Danuta Filipek „Lala”
                        
                    
                    
                    
                    
                    
Dzień  dobry,  nazywam  się  Danuta  Filipek,  mieszkam  w  Waplewie.  Tu  pracowałam  i  tu  w  dalszym  ciągu  mieszkam.  
    - Chciałabym,  żeby  pani  krótko  opowiedziała  o  swoim  dzieciństwie  przed  wojną.  Gdzie  pani  się  urodziła,  co  pani  robiła,  jak  pani  pamięta  rodziców?  
 
Jestem  kresowianką,  urodziłam  się  na  Wołyniu,  a  ponieważ  tata  mój  był  geodetą,  wobec  tego  był  przemieszczany  z  jednego  miejsca  na  drugie.  W  związku  z  tym  znalazłam  się  na  nowogródczyźnie.  Tam  zaczęłam  uczęszczać  do  szkoły  powszechnej.  W  okresie  wojennym  weszli  Rosjanie  i  wprowadzili  szkoły  rosyjskie.  Nie  wolno  było  mówić  po  polsku,  nawet  na  korytarzu.  Jak  rozmawialiśmy  po  polsku,  to  nam  zwracano  uwagę,  nawet  niektórych  chłopców  bito  za  to.  Następnie  Rosjanie  zostali  wyparci,  wycofali  się  i  przyszli  Niemcy.  
Tata  był  geodetą,  mierniczym,  a  moja  mama  była  nauczycielką.  Było  nas  troje.  Ja  jestem  średnia,  siostra  moja  starsza  ode  mnie  i  młodszy  brat.  Przed  wojną,  jak  pamiętam,  dosyć  dobrze  się  nam  powodziło.  Dzieci  miały  swój  pokój,  co  było  wtedy  ewenementem.  
W  1939  roku,  [gdy]  wybuchła  wojna,  mieszkaliśmy  w  Iwieńcu.  [Zaczęła  się  okupacja  sowiecka,  a  od1941  roku  –  niemiecka].  Zaczęła  się  tworzyć  partyzantka  rosyjska,  [która]  dokuczała  Polakom  szczególnie  na  wsiach  –  rabowała,  podpalała.  Zaczęły  się  [też]  tworzyć  polskie,  [początkowo  małe]  zgrupowania  [partyzanckie].  Po  jakimś  czasie  zgrupowania  te  zaczęły  się  łączyć.  W  Iwieńcu  byli  Niemcy,  którzy  osiedli  w  ratuszu  [i  w  koszarach].  To  nie  był  może  typowy  ratusz,  ale  [znajdował  się]  w  centrum  [miasteczka].  Polacy,  [zdobyć  uzbrojenie  zorganizowali  atak]  na  Niemców  […].  [19  czerwca  w  południe  na  sygnał  dany  przez  dzwony  kościoła  „Białego”]  partyzanci  [zdobyli  niemiecki  posterunek].  Następnie  [zaatakowali]  koszary,  w  których  były  magazyny  z  bronią  i  żywnością.  Powstanie  udało  się.  Przybywało  coraz  więcej  młodych  ludzi  do  zgrupowania.  Niemcy  [chcąc]  wziąć  odwet  za  [tę  akcję],  sprowadzili  nowe  posiłki,  żeby  oddział  zlikwidować.  Wobec  tego  partyzanci  [wycofali]  się  do  Puszczy  Nalibockiej.  […]  [Oddział  prędko  rozrastał  się  i  toczył  walki  z  oddziałami  niemieckimi,  a  później  także  z  partyzantka  sowiecką.  Przybyła  grupa  oficerów  cichociemnych.  Dowództwo  nad  oddziałem  objął  „Góra”  Adolf  Pilch.  W  czerwcu  1944  roku,  gdy  słyszeliśmy  odgłos  dział  dochodzących  z  frontu  rosyjsko-niemieckiego,  cały  oddział  pomaszerował  na  zachód].  
    - Jak  to  się  stało,  że  pani  trafiła  konkretnie  do  tego  oddziału?  Przez  rodzinę?  
 
Przez  rodzinę.  Mój  tata  był  w  partyzantce,  tak  jak  wszyscy  młodzi  ludzie.  Myśmy  byli  jako  dzieci  już  dosyć  dorosłe  (siostra  miała  szesnaście  lat,  ja  miałam  już  piętnaście)  niejako  przydatne  już  w  oddziale.  Razem  z  całym  oddziałem  powędrowaliśmy  na  zachód.  Całą  tą  trasę,  przejście,  pięknie  opisuje  [porucznik]  Pilch  w  swojej  książce  „Partyzanci  trzech  puszcz”.  Opisuje  całą  historię  oddziału,  tworzenie  się,  [walki,  a  następnie  przemarsz]  na  zachód.    
    - Czy  pamięta  pani,  jak  państwo  maszerowali  na  zachód?  
 
Były  oddziały,  początkowo  ułani  konno,  potem  było  masę  wozów,  ze  300.  Przecież  dawniej  nie  było  mechanizacji,  więc  nie  było  samochodów,  żeby  można  było  załadować  na  przyczepę  czy  do  samochodu  coś  wziąć.  Trzeba  było  furmankami  jechać.  My  całą  rodziną  jechaliśmy  furmanką  [razem],  ale  już  bez  taty.  Tata  został  na  Białorusi  zamordowany  przez  sowietów  [razem  z  grupą  oficerów,  którą  Rosjanie  wzięli  do  niewoli  1  grudnia  1943  roku].  Jak  to  opisuje  Pilch  –  podstępem.  Wyprowadzono  kilku  oficerów  i  rozstrzelano  ich.  Powiązano  im  ręce  z  tyłu  kolczastym  drutem  i  w  puszczy  zabito.  W  książce  [Pilch]  podaje,  że  to  [był]  mały  Katyń.  
Tak  że  dotarliśmy  do  Puszczy  Kampinoskiej  bez  ojca.  To  znaczy  to  nie  było  tak,  że  myśmy  sobie  jechali  spokojnie  […].  Był,  powiedzmy,  etap  jednodniowy  podróży,  czasami  dwa  dni  się  odpoczywało.  Przecież  trzeba  było,  żeby  i  konie  odpoczęły  i  trzeba  było  wykarmić  całą  tę  masę  żołnierzy.  W  [tym  czasie  toczono]  bitwy  z  Niemcami.  [Było  ich  bardzo  dużo].  
Tak,  pamiętam,  bardzo  dobrze  pamiętam.  Pamiętam,  jak  przechodziliśmy  przez  miejscowość:  najpierw  czujka,  pierwsi  mówili,  że  jest  wolne,  czyste  i  cały  [oddział]  przechodził  przez  wieś.  Ale  [gdy  wieś  opanował  koniec  oddziału],  to  z  wieży  kościelnej  zaczęto  do  nas  strzelać.  Wtedy  trzeba  było  troszeczkę  wziąć  odwrót  i  bronić  się  przed  Niemcami.  Oczywiście  Niemców  złapano,  zabito  –  zresztą  w  walce. W  Kampinosie  dowództwo  przejął    [kpt.]  „Szymon”  –  Krzyczkowski.  
    - Ile  czasu  mniej  więcej  trwała  wędrówka?  
 
Wędrówka  trwała  ze  dwa  miesiące,  To  było  przecież  szmat  drogi  ze  wschodu,  poza  tym  stale  były  odpoczynki.  Dotarliśmy  do  Kampinosu  29  lipca  1944  roku,  tuż  przed  Powstaniem  Warszawskim.  
Pierwszą  naszą  pomocą  dla  walczącej  Warszawy  była  walka  o  lotnisko  na  Bielanach  2  sierpnia.  Chyba  dowództwo  nie  zdawało  sobie  sprawy  z  tego,  że  Niemcy  byli  przygotowani,  bo  przecież  śledzili  cały  czas  ruchy  naszych  oddziałów.  Byli  przygotowani,  obstawieni  bronią  maszynową.  A  chłopcy  z  Kresów  Wschodnich  pierwszy  raz  dojechali  do  stolicy.  Przecież  to  byli  ludzie,  którzy  [miasta]  nie  znali,  dopiero  wchodzili  w  życie,  dopiero  się  uczyli.  Nie  było  żadnych  możliwości  podjęcia  walki  z  Niemcami,  [którzy]  już  byli  ufortyfikowani,  uzbrojeni  po  zęby  i  siekali  z  broni  maszynowej.  Bardzo  dużo  naszych  wtedy  poległo.  [Lotniska]  nie  zdobyliśmy.  Trudno  było  mówić  o  [sukcesie],  bo  to  przecież  nie  była  równowaga  sił.  Bardzo  duże  straty  ponieśliśmy,  bardzo  dużo  zostało  zabitych,  rannych.  Wycofaliśmy  się  do  Puszczy  Kampinoskiej,  [do]  wsi  Krogulec,  Wiersze.  
[Z]  Krogulca  mam  najwięcej  wspomnień,  bo  tam  pracowałam  w  szpitalu  polowym.  Tam  wszystkich  rannych  przynosili,  tam  spotkałam  się  pierwszy  raz  z  tym,  jak  ludzie  umierają,  jak  cierpią.  Pomagałam  jak  umiałam.  Byłam  niewykwalifikowaną,  młodą,  ale  byłam  przydatna,  bo  przynieś,  wynieś,  podaj,  zanieś…  Nawet  wziąć  za  rękę  czy  pogłaskać  takiego,  który  cierpi,  to  widać  było,  że  to  już  jest  dużo.  
    - Jakie  warunki  panowały  w  tym  szpitalu?  
 
Polowe,  to  było  na  wsi.  Byli  lekarze,  były  sanitariuszki  wykwalifikowane,  ale  to  były  polowe  warunki.  Nawet  lekarstw  owało.  To  znaczy  mieliśmy  to,  co  zdobyliśmy  na  Niemcach.  Jak  były  jakieś  wypady,  to  się  nie  tylko  broń  zdobywało,  żywność,  ale  różne  sanitarne  rzeczy.    
[Mieścił  się  w  stodole  i  w  domu.  Było  pełno  rannych].  Leżeli  na  podłogach.  Pamiętam  te  przerażające  [obrazy]  do  dziś.  Byłam  młoda,  jeszcze  nie  znałam  życia  –  po  prostu  początkowo  jak  zobaczyłam  krew,  to  uciekałam.  Dopiero  chwilę  później  wiedziałam,  że  trzeba,  że  muszę,  że  taka  jest  konieczność.  
Z  Krogulca,  z  Wiersz,  […]  od  zaplecza  [blokowano]  szosę  modlińską,  żeby  Niemcy  nie  dowozili  do  Warszawy  transportów  z  żywnością,  z  bronią.  Tam  bardzo  sprawnie  zaskakiwali  Niemców,  rozbrajali  i  w  ten  sposób  się  utrzymywaliśmy.  
Drugi  wypad,  też  nieudany,  nawet  dwa,  to  była  bitwa  o  Dworzec  Gdański.  Też  Niemcy  [byli]  już  przygotowani,  uzbrojeni  po  zęby  i  tam  bardzo  dużo  [naszych]  padło.  Osobiście  nie  brałam  w  tym  udziału,  tylko  wiedziałam  po  [liczbie]  rannych,  których  przywozili,  [jak  ciężka  była  to  bitwa].  
W  ten  sposób  na  tyłach  przetrzymywaliśmy  Niemców,  nie  dając  [im]  dojechać,  lub  napadaliśmy  [na  nich].  Pamiętam,  kiedyś  chłopcy  opowiadali,  jak  jechali  na  Aleksandrów,  bo  słyszeli,  że  tam  Niemcy  się  zakwaterowali.  Wobec  tego  pojechali  i  z  radością  wrócili,  opowiadali,  jaką  tam  jatkę  zrobili.  Wypady  takie  były  ciągle.  
Już  jak  Powstanie  Warszawskie  zaczynało  ucichać,  coraz  słabiej  bronili  się  nasi  powstańcy,  […]  [mjr]  „Okoń”,  który  nie  był  lubiany,  był  trochę  grubiański;  „Góra  Dolina”  był  przemiły,  sympatyczny,  można  było  z  nim  porozmawiać  [zdecydował],  że  będą  przedzierali  się  w  Góry  Świętokrzyskie.  Cała  kolumna  ruszyła  na  południe.  Trzeba  było  przejść  [przez]  tory  kolejowe  pod  Żyrardowem,  w  Jaktorowie.  Wszyscy  chcieli  jak  najprędzej  te  tory  przejść,  żeby  mieć  za  sobą  [tę  przeprawę].  Tymczasem  dowództwo  zarządziło  przed  torami  postój,  odpoczynek.  [Niemcy  przez  cały  czas  śledzili  ruchy  oddziału].  Ustawili  na  torach  pociąg  pancerny,  masę  uzbrojenia,  cekaemy  i  erkaemy.  Następnego  dnia,  [gdy]  oddział  chciał  przechodzić  przez  tory,  oczywiście  spotkał  się  [obroną  tego  przejścia]  i  [nastąpiła]  okropna  walka.  Polacy  nie  spodziewali  się  tego  ataku.  To  była  niesamowita  [bitwa].  Pamiętam,  jak  z  siostrą  leżałyśmy  na  ziemi  i  cały  czas  kule  świstały  koło  nas.  Bałyśmy  się  panicznie,  bałyśmy  się  głowy  ponieść.  Zginęło  wtedy  [bardzo  dużo  partyzantów],  to  był  pogrom.  Niemcy  sprowadzili  więcej  piechoty,  żołnierzy  i  tych,  którzy  ranni  byli,  jeszcze  dobijali.  
My  [i  kilka  sanitariuszek]  schowaliśmy  się,  ponieważ  Jaktorów  to  była  wieś,  do  stajni.  Położyliśmy  się  tam  na  oborniku  po  prostu.  Myśmy  byli  spanikowani,  bo  widzieliśmy,  co  się  stało,  wiedzieliśmy,  że  to  już  jest  koniec.  Cicho  leżeliśmy,  bo  ciągle  słyszeliśmy  niemiecką  rozmowę.  A  oni  chodzili  wszędzie  i  sprawdzali,  i  szukali,  i  zabijali  naszych  partyzantów.  Najbardziej  pamięta  się  to,  czego  się  najbardziej  bało,  a  ja  się  wtedy  strasznie  bałam.  Bałam  się  Niemców,  bałam  się,  że  nas  wyciągną  stamtąd.  Myśmy  plackiem  na  oborniku  leżeli  i  któryś  z  Niemców  otworzył  drzwi,  zajrzał.  Drzwi  były  z  boku,  a  myśmy  byli  przy  ścianie,  jak  najdalej  od  drzwi  leżeliśmy.  Zajrzał  –  pusto?  Pusto.  Otworzył  drzwi,  zobaczył  [że]  pusto  i  poszedł.  Poszwargotali,  pytali  go  widocznie,  czy  nikogo  nie  ma.  Powiedział,  [że]  nikogo  nie  ma,  bo  nas  nie  zauważył,  bo  myśmy  leżeli  na  oborniku.  Ale  się  panicznie  bałam.  Leżeliśmy,  aż  ucichły  rozmowy  niemieckie  i  można  było  wreszcie  stamtąd  wyjść.  Zobaczyliśmy  wtedy,  mama  i  nas  troje  –  już  Niemców  nie  było  –  całe  to  pobojowisko.  Do  dziś  pamiętam.  To  był  oddział,  w  którym  było  bardzo  dużo  koni,  bo  byli  ułani  na  początku,  potem  były  wozy  konne,  a  na  końcu  też  były  oddziały  konne.  Koni  było  masę.  Pamiętam,  jak  myśmy  zobaczyli,  jak  leżały  te  konie.  Grube  brzuchy  miały,  odęte,  bo  [były]  zabite.  Popatrzyliśmy  na  to,  to  dla  mnie  było  okropne.  
Poszliśmy  do  Żyrardowa.  [Wszędzie]  stały  czujki  niemieckie,  ale  zobaczyli,  że  idzie  gromadka,  rodzina,  to  tylko  nas  spytali.  Zatrzymali:  
Halt!  Dokąd  idziemy?  Do  Żyrardowa.  Puścili  nas.  Co  będą  z  taką  rodziną  robili?  Pewnie  nie  przypuszczali,  że  jesteśmy  z  partyzantki.  Poszliśmy  do  Żyrardowa.  
W  Żyrardowie  [powstał  punkt  konspiracyjny].  Mama  z  rodziną  dostała  [od  RGO]  jakiś  pokoik,  [w  którym]  można  było  zatrzymać  się.  [Załatwił  to  pracownik  RGO  pan  Parypiński].  Jak  tylko  pocztą  pantoflową  dowiedzieli  się,  wszystkie  rozbitki  partyzanckie  [zaczęli  się  w  tym  pokoju  spotykać].  Na  moją  mamę  mówili  mamuśka.  Mamuśka  była  do  wszystkiego,  bo  chłopcy  byli  młodzi,  moja  mama  pasowała  niejako  jako  matka.  Zresztą  i  pseudonim  miała  „Mama”.  W  [pokoju  tym]  był  punkt  zborny.  Znalazł  się  tam  porucznik  „Wyrwa”  –  [Bohdan  Jaworski,  zastępca  dowódcy  pułku  Palmiry-Młociny]  i  bardzo  dużo  sanitariuszek,  [i]  łączniczek.  Te,  które  wiedziały,  że  jest  punkt  zborny,  to  do  nas  zaraz  przylgnęły.  [Pamiętam  Jadwigę  Bałabuszko  „Blizna”,  Jadwigę  Górską  „Jadzia”,  Zofię  Kozłowską  „Sowa”,  Władysławę  Piątkowską  „Włada”,  Apolonię  Sierżyńską  „Ziuta”,  Irenę  Szczygłowską  „Mała”,  Hankę  Balcerską-Pierzchała  i  ppor.  Mikołaja  Steckiego  „Nowina”,  który  był  zastępcą  dowódcy  2.  kompanii,  ranny  w  twarz  w  bitwie  o  lotnisko  bielańskie.  Grupa  ta  zajęła  się  wyszukiwaniem  ukrywających  się  po  bitwie  rozbitków,  zaopatrywała  ich  w  cywilne  ubrania,  dokumenty  i  pieniądze].
    - Kiedy  to  mniej  więcej  było?  
 
Zaraz  po  [bitwie  pod  Jaktorowem].  Kończyło  się  Powstanie  Warszawskie  właśnie  i  myśmy  tam  byli.  Trzeba  było,  […]  jakoś  chłopców  zabezpieczyć,  żeby  mogli  chodzić,  coś  robić.  Byli  bez  żadnych  dokumentów,  przecież  zaraz  by  ich  wyłapali.  Jak  to  robiono,  nie  wiem,  w  każdym  razie  dostaliśmy  druki  kenkart  (bo  wszyscy  musieli  mieć  [dokumenty]  niemieckie)  i  ja  jako  łączniczka  miałam  bardzo  trudne  zadanie.  Też  to  doskonale  pamiętam,  bo  się  strasznie  bałam.  Miałam  na  sobie  podkoszulkę,  ale  to  nie  była  koszulka  stylonowa.  Myśmy  nosili  koszule  lniane,  myśmy  byli  ze  Wschodu,  tam  bardzo  dużo  lnu  uprawiano,  tkano  i  myśmy  koszule  lniane  miały,  grube  były  te  koszule.  Pod  koszulą  byłam  obłożona  pustymi  kenkartami.  Moim  zadaniem  było  jechać  z  tym  do  Skierniewic,  do  punktu,  który  mi  podali,  żeby  kenkarty  podstemplowano,  wypisano  i  z  tymi  kenkartami  miałam  wrócić  z  powrotem.  Ponieważ  byłam  ze  Wschodu,  nie  byłam  otrzaskana,  że  tak  powiem,  obyta.  Przy  mamuśce  się  cały  czas  żyło,  to  nie  bardzo  samodzielnie  umiałam  sobie  radzić.  Ale  tu  trzeba  było,  przecież  byłam  żołnierzem.  Chodziłam  w  oficerkach,  długie,  wysokie  buty  były  i  miałam  warkocze.  Miałam  piętnaście  lat.  Na  Kresach  Wschodnich  nosiło  się  długie  warkocze.  Też  [takie]  miałam,  byłam  po  prostu  podlotkiem.  Poszłam  na  dworzec  w  Żyrardowie,  a  wówczas  ludzie  wędrowali.  Nie  było  wagonów  pulmanowskich  jak  dzisiaj,  były  wagony  bydlęce.  Były  szeroko  otwierane  drzwi  i  u  góry  wąskie  okienko  bez  szyby.  Wszystkie  wagony  były  dla  zwierząt.  Jak  przeszłam  na  dworzec,  był  tłum  ludzi.  Wszyscy  z  tobołami  w  kocach  albo  w  prześcieradłach.  Nie  było  walizek,  nie  było  neseserów  żadnych,  tylko  rzeczy  swoje  ludzie  w  tobołkach  mieli  powiązane  i  z  tym  pchali  się  wszyscy  do  wagonu.  
Biegałam  naokoło,  nigdzie  nie  mogłam  się  wcisnąć.  Wiedziałam,  że  muszę  jechać.  Przez  okienko  ludzie,  którzy  tam  byli,  pomogli  mi.  Zobaczyli,  że  dzieweczka  biega  sobie,  nie  może  się  wcisnąć,  nie  może  wejść  do  wagonu.  Wyciągnęli  ręce  po  mnie,  ci  na  dole  mnie  podciągnęli  do  góry  i  wciągnęli  mnie  przez  okienko  do  środka.  Tym  sposobem  pojechałam.  
Przyjechałam  do  Skierniewic,  których  nie  znałam  w  ogóle.  Miałam  dotrzeć  do  tartaku.  Nie  wiedziałam,  gdzie  [to]  jest,  ale  dopytałam  się.  Nadchodził  wieczór.  Znalazłam  tartak,  ale  okazało  się,  że  [teren]  jest  ogrodzony,  a  [za]  ogrodzeniem  biegają  dwa  wielkie  brytany.  Zdawało  mi  się,  że  to  niedźwiedzie,  takie  olbrzymie  psy  biegały  za  [tym]  płotem.  Miałam  pietra  niesamowitego,  bo  nie  wiedziałam,  jak  się  tam  dostać,  jak  tam  wejść.  [Obawiałam  się],  że  psy  mnie  zjedzą  natychmiast,  [gdy]  tylko  zrobię  krok  za  [ogrodzenie].  Doszłam  do  furtki  i  zaczęłam  krzyczeć:  „Halo,  halo,  halo!”.  Dzisiaj  są  dzwonki,  dawniej  przecież  nie  było.  Wyszedł  ktoś,  pomógł  mi,  zaprowadził  mnie  do  tartaku.  Wiedzieli  [o  co  chodzi,  czekali  na  mnie].  Nakarmili  mnie,  dali  mi  kolację,  położyli  spać  i  powiedzieli,  że  jutro  rano  pojadę  z  powrotem.  Mieli  pieczątki  do  kenkart,  uzupełnili  wszystko.  Co  pisali,  jak  pisali,  nie  umiem  powiedzieć.  Żadnej  nie  czytałam.  Po  prostu  powkładałam  sobie  wszystko,  jeszcze  jedna  pani  mi  układała,  żeby  mi  nic  nie  sterczało.  Z  tym  wróciłam  [do  Żyrardowa].  Byłam  dumna.  Chyba  właśnie  dlatego  to  pamiętam,  że  tak  strasznie  się  bałam.  Później  każdy  na  własną  rękę  się  starał.  
Jeszcze  –  co  myśmy  jedli?  Było  RGO,  gdzie  gotowano  zupę  dla  potrzebujących.  Myśmy  tam  chodzili  na  obiady.  Te  obiady  to  była  kartoflanka  na  koninie.  Pamiętam,  że  wtedy  pierwszy  raz  jadłam  koninę.  Jak  mi  smakowała!  [Byliśmy  głodni].  Poza  tym  nie  wiem  skąd  (byłam  za  mała,  nie  byłam  wtajemniczona),  podobno  ktoś  dostarczał  puszki  gotowe.  Raz  się  zatrułam  taką  puszką.  Myślałam  wtedy,  że  umrę,  bo  leżałam  trzy  dni  [półprzytomna].  Torsje  miałam  i  leżałam  w  gorączce.  Puszka  była  nieświeża.  To  się  pamięta.  
Myśmy  byli  już  opóźnieni  w  edukacji,  a  moja  mama  była  nauczycielką,  wiedziała,  co  to  znaczy,  że  nie  jesteśmy  w  szkołach.  Dowiedziała  się,  że  niedaleko,  czternaście  kilometrów,  był  sierociniec.  Obok  był  klasztor  sióstr  niepokalanek,  które  prowadziły  szkołę.  Mama  nas  zaprowadziła  do  sierocińca.  W  sierocińcu  były  bardzo  [złe]  warunki.  Wtedy  nie  [przestrzegano]  higieny,  miałyśmy  świerzb,  leczyłyśmy  się,  smarowałyśmy  się  czymś.  Różne  [były]  insekty.  Ale  najważniejsze,  że  uczyłyśmy  się,  zdobywałyśmy  wiedzę.  Na  śniadanie  jadłyśmy  zacierkę  żytnią,  która  nam  bardzo  smakowała.  Takie  były  wtedy  [warunki  życia  w]  sierocińcu.  
Tuż  obok  był  klasztor  sióstr  Niepokalanek  [w  Szymanowie].  Mama  załatwiła  u  sióstr,  widocznie  im  wszystko  [powiedziała],  kto  my  jesteśmy  i  skąd  się  tu  wzięliśmy  i  siostry  przyjęły  mnie  i  moją  siostrę  [do  internatu].  Tam  uczyłyśmy  się  w  ten  sposób,  że  w  ciągu  roku  robiłyśmy  dwie  klasy,  w  skróconym  [trybie].  Wtedy  w  większości  nasze  roczniki  w  ten  sposób  zdobywały  edukację.  Brata  mama  oddała  do  Niepokalanowa,  do  franciszkanów,  [którzy]  również  prowadzili  [internat  i  szkołę].  W  ten  sposób  mama  usadowiła  nas,  już  się  uczyliśmy.  
Skończyłam  gimnazjum  w  Szymanowie,  poszłam  do  liceum,  [po  ukończeniu  którego]  poszłam  na  studia  w  Olsztynie,  [gdzie]  była  Wyższa  Szkoła  Rolnicza.  Chociaż  z  rolnictwem  nie  miałam  nic  wspólnego,  ale  wzięłam  sobie  męża,  [który  był]  zapalonym  rolnikiem  [i]  myśliwym.  Skończyłam  Wyższą  Szkołę  Rolniczą,  zaczęłam  pracować  w  rolnictwie,  ale  jakoś  mi  to  nie  odpowiadało.  Poszłam  do  Warszawy  i  jeszcze  skończyłam  studia  pedagogiczne,  magisterskie.  Uczyłam  w  szkole  blisko  dziesięć  lat.  Ale  w  etapie  końcowym  mojej  pracy  pracowałam  jednak  w  rolnictwie.  Prowadziłam  hodowlę  zarodową,  gdzie  trzeba  było  być  biegłym  w  dokumentacji.  Bardzo  mi  się  to  podobało,  nawet  chwaliłam  sobie,  że  jestem  przydatna  i  w  rolnictwie.  […]  
    - Chciałabym  się  jeszcze  cofnąć  do  walk  pod  Warszawą.  W  jaki  sposób  się  państwo  dowiadywali,  co  się  dzieje  w  Warszawie?  Wiedzieli  państwo,  co  się  dzieje?  
 
Tak,  wszystko  żeśmy  wiedzieli  poprzez  łączników.  Z  Warszawy  do  nas  przychodzili  i  od  nas  [tam  chodzili].  Przede  wszystkim  wszystkie  rozkazy  przychodziły  do  nas  z  Warszawy.  Tak  że  łączność  cały  czas  była,  dosłownie  na  co  dzień.  Nie  interesowałam  się  wtedy  tymi  sprawami.  Znałam  mój  przydział  [w  szpitalu,  wiedziałam]  co  mam  robić,  czym  się  zajmować  i  to  robiłam.  
    - Jak  pani  wspomina  atmosferę  w  oddziale?  
 
Przestraszona  byłam,  bo  to  mnie  wszystko  przerastało.  Gdybym  była  starsza,  to  bym  może  miała  inny  stosunek  do  tego.  Jeszcze  byłam  za  dziecinna.  A  że  jeszcze  mieliśmy  mamę  z  sobą,  byłam  cały  czas  niejako  pod  [jej]  osłoną.  Dużo  rzeczy  [działo  się]  obok  mnie.  Moja  mama  wiedziała  o  różnych  [sprawach],  bo  była  starsza,  ale  nam  [o  tym]  nie  mówiła.  Może  chciała  oszczędzić  nas  jak  tylko  mogła?  
Moja  mama  była  nauczycielką  i  do  siedemdziesięciu  lat  życia  uczyła  [języka]  polskiego  w  szkole  w  Olsztynku,  była  polonistką.  Potrzebowano  mamy,  dlatego  że  polonistek  było  mało.  A  wszystkie  młodsze  nauczycielki  –  albo  w  ciążę  zaszła  i  trzeba  było  urlop  macierzyński  wypełnić  inną  osobą,  albo  na  wczasy  wyjechała  któraś  nauczycielka  i  również  zastępstwo.  Tak  że  moja  mama  była  wieczną  nauczycielką,  wyuczyła  trzy  pokolenia.  Była  bardzo  surową  nauczycielką.  
    - Czy  zetknęła  się  pani  z  przedstawicielami  innych  narodowości  podczas  walk?  
 
[…].  [Od  samego  początku  był  w  oddziale  lekarz  narodowości  żydowskiej,  Jakub  Belkin  „Kleszczyk”.  Często  robił  operacje  na  wozie.  Uratował  życie  wielu  chłopcom].  
    - Jak  pani  wspomina  Niemców?  Czy  miała  pani  bezpośrednią  styczność?  
 
Bezpośredniej  nie  miałam.  Pamiętam,  w  Iwieńcu  mieszkałam  na  ulicy  [Zaklasztornej],  to  już  było  [na  skraju]  miasteczka.  To  było  nieduże  miasteczko.  Pamiętam,  jak  Niemcy  wywozili  Żydów  i  to  widziałam,  bo  [ulicą  Zaklasztorną]  jechali.  Pamiętam  Żydów  z  długimi  brodami.  Wiedzieli,  że  jadą  na  zagładę.  [Niemcy  zawieźli  ich  do  lasu  nazywanego  „Piszczuki”  i  tam,  kilometr  za  ostatnimi  domami  zamordowali].  Przerażenie  mnie  ogarnęło,  bo  mama  mi  wytłumaczyła  wszystko:  co  się  dzieje,  dlaczego  tak  jest,  po  co  ich  wiozą,  gdzie  ich  wiozą  i  co  będzie  dalej.  
Nie  lubię  ruskich.  W  szkole  stale  miałam  problemy  z  językiem  rosyjskim,  a  [także]  z  nimi.  Miałam  dowód  osobisty  tak  jak  wszyscy  inni,  którzy  urodzeni  byli  na  Kresach  Wschodnich,  w  którym  napisane  było  nazwisko,  imię  i  [miejsce]  urodzenia:  ZSRR.  Nie  urodziłam  się  w  ZSRR,  urodziłam  się  w  Polsce.  To  mnie  zawsze  [poruszało].  Dlaczego  tak?  Byłam  szczęśliwa,  [gdy]  wymieniłam  dowód  osobisty  na  nowy,  że  nareszcie  [urodziłam  się  w  Polsce].  
    - Chciałam  się  jeszcze  zapytać  o  najgorsze  wspomnienie  z  czasów  wojny,  może  Powstania.  
 
Wszystko  było  straszne,  bo  wszystko  było  w  napięciu.  Może  jako  dziecko  tym  bardziej  się  bałam,  bo  dorosły  inaczej  do  różnych  rzeczy  podchodził.  Pamiętam  [jak]  jechaliśmy  kiedyś,  zmęczeni  [bardzo].  Wszystko  [dookoła]  jechało  i  jechało.  Puszcza  Nalibocka  to  były  straszne  bagna,  to  były  trzęsawiska  i  tam  było  bardzo  trudno  przejechać.  Ale  to  już  nie  było  w  Puszczy  Nalibockiej.  Jechaliśmy,  wszyscy  tacy  zmęczeni,  tacy  senni!  [Było]  rano.  Pamiętam,  od  jednego  do  drugiego  przechodziła  wiadomość,  że  [są]  czołgi,  Niemcy  stoją,  czekają  na  nas.  Tego  też  się  bałam  bardzo.  Duże,  olbrzymie  pole,  dalej  na  horyzoncie  las  i  pamiętam,  widzę  czołgi  ustawione,  dosłownie  widzę.  Okazuje  się,  [że]  to  były  stogi  siana.  Tylko  ze  zmęczenia,  z  napięcia,  że  to  pewnie  są  Niemcy,  już  czyhają  na  nas,  już  nas  [zabiją],  to  człowiek  widział  [zjawy].  Co  prawda  to  było  wszystko  we  mgle,  bo  to  były  łąki,  więc  stogi  siana  były  w  mgłach.  Ale  widać  było,  najwyraźniej  widziałam  ustawione  czołgi.  Tak  że  wszystkiego  [bałam  się],  dosłownie  wszystkiego.  
Były  odprawiane  msze  święte,  bo  byli  z  nami  kapłani.  Teraz  jeżdżę  każdego  roku  na  spotkanie  1  sierpnia  i  jeżdżę  na  spotkania  tam,  gdzie  były  bitwy.  17  sierpnia  było  w  Krogulcu,  a  28  września  wybieram  się  do  Zosinych  Bud.  Zawsze  całą  trójką  jeździmy  –  moja  siostra  i  brat.  Tam  spotykamy  się,  jest  msza  święta,  [którą]  zwykle  biskup  odprawia,  jest  orkiestra.  Autokary  podstawione,  łatwo  się  dostać,  zawiezieni,  przywiezieni.  
    - Czy  była  pani  represjonowana,  czy  miała  pani  później  jakieś  problemy  w  związku  z  udziałem  w  partyzantce?  
 
Nie  miałam,  miała  natomiast  moja  siostra.  Moja  starsza  siostra  składała  papiery  na  studia  w  Gdańsku  i  któraś  z  sekretarek  powiedziała,  że  przychodzili,  dowiadywali  się  o  nią,  rozpytywali,  chcieli  [dostać]  jej  dokumenty.  Siostra,  skoro  dowiedziała  się  o  tym,  [wycofała  papiery]  i  pojechała  do  Warszawy,  [gdzie]  studiowała.  Po  prostu  bała  się,  że  ją  zgarną.  Ja  nie  miałam,  mnie  koniecznie  tylko  chcieli  do  partii  wciągnąć.  Jako  doskonały  pracownik  –  do  partii.  Co  przychodziłam  rano,  to  na  biurku  [leżała]  ankieta  do  PZPR.  Zawsze  pytałam  tego,  który  prowadził:  „Niech  mi  pan  powie,  o  co  tam  chodzi!  Co  statut  mówi?”.  Oczywiście  nic  nie  wiedział,  nic  mi  nie  powiedział.  Mówię:  „No  widzi  pan?”.  Tak  że  nie  zdążyłam  się  zapisać.  
Nie.  [Nie  była  w  partii].  Moja  mama  była  zagorzałą  partyzantką.  Była  świetną  organizatorką,  tak  że  u  mamy  się  wszystko  jakoś  [dobrze  układało.  […]  
    - Pani  mąż  brał  udział  w  Powstaniu?  
 
Nie,  [walczył]  później,  [po  wojnie].  Mój  mąż  pochodzi  spod  Ryk,  kiedyś  to  było  Lubelskie.  Tam  należał  do  oddziałów  [zbrojnych].  Był  aresztowany  później,  jak  wyłapywali  wszystkich.  Ktoś  ich  zdradził,  wydał.  […]  [Był  proces.  Wszystkich  skazano  na  śmierć,  za]  wyjątkiem  dwóch  –  mojego  męża,  bo  był  jeszcze  nieletni  i  [jednego]  starszego  [człowieka].  
    - Chciałaby  pani  się  podzielić  jakąś  osobistą  refleksją  na  temat  tego  czasu,  może  Powstania  czy  walk  pod  Warszawą,  czy  czasu  wojny?  Chciałaby  pani  coś  dopowiedzieć?  
 
Jakoś  nic  mi  do  głowy  nie  przychodzi.  
    - Myśli  pani,  że  to  było  słuszne?  
 
Różne  są  [opinie  na  ten  temat].  Mnie  się  wydaje,  że  to  było  słuszne,  że  trzeba  było  [walczyć],  że  tak  powinno  być  i  dobrze,  że  tak  było.  Ale  zdania  są  różne,  spotykałam  się  z  innymi  [opiniami].  Moim  zdaniem  Powstanie  powinno  być  i  dobrze,  że  było.
Waplewo, 04 września 2008 roku
Rozmowę prowadziła Justyna Kasparek