to bardzo dogodny punkt, bo miejsce naszego ataku to były niemieckie koszary na Marszałkowskiej. Znajdowały się prawie dokładnie na wprost wylotu alei Piłsudskiego. To był bardzo długi, stodwudziestopięciometrowej długości budynek, dawne koszary lejbgwardii rosyjskiej, wybudowany w połowie XIX wieku. [Wybudowany] bardzo – może na szczęście – solidnie, jednopiętrowy, z centralnym wejściem pośrodku. [Budynek] bardzo silnie ufortyfikowany, bo był otoczony zasiekami z drutu kolczastego, pod którymi rósł żywopłot. Mówię o tym, bo w dalszych losach naszego plutonu to miało wielkie znaczenie (właśnie bezpośrednie otoczenie budynku). Naszym zadaniem było zdobycie budynku, jako podstawy wyjściowej do ataku budynku w alei Szucha 23/25, bo do tego centrum gestapo była odległość najwyżej paruset metrów.

  • Czy pamięta pan, kiedy dowiedział się o tym, że Powstanie wybuchnie?

Myśmy byli zakwaterowani całym plutonem w naszym mieszkaniu na Oleandrów 1 od 27 lipca – czterdziestu jeden żołnierzy i pięć sanitariuszek. Mieszkanie było duże, siedmiopokojowe. Muszę trochę wrócić do [historii]. W zasadzie mieszkanie należało do niejakiego pana Stanisława. To był nauczyciel wysiedlony z Poznania, który – nie wiem, jakim cudem – utrzymał przydział na całe mieszkanie, a myśmy byli do niego dokwaterowani. W momencie kiedy w naszym mieszkaniu zaczęła się koncentracja, myśmy z moim kolegą Tadziem Trębickim (pseudonim „Lubicz”) może w troszkę szczeniacki sposób (bo mieliśmy pistolety za paskami) zwrócili się do [pana Stanisława (zajmował jeden pokój), że to będzie kwatera naszego plutonu i żeby to mieszkanie opuścił. Zrobił [to] natychmiast, w ciągu pół godziny. Nie było problemu z jego mieszkaniem, bo wprawdzie był w separacji ze swoją żoną, ale mieszkała na terenie Warszawy i myślę, że od razu musiał się tam ulokować.
  • Wspominał pan o broni. Czy w momencie wybuchu Powstania był pan uzbrojony?

Z naszym uzbrojeniem sprawa była wręcz smutna. Miałem bardzo ładny pistolet, po dziś dzień wspominam go bardzo mile. To był FN Browning 7,65 (w stanie prawie nowym), który wyhandlowałem od kolegi szkolnego (nie pamiętam już za co). To był pistolet, który należał kiedyś do jego wuja i był gdzieś bardzo dobrze przechowywany. Miał tylko jeden mankament, że miał pękniętą centralną sprężynę o charakterze, jak gdyby, resorowym, która obsługiwała spust, przerywacz, bezpiecznik ręczny i zaczep magazynka. Pęknięcie takiej sprężyny w ogóle powodowało to, że cały pistolet był nie do użytku. Ale w tym czasie pracowałem jako ślusarz w firmie „Elektroautomat” na ulicy Dzielnej w Warszawie. Próbowałem zrobić sprężynę, co mi się nie bardzo udawało, ale w końcu mój majster dostał zlecenie i zrobił sprężynę ze sprężyny gramofonowej i to nie bezpośrednio, tylko w charakterze resoru. [Zrobił ją] z dwóch [elementów], bo pojedyncze pękały przy repetowaniu i naciskaniu spustu. Tak że po raz drugi po wypróbowaniu pistoletu musiałem go oddać i drugi raz dorabiał sprężynę, już podwójną, która zadziałała zresztą później bardzo dobrze. Tak że to była moja broń osobista.

  • A jak byli uzbrojeni koledzy?

Całe uzbrojenie naszego plutonu to był jeden pistolet maszynowy szmajser, dwa karabiny mauzery – w tym jeden miał uszkodzony pasek wyciągu i po każdym strzale trzeba było wyciągać łuskę śrubokrętem. Było pięć pistoletów krótkich (w tym mój FN) i osiemnaście granatów. Niektórzy chłopcy mieli bagnety. I to było całe uzbrojenie całego plutonu. Z takim uzbrojeniem i w takim składzie mieliśmy zdobyć budynek koszarowy, który był obsadzony przez około dwustu Niemców. W czasie okupacji była tam niemiecka kompania zborna, na dwa tygodnie już została ewakuowana, i stacjonowała chyba wzmocniona kompania Wehrmachtu. Tak że to było porywanie się z motyką na słońce. Zresztą udało się to na piątkę z plusem.

  • Kiedy otrzymał pan rozkaz?

1 sierpnia rano. Jeszcze wrócę do tego, że myśmy kwaterowali przez pięć dni i nasz dowódca plutonu, Tadeusz Rackiewicz, pseudonim „Bicz”, nie rozpuścił chłopców do domu, kiedy była przerwa w przygotowaniach, gdzie rozpuszczono wszystkie oddziały, po to żeby je potem ściągnąć. Tak że to była doskonała decyzja z jego strony, że wszyscy zostaliśmy na miejscu.
Moja rodzina – przed wszystkim rodzice, którzy musieli opuścić mieszkanie i mieszkali u znajomych – zajęła się zaopatrzeniem. Czterdzieści sześć osób trzeba było wyżywić na miejscu. Pamiętam przywożone dorożką worki chleba. To też było śmieszne z punktu widzenia konspiracji, że nagle do prywatnego mieszkania ktoś transportuje worek chleba. [Albo] zakup stu porcji mięsa w jakiejś restauracji, bo restauracje przecież wtedy jeszcze funkcjonowały. Tak że – zaopatrzenie, kombinowane w różny sposób, dostarczane na miejsce. Poza tym mieliśmy pięć sanitariuszek, które razem z naszą domową gosposią, Tatianą Bielską (to była Białorusinka, która przystała do naszego domu już na kilka lat przed wojną) gotowały, przygotowywały posiłki. Nawet od czasu do czasu wypiekały chleb, ale to jako dodatkową atrakcję. Tak wyglądało życie przez pięć dni. Oczywiście było bardzo ciasno, chłopcy leżeli na kocach, na dywanach. Byłem bardzo uprzywilejowany, bo miałem swój mały tapczanik, na którym sypiałem. Mój serdeczny przyjaciel, Tadzio Trębicki, też próbował ze mną spać. Różnie się to czasami kończyło, [zwykle tym], że któryś z nas lądował na podłodze. Ale żeśmy przebiedowali pięć dni w ten sposób.

  • I wybuchło Powstanie?

Ostateczne zawiadomienie o wybuchu Powstania dotarło do nas 1 sierpnia w godzinach przedpołudniowych. Przez nas wszystkich zostało przyjęte z wielką ulgą, bo jednak pięć dni w atmosferze napięcia i świadomości, że atak na ten obiekt będzie do pewnego stopnia atakiem samobójczym – myśmy sobie z tego doskonale zdawali sprawę – powodowało ciągłe napięcie nerwowe. Wiadomość o tym, że już tego dnia o piątej po południu nastąpi wybuch Powstania, spowodowała odprężenie.

  • Czy może pan opowiedzieć o pierwszym ataku?

Pierwszy atak wyglądał w ten sposób, że chyba na dziesięć minut przed siedemnastą cały nasz pluton wywędrował na klatkę schodową. Ale najpierw jeszcze, w bardzo długim korytarzu przedpokojowym, zebraliśmy się wszyscy, ustawieni w dwuszeregu. Nasz dowódca plutonu wygłosił dosyć nieudane, krótkie przemówienie, bo powiedział, że: „Jeszcze dotąd w Polsce nie było nigdy udanego powstania, więc może nam się uda tym razem”. Nie bardzo to było podnoszące na duchu. Potem rozdano nam opatrunki osobiste, wypadały po dwa na każdego z nas. Skąd myśmy mieli opatrunki osobiste – właściwie byłaby to osobna historyjka, [więc] cofnę się trochę w chronologii.
Myśmy w maju 1944 roku odbywali jedne, jedyne ćwiczenia całym plutonem (w okolicy Dębe Wielkie pod Warszawą, w pobliżu Mińska Mazowieckiego). Na ćwiczeniach – na ogół bardzo udanych… Na czas ćwiczeń dostałem pistolet – nie swój, bo mój własny pistolet z piękną kaburą, pasem, pożyczył ode mnie dowódca plutonu, żeby bardziej bojowo wyglądać wobec dowódców Batalionów Chłopskich, które nam w czasie ćwiczeń ubezpieczały teren. Dostałem obrzydliwy pistolet Dreiser, chyba z końca XIX wieku, austriacki. Zapiaszczył mi się w czasie ćwiczeń. Usiłowałem go oczyścić. Żeby go oczyścić, próbowałem go rozebrać. Nie bardzo go znałem, a przede wszystkim nikt mi nie powiedział, dając mi ten pistolet, że jest nabity (nie [tylko] naładowany, ale pocisk [jest] wprowadzony do lufy). Tak że w momencie, kiedy udało mi się zacząć go rozbierać – odpalił. Jak odpalił – a ja go przyciskałem do siebie – to kula weszła mi trzy, cztery centymetry poniżej pasa, pod skórą brzucha, wyszła nad lewym udem i – ominąwszy na szczęście kolano – poszła w ziemię. Ale wylot dosyć mocno krwawił, chociaż sam pocisk przeszedł. Nasze sanitariuszki miały natychmiast praktyczne ćwiczenia, bo usiłowały mnie opatrzyć – co im się nie bardzo udawało. W gruncie rzeczy wystarczyłby opatrunek uciskowy, miejscowy, a one próbowały mnie obandażować. W każdym razie jakoś mnie opatrzyły i już potem – ćwiczenia były zakończone – wędrowaliśmy już na dworzec kolei, na Dębe Wielkie. Ale zbliżyła się już godzina policyjna, tak że cały pluton powędrował, a ja – z jednym kolegą, Kaziem Wawrzyńczakiem, który miał pseudonim „Red” – pozostaliśmy na punkcie sanitarnym PCK na Dworcu Wschodnim. Już było za późno na to, żebym wędrował do siebie, do domu, bo już było po godzinie policyjnej. Jedna z naszych sanitariuszek, Maria – hrabianka – Sobańska (pseudonim „Myszka”) opiekowała się mną i ja, leżąc sobie na noszach w zamkniętym pomieszczeniu, przetrwałem do rana. Było dosyć nieprzyjemnie, bo akurat transport więźniów, eskortowany przez żandarmów, zatrzymał się na tym punkcie PCK i był przez parę godzin. Ale, na szczęście, wszystko skończyło się dobrze i rano przywędrowałem do domu.
Jak obudziłem się rano (bo położyłem się spać), to zobaczyłem moją mamę, która miała moją pokrwawioną bieliznę. Była strasznie przerażona. Powiedziałem, że to nic takiego. Niemniej mama sprowadziła do mnie lekarza – chirurga. To był doktór Marian Piasecki, dyrektor Szpitala Wolskiego. Zginął chyba 5 sierpnia, zastrzelony u siebie, w gabinecie. Był oczywiście związany z podziemiem. Opatrzył mnie i wyraził wielkie oburzenie, że nie mamy opatrunków osobistych, [że] udajemy się na ćwiczenia bez opatrunków osobistych. Powiedział, żeby – jak już się podleczę – zameldować się do niego, to wtedy dostaniemy opatrunki osobiste. Zgłosiłem się do niego do gabinetu. W swoim gabinecie, w olbrzymich szafach ściennych, miał pełno opatrunków osobistych – różnego rodzaju, począwszy od polskich opatrunków osobistych, poprzez japońskie i inne. Powiedział: „Które sobie wybierasz?”. Wybrałem chyba najpraktyczniejsze opatrunki osobiste PCK, w płóciennych woreczkach (z gumowanego płótna). Dostałem osiemdziesiąt parę takich opatrunków, które, opakowane papierem w dwie duże paczki, pan doktór Piasecki osobiście mi zapakował. Z paczkami przywędrowałem do siebie do domu i stąd cały pluton był zaopatrzony w opatrunki osobiste, które nam rozdano (po dwa każdemu) bezpośrednio przed wyjściem do akcji.
I tu charakterystyczny moment. Koło mnie stał mój przyjaciel – Tadzio Trębicki „Lubicz”. Kiedy dostał dwa opatrunki, to uśmiechnął się dziwnie i powiedział: „Mnie nie będą potrzebne. Macie”. Mnie oddał jeden i koledze po prawej stronie – drugi. W ciągu pierwszej godziny zginął na miejscu, trafiony w głowę przez snajpera.
Ale muszę wrócić do jeszcze jednej sprawy. Kiedy doktór Piasecki mnie opatrywał, to opowiedział mi historię, jak udało mu się uratować rannego w którejś akcji żołnierza AK, który dostał straszliwy postrzał. Dostał postrzał w brzuch, z uszkodzeniem wątroby, jelit i nerki. Opowiadał, jako wielki swój sukces medyczny, o tym, że udało mu się uratować [tego żołnierza]. Powiedział, przede wszystkim, że kula, która trafia w wątrobę, powoduje takie nadciśnienie, że wątroba pęka i jest, w zasadzie, nieoperacyjna. Zdobył się na zupełnie nowatorski sposób. Wyciął z uda wrzeciona mięśni i tym zaklinował pęknięcia wątroby. W jaki sposób udało mu się utrzymać te zaklinowania – nie wiem. W każdym razie chłopak wyżył.[Doktór] amputował mu jeszcze częściowo jelita, amputował postrzeloną nerkę i chłopak wyżył.
Opowiadam to, dlatego że w pierwszych paru godzinach Powstania sam dostałem kulę prosto w wątrobę i stąd byłem w stu procentach przekonany, że to są moje ostatnie godziny.

  • Czy to było w czasie ataku na koszary?

To było już w trakcie zdobycia, dostałem kulę już z zewnątrz – przypuszczalnie też od snajpera.
Wrócę do momentu samego ataku. Po otrzymaniu opatrunków osobistych wyszliśmy wszyscy na klatkę schodową i, w szyku dwójkowym, zajęliśmy całe półpiętro. Dozorczyni była przerażona: „Panowie? Co wy robicie?!” – zobaczyła uzbrojonych chłopaków. Może ze dwie, trzy minuty przed siedemnastą, myśmy wyruszyli. Ale najpierw, na cywila, poszło dwóch naszych kolegów – Andrzej Wichliński pseudonim „Wiesław” i Romankiewicz pseudonim „Dym”. Obaj mieli ze sobą granaty, filipinki. Podszedłszy, na cywila, przed wejście główne do budynku koszarowego, rzucili granaty w bramę wejściową, zabijając przy okazji wartownika. Od razu zginął na miejscu „Dym” – albo zastrzelony przez wartownika, zanim [ten] zginął, albo zginął od odłamka własnego granatu. Myśmy już wtedy byli w biegu z naszego budynku do wejścia głównego budynku [koszarowego]. Od razu dostaliśmy ogień – w pierwszej kolejności z pierwszego piętra. Cały atak prowadził nasz jedyny peemista, „Zbyszek” (imienia i nazwiska nie pamiętam). Doskonale się spisywał, mimo że dostał od razu bardzo trudny postrzał w prawe ramię, ze strzaskaniem kości i uszkodzeniem łopatki. Mimo to doszedł do budynku, z pistoletu maszynowego zabił kilku wartowników na wartowni, która mieściła się od razu, po lewej stronie, przy wejściu do budynku. Właściwie to był moment, który zadecydował o całej naszej akcji, bo wartownia była bardzo bogato wyposażona w broń i amunicję. Myśmy wszyscy dzięki temu zostali natychmiast uzbrojeni. Z naszego ubogiego zapasu broni i amunicji mieliśmy prawie wszyscy od razu karabiny z amunicją. Były dwie skrzynki granatów, w sumie uzbierało się pięć pistoletów maszynowych, czyli od razu mogliśmy ruszyć dalej.
Sama akcja przebiegała w ten sposób – tak było założone – że rzucaliśmy granaty po to, żeby w jakiś sposób sparaliżować strachem żołnierzy, którzy mieścili się w poszczególnych pomieszczeniach koszarowych. Ogromna większość z nich uciekła korytarzami. Ci, którzy byli na pierwszym piętrze, wyskakiwali z pięter, kilkunastu Niemców zostało zabitych. W ciągu czterdziestu minut budynek był opanowany. Nasze straty były niewielkie. Zginął „Dym”, zginął Wiesio Jastrzębski pseudonim „Adaś”. Zginął jako pierwszy, dostał kulę jeszcze w czasie dobiegania do budynku – [strzelano] z tyłu, od strony Litewskiej, gdzie stała wacha przy wyjściu Litewskiej na Marszałkowską. Myśmy wprawdzie – z dowódcą plutonu, we dwóch – na chwilę zatrzymali się po to, żeby kilka razy strzelić z pistoletów do wachy, żeby ich przegonić. Niestety, któryś z nich musiał pozbierać się i oddał strzał, który trafił biednego „Adasia” prosto w głowę. Pierwsze nasze straty to był „Dym” i „Adaś”. W budynku jeszcze zginęło dwóch (nie pamiętam imion, nazwisk i pseudonimów). Tak że przy samym dojściu straty były minimalne – nie licząc rannych. Było kilku rannych. Jako najciężej ranny był wtedy, w pierwszym momencie, „Zbyszek” – ten, który prowadził cały atak. Również z góry dostał postrzał kolega z mojej sekcji, „Gawron” – Jurek Tarnawski (który był na obchodach sześćdziesiątej piątej rocznicy [wybuchu Powstania]). Dostał fatalny postrzał w płuco – jeszcze przy dobieganiu do budynku. Miał, dosłownie, rozszarpane plecy i szalenie krwawił. Leżał przed budynkiem, a obok niego leżał „Zbyszek”, który zdążył jeszcze wyjść na zewnątrz i pociągnąć jedną serię po oknach i upadł. Pistolet oddał przebiegającemu koledze, „Rafałowi”.

  • W jakich okolicznościach został pan ranny?

W pierwszym momencie, jak już byłem uzbrojony w karabin, pobiegłem korytarzem w lewą stronę, bo to był mój rejon atakowania. Po przebiegnięciu kilku czy kilkunastu kroków natknąłem się na grupę Niemców, którzy przebiegali w kierunku wyjścia bocznego na tyły koszar. Całe spotkanie odbyło się w atmosferze gęstej mgły, spowodowanej rzucaniem granatów. Kiedy rzuca się granaty w zamkniętym pomieszczeniu, powstaje gęsty pył. Natknąłem się na nich w odległości czterech do pięciu metrów. Z pierwszym Niemcem żeśmy odbyli pojedynek na karabiny. Udało mi się postrzelić go o ułamek sekundy wcześniej i [Niemiec], padając, strzelił i przebił mi prawą stopę. Tak że była to pierwsza szkoda, którą poniosłem. Poderwali rannego ze sobą i zniknęli w przejściu. Cofnąłem się i z resztą sekcji wędrowaliśmy dalej, ale już praktycznie nikogo nie było. Trochę Niemców uchowało się na samym końcu budynku, w zbrojowni. Tam się bronili i przez pierwsze dwadzieścia minut żeśmy wymieniali strzały. Nie zobaczyłem ani razu efektu, żebym trafił któregoś z nich tak, żeby upadł. W końcu do reszty wycofali się z budynku końcowym wyjściem. Po czterdziestu minutach budynek był opanowany.

  • Ilu żołnierzy niemieckich było w budynku?

Zakładaliśmy, że ta kompania [liczyła] około dwustu Niemców, z których poległo tylko kilkunastu, a reszta zdążyła dać drapaka. Jednak przyjęty obecnie przez antyterrorystów system – to znaczy sterroryzowanie przeciwników granatami – dał doskonały rezultat. Myśmy byli chyba prekursorami tego rodzaju ataków. Naprawdę to odniosło skutek i po czterdziestu minutach budynek był opanowany. Część nas była zgromadzona przy głównym wejściu do budynku i widzieliśmy stamtąd, jak jakiś oddział, ulicą Puławską (widzieliśmy to w świetle alei Piłsudskiego) wyruszył do ataku Puławską, chyba w kierunku Rakowieckiej. Żeby dodać im animuszu, żeśmy ryknęli „Hurra!”, zamachaliśmy beretami. Poszli do ataku. Niestety, po kilkunastu minutach widzieliśmy jak wracali – już chyba po nieudanym ataku.
  • Co pana oddział robił później? Wspominał pan, że 1 sierpnia został pan ciężko ranny.

Tak. Przed budynkiem zostało dwóch rannych kolegów: „Zbyszek” i „Gawron”. Leżeli przed budynkiem, nie mieliśmy do nich dostępu, dlatego że budynek już był atakowany i ostrzeliwany z różnych stron – zarówno od strony Litewskiej, jak i od strony placu Zbawiciela. W końcu Niemcy podeszli też w aleję Piłsudskiego. Byli ukryci w kartoflach, bo w środkowej części alei Piłsudskiego projektowano chyba trawniki, ale [ktoś] hodował tam kartofle. [Niemcy] byli ukryci w tych kartoflach i stamtąd też nas ostrzeliwali. Mając przestrzeloną stopę, funkcjonowałem normalnie, nie dałem sobie jej opatrzyć. Noga była zdrętwiała do kolana, ale trochę kuśtykając, mogłem się poruszać. W międzyczasie był jeszcze epizod, że przed nasz budynek – widocznie zupełnie zdezorientowany tym, co się dzieje – nadjechał piękny, duży, otwarty mercedes i wysiadł z niego oficer. Jak się później okazało [był to] wyższy funkcjonariusz NSDAP – w mundurze khaki, z czapką i z czerwoną opaską z Hakenkreuzem. Ze szmajserem przed sobą zaczął wędrować od mercedesa w kierunku głównego wejścia. Z początku nie zauważyłem go, dopiero koledzy krzyknęli: „»Witold«! »Witold!«”. Spojrzałem, zobaczyłem go. Sytuacja była bardzo nieprzyjemna, bo był w odległości około dwudziestu metrów ode mnie. Miałem wprawdzie karabin, ale pojedynek z człowiekiem uzbrojonym w pistolet maszynowy był z góry skazany na niepowodzenie. To wszystko były ułamki sekund. Powiedziałem tylko: „Granat!”. Kazio Wawrzyńczak „Red” podał mi filipinkę, już odbezpieczoną (nie wiem, po co to zrobił) – z ręki do ręki. Rzuciłem filipinkę, która wybuchła tuż przy [Niemcu], przy zasiekach. W tym momencie straciłem go z oczu (koledzy przynieśli stamtąd jego pistolet maszynowy dopiero w nocy).
Niedługo później starałem się dotrzeć do rannych kolegów, którzy leżeli przed budynkiem. Cierpieli straszne pragnienie. Wprawdzie koledzy rzucili im parę butelek piwa, które [ranni] ledwie zdołali otworzyć zębami, żeby się trochę napić. Ale bardzo zależało mi na tym, żeby ich opatrzyć. Obaj wymagali opatrzenia ze względu na to, że byli ciężko ranni i krwawili. W momencie kiedy starałem się zobaczyć, skąd idzie ogień, żeby móc w miarę bezpiecznie dostać się do nich, dostałem postrzał na wprost chyba od jakiegoś snajpera, który trafił mnie dosłownie prosto w wątrobę. Pocisk wszedł parę centymetrów pod łukiem żebrowym i wyszedł pod dwunastym żebrem na plecach, wyrzucając zresztą od razu ogromną ilość skrzepów krwi. Z początku nie zorientowałem się, jestem z natury optymistą. Myślałem, że pocisk trafił w pistolet, który miałem w kaburze, na brzuchu, że pistolet mnie „kopnął” i stąd wziął się straszny ból. Padłem na kolana, zupełnie znokautowany. Przez parę minut myślałem, że się uduszę, bo nie mogłem [złapać] tchu. Kiedy na tyle doszedłem do siebie, że mogłem – klęcząc – zobaczyć, co się ze mną dzieje, to najpierw obejrzałem kaburę – zobaczyłem, że cała. Wyjąłem pistolet – cały. Dopiero wtedy rozpiąłem pas, marynarkę i koszulę i okazało się, że mam na brzuchu małą, czarno-siną plamkę i jedną kropelkę krwi. Ale za to, jak sięgnąłem za plecy, to poczułem za koszulą całą dłoń ciepłej masy. Było to bardzo nieprzyjemne odczucie. Powiedziałem do kolegi z tyłu: „Słuchaj, chyba wywaliło mi wątrobę”. Wyciągnął mi zza paska koszulę: „Ee, to tylko skrzepy krwi”. Koledzy od razu założyli mi opatrunek – opasali mnie dookoła – i, na czworakach, „pomaszerowałem” na wartownię. Usiadłem blisko przejścia z wartowni do następnego budynku. Próbowałem nawet ładować magazynki do pistoletów maszynowych, ale mi to nie bardzo wychodziło, ze względu jednak na wysiłek mięśni brzucha. Siedziałem w tym miejscu aż do momentu, kiedy Niemcy już zorientowali się, że znajduje się niewielka nasza grupa. Przypuścili atak od strony tyłu koszar, gdzie przy głównej klatce wejściowej były dwa boczne wejścia prowadzące na zewnątrz. Dostali się stamtąd i zaczęli wrzucać granaty do pomieszczenia sąsiadującego z wartownią.
Muszę cofnąć się [w opowiadaniu do fragmentu] po opanowaniu wartowni, po tym, jak już odkryliśmy karabiny. Stały w dwóch rzędach, na stojakach, naładowane, z otwartymi zamkami, przykryte kocem, żeby się nie kurzyły – był to stan najwyższego pogotowia. Kiedy już byliśmy uzbrojeni, nagle któryś z kolegów zobaczył buty wystające spod pryczy. Pod pryczą leżało dwóch wehrmachtowców. Koledzy podnieśli obydwie prycze do góry (były zestawione koło siebie) i Niemcy – widziałem i słyszałem coś podobnego pierwszy raz w życiu – z nieludzkim wyciem, na kolanach, przyczołgali się do mnie (wtedy jeszcze nie byłem ranny po raz drugi). Wydawało im się, że jestem starszy rangą – pistolet w kaburze robił widocznie na nich takie wrażenie. Po pierwszym wyciu, zupełnie nieprzytomnym, zaczęli bełkotać, że mają rodziny. Jeden od razu sięgnął do kieszeni marynarki, zaczął wydobywać fotografię. Byli krańcowo przerażeni, oczy wybałuszone na zewnątrz. Dobrze znałem niemiecki, powiedziałem wtedy do nich, że nie mają się czego bać, bo my – trochę niezgrabnie to wyszło – nie jesteśmy niemieckimi bandytami. Powinienem powiedzieć – mordercami. Powiedziałem: Sei ruhig, es wird auch nicht gesehen. Wir sind keine deutsche Banditen. I wtedy te ich wybałuszone oczy wybałuszyły się jeszcze bardziej – że mówię o tym, że nie jesteśmy niemieckimi bandytami. Zostali umieszczeni w następnym pomieszczeniu za wartownią, też ułożeni pod pryczą. Jeden z kolegów z mojej sekcji – Andrzej Malowaniec o pseudonimie „Wróbel” – został przy nich, żeby ich pilnować.
Wracam do tego, że Niemcy zaczęli nas już wtedy atakować. To było już w godzinę (może trochę dłużej) po rozpoczęciu ataku na budynek. [Niemcy] zaczęli wrzucać granaty do tamtego pomieszczenia. Od razu ranny został „Wróbel”, a dwaj „wermachtowcy” zaczęli krzyczeć, że tu są Niemcy, żeby nie wrzucali granatów. Ale to było bez efektu, nadal wrzucali granaty. Biedny „Wróbel” wyczołgał się z tamtego pomieszczenia na wartownię, w moim kierunku. Miał poranione prawe przedramię i kilka odłamków w brzuchu. Opatrzyłem go. Miałem jeszcze pod ręką opatrunki osobiste, zabandażowałem mu, dosyć poszarpane, przedramię. Na półkach w wartowni były spore tampony z waty owiniętej gazą. Dałem mu tampony, sam sobie przytrzymywał [przy] ranach na brzuchu. Miał w brzuchu kilka dziur od odłamków – nie przypuszczam, żeby specjalnie głęboko weszły. Niemieckie granaty trzonkowe miały duży ładunek wybuchowy, natomiast odłamki były niezbyt groźne. Już po wycofaniu się „Wróbla” nadal rzucali granaty (mimo ryków [„wermachtowców”]). Granaty leciały pod zamknięte drzwi łączące nasze pomieszczenia (wartowni z [drugim]) i nie robiły żadnej szkody. Wybuchały bezpośrednio przy drzwiach, widać było błysk dookoła drzwi. Zwykłe, płytowe drzwi – żaden odłamek nie przeszedł na drugą stronę.
Chciałbym dokończyć sprawę zdobycia budynku, bo wydaje mi się, że samo zakończenie nieszczęsnej akcji było dosyć szczególne. Nas tylko kilkunastu wyszło stamtąd i to w zupełnie cudowny sposób. Niemcy pierwszy atak na nas przeprowadzili od tylnej strony budynku, gdzie myśmy byli. Zaczęli wrzucać granaty do pomieszczenia, gdzie umieściliśmy jeńców, których pilnował kolega „Wróbel” – Andrzej Malowaniec. Andrzej Malowaniec wycofał się z pokoju, był ranny, opatrzyłem go. W dalszym ciągu, mimo okrzyków jeńców, Niemcy wrzucali granaty. Naprzeciwko mnie i po drugiej stronie drzwi, które otwierały się w kierunku do wartowni, siedział kolega. Miał pseudonim „Heniuś”. Nazywa się (bo żyje, dzięki Bogu) Henryk Nowak i mieszka w Bytomiu (prawie co roku bywa na [obchodach rocznicy wybuchu Powstania], w tym roku go nie było). Siedział po turecku koło drzwi, miał karabin z bagnetem. W momencie kiedy wybuchł kolejny granat, odsuwał bagnetem drzwi, robił szparę, i strzelał w kierunku Niemców. Kiedy podlatywał następny granat, to znowu przytrzymywał drzwi bagnetem. Granat wybuchł i znowu dalej strzelał. Trwało to jakiś czas. W międzyczasie zginął mój przyjaciel, który mnie wciągnął do ZWZ – Tadzio Trębicki „Lubicz”. Koledzy, którzy byli w głównym wejściu, rozstąpili się i krzyknęli do mnie: „»Witold«! Tadek dostał!”. Zobaczyłem tylko jego leżącego – leżącą głowę, przestrzeloną, miał wylot kuli nad prawym uchem, wyciekała krew. Przypuszczalnie dostał od tego samego snajpera, co ja.
Wkrótce potem – jeżeli zaczęliśmy akcję o siedemnastej, to mogła być godzina dziewiętnasta – zjawił się czołg „Tygrys”. Patrząc po przekątnej wartowni i poprzez główne wejście, zobaczyłem tylko środkowy fragment czołgu. Podjechał, znalazł się w odległości najwyżej siedemdziesięciu, osiemdziesięciu metrów. Wieżę i lufę skierował na nas. Odnosiłem wrażenie, jakby celował we mnie. Oddał pierwszy strzał. Pocisk wleciał przez główne wejście i uderzył w ścianę między głównym wejściem a wartownią. [Uderzył] w bardzo solidną ścianę, nie przebił jej. Wybuchł i niestety ciężko poranił kilku kolegów, którzy znajdowali się w głównym holu. Trzeba się było stamtąd wycofać. Koledzy wnieśli „Wróbla” na górę, ja powędrowałem o własnych siłach. Mój karabin stał w głównym wejściu, oparty o ścianę – tak jak mnie wtedy trafili, tak go odstawiłem. Wziąłem karabin i, traktując go trochę jako laskę, powędrowałem na pierwsze piętro. Wszedłem od razu do pierwszego pokoju od strony ulicy Litewskiej i znalazłem łóżko, na którym się położyłem (łóżko z materacem, kocem). Obok mnie położył się – i jakiś czas leżał razem ze mną – „Wróbel”, przeze mnie opatrzony, ranny w brzuch, ale potem przeniósł się na inne łóżko i zostałem sam. W tym pokoju było też jeszcze paru rannych naszych kolegów i jeden „wermachtowiec”. Jak się okazało, [był] to Polak, Ślązak, który został ciężko ranny w brzuch. Niestety zmarł po kilku godzinach. Ten, który go postrzelił, „Rafał” – Sylwan Sieczkowski, leżał koło niego. I to było tragiczne, jak rozmawiali i jak Ślązak tłumaczył, że chciał do nas dołączyć, ale nie potrafił tego okazać i stąd został ranny. To była bardzo tragiczna historia. Zmarł w nocy, po kilku godzinach i leżał przykryty kocem.
A czołg dalej znęcał się nad budynkiem. Dowódca plutonu zorganizował sygnalizację: na skrzydłach budynku byli dyżurni, którzy obserwowali, co dzieje się z czołgiem, w jakim kierunku zwraca lufę. Ostrzegali, gdzie należy się przesunąć, żeby uniknąć zabicia pociskiem. Czołg, niestety, działał przez dłuższy czas, porozwalał szereg pomieszczeń. Paru kolegów zginęło. Między innymi zginął „Antoś” – z 1. drużyny. Tak trwało już do wieczora. Przed wieczorem czołg się wycofał. Leżałem przez całą noc, trochę półprzytomny, nachodziły mnie niezbyt wesołe myśli. Cały czas byłem przekonany, że to już jest dla mnie koniec. Kiedy oddychałem czy ruszyłem się, to czułem krew przelewającą się w jamie brzusznej (musiał być kolosalny wylew krwi do środka). Noc jakoś minęła. Tylko raz, od jednej strony, podeszli Niemcy i chcieli rzucić granat, ale zostali odgonieni przez kolegów, którzy pilnowali okien. Utrzymanie bezpieczeństwa budynku było szalenie trudne. W ogromie budynku, kiedy jeszcze na nogach zostało około dwudziestu chłopców, dopilnowanie tego, żeby Niemcy się nie dostali czy nie wrzucili granatów, było bardzo trudne. Następnego dnia, od rana, zjawiły się dwa czołgi – „Tygrys” i „Pantera”. Nie widziałem ich – to już wiem z opowiadań kolegów, którzy w dalszym ciągu bronili budynku. Te dwa czołgi w dalszym ciągu znęcały się nad budynkiem. Te fragmenty znam już tylko z opowiadań kolegów, którzy bezpośrednio walczyli. Tak minęła pierwsza noc i pierwszy dzień. Potem była druga noc, którą właściwie spędziłem w ten sam [sposób], leżąc cały czas na łóżku.

  • Czy trafił pan do szpitala powstańczego?

Tak, ale dopiero po różnych, bardzo nieprzyjemnych przejściach.

  • Czy może pan opowiedzieć, jak to się stało? Jak dotarł pan do szpitala?

Zaraz [opowiem], do tego dążę. Drugiego dnia, od strony alei Szucha, wmanewrował się samochód pancerny i z działka zaczął ostrzeliwać okna budynku. Kiedy koło mojego łóżka – równolegle do tego jak leżałem – wystrzelił serię pocisków z działka i rozwalił drzwi do pokoju, to mimo że byłem bardzo obolały, sturlałem się z łóżka (już leżałem na podłodze), żeby uniknąć trafienia z działka. Potem przyczołgał się „Rafał” (ten, który postrzelił Ślązaka). Leżeliśmy koło siebie. Rzecz była bardzo „śmieszna” (oczywiście w cudzysłowie), bo położyliśmy się koło siebie tak, że jak jeden się zastrzeli, to żeby drugi mógł sięgnąć do jego pistoletu. A tymczasem ja też miałem pistolet, ale zapomniałem i widocznie bardziej mi odpowiadał kaliber dziewięć, bo [„Rafał”] miał „parabelkę”. W każdym razie byliśmy przygotowani na to, że to jest koniec, że nie wyjdziemy cało z tej opresji.
Druga noc przebiegła względnie spokojnie, a trzeciego dnia, znowu od rana, zaczęły się manewry czołgów. W końcu, wczesnym przedpołudniem, Niemcy podpalili budynek. Podpalili od dołu. Nie znam [szczegółów], w jaki sposób. Dzięki Bogu na pewno nie miotaczem płomieni, bo gdyby nam pojechali po piętrach, to z miejsca byśmy wszyscy zginęli. Coś naznosili, co podpalili (plus umeblowanie, które było [w budynku]). Budynek zaczął się palić od dołu. Wczesnym popołudniem budynek był na dole ogarnięty płomieniami, a [w górę] snuł się dym, wydobywały się duże ilości dymu. Czołg w dalszym ciągu manewrował – cały czas od strony Marszałkowskiej. Trzeba było opuścić budynek. Zostało nas już niewielu, kilkunastu. Trzeba było skakać na stronę Marszałkowskiej, bo od strony alei Szucha na pewno nikt nie wyszedłby żywy. Skakanie, ewakuacja przebiegała bardzo tragicznie. Pięciu kolegów, którzy wyskoczyli z budynku w pobliżu głównego wejścia – zginęli wszyscy. Karabin maszynowy, który był na zewnątrz w tym nieszczęsnym kartoflisku, załatwił ich wszystkich. Nas może ratowało to, że wtedy był gęściejszy dym, kiedy zaczęli wyskakiwać pozostali. [Był] dowódca plutonu, „Gawron”, jeden z tych dwóch, którzy byli ranni i leżeli na zewnątrz budynku, a w nocy zostali przeniesieni na górę, „Zbyszek” z rozwaloną ręką i w końcu ja. Wyskoczyłem, starając się jak najbardziej opóźnić moje spadnięcie z pierwszego piętra na dół. Udało mi się jedną ręką przytrzymać otwartej framugi okna, w której nie było szyb. Drugą ręką owinąłem miedzianą linkę antenową, która oczywiście rozciągnęła się i pękła. W tym czasie na dole – to był wyczyn bohaterski – dwaj koledzy zdołali poderwać się i między sobą rozciągnęli kawałek koca. Spadłem na koc, co niewiele pomogło, bo koc od razu wyrwał im się z rąk i upadłem na plecy.
Po paru dniach, kiedy byłem półprzytomny, nagle w pełni odzyskałem świadomość, poczułem się świeżo. Jeden z kolegów – „Pip” Bohdan Jaworski (z mojej sekcji) usiłował wbić mi na głowę niemiecki hełm, który był na mnie za ciasny, więc mu go oddałem. Zacząłem czołgać się w kierunku zasieków, które były w odległości kilkunastu do dwudziestu metrów przed budynkiem. Nie powiedziałem szczegółowo, jak ten budynek był obwarowany. W każdym razie zasieki tworzyły jak gdyby dwuspadowy dach, były dosyć gęste, a w środku znalazł się żywopłot wysokości może siedemdziesięciu centymetrów. Żeby ukryć się przed żywopłotem, trzeba się było wczołgać w zasieki. W sumie kilku z nas wczołgało się za zasieki. „Gawron” z mojej sekcji leżał najbliżej głównego wejścia, jeszcze nie miał siły, nie doczołgał się do frontowych… Wylazł jakiś „Ukrainiec” – z płonącego budynku, z głównego wejścia (widocznie klatka schodowa na dole nie była…) – podszedł do „Gawrona”, zobaczył na jego ręku zegarek. Zdjął mu zegarek i nie zabił go – uciekł z powrotem. Tak że „Gawron” miał nadzwyczajne szczęście. Potem doczołgał się do nas i tak myśmy przetrwali w sumie jeszcze paręnaście godzin. Jeden z kolegów nie wytrzymał nerwowo. [To był] Mirek. Był przedtem już dwa razy ranny i został zabity [postrzelony?] z czołgu. Na razie [był] ciężko ranny, zaczął wołać do naszego dowódcy plutonu: „Tadek! Dobij mnie! Dobij mnie!”. W końcu sam zarepetował zębami Parabellum i zastrzelił się.
Ominąłem jeden tragiczny fragment, że po pierwszym uderzeniu pocisku – pierwszego dnia – z „Tygrysa”, jeden z najciężej rannych kolegów też błagał, żeby go dobić. Jeden z chłopców zwrócił się do mnie, uniósł lekko karabin, ale zaprzeczyłem, że nie. Przecież nie było wiadomo, czy on jest po prostu bardzo boleśnie ranny, czy śmiertelnie ranny. Zabrali go na górę i zmarł.
Tak wyglądała nasza ewakuacja. Żeśmy wyskakiwali z płonącego budynku, ostrzeliwani od frontu przez karabin maszynowy, od strony Litewskiej przez drugi karabin maszynowy. Podczołgaliśmy się i wczołgaliśmy się w zasieki, osłonięci tylko żywopłotem. A czołg dalej manewrował – przyjechał, manewrował, strzelał w okna pierwszego piętra. Kiedy myśmy leżeli pod żywopłotem, czołg stał przy chodniku po drugiej stronie, czyli w oddaleniu zaledwie kilku metrów. Tak że kiedy strzelał do budynku, były takie momenty, kiedy miałem wylot lufy czołgu nad swoją głową. Bardzo nieprzyjemna historia – kiedy strzelał, człowiek był kompletnie ogłupiały i oślepiony. W pewnym momencie dowódca czołgu – obserwowałem go poprzez liście żywopłotu – otworzył właz, rozejrzał się. Wtedy przeżywałem chwile wahania: miałem pistolet, mogłem zaryzykować próbę zastrzelenia go, bo to była odległość sześciu metrów. Ale pomyślałem sobie, że po pierwsze – mogę go nie trafić. Po drugie, mogę go trafić, ale nie śmiertelnie. To były wtedy moje dywagacje. A wtedy jeżeli czołg zrobi zwrot o dziewięćdziesiąt stopni i wjedzie w zasieki, to żaden z nas żywy by stamtąd nie wyszedł. Nie mieliśmy żadnych szans, żeby stamtąd uciec. I oczywiście bardzo mądrze – muszę to sobie przyznać – nie zaryzykowałem żadnego strzału. Natomiast pistolet dawał mi [poczucie] spokoju, że jeżeli znowu zostanę ranny, to mogę się dostrzelić. Dawało mi to bardzo dużo spokoju.

Przyszedł zmierzch, zaczął padać deszcz. Budynek zaczął się pomału dopalać. Trochę robił hałasu, bo w środku wybuchała amunicja, głównie karabinowa. Któryś z naszych kolegów porozumiał się z mieszkańcami domu po drugiej stronie ulicy Marszałkowskiej, którzy przyglądali się z najwyższego piętra temu wszystkiemu, co się działo z naszym budynkiem. Porozumieli się z nami i obiecali, że sprowadzą pomoc. Około dwunastej, pierwszej, kiedy budynek zaczął dogasać, zaczęto podejmować próbę przejścia do nas, żeby nas stamtąd ewakuować. Jakaś dziewczyna – miała chyba pseudonim „Wojtek” – nastolatka, dostarczyła nożyce do cięcia drutów i zaczęliśmy uwalniać się z zasieków. Potem przybiegli sanitariusze z noszami i zaczęli nas po kolei ładować i przenosić na drugą stronę Marszałkowskiej. Pierwszy był wyniesiony „Gawron”, najciężej ranny, ja byłem wyniesiony drugi. Potem, kolejno, pozostali koledzy. Czterech ewakuowało się o własnych siłach, bo nie byli ranni. Zaniesiono nas na ulicę Jaworzyńską, gdzie był zorganizowany szpital pierwszej linii PCK. Ułożono nas w holu, który znajdował się za kulisami – był tam teatr (Teatr „Rozmaitości” – chyba w tej chwili się tak nazywa, budynek ocalał). Zaczęło się opatrywanie – na razie, jak [jeszcze] leżeliśmy na noszach. Miałem na sobie kurtkę „wermachtową” – jeden z kolegów opatulił mnie w tę kurtkę, jeszcze jak leżeliśmy [przy budynku]. [To był] „Pip”, opiekował się mną. Nawet zaczął okopywać się bagnetem, co miało kolosalne znaczenie, bo jak strzelali z karabinów maszynowych, to liście z żywopłotu leciały człowiekowi na plecy. Jeden z kolegów został ranny – stycznie, po plecach. Od czasu do czasu dźwięczały druty. Zaczął się okopywać. Najpierw dał mi bagnet, żebym się okopał, ale nie miałem siły, byłem za bardzo obolały. Sam zaczął się okopywać, czołgał się dalej. Później, kiedy już było ciemno, ubrał mnie w kurtkę „wermachtowską”. To też było trudne zajęcie w tych warunkach leżenia pod zasiekami. W tej kurtce przyniesiono mnie do szpitala i być może dlatego zostałem obejrzany przez lekarza na samym końcu. Zaczął mnie pytać najpierw po niemiecku, gdzie jestem ranny, co mi jest. Odpowiadałem mu po polsku, więc w końcu zorientował się: „Polak?”. Mówię: „Tak”. – „Szkoda, że pan nie powiedział, bo byśmy się wcześniej panem zajęli”. Najpierw pokazałem nogę, potem drugą ranę. Powiada: „To powierzchowne”. Mówię: „Nie, wylot jest na plecach”. Zasumował się. Uroczy człowiek. Jego nazwiska nie znam po dziś dzień – miał pseudonim „Tomczyk”. Wysoki, przystojny blondyn, młody – koło trzydziestki.
Położyli nas na łóżeczkach – białych, ślicznie pościelonych. Wtedy odczułem satysfakcję, że nie będę umierał pod drutami, w błocku, tylko jak człowiek, po ludzku, w białej pościeli. Opatrywanie mnie to była bardzo prosta sprawa – zmiana opatrunku na nodze, [przy drugiej ranie] właściwie nic nie robili.
Minął pierwszy, drugi dzień. Na trzeci dzień, po raz pierwszy, ośmieliłem się zapytać doktora „Tomczyka”: „Panie doktorze, czy jest właściwie nadzieja, żebym mógł przeżyć?”. Powiedział mi – jak dziś pamiętam te słowa: „No, jest bardzo piękna nadzieja”. W kilka dni później wywiązało się zapalenie otrzewnej. Zadecydowali, że nie ma warunków do operowania i zakładania drenów i że mnie obłożą lodem. I znowu zdarzył się cudowny zbieg okoliczności. Nasza gosposia, Tatiana Bielska, Białorusinka, znalazła mnie w szpitalu i zaczęła przynosić [lód]. Najpierw znalazła rzeźnika, który miał zadołowany lód – to przecież był sierpień, upały – i od tego rzeźnika przynosiła codziennie kubełek lodu. Lód z kubełka przykładano mi w gumowych woreczkach i, mniej więcej, w ciągu tygodnia zapalenie otrzewnej się cofnęło.
Później byłem ewakuowany na dwa dni do szpitala na Koszykowej. Potem przeniesiono mnie do szpitala na Mokotowskiej 55. [W tym szpitalu], nie wiem dlaczego, na najwyższym piętrze był urządzony oddział dla najciężej rannych (byli [ranni] z wyciągami). Myli mi się chronologia, ale to była druga połowa sierpnia, kiedy obłożyli gmach z pocisków – „krów”. Wybuchy były blisko, musiały być bezpośrednio trafione sąsiednie budynki, bo u nas w budynku poleciały szyby. Były takie wstrząsy, że ciężary, które obciążały nogi na wyciągach, zaczęły się chwiać. Nasze opiekunki, biedne siostry zakonne – po raz drugi w życiu słyszałem, jak człowiek wyje ze strachu – wyły ze strachu i wczołgiwały się pod łóżka rannych. Ale to w końcu minęło i ewakuowano nas do piwnic. Pamiętam, że koło mnie był młody chłopak, tego samego dnia rano ranny w przedramię – był bardzo wykrwawiony, słaby. Tak żeśmy we dwóch z nim wędrowali ileś pięter na dół, po schodach. Z tym że pilotowałem go, ubezpieczałem z tyłu – już byłem wtedy na tyle okrzepnięty. Byłem ułożony na sienniku, w piwnicy, koło zatęchłego muru. Tak dotrwałem chyba do połowy września.
W połowie września byłem już w na tyle dobrej formie, że zostałem zwolniony ze szpitala i powędrowałem o własnych siłach tam, gdzie mieszkali wtedy moi rodzice – na ulicy Żurawiej 17 u państwa Tomanowskich. Pan Tomanowski był przed wojną – to dziwny urząd – komisarzem do spraw bezpieczeństwa dla miasta stołecznego Warszawy. Ten tytuł troszeczkę pokręciłem, ale mniej więcej wiadomo, o co chodzi. Myśmy u nich się zatrzymali. W gruncie rzeczy mieszkałem w piwnicy, na zejściu dwóch fragmentów tego budynku. W drugiej połowie września w ten budynek trafił pocisk artyleryjski. Nie bardzo nawet się pamięta o tym, że mniej więcej co piętnaście minut z działa kolejowego pocisk o wadze ponad tony leciał na śródmieście Warszawy. Pech chciał, że w budynek, gdzie myśmy byli, trafił taki pocisk, rozwalając jedną oficynę naszego budynku i sąsiednią. Wprawdzie już przeżywałem coś podobnego we wrześniu 1939 roku, ale za każdym razem wrażenie było straszne – walenie się całego budynku. Tam już byłem do końca, do kapitulacji.
Nie chciałem ewakuować się z ludnością cywilną, wróciłem do swojego oddziału. Wywędrowałem do niewoli razem z całym oddziałem. Ze mną szedł „Zbyszek”, ranny w [rękę], miał ją [usztywnioną] – myśmy to nazywali samolot. Niósł moją teczkę, a ja niosłem jego plecak, miałem laskę. Wędrowaliśmy na piechotę do Ożarowa. Byłem już w takiej formie, że noga mi już na tyle nie przeszkadzała, [chociaż] szedłem o lasce. Ale laski też się pozbyłem, bo szła z nami sanitariuszka „Kropka” (nie pamiętam jej imienia i nazwiska), która dosłownie w przeddzień kapitulacji została ranna. Padł za nią pocisk granatnika i naszpikował jej siedzenie i uda drobnymi odłamkami. Była wprawdzie z grubsza opatrzona, ale bardzo ciężko jej się szło, wobec tego oddałem jej laskę i na piechotę doszła do Ożarowa, podpierając się laską z przodu, przed sobą.
W Ożarowie byliśmy umieszczeni w budynkach zakładów fabrycznych – nie pamiętam jakich. Po dwóch dniach załadowano nas w wagony towarowe, bydlęce, i wywieziono do niewoli. Podróż trwała około tygodnia. Między innymi jednego dnia była przerwa, gdzie urządzili nam kąpiel, odwszenie. Potem pojechaliśmy dalej i wylądowaliśmy w miejscowości… To była stacja kolejowa i stamtąd poszliśmy do miejscowości Sandbostel, gdzie był obóz jeniecki – stalag X B. Warunki były bardzo niedobre. Były baraki, których podłogi były z nieheblowanych desek; deska od deski w odległości paru centymetrów, od spodu nie było nic (jak by nie było, to już październik). Żadnej słomy, sienników, żadnych prycz, tak że co kto miał, to sobie układał. Leżałem tam do końca października. Wtedy dostałem zapalenia szpiku kostnego w ręce, zacząłem pluć krwią. Przez kilka dni miałem gorączkę ponad czterdzieści stopni. Przeniesiono mnie do szpitala jenieckiego, który stanowił odrębny obóz, na oddział – jak go się nazywało – TBC – tuberculosis, oddział gruźliczy. Zajmowało się nami dwóch lekarzy, Polaków. Jeden lekarz z armii francuskiej i drugi lekarz z naszych. Z armii francuskiej nazywał się Szpakowski, był nienajlepszym lekarzem, i wspaniały człowiek – doktór Neuman, który po wojnie był dyrektorem Zespołu Szpitali Gruźliczych w Otwocku. Pod jego opieką zacząłem dochodzić do siebie. Jak pierwszy raz postawiono mnie na wagę, to okazało się, że ważyłem pięćdziesiąt siedem kilo. Jak wybuchło Powstanie ważyłem osiemdziesiąt siedem kilo, czyli w ciągu trzech miesięcy zgubiłem trzydzieści kilogramów. Ale zacząłem dochodzić do siebie. Sprzedałem, co mogłem. Między innymi miałem piękny, zamszowy płaszcz stalowego koloru. Płaszcz oddał mi znajomy moich rodziców i państwa Tomanowskich. Nazywał się Buszczak. Powiedział: „Proszę pana. Ze mnie na pewno ten płaszcz zdejmą Niemcy, a panu może się przydać” – i ubrał mnie w ten płaszcz. Płaszcz służył mi potem też jako posłanie, jako przykrycie. W końcu go sprzedałem. Sprzedałem płaszcz, sprzedałem zegarek – miałem bardzo ładnego tissota. Właściwie wszystko, co mi wtedy zostało, to był tissot. Właściwie [cała reszta], to były rzeczy, które z łaski dostałem, żeby się ubrać.
Po paru miesiącach na tyle doszedłem do siebie, że już ważyłem siedemdziesiąt kilogramów. Opuściłem szpital i znalazłem się na izbie chorych – już z powrotem w głównym obozie jenieckim. Byłem na izbie chorych, gdzie już zupełnie doszedłem do siebie.
Na przełomie marca i kwietnia (raczej w końcu marca) zdarzyła się niesłychanie tragiczna historia. Do Sandbostel, do jednego kwartału obozu (były zamknięte kwartały obozu), znajdującego się po drugiej stronie budynku (po drugiej stronie głównej ulicy obozowej), zwieziono transport około siedmiu tysięcy więźniów. [To byli więźniowie] z obozów koncentracyjnych, którzy byli zatrudnieni na tak zwanych komenderówkach do usuwania gruzów w Hamburgu. Tych ludzi przywieziono do stacji [kolejowej]. Stamtąd przywieziono ich na miejsce, do kwartału obozu, na kolejkach budowlanych z wagonikami – wywrotkami. Przywieziono ich na wywrotkach i… wysypywano. Nie wysiadali, ich wysypywano. Dosłownie wszyscy (lub prawie wszyscy) byli – w gwarze obozowej obozów koncentracyjnych nazywa się to „muzułmanin” – „muzułmanami”. To byli ludzie już kompletnie na wykończeniu, żywe szkielety, których jedynie nogi nie były chude, tylko – wręcz przeciwnie – puchlina wodna stwarzała, że z wyglądu były słoniowate. Poza tym byli krańcowo wycieńczeni. Część z tych, którzy przyjechali i zostali wyładowani – od razu odniesiono do mogił zbiorowych, bo byli martwi. Reszta została ulokowana w barakach po drugiej stronie ulicy obozowej. Myśmy widzieli, co się tam dzieje. Koledzy, którzy chodzili na wykopki, dostarczali do obozu żywność – przede wszystkim kartofle. Trochę kartofli udało im się przynieść do obozu. Ugotowaliśmy sporą porcję kartofli i potem zaszywało się kartofle w różne fragmenty bielizny (głównie długie kalesony) i chłopcy, którzy mieli najwięcej talentu do rzucania młotem, rzucali bieliznę wyładowaną gotowanymi kartoflami, przez całą szerokość ulicy obozowej do więźniów. To był tragiczny widok, bo bielizna rozrywała się, zostawała kupa gotowanych kartofli i ci więźniowie rzucali się na to. Z tym, że biegli tak, jakby człowiek oglądał film w zwolnionym tempie. Szkielety poruszały się pomału, [więźniowie] padali na kupę kartofli i zaczynali od razu jeść. Kartofli było mniej niż można by było nakarmić tę całą gromadę. Rzucali się, kładli jeden na drugim, wyrywali sobie – widziałem na własne oczy, jak jeden drugiego trzymał za gardło, żeby mu z ust wydrapać kawałki kartofli. To była straszna tragedia.
Naszej polskiej komendzie obozowej udało się dogadać z komendą niemiecką, żeby utworzyć drużyny sanitarne, które zaczną nieść pomoc w tym obozie koncentracyjnym. Zebrała się drużyna, było nas około dwudziestu. Mieliśmy zezwolenie na to, żeby tam chodzić i nieść pomoc sanitarną. Razem z nami było dwóch lekarzy – ich nazwisk nie pamiętam. Jeden nazywał się doktór „Józef”, [nie pamiętam] pseudonimu drugiego. Razem z nami nieśli pomoc sanitarną, która była bardzo ograniczona. Nie było środków medycznych – może trochę wzmacniających zastrzyków. Pomoc była tragiczna, bo myśmy próbowali doprowadzić tych umierających ludzi do życia. Próbowaliśmy ich karmić na noszach. Zorganizowane było to, że codziennie – dwa razy dziennie – w olbrzymich kotłach była dostarczana zupa (kocioł był jeden, na nosiłkach). To była zupa z kaszy jęczmiennej, dobrze ugotowanej. Czterech nas niosło kocioł. Też zdarzały się tragiczne chwile, bo ludzie rzucali się na kocioł, żeby zagarnąć [zupę] w puszkę. Trzeba ich było odganiać, często w brutalny sposób, że padali, ale inaczej cała zupa uległaby zniszczeniu, bo by to przewrócili. To, co w czasie szarpaniny wylało się na ziemię, to z ziemi, z piaskiem od razu zjadali. Pierwszego dnia dostałem pod opiekę barak, w którym byli prawie wyłącznie… Zresztą muszę powiedzieć, że wśród siedmiu tysięcy więźniów dziewięćdziesiąt procent to byli Żydzi, a wśród tych Żydów dziewięćdziesiąt procent to byli polscy Żydzi, którzy jakimś cudem uchowali się w koncentrakach. Od razu, pierwszego dnia, jak wszedłem do baraku, to była wstrząsająca chwila. Myśmy byli ubrani w szare kombinezony, z pasem głównym, biało-czerwoną opaską, mieliśmy [też] nasze furażerki z orzełkami. Jak po raz pierwszy wszedłem do baraku (był zmrok), to – tak jak było u nas w zwyczaju – zasalutowałem. Podniósł się szmer, a potem krzyk. Ci biedacy zaczęli wołać: „Niech żyje wojsko polskie!”. A potem zaczęli śpiewać hymn. Ci biedni, niedomęczeni Żydzi, umierający. Potem założyłem speech, powiedziałem, jaka jest sytuacja, że alianci są już w Bremie i w Hamburgu – że jesteśmy odcięci, w takim worku, że to jest kwestia dni, może tygodnia, jak nadejdą. Niestety, to nie było tak szybko.
Tego samego, pierwszego dnia, podszedł do mnie więzień, chyba Żyd, i powiada: „Panie – bardzo ładnie mnie utytułował, powiedział, co najmniej, kapitanie – tu jest taki jeden, co mówi, że pana zna”. Mówię: „Jak mówi, że mnie zna, to niech przyjdzie”. Rzeczywiście przyszedł więzień, niewysoki, bardzo szczupły (jak wszyscy), twarz skurczona. Powiada do mnie: „Kolega mnie poznaje?”. Przyglądałem mu się chwilę i w momencie, kiedy go sobie rzeczywiście przypomniałem, sam powiedział: „Jestem Tucholski”. To był Jurek Tucholski, kolega z mojej klasy, jeden z najlepszych sportowców i gimnastyków, doskonale rozwinięty fizycznie. Był zupełnie nie do poznania. Twarz skurczona jak piąstka, pomarszczona, ledwie trzymający się na nogach. Był ubrany w wojskową kurtkę, bryczesy niewiadomo jakiego pochodzenia i owijacze. Jak się dowiedziałem – walczył w Kampinosie, [gdzie] dostał się do niewoli i od razu trafił do obozu koncentracyjnego. Przerzucany od jednego do drugiego obozu, w końcu trafił na komenderówki do rozbierania gruzów w Hamburgu i z całym transportem został przewieziony do nas. Po krótkiej rozmowie dowiedziałem się od niego, że jest już po siedmiu krwotokach z płuc. Poszedłem do jednego z dwóch naszych lekarzy i – już po przejściu z powrotem na naszą stronę… Przejście nie było proste, bo trzeba było przejść przez prysznice, odwszenie naszych ubrań – dopiero można było się ubrać i przejść na naszą stronę. Zapytałem doktora, jak mogę pomóc koledze, [który] jest po siedmiu krwotokach z płuc. Powiedział mi: „Proszę pana. Jeżeli dostarczy mi go pan tutaj, na izbę chorych do naszego obozu, to panu obiecuję, że następnego dnia będzie w naszym szpitalu na oddziale gruźliczym”. Następnego dnia poszedłem normalnie ubrany w swój kombinezon, ale w kombinezon miałem wciągnięty drugi, taki sam kombinezon. [Był] wciągnięty w taki sposób, żebym mógł go bez trudu wyciągnąć. [Zabrałem też] maszynkę do golenia, inne drobiazgi, miałem też ukrytą furażerkę, pas główny był pod spodem, drugi – schowany. Zacząłem go przebierać. Ogoliłem go, starałem się doprowadzić ręce do porządku, bo też miał brudne. Przebrałem go w drugi kombinezon, który miałem ze sobą, z pasem, z furażerką. To było w baraku, gdzie już wszyscy wymarli. Była osobna, wolna łazienka, [gdzie] go przebierałem. W pewnym momencie załamał się psychicznie, mówi: „Słuchaj, mnie złapią i wykończą. Nie wyobrażam sobie, żeby przeżyć”. Mówię: „Daj spokój, jakoś wyjdziemy”. Powiedziałem do niego: „Wiesz co? Popraw swoją minę, uśmiechnij się”. Uśmiechnął się i wtedy wszystkie zęby znalazły się na wierzchu. Mówię: „Wiesz co? No to już się nawet nie uśmiechaj”. Wtajemniczyłem drugiego kolegę w to, że chcę wyewakuować Jurka z obozu i poszliśmy we trzech. Zacinał deszcz z wiatrem, tak że głowy mieliśmy pochylone. Przy wejściu do części obozu koncentracyjnego było kilku niemieckich żandarmów. Jako sanitariusze przeszliśmy szczęśliwie. Przeszliśmy już do pryszniców i odwszalni. I znowu tragiczny moment: kiedy Jurek rozebrał się, to od razu było widać, że był jak szkielet i jeszcze w dodatku miał pełno podrapanych ran od ugryzień wszy. Francuz, który obsługiwał prysznice, podniósł krzyk, że zaraz doniesie Niemcom, że wyprowadzamy więźnia, że może być zaraza, licho wie co. Przyznam się szczerze, że w tym momencie zgłupiałem zupełnie. Na szczęście wtedy był pod prysznicem kolega z obozu, który nie był w naszej grupie sanitariuszy, tylko po prostu przyszedł się wykąpać. Już był starszy, miał około trzydziestki. Nazywał się Jerzy Rybczyński. Zareagował natychmiast. „Powiedział” na migi Francuzowi, że jak przyjdą alianci, a on wyda tego chłopaka, to będzie wisiał. Francuz wycofał się. Po odwszalni myśmy z powrotem ubrali Jurka i pomaszerowaliśmy do naszego obozu, [gdzie Jurek] został umieszczony na izbie chorych. I rzeczywiście, następnego dnia, z jakimś cudem wykombinowaną marką jeniecką, został odniesiony do szpitala i oddany pod opiekę doktora Neumana. Z tym że ja go ewakuowałem, byłem jednym z czterech, którzy nieśli nosze.
  • Czy pamięta pan, jak wyglądało wyzwolenie obozu?

Tak, zaraz opowiem. Wyglądało bardzo ciekawie. Niestety, [w przypadku Jurka] okazało się, że była to już gruźlica jelit i zmarł po dwóch tygodniach, już ewakuowany do szpitala w Bomlitz i tam został pochowany. Jeśli chodzi o wyzwolenie naszego obozu – miało ono miejsce 29 kwietnia. Myśmy spodziewali się wyzwolenia, bo już z daleka było widać zbliżający się front. Jeńcy francuscy, ludzie przewidujący, wykopali rowy przeciwodłamkowe. Myśmy się z tego oczywiście śmieli i nikt z nas nie próbował robić tego typu zabezpieczeń. Na dzień przed wyzwoleniem, a więc chyba około 28 kwietnia, zjawiły się dwa czołgi. Z zagajniczka wyjechały dwa Cromwelle – mają bardzo charakterystyczną sylwetkę. Oddali parę strzałów do zagajniczka, w którym siedzieli Niemcy (i nawet mieli wykopane szczeliny przeciwczołgowe), po czym poleciał w ich stronę Panzerfaust, zrobili zwrot w miejscu i bardzo szybko oddalili się z powrotem. Następnego dnia od rana zaczęła się łomotanina. Aliancka artyleria – z dział samobieżnych, które było widać na horyzoncie, gdzie była szosa – ostrzeliwała rachityczny lasek, w którym schowali się Niemcy. Trwało to chyba dobrą godzinę. Rzeczywiście, w pobliżu nas rwały się pociski, dosyć gęsto padały odłamki. Pierwszy raz w życiu wtedy słyszałem, jak świszczą odłamki artyleryjskie, które padają na grunt, na ziemię. To jest tak, jakby ktoś walił po ziemi biczyskiem. Francuzi siedzieli w swoich okopach, myśmy im powskakiwali na głowy (czego się nie robi, żeby się uratować). Łomotanina artylerii trwała dobrą godzinę, w górze latał „Kubuś” – samolot obserwacyjny. Czterech Niemców uciekło do naszego obozu i usiedli pod drutami obozu. Jeden – chyba szesnastolatek – płakał. Mniej więcej po godzinie łomotaniny artyleryjskiej, zaczęło się ostrzeliwanie pociskami dymnymi. Całe przedpole zostało zadymione. Z zagajniczka, który znajdował się po prawej stronie, wyłoniły się czołgi – Shermany – i zaczęły nieprawdopodobnie łomotać po lasku. Po jakimś czasie część weszła w lasek, część objechała lasek, dym się rozwiał i ruszyło natarcie piechoty angielskiej. Jak się potem dowiedzieliśmy, to był batalion piechoty 2. Armii Brytyjskiej. Natarcie wyglądało bardzo ciekawie. Szli w płaszczach przeciwgazowych, ponieważ mżył wtedy lekki deszczyk. Pierwszy szereg był uzbrojony w pistolety maszynowe i strzelali do najmniejszego krzaczka (cały magazynek, zmieniali [i następny]). To było śmieszne, bo te krzaczki… widocznie to było rutynowe działanie. Drugi szereg szedł już z karabinami i kolbami do góry. Wyglądało to komicznie i myśmy, oczywiście, zaczęli szaloną owację, już pokazały się gdzieś nasze flagi. Anglicy – bardzo cenię sobie angielskie poczucie humoru – idąc w natarciu, swoimi płaskimi hełmami kłaniają się w podziękowaniu za owacje. Poszli do lasu, przeszli i tak skończyło się natarcie. Potem zjawiła się niesamowita ilość pojazdów – opancerzonych, nieopancerzonych, różnych – kilku oficerów i podoficerów weszło [do obozu]. Przez megafon ogłosili, że zostaliśmy wyzwoleni przez batalion piechoty 2. Armii Brytyjskiej. I zaczęło się już porządkowanie.
Zapomniałem o jednej rzeczy – muszę trochę cofnąć się [w opowiadaniu]. W obozie koncentracyjnym, w kwartale, wybuchła epidemia tyfusu plamistego. Nasza drużyna sanitarna aż do końca, do wyzwolenia, w dalszym ciągu w tym obozie niosła pomoc sanitarną. Z naszej dwudziestki prawie połowa zachorowała potem na tyfus plamisty, ale już po wyzwoleniu zostali ewakuowani do szpitali alianckich. Zresztą wyglądało to makabrycznie, bo kolega, u którego okazało się, że ma tyfus plamisty, był układany na noszach – goluteńki – przykrywany jednym kocem, a na czole, szuwaksem, robili im czarne krzyże. Jeden z kolegów poprosił o lusterko, popatrzył na siebie z czarnym krzyżem i powiada: „No, chłopaki. Może wrócę”. Ten sposób ewakuowania chorych na tyfus plamisty był makabryczny. Poza tym zaczęli zaprowadzać higienę. Z kompresorami wkroczyli na środek obozu. Kompresory były podłączone do dyfuzorów, które rozsiewały DDT – wówczas nie wiedziano jeszcze, że proszek DDT jest dosyć szkodliwy – i każdy z nas był dokumentnie obsypywany proszkiem DDT. Wkładali nam dyfuzory pod pazuchę, naciskali, dawali DDT pod takim ciśnieniem, że wychodziło rękawami i nogawkami ubrań, tak że byliśmy bardzo starannie wydezynfekowani.
Potem zaczęły się już normalne sprawy. Dostarczali dobre wyżywienie, ci, którzy w dalszym ciągu byli słabo ze zdrowiem, byli już odsyłani do szpitali. Nawet część z nas przeniosła się potem na prywatne kwatery, które zajmowaliśmy w pobliskiej wiosce niemieckiej, która się nazywała Klenkendorf.
Do Warszawy wróciłem bardzo okrężną drogą. Po wyjściu ze stalagu X B zostaliśmy umieszczeni najpierw w obozie byłych jeńców wojennych. Nazywano nas „pewuiksami” – Prisoner of War – ex. Pierwszy obóz był w Delmenhorst, a drugi w Verden. Po jakimś pobycie w końcu zaczęliśmy kombinować, co by tu robić dalej, bo nie mieliśmy ochoty zostać w dalszym ciągu w Niemczech, już w obozach cywilnych. Z kolegą, Jasiem Balingerem, wzięliśmy poniemiecki motocykl (BMW 400, bardzo nietypowy) i wyruszyliśmy do Włoch. Najpierw pojechaliśmy do Murnau, gdzie był obóz oficerski, i zapisaliśmy się na kolejkę na wyjazd do Włoch, bo transporty samochodów ciężarowych zabierały ochotników z Murnau do Włoch. W sposób może trochę nietypowy, bo omijając kolejność, dostaliśmy się w końcu takim transportem do Włoch.
Nie pamiętam, jaki był nasz pierwszy przystanek we Włoszech, w każdym razie z granicznego punktu, już koleją, powędrowaliśmy do Werony i z Werony skierowano nas do obozu (nazwy nie pamiętam), który był obozem rekrutacyjnym. Oficerowie rekrutacyjni prowadzili z nami rozmowy na temat tego gdzie, kto, jaki miałby przydział. Chciałem przejść do broni pancernej, ale niestety, widocznie już nie było etatu w broni pancernej i zaproponowano mi artylerię samobieżną. Zgodziłem się i zostałem odesłany na południe Włoch do Squinzano, gdzie był 17. Pułk Artylerii Samobieżnej. To były działa samobieżne ppanc, działa samobieżne artylerii lekkiej i średniej – dwudziestopięciofuntówki, sto piątki. Tam byłem stosunkowo krótko, bo nie bardzo wiedzieli, co zrobić z kimś, kto ma stopień kaprala podchorążego, a nie ma pojęcia o artylerii, ani tym bardziej o artylerii samobieżnej. Wobec tego pozbyli się mnie – odesłali mnie na szkołę podchorążych artylerii, która mieściła się w Materze. Ukończyłem szkołę podchorążych artylerii. Zresztą prawie połowę turnusu przebyłem w szpitalach, dlatego że odnawiała mi się kontuzja prawego kolana. Wtedy, z palącego się [budynku] skakałem całym ciężarem na lewą nogę i poszła łękotka. Potem były już obrzęki, bóle i nie bardzo mogłem uczestniczyć w zajęciach. […] Ale dobrnąłem do końca.
Mógłbym jeszcze opowiedzieć ciekawostkę. Jeden z moich bliskich kolegów był w baterii ppanc. W szkole podchorążych były poszczególne baterie według specjalności, więc była bateria ppanc, bateria artylerii ciężkiej i dwie baterie artylerii lekkiej. Byłem w baterii artylerii lekkiej, a [kolega], o którym chcę opowiedzieć, prymus szkoły, był w baterii artylerii przeciwpancernej. [Był to] Jurek Anders, syn generała Andersa. Prymus, wcale nie dlatego, że był synem generała Andersa, ale był to człowiek wybitnie inteligentny i nic dziwnego, że został prymusem. Miły, kulturalny, bardzo przystojny, wysoki brunet. Wspominam o tym, dlatego że skończył tragicznie – tak jak wielu członków rodziny, wielu wybitnych ludzi. Po wojnie, w Londynie (nie wiem, w którym roku), w zamieszaniu w pubie został zasztyletowany – oczywiście przez nieznanych osobników.
Ze szkoły podchorążych artylerii zostałem w końcu skierowany do 4. palu 5 Dywizji Kresowej – tak zwana 5 KDP; nasza odznaka pułkowa to był żubr. W 4. palu przebywałem bardzo krótko, bo już nastąpiła ewakuacja 5 Korpusu do Anglii. Do Anglii powędrowałem w rzucie kwaterunkowym, do miejscowości w pobliżu Southampton (na południu Anglii). Dla naszego dywizjonu były już przygotowane baraki. Byłem gospodarczym, który przyjmował zaopatrzenie gospodarcze – koce, sienniki, inne rzeczy – aż do czasu aż przyjechała reszta żołnierzy (już bez dział, bez artylerii, bez broni).
[W okolicach Southampton] przebywałem do stycznia 1946 roku. W międzyczasie moim rodzicom udało się nawiązać ze mną kontakt. Ojciec pracował już wtedy w Polskiej Agencji Prasowej i wykorzystał wszystkie swoje możliwości, żeby dotrzeć do mnie. Dostałem list od rodziców. Postanowiłem wrócić do kraju, bo nie wydawało mi się słusznym pozostawanie na emigracji. Niezależnie, kto by nie rządził w kraju, uważałem że moje miejsce jest w Polsce. Zapisałem się na powrót i na statku, który nazywał się Marine Raven, 20 czerwca 1947 roku (w styczniu 1947 zapisałem się na wyjazd) przyjechałem do Polski. Byłem „wyładowywany” z całym transportem, z tym że w [pewnym] sensie byłem uprzywilejowany, bo mój przyszły teść, ojciec mojej sympatii, był pierwszym wicewojewodą gdańskim (zresztą z ramienia PPS). Wykorzystał swoje możliwości, żeby odebrać mnie prosto ze statku. Nie przechodziłem do obozu przejściowego, tylko wylądowałem od razu w Sopocie na ulicy Abrahama 29, gdzie mieszkam po dziś dzień. W międzyczasie pobraliśmy się z moją [sympatią], urodziło nam się dziecko – nie podaję daty, żeby nie zdradzać wieku.

  • Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?

Najlepsze wspomnienie to przelot stu kilku amerykańskich bombowców nad Warszawą – to było coś nadzwyczajnego. Byłem już wtedy rekonwalescentem, byłem na podwórzu. Był moment strasznie denerwujący, kiedy sypnęły się spadochrony. Myśmy w pierwszym momencie myśleli, że lądują spadochroniarze, a przecież Niemcy otworzyli [do spadochronów] ostry ogień z wszystkiego, z czego mogli. Potem dopiero zorientowaliśmy się, że to są zasobniki, z których niestety większość wylądowała u Niemców. Niemniej jednak – nazwałbym to – pokaz potęgi, gdzie przez taki kawał drogi nadleciał taki olbrzymi zespół samolotów, to było coś niesłychanie podnoszącego na duchu i wzruszającego. To był chyba najbardziej wzruszający moment w czasie Powstania.
Ale był jeszcze jeden moment niesłychanie wzruszający. Kiedy po opuszczeniu budynku leżeliśmy w zasiekach przy żywopłocie – zrobiło się już zupełnie ciemno – nagle, przy placu Zbawiciela (bardzo niedaleko od nas) rozległ się olbrzymi, na pewno kilkaset osób liczący, chór, który zaczął śpiewać „Warszawiankę”. W tej scenerii usłyszeć Warszawiankę, to było coś niesłychanego. Mimo woli łzy toczyły się człowiekowi po twarzy, bo to był równocześnie dla nas pierwszy sygnał (bo myśmy byli cały czas odcięci), że Powstanie trwa i że mamy jeszcze nadzieję na to, że z tego wszystkiego ocalejemy. To były dwa najbardziej wzruszające momenty.

  • A jakie jest najgorsze wspomnienie?

Niedobre? Wydaje mi się, że same niedobre były w samej walce w plutonie – w tym, jak byliśmy osaczeni, sami. Nie chcę wyciągać spraw, które by w jakiś sposób dotyczyły błędów dowodzenia w naszym batalionie, ale byliśmy zostawieni sami – bez łączności i przede wszystkim bez obiecanego wsparcia. Do nas miały dołączyć dwa plutony, które miały dołączyć do zdobytego budynku i pociągnąć natarcie w kierunku alei Szucha. Nie zjawił się nikt. To było chyba najgorsze wspomnienie z Powstania.

  • Czy jest coś, co z tamtego czasu utkwiło panu szczególnie w pamięci?

W pamięci utkwiła mi, przede wszystkim, cała akcja, zdobycie budynku i wszystko, co działo się później – aż do znalezienia się w szpitalu. To są przeżycia, które będę pamiętał do ostatniego tchu, do samego końca. Mam to często z powrotem w oczach, często o tym myślę – myślami wracam do tych wydarzeń. To jest coś, czego się nie zapomina do końca życia – cały ten okres.

  • Jak po sześćdziesięciu pięciu latach ocenia pan Powstanie?

Moim zdaniem Powstanie było skierowane w tym samym stopniu przeciwko Niemcom, co i przeciwko bolszewikom. Powstanie to był ostatni, być może beznadziejny, zryw, który miał nie dopuścić do tego, żebyśmy zostali siedemnastą republiką czy PRL-em, którym w końcu zostaliśmy. Bo przecież założenie było takie, że nasz rząd emigracyjny dotrze do Warszawy w momencie, kiedy Warszawa będzie już zdobyta – w rękach naszej armii, Armii Krajowej (i, ewentualnie, rosyjskiej) i wtedy rozmowy z bolszewikami toczyłyby się z zupełnie innego stanowiska. Zwłaszcza że wtedy byłaby nadzieja na sprowadzenie obserwatorów zagranicznych. Niestety, to wszystko nie udało się, dziadzio Stalin był bardzo przewidujący i przez dwa miesiące [Powstania] bolszewicy nie udzielili nam prawie żadnej pomocy. Zrzuty, jakie były prowadzone z kukuruźników, były symboliczne. Zrzucano broń bez spadochronów, tak samo żywność. Raz na nasze podwórko – gdzie byłem już pod koniec, na Żurawiej – spadł worek z amunicją. Widziałem go, to były naboje karabinowe do Mosinów. Przyglądałem się, dokładnie rozgarniałem – nie było ani jednego naboju, który by się nadawał do użytku, wszystkie były w mniejszym czy większym stopniu pozaginane. Wsunięcie takiego naboju do karabinu, to było zagwożdżenie karabinu. Drugi raz widziałem zrzucenie worka z sucharami. Worek oczywiście pękł i był straszliwy smród. To były stęchłe suchary. Stęchłe suchary – wielka gromada brązowego, śmierdzącego proszku. Tyle pamiętam ze zrzutów robionych przez bolszewików na kukuruźnikach. Tak że pomoc była nie tyle symboliczna, ile wręcz śmieszna.

  • Czy chciałby pan coś dodać na koniec rozmowy, podsumować rozmowę?

Powiem zupełnie szczerze. Dla mnie zawsze bardzo miłym jest spotkanie z już nielicznymi kolegami, bo w Polsce żyje nas jeszcze trzech – Jurek Tarnawski we Wrocławiu, Heniuś Nowak (ten, który tak strzelał do atakujących nas wtedy Niemców i któremu, przypuszczam, że zawdzięczam życie – ja i inni koledzy) i trzeci to ja. Tak że trzech nas spotyka się w kraju i trzech nas w kraju jeszcze żyje. Poza granicami kraju jest nasz dowódca plutonu – „Bicz”, Tadeusz Rackiewicz (w Australii), jeden z kolegów – Zbyszek – jest we Francji, a jeden z kolegów – Boguś Cioth, który miał pseudonim „Janek”, jest w Stanach Zjednoczonych, mieszka w Kalifornii. I tu ciekawostka: w Stanach Zjednoczonych ukończył politechnikę (mechanikę) i był głównym konstruktorem drugiego członu rakiety, która wyniosła astronautów na Księżyc. Jego nazwisko, oprócz innych konstruktorów, znajduje się na Księżycu, w specjalnym pojemniku, który tam zostawili astronauci. Może to by w jakiś sposób naświetliło to, cośmy stracili w Polsce, że tylu zdolnych ludzi, którzy wiele mogliby zrobić w Polsce, niestety zginęło w czasie Powstania. Ale i tak wielkich szans by pewnie nie mieli.


Warszawa, 2 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski
Zdzisław Śliwiński Pseudonim: „Witold” Stopień: sekcyjny 1 sekcji drużyn 135 plutonu, starszy strzelec Formacja: Batalion „Ruczaj”, 135 pluton Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter