Barbara Bienias

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Barbara Bienias z domu Łukasik, urodzona 24 grudnia 1929 roku. W czasie Powstania byłam na Ochocie.

  • Proszę opowiedzieć o coś o swojej rodzinie. Czym zajmowali się pani rodzice, czy miała pani rodzeństwo?

W momencie kiedy wybuchła wojna, miałam dziewięć lat. Cała moja rodzina, poza mną, była zaangażowana w konspiracji w późniejszych latach. Mieszkaliśmy w Śródmieściu bardzo blisko Dworca Głównego w Warszawie. Ojciec mój był architektem i konserwatorem zabytków Warszawy. Wielki miłośnik architektury polskiej i w ogóle Warszawy. Tą miłość też nam bardzo przekazywał. Myśmy wszyscy bardzo kochali Warszawę. Pamiętam ją jeszcze z czasów przedwojennych. Z ojcem chodziłam po różnych pałacach, miejscach Starego Miasta i tak dalej.
Miałam siostrę starszą ode mnie o trzy lata. Mama była lekarzem dentystą. Ojciec mój nawet w czasie wojny pracował nad różnymi projektami i ratował skarby z Zamku Warszawskiego w 1939 roku. Potem pracował także nad pałacami polskimi, które były w rękach Niemców, żeby je ratować. Także projektował kościół świętej Teresy we Włochach pod Warszawą. Działo się to po to, że było takie przekonanie i wiara, że w momencie kiedy wojna się zakończy, będzie można od razu przystąpić do budowy. Wszystkie plany tego kościoła już były gotowe i dostały zatwierdzenie kurii biskupiej na budowę, dosłownie w dzień śmierci ojca. Zginął w 1942 roku w naszym mieszkaniu w czasie nalotu na Warszawę. Bomba padła i zginął na miejscu. To był oczywiście dla nas osobisty szok, ale myśmy zawsze byli wdzięczni za to, że miał śmierć w domu i że miał piękny pogrzeb, czego wiele ludzi nie miało, jak wiemy, w czasie wojny.

  • Ale jaki to był nalot na Warszawę?

Nie, to najprawdopodobniej były rosyjskie samoloty, które leciały, wracały z nalotów na inne miasta niemieckie. Myśmy mieszkali blisko dworca i ta bomba była na pewno celowana na tory kolejowe.

  • Dlaczego pogrzeb był taki wyjątkowy?

Miał dużo przyjaciół, był znany wśród kół artystycznych i architektonicznych. Warszawiacy mieli gest, kwiaty spod ziemi się wynajdowało i były na jego grobie.

  • Może tata przed wojną był związany blisko ze Stefanem Starzyńskim?

Na pewno znał jego i brał udział w różnych konkursach. Między innymi – jak większość polskich architektów – był także zaangażowany w wystawie „Warszawa wczoraj, dziś i jutro”. Był związany z kościołem Świętej Anny, w którym prowadził prace, był głównym konserwatorem. Przed wojną też pracował na Zamku szereg lat i [także zajmował się] restauracją Pałacu „Pod Blachą” [...]. Teraz po wojnie była opracowana praca magisterska na jego temat, tak że udało się zebrać trochę materiałów, ale właściwie wszystko zostało zniszczone. W naszym mieszkaniu było dużo jego obrazów i właśnie zostały zniszczone po Powstaniu.

  • Pani ulubione miejsca przed wojną w Warszawie?

Stare Miasto – zakochana byłam w Starym Mieście. Jako dziecko po tych schodkach [biegałam].

  • Wybuch wojny, wrzesień 1939 roku.

Ojciec był powołany do wojska. Myśmy zostali ewakuowani na wschód Polski, siostra, matka i ciocia […] z synem. Dotarliśmy transportem, który zresztą był po drodze bombardowany przez Niemców, do Ostroga nad Horyniem. Pamiętam, jak wkraczali Rosjanie, jak wjeżdżały tanki. Pamiętam też taką scenę, jak szli żołnierze, polscy oficerowie, to byli ludzie w oficerskich… [mundurach], bo oni pozrywali wszystkie odznaki, ale można się było domyślić, że to byli oficerowie, którzy szli na wschód.

  • Tata gdzie walczył?

Tata był pod Brześciem i był też zagarnięty przez Niemców. Udało mu się uciec i wrócił do Warszawy. Natomiast my zawdzięczamy nasz powrót do Warszawy wujkowi, to był brat matki, którego żona i syn byli z nami. Przez tą granicę, która już się utworzyła między Rzeszą a częścią, którą zagarnęli Rosjanie, on przedarł się, odnalazł nas i sprowadził nas do Warszawy. Gdyby nie to, nasze losy by się dalej odbywały teraz w Rosji, o ile byśmy w ogóle przeżyli. Już było bardzo ciężko. Bylibyśmy jednymi z pierwszych, którzy by byli gotowi na wywózkę na wschód. Bo tam wiadomo było, kto jest z nietutejszych, od razu byśmy byli rozszyfrowani. Ale w ten sposób całe nasze pięć lat okupacji było spędzone w Warszawie w rodzinie. Mama objęła potem pracę konspiracyjną, którą ojciec prowadził… Niestety nie mamy żadnych dowodów na pracę konspiracyjną naszego ojca, poza pamięcią, która wskazywała na to. Było wszystko w tajemnicy. Po jego śmierci tak samo, zachowana całkowita tajemnica. Nigdy nie doszliśmy…

  • Pani wcześniej wspomniała, że jak Zamek Królewski w 1939 roku płonął, to tata tam ratował wszystkie zbiory?

Tak, to jest wiadome. Był harcerzem, był w POW jako młody człowiek, miał przygotowanie do walki orężnej i wiemy, że jeździł na kursy jako instruktor. Ale nie udało nam się trafić na żadne dane. Jego główną rolą było raczej chronienie tego, co by się dało uchronić w zabytkach Warszawy.

  • Tata jak miał na imię?

Jan Łukasik, był dosyć znanym architektem, ale [to] jeszcze bardzo młodym. Wtedy jak zginął, to miał czterdzieści dwa lata, więc w zawodowej karierze jest jeszcze bardzo wcześnie. Bardzo dużo zrobił dla Warszawy przed wojną.

  • Pani pamięta, że tata wyjeżdżał, że go nie było?

Tak, pamiętam.

  • Czy ma pani jakieś wspomnienia z lat okupacji?

Mam dużo, ale to są raczej jeszcze dziecinne wspomnienia. Nie byłam zupełnie rozbudzona, jeśli chodzi o uczucia potrzeby walki czy angażowania się. Chociaż miłość do ojczyzny w nas chyba była od urodzenia. Bardzo przeżyłam śmierć ojca i potem zgłosiłam się do harcerstwa tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego. Jeszcze kilka miesięcy mi owało, żeby mnie wciągnęli.

  • A pani życie codzienne w Warszawie w czasie okupacji. Co pani najbardziej zapamiętała? Przecież były łapanki, rozstrzeliwania. Jakieś wspomnienia.

Myśmy o tym wszystkim słyszeli, bo dzieci słyszały, to wszystko do nas docierało. Los mnie uchronił od jakichś [wstrząsów]. Ten wyjazd na wschód i powrót, to było duże przeżycie. Byłam świadkiem aresztowań, byłam świadkiem tego, jak młodzież była z miejsca prawie indoktrynowana. Mieliśmy w szkole język ukraiński z miejsca wprowadzony, z bardzo nieprzyjemnym zespołem nowych nauczycieli. Ten co był, to został aresztowany. Myśmy to wszystko widzieli, rozumieliśmy bardzo dużo. Byliśmy pędzeni na wiece na rynku. Natomiast Warszawa po tym wszystkim była jeszcze jakąś oazą swojskości, jeśli nie wolności, to swojskości, że było się wśród swoich. O łapankach słyszałam, ale ich nie widziałam. Miałam swoją trasę do szkoły i szkoła była jeszcze powszechna wtedy dla mnie. Potem zaczęły się komplety, już gimnazjum w ostatnich latach.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły w czasie okupacji?

Pierwsza to była szkoła powszechna, która potem jeszcze miała pierwszy rok, pierwszą klasę gimnazjalną też pod swoim dachem, żeby dzieciom jeszcze przedłużać [okres bezpieczeństwa] i chronić. Bo powszechne szkolnictwo było dozwolone przez Niemców, ale nic poza tym, tylko zawodowe szkoły, więc reszta to była już szkoła, która nazywała się szkoła zawodowa. [Ale] myśmy już miały program gimnazjalny.

  • Gdzie ta szkoła się mieściła?

Nawet nie pamiętam, gdzie to było, jakieś wynajęte salki, pokoje, gdzie się gnieździliśmy. To nie był normalny budynek szkolny.

  • Mama prowadziła gabinet?

Mama prowadziła gabinet cały czas i to oczywiście ratowało rodzinę, bo zjawiali się ludzie, którzy… Wszystko się płaciło wtedy nie tyle w pieniądzach ile w naturze. Znajdowali się ludzie spoza miasta, którzy przyjeżdżali. Właśnie z powrotnej podróży z Ostroga nad Horyniem zaprzyjaźniliśmy się z kolejarzem polskim, który nas później ratował. Przywoził nam ze wsi, mieszkał na wsi, to jajeczko, to kawałek masła. Tak że myśmy byli bardzo… było ciężko. Pamiętam, że nieraz czułam się głodna, ale była marchew, była cebula, były jarzyny suszone, chleby, zupa gdzieś gotowana, sok z marchwi, o co mama bardzo dbała. Jeszcze jakaś normalizacja była. Bardziej odczułam głód w pierwszym roku, jak przyjechałam do Anglii.

  • Gabinet mamy faktycznie wyglądał wtedy jak pokój tortur? Bo przecież to było o wiele…

Bardziej prymitywne. Nie tak bardzo, ale nie lubiłam tam wchodzić. Myśmy się uczyły muzyki, więc były szkoły muzyczne. Miała też Warszawa swoje życie kulturalne, oczywiście przeważnie odbywało się w domach prywatnych. Siostra dobrze grała na fortepianie, więc myśmy mieli koncerty w domu. Przychodzili młodzi ludzie, którzy recytowali poezję polską prosto spod pióra. Tak się wtedy odbywało życie, że jeszcze było przyjęte, że można iść na koncert przy kawie, gdzie grali profesorowie z konserwatorium warszawskiego. W ten sposób zarabiali na życie. Ale żadne kino czy teatry nie były w ogóle osiągalne.

  • Dlaczego?

Bo po pierwsze były zamknięte. Po drugie, kina miały tylko propagandowe filmy. Było przecież powiedzenie, że: „Tylko świnie siedzą w kinie”. Żaden szanujący się warszawiak czy w ogóle Polak nie poszedł do kina słuchać propagandy niemieckiej.

  • Jaki był dokładny adres, gdzie pani mieszkała?

To była ulica Sosnowa 1, która przebiegała między Złotą a Chmielną. Dzisiaj tam zdaje się są „Złote tarasy”.

  • To ten budynek , który został zniszczony w 1942, kiedy spadła bomba?

Nie, bomba spadła naprzeciwko. Nasze mieszkanie było do końca Powstania Warszawskiego.

  • Czyli gdzie spadła bomba?

Naprzeciwko ulicy.

  • Czy zniszczyła też jakąś kamienicę?

Stosunkowo niewiele, ale nikt nie tam zginął, tylko właśnie jedyny ojciec zginął. Stał w oknie po prostu, cieszył się. Myślał, że to jest aliancki nalot, że idą z pomocą nam. Mama była obok. Tak że zginął na miejscu, miał bardzo piękną śmierć właściwie, lekką jak na wojenne czasy. To była jakaś łaska.

  • Mówiła pani, że tuż przed wybuchem Powstania nawiązała pani kontakt z harcerstwem.

Tak, przez kolegę. Nie nawiązałam jeszcze, ale obiecał, że mnie zgłosi do harcerstwa. Byłabym pewnie w „Szarych Szeregach”, nie zdążyłam. Do harcerstwa wstąpiłam po wojnie w Skierniewicach.

  • Co to był za kolega?

Maciek Danysz się nazywał. Przeżył Powstanie, ale zmarł na zapalenie płuc. Było dużo takich wypadków, że przeżyli a potem z wycieńczenia, z chorób ginęli.

  • Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku, ten dzień?

Właśnie to jest główne moje opowiadanie. Tak się złożyło, że mama na wypadek Powstania miała mieć przydział na punkcie sanitarnym na Złotej. Rzeczywiście tam później była całe Powstanie. Natomiast do niej nie dotarła wiadomość, kiedy ma być godzina „W”, że to będzie 1 sierpnia. Ona nas obydwie, moją siostrę Hanię i mnie, wysłała z poleceniami różnymi na miasto. To było dla niej potem źródłem strasznego bólu. To był okres, w którym wszystko w czasie okupacji się załatwiało osobiście, był handel wymienny. Cokolwiek trzeba było załatwić, to tylko z przyjaciółmi czy znajomymi. Trzeba było iść, zobaczyć się.
Już nie pamiętam, o co chodziło w moim wypadku. Moja siostra została wysłana na Mokotów, a ja na Ochotę do cioci, której coś miałam przekazać i wrócić. Siostrze mojej zajęło dwa tygodnie, żeby z Mokotowa wrócić do domu przez piwnice. Przebijane były wtedy przejścia [między domami], potem najtrudniejsze było przejście przez Aleje Jerozolimskie. Trzeba było czekać długo. Po dwóch tygodniach dotarła i wtedy mama poczuła nadzieję, że może ja też żyję.

Moje przygody się zaczęły w momencie, jak od cioci wychodzę, a tu się zaczyna strzelanina na ulicy, więc oczywiście wróciłam. Wujek był w Armii Krajowej, założył opaskę akowską na siebie. Ciocia miała dwoje dzieci w wieku dwóch i czterech latek mniej więcej. Mieli też nianię, która była córką jakiegoś oficera polskiego, który siedział w oflagu, a ona w ten sposób zarabiała na życie. Nie pamiętam jej imienia, więc jak będę mówić o niej, to będę mówić niania. W momencie wybuchu Powstania ciocia wzięła te dzieci do siebie i bez przerwy była z nimi. My dwie, niania i ja spędzałyśmy ten czas na Ochocie razem w piwnicy, siedząc i śpiąc na węglu. Nie przypominam sobie bombardowań, ale były wybuchy artyleryjskie i było ustawiczne strzelanie, takie „puk, puk”. Bo wiadomo, że amunicja była cenna, trzeba było dobrze celować, więc „puk, puk” i to dzień i noc. W tych piwnicach wszyscy cywile siedzieli. Był obok sklepik i w tym sklepiku mieli jeszcze jakiś prowiant i to rozdzielali między ludzi, każdy co mógł.

  • W którym miejscu dokładnie to było?

To było na ulicy Słupeckiej przy placu Narutowicza, ten dom stoi, przetrwał wojnę. Myśmy tak właśnie siedziały i wiemy, że Ochota padła po mniej więcej dwóch tygodniach, może niecałych dwóch tygodniach Powstania Warszawskiego. Myśmy na Woli stracili cztery osoby, tam zamordowane. Natomiast tutaj, czytałam później, że podobno sam Hitler wydał jakiś rozkaz, że mają wstrzymać te mordy, podobno to było 12 sierpnia. Zaczęły się wywózki.

  • Pani cały czas siedziała w piwnicy z nianią?

Tak, siedzimy w piwnicy z nianią i rodziną. W pewnym momencie oni widocznie już zdawali sobie sprawę, że Niemcy się zbliżają i zamykają te ulice stopniowo. Dość, że siedzieliśmy wszyscy razem z całego domu w tej piwnicy, ubrani tak jak się dało. To nie były wysokie domy, raczej współczesne w budowie. W pewnym momencie, było wyjście na ulicę z tej piwniczki, nagle drzwi się otworzyły i wrzask: Raus! nas poderwał i myśmy wszyscy wychodzili stamtąd po kolei. Przyznam się, że wtedy byłam raczej przekonana, że to jest prosto na rozstrzelanie. Tymczasem jak żeśmy wyszli stamtąd, to weszliśmy w szpaler Ukraińców, dwa sznury ich porozstawianych co kilka kroków. Oczywiście oni zatrzymywali, szukali złota, to pierwsza rzecz. Ściągali obrączki też i zabierali co się dało. W ten sposób sznur nasz się wydłużył ogromnie i w sumie potem szłam sama. Ze dwa, trzy razy ci Ukraińcy zatrzymywali mnie i szukali, rewizję [robili]. Po drodze widziałam trupy, widziałam płaczące kobiety.
W ten sposób myśmy dotarli do Zieleniaka, który był słynny przez to, co się tam działo właśnie. Tego nie wiedziałam, ale jak myśmy dotarli, to żeśmy się wszyscy odnaleźli. Ciocia moja wzięła mnie między siebie, między inne kobiety, zaplotła mi warkoczyki i kazała iść na zgiętych kolanach żebym się wydawała jak najmniejsza. Pędzili nas z Zieleniaka, nie byliśmy tam długo, pędzili nas później przez pola na jakąś stację podmiejską. Stał [tam] pociąg podmiejski, elektryczny i załadowali nas. Kiedy jeszcze pociąg stał na platformie, to wujek miał jedno dziecko na rękach, ciocia drugie i on z tym dzieckiem wyskoczył na platformę, skrył się. W ten sposób się uratował, to już wiemy z późniejszych [opowiadań].
Tymczasem myśmy dojechali do Pruszkowa tym pociągiem, wyładowali nas. To był przejściowy obóz i jeszcze w tym momencie nie był taki pełny, ale coraz bardziej się zapełniał. To była olbrzymia hala fabryczna, podłoga betonowa i na tej podłodze ludzie spali i używali [ją] jako toaletę. W miarę upływu godzin to się zapełniało albo zalewało tak, że już wkrótce nie było gdzie usiąść. Ale jeszcze tą noc myśmy spędzili na podłodze, a potem następną noc czy następny dzień jak [chcieliśmy] rozprostować kości, to już nie bardzo było gdzie usiąść. Z nianią się trzymałam, już żeśmy jakoś tak [były] obydwie razem […]. Nie mieliśmy żadnego jedzenia już od kilku dni, ale była pompa z wodą. Pompa z wodą bardzo ratowała sytuację, zapełniała żołądek. To było bardzo potrzebne. Myśmy krążyły z nianią, bo nie było gdzie usiąść. W pewnym momencie spotykam ciocię, małe dziecko miała na ręku i druga kobieta – też matka z dzieckiem. Ona do mnie mówi: „Basiu, nam mówią, że puszczają matki z dziećmi! Co ja mam zrobić?”. Mówię: „Jak to co? Iść! Iść! Ale dajcie coś jeść”. Tak sobie wymyśliłam, że skoro one wychodzą i na pewno dostaną pomoc, no to ja przynajmniej będę mogła jeszcze może coś… Mają, to nam mogą odstąpić. Ciocia mówi: „Ja nic nie mam”. Ta druga kobieta ze wzruszeniem w oczach sięga do kieszeni i daje mi coś, co wygląda jak kawałeczek chleba wielkości paznokcia. Bezczelnie to biorę i zjadam, tylko nie bardzo mogę sobie uświadomić, dlaczego on jest mokry. Dopiero później zrozumiałam, że ona ten kawałeczek chleba dawała dziecku do ssania. Ale cieszyłam się, że one już wyjdą.
My z nianią zostajemy w Pruszkowie, czuję, że bardzo słabnę, że robi mi się [niedobrze], boję się jednego – choroby. Ktoś nam mówi, że wywożą nas na roboty do Niemiec. Ale chorym być to już źle. Jesteśmy przy barierze, która nas oddziela od wyjścia, jest duży pas pustej hali. Tam chodzi żołnierz z karabinem, pilnuje i niania mówi do mnie: „Słuchaj, wejdź sobie, usiądź pod ścianą i odpocznij”. Tak robię, Niemiec nie reaguje, więc sobie pospałam trochę. Jak się obudziłam za jakiś czas i przyszłam z powrotem, to czułam się bardzo odświeżona, czułam, że to było zmęczenie, nie choroba i nabrałam animuszu.
W tym momencie właśnie słyszymy, że każą się nam ustawiać parami do wyjścia. Stajemy w pierwszej parze, byle tylko wyjść stamtąd, w pierwszej parze stoimy, żeby jechać do Niemiec. Idziemy, prowadzą nas później do towarowych pociągów. Wchodzimy do pustego wagonu, w którym nikogo jeszcze nie ma i jest jedno, małe okienko. No to w naturalny sposób idziemy do tego okienka. Przy tym okienku stoję, nabija się ten wagon, za jakiś czas myśmy ruszyli pociągiem. Jak jechaliśmy, to już był wieczór. Zauważyłam, że tory były ogrodzone drutami kolczastymi. W pewnym momencie widziałam kobietę, która stała, pociąg jechał wolno jeszcze, stała za drutami z wyciągniętymi rękami, na których trzymała bochen chleba, którego nie mogła przekazać nam. Takim gestem pokazywała, że chce nas ratować i płakała. Prawdziwa matka-Polka.
Już z moją ojczyzną się pożegnałam i myślałam, że już jej więcej nie zobaczę, że jak zasnę i się obudzę, to już będziemy w Niemczech. Rzeczywiście zasnęłam, ale po jakimś czasie budzą nas zgrzyty i jakieś hałasy. Pociąg staje, słyszę polskie głosy, jestem przy okienku. To były siostry Czerwonego Krzyża i przez okienko podają chleb, więc ten chleb biorę i do tyłu podaję, przekazuję. Potem kolejarz się zjawia i się go pytam: „Ale gdzie my jesteśmy?”. On mówi: „Skierniewice”. Moi rodzice są urodzeni w Skierniewicach oboje i matka, i ojciec. Tam [mieliśmy] kuzynów jeszcze wtedy. Mówię: „Proszę pana, czy pan może przekazać wiadomość. Nauczyciel szkoły powszechnej – taka jest jedna tylko – proszę jemu powiedzieć, że Basia jedzie, ale nie wie dokąd”. On na to mnie mówi: „To jeżeli ty masz tu rodzinę, to idź do drzwi i wołaj, że jesteś chora”. Zwracam się wtedy do niani i mówię: „Nianiu, co ja mam zrobić?”. A ona mówi: „Idź!”. Po ludziach, bo byli rozłożeni na noc na podłodze, jakoś przebiłam się do drzwi. Ale to są drzwi, które z tyłu mają sztaby zamknięte i tam nikogo nie ma. Po jakimś czasie wracam znowu do okienka, a ten sam kolejarz przybiega i mówi: „Idź i wołaj, że jesteś chora!”. Znów wracam i znów stoję za tymi drzwiami, ludzie zaczynają się już na mnie denerwować, że im Niemców sprowadzę. W pewnym momencie słyszę, że pociąg rusza, prawie jednocześnie zachrobotały te sztaby i drzwi się rozsuwają. Tylko miałam tyle przytomności, żeby usiąść i oni w biegu wyciągnęli mnie za nogi z tego pociągu. Wyciągnęli wtedy cztery, pięć osób naprawdę chorych, a ja jedna nie byłam chora.

  • Ale oni, to znaczy kto?

Polski Czerwony Krzyż i młody kolejarz, chłopiec, który był synem tego kolejarza, który ze mną rozmawiał. Młoda sanitariuszka z Czerwonego Krzyża, która jak mnie wyciągnęła, to mnie złapała w objęcia i zaczęła tak ściskać. To było naprawdę wzruszające. Mówiła: „Udawaj, że jesteś chora”. Zaczęłam kuleć, a ona mówi: „Nie, to za bardzo. Mniej, troszkę mniej”. Oni mnie [przez] platformę podprowadzili do sali poczekalnej, położyli na podłodze, kilka osób było, była warta niemiecka. W trakcie mojego przejścia do szpitala mieli gdzieś prysnąć ze mną.
Dlaczego w ogóle to wszystko tak było? Dlatego że to był okres, w którym ludzi z Warszawy Niemcy z miejsca aresztowali i wywozili albo rozstrzeliwali. Ludzi, którzy ukrywali, też aresztowali, więc ludzie bali się. Natomiast liczyli, że skoro mam tu rodzinę, to rodzina mnie ukryje, młodą dziewczynę ukryje. Tak rzeczywiście było. Zatrzymali mnie w poczekalni, leżałam i czekałam, ale jakiś Niemiec się kręcił bez przerwy. Wreszcie po dłuższym czasie zmęczył się widocznie i odszedł, wtedy mnie przez okno ten młody chłopiec i sanitariuszka [przesadzili] na platformę, potem przez płot i potem do domu kolejarskiego, który był bardzo blisko. To była noc. Matka tego chłopca na noc mnie umieściła u siebie w domu, a rano już powiedziała: „Proszę iść jak najszybciej, bo Niemcy są już na dole”. Wyszłam sobie, nikt nie zwracał już uwagi na młodą dziewczynkę. Doszłam do moich kuzynów, którzy mnie ponad rok u siebie gościli. Właściwie uratowałam się dzięki Skierniewicom, kolejarzom skierniewickim. Na pewno się w jakiś sposób narażali. Rzecz w tym, że nie wiedziałam, że myśmy jechali do Oświęcimia. Dowiedziałam się o tym dopiero po roku, jak przypadkowo w Warszawie, już jak wróciłam do Warszawy, spotkałam tą nianię, z którą z radością się żeśmy się przywitały. Ona mówi: „Basiu, myśmy byli w Oświęcimiu. Ty byś tego nie przeżyła”. Tak ona powiedziała. Może bym przeżyła, ale jeden kuzynów naszej cioci, który też tam był, nie przeżył. Tak że czasem tylko kilka miesięcy Oświęcimia wystarczyło. Zostałam w ten sposób w Polsce. Tymczasem moja mama z siostrą były do końca Powstania w Warszawie na Śródmieściu i…

  • Bo mama pracowała w szpitalu, tak?

To był szpitalik, punkt sanitarny właściwie na Złotej. Tam pracowała, siostra pomagała i one wyszły z Powstania…

  • Ale jako żołnierze Armii Krajowej?

Jako żołnierze Armii Krajowej, tak.

  • Może pani jeszcze imiona powiedzieć?

Matka Kamila Łukasik, późniejsze nazwisko… [Januszkiewicz], przepraszam, dostałam jakieś zaciemnienie umysłu i siostra moja Hania.

  • Pseudonimy może pani ich pamięta?

Nie, niestety nie. Wiem, że one były…

  • I one wyszły później jako żołnierze Armii Krajowej?

Jako żołnierze Armii Krajowej, tak, obydwie. [Mama] dom zamknęła na klucz, wzięła ze sobą narzędzia dentystyczne w walizce. Taka była zapobiegliwa. Rzeczywiście one się znalazły później w słynnym obozie Oberlangen i tam leczyła zęby. Potem nawet dostarczali jakieś lekarstwa jej, tak że mogła leczyć. [Po] zakończeniu wojny, już nie wróciła [do Polski]. Dom został całkowicie wysadzony w powietrze, tak jak osiemdziesiąt procent domów w Warszawie.

  • Kiedy pani nawiązała pierwszy kontakt z mamą?

Przyszedł list z obozu do Skierniewic, do rodziny w listopadzie 1944 roku. Dopiero wtedy się dowiedziałam, że one żyją. List, że są, że jest możliwie i że: „Szukajcie Basi”. Dopiero moja odpowiedź była dla nich pierwszym znakiem, że żyję.

  • Jak nazywała się rodzina ze Skierniewic?

Mazur, rodzina Mazurów.

  • Kiedy pani przyjechała do Warszawy?

Do Warszawy przyjechałam w 1945 roku w lecie, do moich bliższych ciotek, które stwierdziły, że musimy być razem. Bardzo ciężkie warunki były.

  • Jakie Warszawa zrobiła na pani wrażenie?

Pierwszy raz widziałam Warszawę w 1945 roku, to był albo luty, albo marzec. Jeszcze było bardzo zimno i był śnieg. Przyjechałam i pociąg ze Skierniewic dojeżdżał tylko do Żyrardowa, potem żeśmy szli na piechotę. Tragiczne [wrażenie] zupełnie. Tak jak mówiłam, właśnie wszyscy strasznie kochali Warszawę i trudno określić, co to było. Ale to była wielka miłość, pierwsza miłość mojego życia to chyba było to miasto i potem zobaczyć to… Mieszkanie mojej ciotki i wujka, który był bratem [mego] ojca, bliska rodzina, uratowało się i oni tam zamieszkali. A za to zapłacili straszną cenę, dlatego że mieli synka, siedem lat, który bawił się na podwórku granatem, granat wybuchł i oderwał mu nóżki. Umarł z upływu krwi, nie było szpitala, trzeba go było wieźć na taczkach do szpitala na Pradze i po prostu nie przetrzymał tego. Oni w Warszawie mieli mieszkanie i zamieszkałam później z nimi.
  • To wujostwo się uratowało? To znaczy wuj z synem i ciocia?

Ciocia też, tak, uratowali się z Powstania…

  • Jak się nazywali?

Tak samo, Łukasik też. To był Karol, nie był w Armii Krajowej, chociaż wielki patriota, był harcerzem. Zdaje się, że żona mu zabroniła. Nie wiem, jakoś uległ [jej]. Ale w każdym razie taką cenę zapłacili za swój powrót. Warszawa to było bardzo niebezpieczne miejsce, bo gruzy, niewypały wszędzie, groby.

  • Opowiadała pani, że na Zieleniaku ciocia zaplotła pani warkoczyki… Dlaczego?

Tam strasznie gwałcili kobiety przecież, więc jak jest chudzielec mały, młody, to nie zwrócili uwagi na to.

  • To panią uchroniło przed gwałtem?

Może i nie tylko to, ale w każdym razie myślę, że ten rozkaz, o którym czytałam gdzieś (chętnie bym dowiedziała się, czy to jest gdzieś potwierdzone), że był rozkaz Hitlera, żeby wstrzymać mordy, które się odbywały na Woli. Myślę, że to już było po tym, jak nas zabierali. Nas spotkał, wobec tego, los wywózki do Oświęcimia, ale już nie rozstrzeliwanie na miejscu.
Pierwszy mój powrót [do Warszawy], to była jeszcze zima. Wtedy miasto było jak wymarłe. Mieszkanie moich wujostwa w Warszawie było na Hożej, bardzo centralnie i po ulicy się szło na wysokości pierwszego piętra, bo wszystko było zasypane gruzem. Szło się do góry i w dół, tak jak po górach. Z tym że to było obsypane śniegiem i ścieżka środkiem była wydeptana, tak że jeszcze po tych gruzach jakoś można było iść. Jedyne arterie, jeżeli w ogóle były czyszczone, to były te główne ulice – Marszałkowska i Aleje Jerozolimskie – i tam przejeżdżało wojsko na zachód. Reszta to były [zasypane] ulice… w tym czasie właśnie, luty, marzec, stopniowo [oczyszczane]… Jak przyjechałam w lecie, to już była ścieżka do poziomu ulicy środkiem, a gruzy były z boku. W ten sposób to było robione, bo domy były poburzone. Jeszcze jak wtedy w marcu czy w lutym byłam, to zupełnie nierealne sytuacje były. Tu się idzie ulicą, tu wszystko wypalone, tu kikuty sterczą, a gdzieś u góry światełko. Jakaś facjatka się zachowała i ktoś zamieszkał już.

  • Mama z siostrą nie chciały wracać do kraju?

Nie, już dostatecznie dużo było informacji na temat tego, jak są akowcy aresztowani, to docierało do nas różnymi sposobami. Bo bardzo dużo w pierwszych latach było jeszcze wymiany między Polską a zagranicą. Kurtyna jeszcze nie zapadła, nie była tak uciśniona, że mnóstwo różnych kurierów przedzierało się z zachodu do Polski, żeby odszukiwać rodziny i sprowadzać na zachód, to główna była droga.

  • W którym roku pani przyjechała?

Właśnie dopiero w 1947 roku. Mamie udało się, ona miała też takie oferty kilkakrotnie. Raz byłam już w drodze na zachód przez Kraków i niestety wszystko zostało [odwołane] w ostatniej chwili ludzie zostali aresztowani. Akurat się tak złożyło, że w tym transporcie miały jechać skarby Potockich za granicę. Akurat miałam nieszczęście, że to się przydarzyło. Bo tych transportów, które jeździły przez granicę autobusami, przez Czechosłowację na zachód, było bardzo dużo. Znam sama kilka osób, które też w ten sposób wyjeżdżały. To wszystko było opłacone na pewno i na granicach i wszystkie władze były poopłacane, ale jak doszło do tych skarbów, to gdzieś ktoś powiedział: „Nie, to już za dużo”. Zrobili z tego bardzo dużą propagandową aferę później.

  • To jak się pani udało?

W rezultacie jeszcze [jedna] była próba, dlatego że moja siostra wyszła za mąż za pana [Józefa] Bieniasa, tak jak ja się nazywam i to był brat mojego przyszłego męża. Oni się poznali w Niemczech w Maczkowie, był w Armii generała Maczka i pobrali się. Mój przyszły mąż, którego nie znałam (mieszkał w ogóle pod Warszawą, ale musieli się przenieść, szukać z rodziną, matką, bratem i dziećmi innego miejsca i wyjechali na zachód do Szczecina), był w Armii Krajowej zaangażowany, zdezerterował z wojska, które było zaraz po wojnie. Jemu przysługiwała jakaś służba, ale to było tak opanowane przez komunistów, że nie wytrzymał, zdezerterował. Miał różne inne jeszcze sprawy i zaczęli mu po piętach chodzić. Ktoś go ostrzegł, że jest rozkaz na jego aresztowanie. Wtedy w ciągu jednej doby przeszedł granicę z przewodnikiem i dotarł do swojego brata, który oczywiście był mężem mojej siostry. Mama powiedziała od razu: „Sprowadź Basię”. [Tak] poszła wiadomość do Szczecina i ze Szczecina przyjechali po mnie do Warszawy i powiedzieli, że jadę. Tylko kazali mi dobre buty wziąć, po kolana.
Szliśmy z przewodnikiem, który w czasie wojny prawdopodobnie był szmuglerem, znał każdy krzaczek, prowadził nas bez ścieżki, przez [lasy]. Nawet po kolana wchodziliśmy do wody, do jakiegoś jeziora. Tak [przeszliśmy] na drugą stronę granicy i jeszcze długo, wiele kilometrów na piechotę, a potem pociągami i wozem do Berlina Wschodniego. W jakiejś melinie siedzieliśmy. Potem wreszcie drugie przejście, to było już na granicy Niemiec wschodnich z zachodnimi.

  • Ale w Berlinie, tak?

Nie, to było poza Berlinem, gdzie przebiegała granica, strefa rosyjska i amerykańska czy angielska.

  • Oficjalnie pani się starała wyjechać do mamy i do siostry?

Nie, odwrotnie to było. Wtedy już należało się nie przyznawać, że się ma rodzinę za granicą. Ale taki naprawdę niebezpieczny okres zaczął się później. Właśnie dawano mi znać z Warszawy później, że: „To co zrobiłaś, już by dzisiaj nie było możliwe”. To był jeszcze 1947 rok, wyjechałam w marcu 1947 roku. Z Polski w ten sposób wyszłam, a już kilka miesięcy potem tak uściślili, tak granice opanowali, że już takie wycieczki nie były możliwe. Wtedy już się zaczął stalinowski okres wielkich aresztowań. Dobrali się do młodzieży także.

  • Kiedy przyjechała pani do Polski kolejny raz?

Bardzo późno. W 1990 roku.

  • Po upadku komuny?

Tak.

  • Była pani w Muzeum Powstania Warszawskiego?

Oczywiście.

  • Jakie wrażenia?

Fantastyczne, naprawdę jesteśmy szczęśliwi, że nareszcie to się stało. Mój mąż też należał do koła akowców, brał udział w spotkaniach i pamięta, jak walczyli o to muzeum od 1989 roku. Wciąż były obietnice, że ktoś wybuduje.

  • Czy pani mąż brał udział w Powstaniu Warszawskim?

Nie dotarł, ale był w Armii Krajowej pod Warszawą całą wojnę. Był ode mnie starszy o siedem lat, więc był człowiekiem już bardzo dojrzałym i był zaangażowany na terenie Jabłonnej i…

  • Chotomowa, tak? Jabłonna, Chotomów.

Tak, też.

  • Jak mąż miał na imię?

Stanisław Bienias.

  • A pseudonim?

„Stach”, „Stachura”… miał trzy chyba. Należał do „Baszty”, zgłosił się przed Powstaniem, miał przydział i nie dotarł na czas. Ale basztowcy mający tutaj koło, przyjęli go i całe lata należał do tego koła. Tak że w książkach jest też jego nazwisko wspomniane.

  • Mąż już nie żyje, tak?

Nie żyje, zmarł w 1992 roku. Nie doczekał się, był bardzo chory na serce i pojechałam w jego imieniu w 1990 roku, z kwiatami na groby jego kolegów. Miałam długą listę, gdzie mam być, gdzie mam zostawić różę w Jabłonnie i także na cmentarzu wojskowym w Warszawie na Powązkach.


Londyn, 21 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Barbara Bienias Stopień: cywil Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter