Krystyna Janina Majczyńska

Archiwum Historii Mówionej

Krystyna Janina Majczyńska z domu Siemieńska. Urodziłam się w Warszawie 12 grudnia 1925 roku.

  • Na początku wyjaśnimy pewne nieścisłości. Według naszego biogramu pani się urodziła w 1926 roku, więc skąd zmiana daty?


No właśnie. Zmiana daty nastąpiła, jak w 1942 roku przejechałam przez zieloną granicę do Warszawy. W Sobieniach-Jeziorach moja ciotka i mój wujek byli nauczycielami, a on był dyrektorem szkoły. Oni mnie zawieźli do Warszawy, do babci Siemieńskiej i stamtąd ze Starego Miasta chodziłam na Żoliborz do [szkoły] Aleksandry Piłsudskiej (to było gimnazjum). […] No i ponieważ nie uczyłam się przez dwa lata (znaczy uczyłam się, ale nie miałam żadnego papierku na to, bo uczyłam się tylko w domu), to nauczyciele stwierdzili, że nie zdążę zrobić matury, jeżeli Niemcy będą dłużej, bo tylko do osiemnastu lat można się było uczyć. Ponieważ ja jestem grudniowa, więc doszli do wniosku, że jak mi odejmą rok, to będę mogła tę maturę zrobić. I do tej pory mam ten rok zapisany niestety, [1926], bo z tym wróciłam do kraju w 1945 roku i musiałam sobie wyrobić w sądzie dokumenty i sędzina powiedziała, że nie można nic zmieniać, nawet jak przestawione były imiona, tylko tak jak byłam zapisana w Ravensbrück, ponieważ to będzie inna osoba. Inna data urodzenia to już jest ktoś inny. Dlatego cały czas mam napisane, że urodziłam się […] w 1926 roku.

  • Proszę pani, wróćmy do przedwojennej Warszawy. Gdzie pani mieszkała?


Mój ojciec po skończeniu szkoły handlowej pracował tu, w Warszawie, ale należał do związków chrześcijańskich, bo jego ojciec, czyli mój dziadek, też należał, no i zaproponowali mu, żeby pojechał do Włocławka, bo tam jest już zorganizowany Związek Chrześcijański, ale trzeba jakiejś świeżej siły, żeby ten związek powstał. No i ojciec pojechał, a myśmy z mamą zostały w Warszawie, bo miałam jeszcze młodszą siostrę. Tam zapoznał się z księdzem Wyszyńskim…

  • Z późniejszym kardynałem Stefanem Wyszyńskim?


Tak, tak. To był profesor wtedy. Utworzyli taką szkołę dla robotników [z zajęciami] w soboty, żeby uczyć ich pisać i czytać. Ponieważ większość fabryk we Włocławku była żydowska i niemiecka i żeby ci ludzie nie byli bardzo wykorzystywani, i żeby wiadomo było, co im się należy, trzeba było, żeby umieli przeczytać i zorientować się. Wtedy tam razem pracowali. Tak że ojciec w końcu nie wrócił do Warszawy, ale tam związek chrześcijański miał posiadłość i tam mieliśmy swoje mieszkanie i ojciec nas ściągnął. Tam po jakimś czasie zaczęłam chodzić do szkoły, a ojciec razem z profesorem Stefanem Wyszyńskim utworzyli taką szkołę, [która działała] w soboty, i uczyli ich pisać i czytać. Tak że w każdą sobotę ksiądz Wyszyński do nas przychodził po tym spotkaniu na kolację i jak się ze mną witał, zawsze mówił: „Podpora mojej starości”.

  • Czy później pani utrzymywała kontakty z księdzem?


Tak, nawet przecież jak już był arcybiskupem, a później, jak ja właśnie… W Kowalu byli ciocia Żywiecka, czyli mojego męża ciotka… No więc jeszcze wrócę do tego, że jak tę zieloną granicę żeśmy przeszli…

  • Zielona granica to już jest wojna, ale jeszcze jesteśmy przed wojną.


Przed wojną.

  • Chodziła pani do szkoły we Włocławku?


Tak, tak.

  • Jak pani zapamiętała wybuch II wojny światowej? Gdzie pani wtedy była?


Druga światowa jak wybuchła? Aha, już wiem. To związek chrześcijański zbudował we Włocławku duży dom i w tym domu ojciec mój też miał mieszkanie. Jak ojciec 3 września poszedł na wojnę, to myśmy zostały w tym domu same…

  • To znaczy kto?


Mama, ja i siostra.

  • Młodsza siostra?


Irka, tak. Siostra młodsza o dwa lata. Wyszłyśmy po zakupy, przyszłyśmy (to był koniec października) i znalazłyśmy w głównym wejściu kartkę, że ten dom jest zarezerwowany dla Niemców. Ale mieliśmy boczne wejście i weszliśmy tym bocznym wejściem. Mama zadzwoniła zaraz do przyjaciela, inżyniera Policzkowskiego, a on miał nad Wisłą dom i bardzo duże pomieszczenia i powiedział: „W nocy wszystko wasze wywieziemy”. No i to się stało. No i zamieszkaliśmy tam u nich kilka dni… […] Ojciec umówił się w Grabkowie z księdzem Michałem Szwabińskim, przyjacielem jego, że jak coś się stanie, to się zaopiekuje nami. No więc mama zadzwoniła, on powiedział: „Przyjeżdżajcie”. Za czym ten inżynier z mamą i jego żona załatwili transport (z tymi meblami kazał przyjechać), no to moja mama wsiadła sobie do pociągu, a mnie [zostawiła] z siostrą. Taką skrzynkę z pieniędzmi, ze złotem dała mi na kolana, no i myśmy jechali [z woźnicą i meblami]. Ale to było z 10 na 11 listopada, a Niemcy…

  • 1939 roku?


Tak. A Niemcy bali się, że my [Polacy] w 11 listopada coś będziemy działać. W związku z tym ten woźnica powiedział: „Panienko, musimy jechać boczną drogą, żeby nas nie zatrzymali”. Bo będą myśleli, że nie wiadomo co, bo to pod plandeką było i tak dalej, że tam jakieś wojsko wieziemy. No i jak pojechaliśmy, to okazało się, że były deszcze i żeśmy tak w drodze stanęli, że ja jeszcze miałam dwa kilometry do Grabkowa stamtąd, a on, mimo że miał dwa duże konie, ugrzązł i nie mógł [ruszyć]. Trzeba było jeszcze jednego konia, żeby jego wyciągnąć. No więc ja zostawiłam te wszystkie skarby mojej siostrze młodszej i powiedziałam: „Siedź i pilnuj", a sama poszłam. To już był listopad, więc ciemno, szłam bardzo wystraszona, no i proszę sobie wyobrazić, że przyszłam. Ksiądz nakrzyczał na mamę, że jak mogła tak zostawić dzieci same.

  • Bo mama już dojechała?


Mama tak, naturalnie, tak, jak dama. Po nią jeszcze wyjechali… No więc od razu dwa konie i taki mały powóz (już nie pamiętam, jak się nazywał), no i pojechaliśmy wszyscy i wyciągnęło się to na szczęście. I tam zamieszkaliśmy. Mieszkaliśmy tam przez rok czasu i w końcu księdza zabrali, bo wszystkich księży zabierali do Dachau.

  • Czy pani była obecna, jak Niemcy przyszli po księdza?


Tak, naturalnie.

  • Jak to wyglądało?


Ale jeszcze zanim przyszli, to już sobie Niemcy wzięli na tej plebani dwa pokoje, z tym że mieli dostęp do kuchni. To było trzech czy czterech młodych poruczników, którzy tam byli. I jak ci Niemcy weszli, no to do nich też poszli i [ci młodzi oficerowie] widocznie na nas nic nie mówili, tylko chwalili, tak że bardzo grzecznie się z nami obchodzili i tylko po księdza przyszli, a powiedzieli, że my możemy zostać. No ale naturalnie po dwóch, trzech dniach kuzyn księdza, który miał Dąbrówkę numer jeden i numer dwa, […] to były majątki, to nas tam zabrał i tam myśmy byli aż do 1942 roku.

  • Jeszcze wrócę do 1939 roku. Do jakiego wojska poszedł pani ojciec?


Nie wiem.

  • Nie wie pani, do jakiej jednostki?


A, piechota.

  • W jakim mieście miał punkt zborny?


Tego nie wiem. Był porucznikiem, szkołę oficerską skończył.

  • Dostał się do niewoli czy wrócił do domu?


Nie. Był […] w Woldenberg.

  • Aha. Kiedy się panie dowiedziały, że ojciec jest w obozie?


Napisał, bo wiedział, że… Napisał do Michała Szwabińskiego, tego księdza, że jest w niewoli, i myśmy od niego wszystko wiedzieli, bo on wiedział, że tak szybko księdza nie wezmą, a może nie zdawał sobie sprawy, że będą ich zabierać. Bo to był początek wojny, dopiero później duchowieństwo do Dachau wywieźli.

  • Czy ten ksiądz przeżył?


Nie. Nie przeżył.

  • Jak wyglądała sama wojna? Czy pani widziała jakieś działania czy bomby? Jak wyglądała wojna we Włocławku?


We Włocławku w ogóle wojny nie było. Niemcy weszli bez żadnej walki, zajęli i koniec. Tak że ja właściwie nie widziałam wojny do 1942 roku. Najgorzej było przechodzić zieloną granicę.

  • No właśnie, to teraz ten 1942 rok. Dlaczego pani przechodziła zieloną granicę?


Zaraz właśnie powiem. A mianowicie dlatego, że myśmy mówili na tego dziedzica wujek, żeby to wszystko wyglądało na rodzinę. Nic nie powiedział, że ja – już czternaście lat, w piętnastym – powinnam chodzić w pole, że ja mam kenkartę, że ja pracuję. Nic nie powiedział. Przyleciała dziewczyna z pola i mówi: „Krysia, idź szybciutko z Irką i gracujcie. Tam za domem – za pałacem – są kartofle, więc ci lekko pójdzie. Idź tam, rób”. No i ja poszłam z tą moją młodszą siostrą, graczki żeśmy wzięły. Przyjechało dwóch Niemców w mundurach wojskowych i mówią: „Od rana? Tak mało zrobione?”. Mówili po niemiecku, [właściwie] część po polsku, część po niemiecku. A ja nic, bo nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Więc on mówi do mnie: Du bist Schwein rein. A ja do niego mówię: Ich? Nein. Du bist Schwein rein.

  • Co to znaczy?


„Ty jesteś polską świnią”. A ja powiedziałam: „Ja nie, tylko ty jesteś świnią”. Ale nie polską. On wtedy doszedł i uderzył mnie w twarz raz i drugi, tak że ja się znalazłam w redlinie. Że mnie wtedy nie zastrzelili, to cud boski, a to dlatego, że bardzo cenili odważnych ludzi. Jak taka smarkula mogła do porucznika w ten sposób powiedzieć? No i w Kowalu był wujek Drzewiecki… Znaczy nie był to nasz wujek bezpośredni, ale tak żeśmy na niego mówili. Przyjeżdżał z żoną często na plebanię. […] A oni mieli aptekę, ci Drzewieccy. Bardzo elegancki dom i w tym jej domu Niemcy stacjonowali. Ona, sprzątając biuro jednego z tych poruczników, zobaczyła, że „Krystyna Siemieńska na wywózkę”. W sobotę mnie mieli wywieźć, a to było w czwartek. Z Kowala zaraz wujek przysłał gońca i powiedział, że Krysia musi uciekać. Więc mama niewiele myśląc, zapakowała walizeczkę… Ale mieliśmy jeszcze znajomą hrabinę Chrapowicką, która mieszkała w Czerniewicach i była dyrektorem, tam gdzie skupowali mleko. Nie wiem, spółdzielnia czy coś, w każdym razie zarządzała tym całym mlekiem.

  • Bo to wszystko było jakby pod nadzorem niemieckim? To się robiło wszystko dla Niemców?


Tak, tak. Ona jako dyrektor pracowała u tych Niemców, tak. No i jak… I wujek tam zaraz z nią rozmawiał nawet, czy to telefonicznie, czy [inaczej], tego to już nie wiem. W każdym razie ona przysłała nam takie listy, gdzie się po kolei dochodziło do różnych miejsc, gdzie przeprowadzali przez granicę.

  • Takie plany, tak?


Tak. Taka łączność była między ludźmi. No naturalnie każdemu trzeba było zapłacić za to.

  • Bo postanowiono, że pani ucieknie.


Musimy uciekać, bo wywiozą mnie do obozu pracy. Nie do obozu koncentracyjnego, tylko do obozu pracy.

  • Na roboty po prostu.


Tak. No i bali się, że ja tego nie przeżyję. No więc do Kutna dojechaliśmy pociągiem, bo jeszcze można było, a od Kutna była gubernia.

  • Cała rodzina uciekała, nie tylko pani?


Tak, tak. Mama i my dwie. No i tak chodziliśmy od miejsca do miejsca i to najczęściej wieczorem się szło, no i tam się płaciło, noc się przenocowało u kogoś, dali jeść, i następnego dnia znowuż wieczorem. No i proszę sobie wyobrazić, że mieliśmy miejsce do jakiejś pani lekarki, dentystki, mieliśmy wejść, jedna z nas i umówić się, że z bólem zęba. No i ja mówię: „To ja, mamo, wejdę”. No i weszłam, a podeszła do mnie pielęgniarka – jak ja jej to powiedziałam, to ona już wiedziała co, wyszła ze mną na korytarz i mówi: „Dziecko, uciekajcie, bo jesteśmy spalone”. No więc mamy drugi łańcuszek, a ten łańcuszek to był znowuż kolejarz. No to poszliśmy tam, dopiero jak się ściemniało. Musieliśmy poczekać w takiej stajence. Jak ten mąż poszedł do pracy, to dopiero myśmy tam poszły, bo łóżko było wolne, i we trzy położyłyśmy się na to łóżko. Dała nam coś jeść, naturalnie musieliśmy zapłacić. No i już od tego kolejarza do następnego kolejarza, no i później do takiego, który już przeprowadzał przez granicę. No i ten, co przeprowadzał przez granicę, a to już było zboże, znaczy już urosło to zboże, bo to był czerwiec, więc myśmy… On powiedział tak: jak będzie nas prowadził, to jak jest kolej, to gdzieniegdzie świeci lampa, więc mamy tak iść od lampy do lampy i taką odległość zachować. I patrzeć na niego. Mama szła, a my za nimi. No i później, jak on gwizdnie, to mamy w to zboże się położyć. No i on zagwizdał i żeśmy dalej poszły każda i się rzuciła. A on powiedział, że jak będzie jakąś piosenkę gwizdał (już nie pamiętam), to możemy wyjść. No i one usłyszały i wyszły, a ja nie usłyszałam, bo za daleko poszłam. No więc jeszcze raz zagwizdał. Już myśleli, że mnie zostawią. A wyobraźcie sobie, że na tej granicy wisiało dwóch Żydów powieszonych. Taki był zrobiony na skos…

  • Takie kozły, tak?


Tak, tak. I ci Żydzi wisieli z taką brodą. No taki strach, że nie wiem.

  • Pani widziała tych wiszących?


Tak, bo tam oświetlone było. No i żeśmy przeszli i później doszliśmy, już nie pamiętam…

  • Ale to był las czy to było pole?


Nie, to nie był las, to nie był las. To było przy torach. Myśmy później trafili do miasteczka, gdzie już kolej przychodziła. To tak było mądrze przeprowadzone.

  • Tam już była Generalna Gubernia?


To już była Generalna Gubernia. Rano poszliśmy na stację, mama kupiła bilety i dojechaliśmy do Warszawy.

  • Czy kenkarty pań z Rzeszy były równie dobre tutaj, w Generalnej Guberni?


Nic żeśmy nie wzięły, żadnych dokumentów, tylko swoje metryki.

  • Czy w ogóle jakiś bagaż brałyście ze sobą na podróż?


Nieduży. Nieduży, bo ta hrabina nam wszystko przysłała. Bo w tamtych stronach naszych było dużo majątków niemieckich i ci ludzie latem mieszkali w tych majątkach, a zimą mieszkali w Warszawie, piękne domy mieli. No i ona powiedziała, że jak będziemy już w Warszawie, to damy jej znać telefonicznie i ona zadzwoni do nich. Ale nie mamy wejść głównym wejściem, tylko od podwórka dla służących. I tam będą te walizki. No w każdym razie wszystko żeśmy odebrali. Tak że załatwiła nam bardzo. Zresztą ja hrabinie też dużo robiłam, dlatego że nauczyłam się w Grabkowie jeździć na koniu, a ona miała na cmentarzu swojego męża i posadziła kwiaty, a ja jeździłam podlewać z konewką na koniu. Więc ona mówi: „Krysiu, dla ciebie wszystko zrobię”. Zresztą we Włocławku jeszcze mieszka wnuczka tej hrabiny. W każdym razie wsiadamy do dorożki, bo już mama była tak zmęczona, a moja siostra była czarna i mama też była czarna, więc zaraz podszedł policjant, znaczy nie policjant, tylko… Już nie pamiętam. Milicjant? Nie wiem, jak się mówiło.

  • Była granatowa policja.


Policja, policja była. Policja, tak. Poprosił mamy dokumenty, bo myślał, że moja siostra jest Żydówką. No a mama miała dokumenty… Bo pod tym względem to Niemcy byli fair, ponieważ żony oficerów miały specjalne dokumenty, że jest żoną oficera polskiego. W związku z czym jak to pokazała, to jeszcze zasalutował i nic już nie powiedział. Tak przyjechaliśmy do tej Warszawy. Moja babcia się przeziębiła, jak w 1939 roku w piwnicy siedzieli, jak Warszawa była bombardowana, i ona była leżąca. A wujek pracował, skończył prawo, ale pracował w innym zawodzie. I ja zaraz zostałam zapisana… Bo to myśmy przeszli na jesieni…

  • Latem panie przeszły, bo w zbożu.


Tak, przeszły latem, ale na jesieni poszłam do szkoły.

  • Jaka to była szkoła?


Gimnazjum Aleksandry Piłsudskiej na Żoliborzu.

  • Ona nie działała, bo nie wolno było.


Była.

  • Czyli to musiała być jakaś inna szkoła.


No tak, ma pani rację. To jakoś zrobili, że to była szkoła zawodowa, na gospodynie żeśmy się uczyły – gotować, później miałyśmy zawsze na ławce rozłożone jakieś haftowanie albo nawet cerowanie. Później była taka sala, gdzie były garnki i kuchenka na gaz zrobiona, dwie takie kuchenki, że jak przyjdą, to w razie czego, że my się uczymy. Tam zawsze były jakieś kartofle, coś i tak dalej, tak że od razu wchodziłyśmy i wiadomo było, gdzie która ma iść, gdyby Niemcy weszli nas sprawdzić.

  • Do której klasy panią przyjęto?


Ja zrobiłam pierwszą klasę przed wojną, to do drugiej klasy chodziłam.

  • Ile było dziewczynek w klasie? Jak duże były klasy?


Nie pamiętam. Może dwadzieścia pięć.

  • Czy pani zapamiętała jakichś nauczycieli?


Tak. Był polski i matematyka. No, roboty to mieliśmy na miejscu, a tak to się chodziło na komplety. Myśmy chodziły na komplety w różne miejsca. Jednego razu mieliśmy na Żoliborzu, tam gdzie było… Zapomniałam, jak się nazywa. Były tylko wojskowe domy i tam mieszkały żony oficerów i ja tam też chodziłam do [szkoły] Aleksandry Piłsudskiej i to jest moja była koleżanka, a jej ojciec był pułkownikiem.

  • Jak to do Aleksandry Piłsudskiej pani chodziła?


Ale… Nie, nie. Przecież Aleksandra Piłsudska to się tak nazywała ta moja szkoła. A jak się ona nazywała…

  • Czy pani koleżanki, które chodziły do gimnazjum Aleksandry Piłsudskiej, to były córki oficerów?


W dużej mierze.

  • Pani dlatego tam trafiła, że pani też była córką oficera?


Nie, nie. Tylko dlatego, że moja ciotka, która właśnie była nauczycielką w Sobieniach-Jeziorach, miała tam koleżankę i tam mnie zawiozła i zapisała. Tam było dużo tych [koleżanek] właśnie z tego osiedla i nawet, jak ja chodziłam… Bo ja na plebanii nauczyłam się grać w brydża. A mojej koleżanki matka też uwielbiała grać w brydża. I jak im brakowało czwartego do brydża, to mama nie była ze mną, bo była w Sobieniach-Jeziorach tam u tej ciotki, bo gosposię zwolnili i mama zaczęła im gotować, a siostra razem z cioci młodszą córką uczyły się w szkole powszechnej. […]

  • To szkolnictwo powszechne było też w Rzeszy?


Tak, w Sobieniach-Jeziorach naturalnie, dzieci chodziły do szkoły normalnie. No, to była Gubernia, to był kawałek Polski, łącznie z Warszawą. […] Nie wiem, mówiliśmy po polsku i tak dalej. Tylko nam robili łapanki. Ja w takiej łapance się kiedyś znalazłam, że szybko weszłam do jakiegoś domu, poleciałam na strych (trzecie piętro tam było) i siedziałam do wieczora. Mama już myślała, że mnie rozstrzelali. No w każdym razie…

  • Tam chodziła pani do tej szkoły…


Tam chodziłam do tej szkoły, tak.

  • Czy pani zapamiętała jakichś nauczycieli?


Nie, zupełnie nic, pusto. Zresztą nie starałam się nawet zapamiętać, bo później byłam w obozie, to już… W ogóle pamięć przez głód bardzo zanika. No i później, ponieważ to był rok już, jak byłam u tej babci, no i była taka opieka specjalna utworzona przez róże hrabianki i zamożne panie Polki, które utworzyły dla dzieci oficerów polskich opiekę… Ponieważ mama nas miała dwie, no to Irkę, młodszą, dała do takiej szkoły razem z internatem. To prowadziły siostry zakonne i ona tylko od czasu do czasu przychodziła do nas do domu.

  • To było w Warszawie?


Tak, w Warszawie mieszkałam, w Warszawie. Tylko że to była taka opieka, żeby odciążyć te rodziny. Mama, ponieważ bardzo dobrze pisała na maszynie, nawet z zamkniętymi oczyma (pracowali przecież w tych związkach chrześcijańskich we Włocławku), no więc jak się dowiedzieli księża, że mama jest w Warszawie, no to ksiądz Stefanek przynosił jej – a miała ze sobą maszynę do pisania – różne rzeczy do przepisywania i w ten sposób sobie jeszcze dorabiała. Poza tym ojciec przesyłał wszystkie pieniądze, gażę całą, bo im płacili gażę.

  • Chciałam zapytać, czy panie wysyłały ojcu paczki do obozu, a to było odwrotnie.


Owszem, wysyłałyśmy paczki do obozu, ale jak byłyśmy w Grabkowie. A tutaj było odwrotnie. Ojciec mamie przesyłał wszystkie pieniądze. Nie palił papierosów, więc nie zostawiał sobie nic, no i ona w ten sposób dorabiała na mnie i na siebie, bo siostra już była na państwowym.

  • Kiedy zetknęła się pani z konspiracją?


Więc na tych lekcjach, gdzie miałyśmy różne robótki, to najczęściej była rozmowa, że czeka nas Powstanie i że musimy to Powstanie zrobić i musimy się przygotować. I spytali się nas, kto chce być na łączniczkę, a kto chce być na sanitariuszkę?

  • W szkole nauczyciele tak mówili?


Tak, tak, oficjalnie. No i ja się zgłosiłam na sanitariuszkę. No więc w różnych punktach Warszawy miałyśmy spotkania i z pielęgniarkami, i z lekarzami, tak po trzy, cztery dziewczyny. Nauczyli nas bandażować kolano, głowę, rękę, nawet tułów, robić zastrzyki też nas nauczono. Tak że jak Powstanie wybuchło, to ja byłam już kompletnie przygotowana do tego, że mogę iść do pracy jako sanitariuszka.

  • Czy pani miała też szkolenie z bronią?


Nie.

  • Nie, tylko sanitariusz?


Tylko jako sanitariuszka. Zastrzyki i bandażowanie, no i reanimacja et cetera. No, to co jest potrzebne.

  • Gdzie był budynek główny pani gimnazjum, gdzie pani chodziła do tej szkoły gospodarstwa?


Inwalidów Wojennych 10.

  • Czyli na placu Inwalidów, tam gdzie była szkoła przed wojną…


Tam jest chyba ta szkoła. Nie ma?

  • Nie ma, nie ma.


Nie ma.

  • Ale tam przed wojną była szkoła.


Tak, tak.

  • W tym samym miejscu?


Tak, w tym samym miejscu. No więc później, jak tylko wiedzieliśmy, że Powstanie wybuchnie, no to mieliśmy się zgłosić w pewnych punktach.

  • To już było lato 1944 roku?


Tak. Ale ja [wcześniej], ponieważ to były wakacje, pod Warszawą jest taka miejscowość Leszno i tam były siostry zakonne – ksiądz Tywonek mi załatwił, że one mnie przyjęły na miesiąc do siebie, żebym była na powietrzu, lepiej się wyżywiła i tak dalej. A moja siostra, no to ponieważ ona była w tym internacie, to oni wyjechali do […] Soboty (taka miejscowość) i z siostrami [zakonnymi] tam mieszkała. Siostra ją posłała do apteki i przypadkowo tam aptekarzem był […]. Okazuje się, że wujek Drzewiecki tam był. Później, kiedy już wybuchło Powstanie, to zgodził się ten właściciel, że on od tych sióstr zabierze ją i [wujek] później wrócił z nią – jak już Włocławek był wolny, to przyjechał.

  • Czyli siostra nie była w Warszawie w czasie Powstania?


Nic. Nic nie miała wspólnego z Powstaniem. No więc jak Powstanie wybuchło, no to syreny zawyły i żeśmy wiedzieli i od razu zrobiliśmy barykadę.

  • Ale gdzie?


Barykadę zrobiliśmy… Czy mówiłam, gdzie mieszkałam?

  • Nie, nie mówiła pani.


Babcia była na Zakroczymskiej, a ja byłam na Freta. Róg Freta a Hożej [sic! Koźlej? Hoża jest w Śródmieściu Południowym – red.] zrobiliśmy barykadę. Wszystko, co było możliwe, i kamienie, i kubły, i balie, no wszystko, co tylko było, żeby taką barykadę zrobić. A to była bardzo wąska ulica, ta Freta, tak że szybko żeśmy ją zrobili. Tam był bardzo duży sklep kolonialny i tę właścicielkę też dobrze żeśmy znali, bo mieszkaliśmy u znajomego, który był zarządzającym tego domu, a w ogóle był inżynierem z Włocławka. Ta właścicielka dobrze mnie znała i zadzwoniła do niego, żebym zeszła na dół na chwilę do sklepu. Ja zeszłam i mówi tak: „Krysiu, ty to jesteś taka energiczna, zrobimy tutaj szpitalik. Chodź, ja cię zaprowadzę, tu jest taka salka, co uczyli tańca. Ogłosimy to, każdy ma gdzieś łóżka, takie składane, poprzynoszą pościel i wszystko”. No naprawdę, w dwa czy trzy dni rozeszło się, a to wysoki dom był, chyba czteropiętrowy. Momentalnie zrobiliśmy trzy łóżka pod oknem, dwa na tym, to pięć, i jeszcze dwa. Siedem łóżek żeśmy zrobili. A chłopcy poszli na Cytadelę. To [było] już pierwszego dnia, tak że na drugi dzień…

  • Czy pani miała jakiś konkretny oddział, w którym pani była, czy pani po prostu organizowała z tą kobietą szpital?


Ja jej pomagałam organizować, ale mężczyźni też tam byli. Ja byłam tylko przeszkolona w szkole i miałam się do szkoły zgłosić, ale to było niemożliwe, jak to wybuchło.

  • Bo pani miała pojechać na Żoliborz?


Tak.

  • I nie dało się.


Nie dało się, tak. No i wykorzystałam [okazję, by być] tutaj. Później oni się dowiedzieli, że tu jestem. Aha, na Długiej był szpital duży. Zadzwoniła [tam] ta pani i zgłosiła, że mamy tyle łóżek. Ponieważ [Powstańcy] poszli na Cytadelę, to bliżej im było do nas niż na Długą, więc pierwszej nocy już mieliśmy trzech rannych. A później trafił nam się chyba pułkownik, bo z boku go żeśmy położyli. Rano przychodził lekarz i na wieczór przychodził lekarz. Z nami była jedna pielęgniarka, a z lekarzem przychodziła druga pielęgniarka. A nam to powiedzieli… Ponieważ ja umiałam bandażować, to [miałam] obmyć tę ranę, zrobić później [opatrunek], przewijać na następny dzień. No i dyżury były. Wszyscy już byli w piwnicy, ludzie już nie mieszkali na piętrach, dlatego że… My na to mówiliśmy „szafy”. To były takie, że rozwalały te domy stopniowo, więc ludzie już się bali, tak że wszyscy byli w piwnicy. Ale ja do piwnicy nie chodziłam. Ponieważ moja babcia, jak byłam u niej, a był nalot, to mówiła tak: Jak jest róg ściany, to wejść tutaj, stanąć tutaj, tak jak tutaj jest róg, to wtedy są dwa pułapy i to tak nie zleci jak tutaj. I trzeba [być] w rogu, no to ja w rogu kucałam i tak w kucki spałam, jak przestali strzelać. No i tak [byłam tam] do końca, do 30 [sierpnia], tak jak długo trzymało się Stare Miasto.

  • Czy pani była zaprzysiężona? Czy pani była żołnierzem Armii Krajowej, składała pani przysięgę?


Nie, nie.

  • Czyli pani była ochotniczką do Powstania?


Chyba tak. W każdym razie to wszystko było z nadzorem jakiegoś oficera, który do nas przychodził, pielęgniarki, które nas uczyły, tak że byliśmy harcerzami przygotowanymi do wojny.

  • Pani była też harcerką?


Tak. Też.

  • Od kiedy pani była harcerką?


Od razu tam się zapisałam. Jak poszłam do szkoły, to automatycznie nas zapisywali do harcerstwa. Tak że żadnych książeczek żeśmy nie miały i nic, ale uważałyśmy się i traktowano nas jak harcerki.

  • Skąd były jakieś leki czy bandaże? Jak to wyglądało?


Wszystko, wszystko nam przynosili z tego szpitala. Jak lekarz przychodził, to takie torby mieli i u nas też takie torby stały. Była taka część jedna na tej sali, gdzie mieliśmy wydzielone, parawan był i za tym parawanem żeśmy wszystko mieli. Tak że nawet zastrzyki robiliśmy.

  • Czyli tych łóżek tam było do dziesięciu najwyżej?


Nie, nie było dziesięć. Siedem. Do końca…

  • Cały czas ktoś leżał?


A nie, nie, nie do końca. Była jeszcze inna historia. Było takie strzelanie, że pod oknem… Wtedy było strasznie, trzech pacjentów zostało zabitych.

  • W tym szpitalu waszym, tak?


W tym szpitalu. Bo to było przy oknie. Oni takie coś puszczali, że momentalnie wszystkie szyby leciały. To nie były bomby, to nie były granaty, to się inaczej nazywało. Już nie pamiętam. W każdym razie [trzech] zginęło, dwóch jeszcze zraniło, a dwóch przeżyło. I myśmy już tak były wystraszone. A myśmy właśnie pod ścianą zostały, tak że zorientowali się czy tam ktoś im doniósł, tego nie wiem, w każdym razie z Długiej przyszli i na noszach tych, co zostali, wynieśli. No a z tamtymi to nawet nie wiem, co zrobili, bo nas wzięli też na Długą do szpitala.

  • Pani później była na Długiej w szpitalu?


Tak, tak, na Długiej.

  • Pamięta pani, kiedy to było?


Krótko przed końcem. No i ja poprosiłam któregoś dnia, żeby mnie siostra puściła do mamy na noc. Siostra mnie puściła i niestety już nie wróciłam. Bo już ta nasza ulica była bliżej i już się poddali, Zakroczymska się już poddała, no i Freta też już wkroczyli Niemcy. Pędzili nas wtedy przez Warszawę, straszną Warszawę, po gruzach…

  • Wróćmy jeszcze do samego Powstania. Czy pani też nocowała w tym szpitalu?


Tak, tak. Raz poszłam na górę. Mama mówi: „Przyjdź do piwnicy, to się wyśpisz”. Ja mówię: „Mama, ja muszę się położyć, ja już nie mam siły”. Ze dwa razy poszłam na górę i wszystką pościel, która była w tym domu, przyniosłam sobie. Wlazłam pod tę pościel, usnęłam, nie wiem kiedy, bombardowanie było i proszę sobie wyobrazić, ja się obudziłam, a tremo leżało na mnie. Bo przy oknie stało tremo, a w okno walnęli. Tak że wychodziłam spod tego cała i zdrowa. Mama myślała, że już nie żyję. Ale dzięki temu, że wzięłam te kołdry od tych państwa, u których żeśmy byli, i te nasze dwie, uratowałam się. Już później nie mogłam spać, a tak to co jakiś czas szłam do domu, znaczy piętro wyżej.

  • Jak wyglądała sprawa zaopatrzenia? Jak wyglądała sprawa jedzenia? Musiałyście pani same jeść i jeszcze pomagać rannym.


Nie, nie. Chodziłyśmy na Długą do szpitala po kocioł jedzenia. Herbatę to żeśmy robili sami. Przynosili nam już kanapki porobione dla tych chorych, na kolację i na śniadanie. Któregoś dnia nie miał kto przynieść, ale jakoś dali znać (nie pamiętam, czy jeszcze telefon działał, czy nie), że mamy przyjść po zupę. No i ja z koleżanką poszłam po tę zupę (to taki kocioł był) i niesiemy. Jesteśmy na początku Freta i raptem jest bombardowanie, strzelanie jakieś niesamowite. I tę koleżankę mi zabiło. A mnie ludzie wyciągnęli i wciągnęli do korytarza, bo to na ulicy nam się stało. Do korytarza. Ja się rozpłakałam… Ale jakoś tak [to się skończyło], że ludzie mi ten kocioł zanieśli. Bo to było przykryte, tak że nic się nie stało. A gdzie pochowali i co zrobili z tą moją koleżanką, to już się nie dowiedziałam.

  • Czyli jedzenia jakby starczało?


Tak. Jedzenie było, ponieważ z tego szpitala nam dostarczali, tak że nie byliśmy głodni. No i jeszcze tym się herbatę robiło, poiło się tych ludzi. Jakieś leki też były, żeby im dać, aspiryna czy coś tam było. W każdym razie opatrunki były. Opatrunki to umiałam zmieniać, czy na kolano, czy na nogę, czy na rękę, tylko na głowę to już nie chciałam robić, bo się bałam.

  • Czy tylko Powstańcy leżeli w tym szpitalu, czy wszyscy ranni?


Nie, nie. To byli Powstańcy, dlatego że oni brali udział [w walkach] na Cytadeli. To byli wojskowi.

  • Czy zapamiętała pani szczególnie jakąś ranę, którą pani musiała opatrywać, czy jakiegoś człowieka, który był szczególnie jakiś…


Więc tak, miał ranę na nodze, na łydce chyba, ale tak strasznie śmierdziała ropą, że mówię: „Kochany, ja ci nie zrobię, bo ja zwymiotuję”. A on mówi: „Nie przejmuj się. Masz tu – zapalił papierosa – pociągnij dwa razy i nie będziesz czuła zapachu”. No i tak zrobiłam.

  • Czy pani w czasie Powstania miała kontakt z jakimiś gazetkami? Jakoś słuchała pani radia?


Nie, nic, nic. Nic. Odizolowani byliśmy od wszystkiego na Starym Mieście. Może tam ktoś miał, ale tutaj na Freta nic nie było.

  • A jakieś praktyki religijne czy pani…


Nie, gdzie tam. Nic. Ani ksiądz, ani nic takiego. Żadnych sióstr, nic.

  • A jaki to był adres?


Freta 27. Jest ten dom, odbudowany tak samo. Ja tylko pamiętam, jak sakramentki zostały zbombardowane i jak te siostry wychodziły takie upaprane, brudne. Straszne.

  • Tam zginęło bardzo dużo ludzi.


Tak, tak.

  • Czy do sakramentek, gdzie też był szpital, chodziłyście panie po jedzenie?


Nie, no kochana. Gdzie? To strach tam lecieć.

  • Tak? Taki kawałek to było?


Nie, no pewnie. Wojna był straszna. Ulicami prawie nikt nie chodził. Jak musiał, to biegł. Oni wszędzie mieli jakieś aparaty i coś. No nie wyobrażacie sobie. Tak jak teraz wygląda Ukraina, tak wyglądała Warszawa, jak nas prowadzili to po takich gruzach.

  • Z kim pani szła? Pani wychodziła z mamą?


Tak.

  • Co się z babcią stało?


Babcia już przedtem… Nie, babcię ciocia Sobień zabrała, ta nauczycielka.

  • Jeszcze przed Powstaniem.


Przed Powstaniem. Jak myśmy wrócili, to babcia jeszcze żyła. Leżała w łóżku dziesięć lat.

  • Proszę powiedzieć, jak panie wychodziły ze Starówki.


No, „wychodzili”… Nas pędzili.

  • A czy pani wiedziała o tym, że były zrzuty brytyjskie?


Tak, tak. To wszystko byli wojskowi i wojskowi ich odwiedzali. Tak, myśmy były na bieżąco. To było naprawdę dla wojska. Tam nie było cywili. Albo [byli] ludzie, którzy brali udział w tej wojnie po cywilnemu. Mogli nie być w mundurach, ale to byli ludzie, którzy właśnie… Bo najwięcej było właśnie z…

  • No tak, tych wojskowych zabrano na Długą, pani też tam poszła i potem wróciła do domu i z Warszawy wychodziła już z mamą?


Tak.

  • Kto przyszedł po was, żeby powiedzieć, że macie wyjść?


Krzyczeli. Wojsko krzyczało. A później, jak już żeśmy wyszli, to później oblecieli wszystkie możliwe pokoje i sprawdzili, czy ktoś nie został. Ale została jedna pani, bo nie mogła chodzić i została w piwnicy, umarła tam. A ta właścicielka sklepu zostawiła część swojego majątku.

  • W piwnicy?


Tak. Później o niej opowiem jeszcze. No w każdym razie wsadzili nas do pociągów…

  • Ale panie szły przez Warszawę?


Tak.

  • W którym kierunku?


Do Pruszkowa.

  • Do Pruszkowa cały czas na piechotę czy na dworzec?


Tak, chyba tak, nie pamiętam już. W każdym razie w Pruszkowie robili tak: ci ludzie, którzy mieli dzieci, byli oddzielnie, starzy byli oddzielnie, a tacy jak my, byliśmy też oddzielnie. I tak ich wprowadzali do pociągu.

  • Ile dni pani była w Pruszkowie?


Nie pamiętam. Kilka. Ale ile to było, to nie wiem.

  • Pamięta pani, jakie tam były warunki?


No straszne. Straszne.

  • Czy coś się tam jadło? Coś pani dostawała do jedzenia?


Coś tam dostawaliśmy do jedzenia, ale bardzo szybko nas zapakowywali do pociągów.

  • Panią i mamę też?


Tak, tak, razem. Bo mama młodo wyglądała.

  • To była jakaś selekcja? Ktoś decydował?


Nie, na razie to jak szło. I mężczyźni, i kobiety, nie rozdzielali tego, nic, zupełnie. No ale jechaliśmy bardzo długo do Mauthausen, nie wiem, ale chyba z miesiąc czasu. No ale jak jechaliśmy przez Kraków, tam się zatrzymaliśmy trochę dłużej. No i dziewczęta roznosiły chleb, podawały nam w tym Krakowie. No i podała mi, ale mówi: „Słuchaj, ty jesteś taka młoda, a my cały czas pomagamy, to ja ci przyniosę biały fartuch i ty się ubierzesz, wyjdziesz i razem ze mną będziesz”. A proszę sobie wyobrazić jeszcze, że ta pani, która ze mną ten szpitalik organizowała, znaczy mnie wzięła do organizacji tego szpitalika, to ona, jak już się rozstawałyśmy, to dała mi walizkę pieniędzy.

  • Czy pani pamięta, jak ona się nazywała?


Nie. Walizkę pieniędzy. No i proszę pani, ja z tą walizką pieniędzy pomyślałam sobie, że jak one mi przyniosą, to ja [mam] tę walizkę, ale „przynieście mi dwa fartuchy, bo mama tak młodo wygląda, że [razem] wyjdziemy”. Za te pieniądze to coś się wynajmie i jakoś się przeżyje. No i ale mama powiedziała, że nie pójdzie, no to ja pomyślałam sobie: Nie ma co. Nie przyznałam się już im, że mam kasę, i powiedziałam, że dziękuję, ale nie. No, ale jak nas… To teraz przeskoczę. Jak się znalazłam w Ravensbrück, już wiedziałam, że to będzie mój obóz na zawsze, to calutką noc rwałam te pieniądze, żeby Niemcy z nich nie skorzystali, i do pojemników na śmieci wynosiłam. Nic nie spałam przez to.

  • Jeszcze zapytam, czy w czasie Powstania miała pani jakiś strój, jakiś fartuch […]?


Tak, tak, miałam fartuch.

  • Miała pani opaskę akowską czy z Czerwonym Krzyżem?


Nie, akowską. No ale to wszystko człowiek zostawił w tym szpitalu.

  • I potem w tym Mauthausen to jak to wyglądało?


Przywieźli nas do Mauthausen, rozdzielili mężczyzn od kobiet. Wielkie namioty, [spałyśmy] po dwie na sienniku. I proszę sobie wyobrazić, taki wielki rów wykopali, zrobili poręcz i się tak siadało na tym i się załatwiało w ten rów, a oni stali i przyglądali się. To była jedna makabra. Iść się załatwić to było przeokropne. Namioty były olbrzymie. W tych namiotach nas spało [być może] po dwadzieścia. Jedzenie nam dawali. Rano chleb i jakaś kawa, później była zupa. A że myśmy już z menażkami przyjechali, każdy coś sobie zorganizował. Dlatego że jak żeśmy jechali tym pociągiem, to jechaliśmy prawie miesiąc do Mauthausen, to proszę sobie wyobrazić, że podjeżdżali kotłami, wystawiałyśmy te miski i nam nalewali, bo przecież trzeba było jakoś żyć. Przecież nic w pociągu się nie ugotuje.

  • Pani mówiła, że w namiotach było dużo ludzi…


Kobiety tylko były, mężczyzn od razu wzięli od nas. Austriacy nas pilnowali, bardzo ładne mundury mieli.

  • Zachowywali się podobnie jak Niemcy?


Dużo przyjemniej. Zresztą mojej matki ojciec był Austriakiem. Nazywała się Elbl. Nas rodzina po wojnie odnalazła, tych Elblów notabene. Ale chcę powiedzieć, że…

  • Pani zna niemiecki, co też było łatwiejsze.


Niby dlaczego?

  • Słyszałam, że Niemcy inaczej się odnosili do więźniów, którzy znali niemiecki.


No, ale ja nie znałam. Moja mama miała matkę Polkę. Oni rozmawiali ze sobą po niemiecku, ale nie dzieci, bo mieszali w Polsce, w Warszawie. No to teraz mam mówić?

  • W tym namiocie…


Aha, jesteśmy w Mauthausen. Nic nie robimy, siedzimy. To są Alpy. Proszę sobie wyobrazić, że widać, jak ci mężczyźni w kamieniołomach noszą kamienie. Te kamienie wielkie, nie można było podkładać pod ramię, a ten kamień ostry, to ci, co byli nasi, to byli biali, a ci, którzy tam pracowali, to już byli po lecie opaleni mocno, muskularni i wcale nie krwawili. A ci nasi… Jak zobaczyłam z takiej odległości wujka, no to nie mogłam się utulić z płaczu. Tak, zginął tam, nie przeżył. [Widziałam], jak mu leci krew z tego ramienia.

  • Bo wujka razem z paniami zabrali, tak?


Tak, uciekaliśmy razem. A nas tam trzymali chyba dwa czy trzy tygodnie i później nas wywieźli do Ravensbrück. No a Ravensbrück to już nasz obóz macierzysty, w związku z czym trzeba było wszystko im oddać. Powiedzieli, że można zostawić chusteczki, grzebień, szczoteczkę do zębów, takie podstawowe rzeczy. Kombinowałyśmy, jak tu zrobić jakieś torebki i tak dalej. Ale ponieważ to długo trwało… Po kolei nas rozdzielili – starsze oddzielnie, dzieci oddzielnie, takie na dwanaście, trzynaście lat oddzielnie, a ja z mamą już oddzielnie, [jako] nadające się do [takiej] roboty, do jakiej się kto nadaje.

  • Każdą grupę w innym bloku, w innym baraku trzymali?


Tak.

  • Jak te baraki wyglądały?


Łóżko pani ma, a umywalnie były duże, większe niż ten pokój i były dwie takie jakby murowane, okrągłe, wysokie na sześćdziesiąt, siedemdziesiąt, centymetrów wanny, ale kranów tam było pięć. Wchodziło się w to, siadało się na poręczy, no i kran się przed sobą miało. To myśmy z mamą, codziennie jak tylko był apel, od razu leciały, żeby zająć miejsce i się całe umyć. A niektóre tylko poszły, ręce i nic [więcej]. A jak człowiek jest czyściejszy, to i zdrowszy. No więc to tak wyglądało to mycie. No, spanie to podwójne, a wyżywienie to już było na fabryce.

  • Bo od razu panie poszły do pracy, tak?


Tak.

  • Jaka to była praca?


Nie, ale jeszcze tam byliśmy w tym obozie, najpierw to stopniowo wybierali. Ale wyobraźcie sobie, jak wybierali. Trzeba było chodzić nago, a siedziało takich pięciu, sześciu Niemców i patrzyli na nas. To było tak przykre… Ale w ten sposób wyłapali parę kobiet, które były w ciąży, oddzielili już te kobiety, później takie, które były starsze, oddzielili, a mnie z mamą przydzielili do Ludwigsfelde. To była fabryka dawna Daimler-Benz, samochodowa, przerobiona na samolotową. Były tak zwane takty, podjeżdżał motor [samolotu] i przy każdym takcie co innego niewolnica musiała zrobić. Ja miałam tak zwaną Benzinpumpe. Już mówiłam, dwanaście kapsli odkręcić, wylała się benzyna, osuszyć, zakręcić i zaplombować.

  • Ile godzin dziennie pani to robiła?


Osiem, dziesięć godzin.

  • Do tej fabryki was dowozili czy trzeba było iść?


Nie, mieszkaliśmy w podziemiach tej fabryki.

  • Czy to były lepsze warunki niż na terenie obozu?


Nie, gorsze, bo przecież przy świetle żeśmy mieszkały. W ogóle się nie widziało światła. Raz jeden wychodziliśmy w niedzielę. W niedzielę, a ponieważ między nami były też panie, które były z opery, to Niemcy prosili, żeby śpiewały. I jak żeśmy chodziły (bo można było chodzić, można było postać), to jak one śpiewały, to oni zaraz śpiewali i słuchali. A to już była wiosna. Pięknie śpiewały, naprawdę, i tak samo ciężko pracowały jak my.

  • Panie tam przeżyły Boże Narodzenie. Jak wyglądało Boże Narodzenie w obozie?


Boże Narodzenie? Oni na początku grudnia pozwolili nam napisać list do domu. Czy na początku grudnia, czy nawet w listopadzie już to było, w każdym razie napisałam do tej cioci aptekarzowej, Drzewieckiej, żeby mi przysłała paczkę. A ona posyłała zawsze jednemu księdzu, który był w Dachau. No i jak ja wróciłam, to ona opowiedziała: „On tyle razy ode mnie dostał, a ty taka młoda, to muszę ci posłać”. I wyobraża sobie pani, że jako jedna jedyna Polka dostałam paczkę. A w paczce było pół kilo cukru, jakieś dwadzieścia pięć deka kiełbasy… Co jeszcze było? Cukier, kiełbasa… A może to tylko to, tylko że w sumie to było kilo, bo tylko kilo można było przysłać. […] Moja mama pracowała w miejscu, gdzie pakowali te motory do skrzyń, tak elektrycznie. Pracowały z nią dwie Rosjanki, które były zrzucone z samolotu jako szpiedzy i przepięknie mówiły po niemiecku. Wyobraźcie sobie, że jakoś, już nie pamiętam jak, one mówiły, w każdym razie ich Niemcy złapali, nie udało im się z tego lasu uciec. Niemcy z przyjemnością chodzili do nich rozmawiać po niemiecku i słuchać ich. No i moja mama tam z nimi pracowała. Ale to było już w momencie, gdzie drzwi były stale otwarte, a była zima, mama dostała zapalenia płuc i wzięli ją na rewir. [W tym czasie] ja dostałam tę paczkę. Niewiele myśląc, wzięłam i podzieliłam wszystko na połowę. A ponieważ miałam tak zwany takt, taki stolik, gdzie miałam klucze, kluczami zamykałam, bo wszystkie te rzeczy, które potrzebne mi były do obsługi tego motoru musiałam mieć swoje i musiałam zamykać na klucz, więc tam sobie schowałam. No i wyobraźcie sobie, że jadłam i jadłam swoją część. Jak już skończyłam tę część jeść (mama trzy tygodnie była [na rewirze]), to pomyślałam sobie: jakbym wzięła chociaż jeden plasterek albo łyżeczkę cukru to przecież nic takiego. Z drugiej strony mówię tak: „A, weźmiesz i przez to mama umrze”. No to nie wzięłam i doczekała ta paczka na nią. Ale jeszcze w niedziele, jak mówiłam, nas wypędzali na powietrze. No i tam były Francuzki, Jugosłowianki, Rosjanki, Niemki, te, które się nie godziły z Hitlerem, były przeciwne jemu, więc cała narodowość europejska. No i patrzę, że te Francuski coś jedzą. Jedzą i jedzą. Mówię: „Mamo, idę do nich”. Ja się uczyłam francuskiego dwa lata, coś tam powiem. To dogadałam się z nimi, że one chodzą przed apelem na podwórze, gdzie jest w dole śmietnik, i biorą tę obraną brukiew.

  • Te obierki?


Te obierki, ale ponieważ grube były te obierki, więc jeszcze jak się oskrobało, to było jeszcze coś do zjedzenia. No więc poszłam z nimi. Przyszły do mnie, umówiłam się z nimi, poszłam. No i proszę sobie wyobrazić, do tego dołu wskoczyłam, a takie miałyśmy fartuchy robocze, no to [zbieram w] ten fartuch. Nagle dotykam, a tam jest puszka. Wkładam rękę, trochę „waniajet”, ale smalec. Patrzę, a to puszka szynki. Myślę sobie: nie, to wyrzucam, tę puszkę biorę. A tu nade mną stoi pies. A ona w międzyczasie uciekła, nic mi nie powiedziała, a może powiedziała, a ja nie słyszałam. W każdym razie [stoi] pies, a jest wyszkolony, żeby nas zagryźć albo złapać, żeby przyleciał Niemiec i nas zabrał. Więc niewiele myśląc, dwoma rękoma wybrałam taki kawał szynki i dałam mu. To on jadł, a ja tę szynkę w [fartuch] i poleciałam. Wzięłam i zaniosłam tam, gdzie [była] mama. Miały takie duże stoły i tam chowały duże narzędzia, to wsadziłam. Naturalnie jeszcze mamy nie było, więc byłam sama. Na apelu stałam bliżej nich i powiedziałam: „Tam macie szynkę. Jak chcecie, to sobie trochę weźcie, ale jak przyjdzie rozdawanie ziółek, to ja po to przyjdę”. I to wzięłam. A na środku tej fabryki miałyśmy taką znajomą panią z Warszawy, która wydawała narzędzia i tam miała olbrzymie skrzynie do tych narzędzi. No i już na apelu, jak żeśmy szły, to jej powiedziałam, że przyniosę, ona już zrobiła miejsce i tam w tym zimnie, bo to przecież nie było palone, zimno, postawiałam i mówię: „Słuchaj, do tych ziółek po łyżce będziemy sobie kładły”. Nie upłynęło pięć czy sześć dni, moja mama wróciła, naturalnie szynki mało ubyło, tak że zaraz jej…

  • Jaka ta puszka była? Jakaś ogromna?


Pięć kilo.

  • Aha, to duża.


Tak pięć kilo. Nie dwa, tylko pięć. I mama bardzo szybko się po tym, pod dwóch tygodniach, poprawiła, bo to jednak tłuszcz był, prawda. No a była jedna Polka, która już z tego głodu wkrótce umarła. Bo wiecie, my to żeśmy sobie cieniutko kroili tę pajdkę chleba, żeby wolniutko jeść, jak najwięcej śliny wytworzyć, żeby czuć się najedzonym, a ona rwała jak dziki człowiek. No i ona do mnie mówi: „Krysiu, ja cię nie chcę martwić, ale twoja mama już puchnie”. A [mama] tak się poprawiła. [Ta kobieta później] faktycznie zginęła. Później, jak nas pędzili do Schwerina, to ona w rowie została zastrzelona przez Niemców.

  • Czyli była taka solidarność między kobietami zamkniętymi w tym obozie? Można było polegać na sąsiadce?


Przecież każdy z innej wsi, że tak powiem, i innej narodowości, dziecko.

  • No tak.


Cała Europa tam była. Gdzie tylko Niemcy się znaleźli, to tych niewolników brali.

  • Jak zachowywali się Niemcy?


A teraz opowiem o wspaniałym Niemcu. Pracowaliśmy przed świętami Bożego Narodzenia nie osiem, nie dziesięć, ale czternaście godzin. I była czwarta rano. Ponieważ ja musiałam ten drut ciągnąć, ale ktoś przy tym drucie, który pracował, myślał, że to pójdzie do Niemców i zrobił sabotaż. I jak ja ciągnęłam ten drut, to on się łuszczył i to wszystko wchodziło mi w skórę. Jak zrobili przerwę o czwartej, to dali nam z odciągu kaszę mannę. I taka miska stała tej kaszy manny, ja już ją zjadłam, ale ścierką wycierałam tę rękę. I idzie tak, dwie auzjerki… Jak się nazywają ci wojskowi? One auzjerki, a oni jak? W każdym razie idzie dwóch wojskowych Niemców, trzech dyrektorów. A ponieważ nasza praca była na vis-à-vis, jak wychodzili z biura, musieli tę drogą przejść. No i wyszli z tego biura, idzie taka cała świta, no a ja sobie wycieram tę rękę i płaczę. Zatrzymali się wszyscy przede mną, no i pyta tej auzjerki, żeby mnie spytała, dlaczego ja płaczę. A ja pokazałam tę rękę, że ten drut jest taki i mnie boli. On podszedł do mnie, przytulił mnie, dał mi z butonierki chusteczkę, żebym wytarła oczy, i powiedział: „Skąd ty, dziecko, jesteś?”. Po niemiecku, ale tyle to zrozumiałam. A ja mówię: „Z Warszawy”. A on mówi: „To piękne miasto. Byłem tam przed wojną”. No co ty powiesz, no piękne… Ale mówi do tej auzjerki: „To jest jeszcze dziecko, tyle godzin pracuje. Dasz jej drugą porcję zupy mlecznej i odprowadzisz na blok”. No i tak się stało. Połowę zjadłam, połowę wsunęłam pod łóżko. Na drugi dzień stoję na apelu, leci auzjerka taka mała, taka zawzięta, uderzyła mnie w twarz. Zawsze mamę miałam z tyłu, więc patrzę: jestem równo. Później z drugiej strony mnie wali. Wtedy już powiedziałam po niemiecku: Ich weiß nicht (nie rozumiem). A ona mówi: „Ty! Przez ciebie dzisiaj rano o szóstej wzięli dyrektora na wojnę”. Tę chusteczkę miałam dwadzieścia lat i dwadzieścia lat się modliłam za niego. Czy wrócił do dzieci, czy zginął.

  • To był właśnie ten, którą panią przytulił?


Tak. Tak, za to, że się zlitował nad heftlingiem.

  • To jeden raz się zdarzyło na tyle miesięcy, kiedy pani w tym obozie była, że ktoś się zlitował.


Tak.

  • Jak wyglądało wyzwolenie? Kiedy i kto wyzwolił ten obóz? Jak to pani zapamiętała?


Proszę pani, ni stąd, ni zowąd z obozu zaprowadzili nas do Oranienburga, bo to nie było daleko. Ludzie wychodzili na szosę i wynosili nam wodę, chleb, jedzenie…

  • Niemcy?


Tak, Niemcy. Zaprowadzili nas do tego Oranienburga, każdy blok był zamknięty, maleńkie podwóreczko było. Jak one spały po jednej na pryczy, no to to podwóreczko wystarczało. Ale jak spałyśmy po dwie, no to niestety było ciasno, więc jedna przy drugiej stała. Nie byli w stanie nam dać jeść, bo nie chcieli wyprowadzać, tylko chleb rzucali. To tak rwały, że myśmy z mamą stały i nie warto było po te okruchy sięgać, tak że byliśmy bardzo głodni. I tak nas trzymali, nie wiem, dwa czy trzy dni…

  • A to było…


Oranienburg. To był Oranienburg.

  • Ewakuacja obozu w Ravensbrück, tak?


Tak, tak. No i któregoś dnia rano uszykowali nas na wędrówkę. No i jak żeśmy szły, bo z tego żeśmy wyszły i idąc na taki duży plac, mama znalazła zegarek złoty. Ktoś uciekał szybko i [zgubił]. No i ten zegarek miała ze sobą. Proszę sobie wyobrazić, że tam nas ustawili w szeregi, no i powiedzieli, że nas pędzą do Schwerina. Pędzili nas do Schwerina przez miesiąc czasu. Aż się skończyła wojna. To się zaczęło pod koniec kwietnia. No więc po drodze podjeżdżał szwedzki Czerwony Krzyż, nie wiem, z jakichś innych państw, i nas jeszcze dokarmiali, bo nam dawali po kromce chleba. I raz na dzień, gdzieś tak było zaplanowane, że tam już czekała na nas zupa i rozdawali tę zupę. Spaliśmy w stodołach albo w lesie.

  • To była duża grupa kobiet?


Tak, to była duża grupa. Jaka, to nie powiem, ale tak jak nas szło przy zakręcie to dużo, dużo kobiet było. W każdym razie pędzili nas przez miesiąc. I dopędzili nas do miasta Schwerin. Nie, nie, do Schwerina nas mieli zapędzić, ale stanęliśmy w Parchimiu. Było tam takie jeziorko, na tym jeziorku pełno było rzęs, tak że wody stamtąd nie można było się napić. Ale okazało się, że tej nocy wojsko gdzieś zniknęło, zostaliśmy sami. Nad ranem piekarze, którzy pracowali w piekarniach, przeważnie Polacy, przynieśli nam chleba. Ten chleb był ciepły. Ja po tym chlebie się rozchorowałam, no i jak już trochę ludzi odeszło, to ja mówię: Mamo, ja się muszę wymyć, bo ja już nie wytrzymam. Rozebrałam się, te rzęchy odsunęłam i wlazłam do tej wody, wymyłam się, ściereczką się wytarłam. No ale jednak przez ten chleb się rozchorowałam i czyściło mnie, jak nie wiem. Tam była wielka stodoła. Ale wielka! Tam żeśmy się pokładli spać. Mama poszła do [miasta] (Schwerin to było takie malutkie miasteczko) szukać jakiegoś jedzenia, jakiegoś lokum. A koło mnie dwóch Francuzów leżało. Też te chłopaki przynosili – mnie przynieśli elegancki płaszcz, w którym chodziłam do szkoły parę lat. Poprzynosili mi jakąś bieliznę, coś jeszcze. W każdym razie mama znalazła walizkę… Bo Niemcy wszyscy uciekli.

  • Czyli tam nie było nawet ludności cywilnej? Nikogo nie było?


Nie no, wszystko uciekło, puste domy były. Bo oni myśleli, że przyjdą Rosjanie, bo ta część miała być rosyjska, ale weszli Amerykanie. Ale na drugi dzień przyszli Rosjanie i Amerykanie odeszli. My w międzyczasie, jeszcze dwie panie, moja mama i ja, weszłyśmy do jakiegoś domu. Okazało się, że to był dom lekarza, więc tam żeśmy znalazły i jakąś kaszę do ugotowania, i jakąś herbatę do zaparzenia, i zajęliśmy ten dom, bo nikogo nie było. Nie upłynęły trzy dni… A tak to chodziły – ja nie chodziłam, bo się źle czułam – chodziły tak po tych domach i wszystko znosiły, żeby zdjąć te pasiaki zawszone.

  • Bo pani była w pasiakach w tym obozie.


Tak, tak. Zawszone pasiaki zdjąć i ubrać jakieś ciuchy. Majtki, koszule. Przecież miesiąc czasu nic, w tym cały czas. No i tam była wanna, wykąpaliśmy się. Tam nas było z pięcioro czy sześcioro kobiet. Nie upłynęły trzy czy cztery dni, przychodzi rusek i przyprowadza małżeństwo, takie eleganckie. Okazuje się, pan doktor z żoną do swojego domu przyszli i on chce być tutaj i pomagać jako lekarz. No więc Rosjanie się ucieszyli. „No to musicie opuścić to”. No więc tam na podwórku znalazłam taki mały drabiniasty wózek (tak jak duży, tylko to jest mały, z rączką), no i tam tę walizkę i inne rzeczy żeśmy pokładły i to ciągniemy.

  • Do Polski, rozumiem, panie jechały?


Tak, tak, szłyśmy do Polski.

  • Wiedziałyście, że wojna się skończyła?


Tak, Amerykanie nam powiedzieli. No więc ja pomyślałam sobie… Idziemy, patrzę, stoi wóz, mówię: „Mamo, patrz konie latają, tu krowy, tu świnie…”. Bo to wszystko, uciekając, ci Niemcy musieli z tych stajni i z obory wypędzić, bo by zginęły, przecież przywiązane są zwierzęta. No więc ja mówię: „Wiecie co, kochane, ja pójdę po konia, a wy trzymajcie ten wóz”. I poszłam do konia. Złapałam. A ponieważ one miały coś tutaj, więc ręką i przyprowadziłam tego konia. No ale nie mam uprzęży. Co tu zrobić? I idzie Niemiec i niesie chyba ze dwie czy trzy uprzęże, ja trzymam tego konia i mówię… Jedna z tych pań mówiła dobrze po niemiecku, druga po rosyjsku, idę z nią i mówię: „Pani mu powie, że my z Polski więźniarki, że nam musi dać”. No i powiedziała i on dał. No i ja zaprzęgłam tego konia, tu jeszcze poszukałyśmy trochę siana czy tam tego…

  • Owsa?


Nie, nie. Nie zboża, tylko słomy, żeby siedziska porobić, żebyśmy miały jak usiąść. No i jeszcze dla tego konia zorganizowałyśmy kubeł, żeby w razie czego go napoić. Dalej było gospodarstwo puste, to podjechaliśmy, poszukałam zboża i wzięłam sobie dwa worki zboża. One mi pomogły, bo nie mogłam wnieść, no a po drodze to będziemy kombinować. Stamtąd żeśmy wzięli trochę jedzenia, co tam żeśmy parę dni były.

  • Czyli nie było nikogo, kto by was pokierował, kto by powiedział, co robić?


Ale kochana, tam nawet Niemców nie było, tylko Rosjanie, a z ruskimi się dogadać… Ta jedna mówiła po niemiecku, druga po rosyjsku. Miesiąc czasu do Polski jechałam. Miesiąc czasu. Ale lepiej – w jednej leśniczówce żeśmy się zatrzymali i wyobraźcie sobie, ukradli nam w nocy konia. Jesteś święcie przekonana, że [ukradł] ten leśniczy. I wyobraźcie sobie, jeszcze on mnie wziął, żeby szparagi wyciągać, bo nam szparagi ugotowali na obiad.

  • A to byli Niemcy też?


Tak, Niemcy, leśniczy niemiecki. On nie mógł zostawić, nie mógł uciekać, bo jak – leśniczy – nie powinien, musi zostać. No i on miał i drób, i wszystko. I te szparagi [zebraliśmy], mówi: „Zrobimy wam obiad z tych szparagów”. No a później patrzymy, za tym jego leśnictwem wojsko przyjechało ruskie. […]

  • Dojechałyście do Polski i w jakim miejscu pani osiadła?


Myśmy dojechały, proszę pani… Przed Poznaniem Rosjanie rozstawili stoły takie, siadła ich cała gromada i powiedzieli, że tu już jest kolej. I tak, zabrali wóz, zabrali konia i powiedzieli, że teraz macie pociągi. A pociągi to tak: albo krowy jechały, albo świnie jechały, albo konie jechały. Więc ja mówię: „Mamo, gdzie wejść? Koń cię kopnie, świnia cię ubrudzi, a krowa przyzwyczajona do dojenia, to idziemy tam, gdzie krowy”. No i z tymi krowami przyjechałyśmy do Warszawy. W Warszawie żeśmy wysiadły, no i naturalnie poszłyśmy na Freta. A na Freta okazało się, że tylko moje łóżko stoi i gruz. Tak że nie było wyjścia, poszliśmy się zarejestrować, bo trzeba było się zarejestrować, i wtedy nam dali bilet, gdzie się chciało pojechać.

  • Czy pani pamięta, gdzie pani się zarejestrowała?


To mama to zarejestrowywała. Ale to było nie w Warszawie, tylko po drugiej strony Warszawy.

  • Na Pradze?


Na Pradze. Na Pradze to wszystko było. No i stamtąd żeśmy pojechały do Włocławka już normalnie, pociągiem.

  • Pani wróciła do szkoły?


Do szkoły? Zaraz. Jak to było?

  • Kiedy pani zdawała maturę?


Aha, tak, tak. Zaraz, zaraz… Wakacje to jeszcze spędziłam w Sobieniach-Jeziorach, a do szkoły przyszłam do GZK we Włocławku. We Włocławku profesor Wyszyński, ponieważ on oddał ten dom dla przedszkola, załatwił nam mieszkanie w probostwie, przy pałacu Biskupim, a mama dostała pracę w Caritas, gdzie była sekretarką i pracowała w pałacu, tak że nawet też i biskupowi pisała na maszynie. Tak że w ten sposób żeśmy się utrzymywali.

  • Czy pani opowiadała po wojnie, że była w Powstaniu Warszawskim?


Nie. Ja się ujawniłam, dopiero jak mnie namówiła Teresa Bojarska. […] Dopiero w 1965 roku żeśmy się ujawniły. Ona mnie zapisała, no i później zaraz mnie wzięli do zarządu, później do kombatantów, później byłam parę lat do końca prezesem Inwalidów Wojennych.

  • Jak pani ocenia teraz, czy Powstanie powinno wybuchnąć?


Chociaż dużo wycierpiałam, uważałam, że to było mądre. Niemcy jednak, jakby nie było, widzieli, że nam robią krzywdę i że… Niektórzy zdawali sobie sprawę, że to było straszne tak zniszczyć Warszawę.

Warszawa, 14 lutego 2023 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska

Krystyna Janina Majczyńska Stopień: sanitariuszka Formacja: Sanitariat Okręgu Warszawskiego AK „Bakcyl”; Grupa „Północ” Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter