Sportowcy w Powstaniu Warszawskim: Henryk Leliwa-Roycewicz – Pierwszy Ułan Rzeczypospolitej

„Ułani, ułani, chłopcy malowani” – tak mówiono przed wojną o polskich ułanach, elitarnej jednostce wojskowej w armii II RP, cieszącej się olbrzymią sympatią społeczeństwa. Najsławniejszym z nich był Henryk Leliwa-Roycewicz, który twierdził, że urodził się po to, żeby być ułanem. Jeździectwo będące jego największą pasją uprawiał także wyczynowo. Na olimpiadzie w Berlinie w 1936 r. zdobył dla Polski drużynowo srebrny medal. Znaczną część życia poświęcił walce o niepodległość Polski: żołnierz I i II wojny światowej; w Powstaniu Warszawskim jeden z najwybitniejszych dowódców. Po wojnie, podobnie jak wielu innych przedstawicieli pokolenia Kolumbów, był prześladowany i więziony przez reżim komunistyczny.

Henryk Leliwa-Roycewicz zwykł mówić o sobie, że jest Żmudzinem. Urodził się bowiem (30 lipca 1898 r.) w majątku ziemskim Janopol, w guberni kowieńskiej. Był drugim z sześciorga dzieci Roberta i Eugenii z d. Likiewicz. Ojciec legitymował się herbem Leliwa należącym do szlacheckiego rodu, którego początki sięgały XIV w. Pod tym znakiem polskie rycerstwo walczyło przeciwko Krzyżakom pod Grunwaldem w 1410 r. „Leliwa” podczas okupacji stała się akowskim pseudonimem Henryka.


Henryk Leliwa-Roycewicz jako rotmistrz 25. Pułku Ułanów Wielkopolskich. Fot. Autor nieznany/domena publiczna

Od najmłodszych lat był zafascynowany końmi. Już jako dwulatek wraz z ojcem objeżdżał konno 100-hektarowy rodzinny majątek, a jako kilkuletnie dziecko dostał własnego konia: Kiedy miałem pięć-sześć lat, otrzymałem od ojca kucyka. Cóż to był za wspaniały prezent! Na nim uczyłem się podstawy jazdy konnej.(...) Galopowałem przez pola i łąki, a za przeszkody służyły mi płoty i rowy.

Ojciec wpoił mu również zasadę, że zanim się usiądzie do stołu, najpierw należy nakarmić konia. Henryk codziennie zrywał się przed świtem i pędził do stajni, by nakarmić, napoić i wyszczotkować swoje ukochane zwierzę.

W wieku siedmiu lat został wysłany do szkoły ludowej w Poniewieżu. Dom rodzinny i konie opuszczał z wielką niechęcią. Okres nauki w prowincjonalnym miasteczku oceniał jako najtrudniejszy w swoim życiu. Z niecierpliwością oczekiwał wakacji, podczas których wracał do Janopola, by galopować po okolicznych polach. W 1910 r. wyjechał do Kowna, gdzie rozpoczął naukę w gimnazjum handlowym. Tych 6 szkolnych lat spędzonych w położonym nad rzeką Wilią średniowiecznym mieście okazało się ważnym etapem w życiu młodego człowieka. To tutaj nawiązał pierwsze przyjaźnie i podjął decyzje, które wpłynęły na jego dalsze losy.

Henryk Leliwa-Roycewicz; 1936 r. Fot. Autor nieznany/ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

Wiadomość o wybuchu I wojny światowej zastała Henryka podczas wakacji w należącym do przyjaciół rodziny majątku Wilkiszki. Od tej chwili marzył tylko o tym, by wziąć udział w walce o niepodległość. Gdy dowiedział się o powstaniu Polskiej Organizacji Wojskowej (POW), natychmiast wstąpił w jej szeregi. Miał wówczas 16 lat… Z uwagi na możliwe represje związane ze służbą w POW wyjechał do Wilna i zgłosił się do miejscowej samoobrony, w ramach której walczył z bojówkami nacjonalistów litewskich, brał też udział w rozbrajaniu Niemców.

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, 5 grudnia 1918 r., podjął decyzję o wstąpieniu do 13. Pułku Ułanów Wileńskich i po raz pierwszy założył polski mundur. Po latach tak wspominał swój wybór: Cóż miałem wybierać, idąc do wojska? Oczywiście kawalerię, wstąpiłem więc do ułanów. Najpierw w 1918 rozbrajaliśmy w Wilnie Niemców, potem broniliśmy miasta przed bolszewikami.

W 1921 r., po ukończeniu z wyróżnieniem Wyższej Szkoły Kawalerii w Grudziądzu – najlepszej jednostki kształcenia kadry jeździeckiej, zaciągnął się do 25. Pułku Ułanów Wielkopolskich, służąc w nim do wybuchu, a następnie trwania II wojny światowej. W ramach służby w pułku doskonalił umiejętności jeździeckie i brał udział w licznych zawodach sportowych. Był mistrzem i 6-krotnym wicemistrzem Polski we wszechstronnym konkursie konia wierchowego, w ujeżdżaniu i w skokach przez przeszkody. Łącznie zdobył 125 nagród i odznaczeń.

Henryk Leliwa-Roycewicz na koniu Arlekin III podczas zawodów hippicznych, 1936 r. Fot. Autor nieznany/ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

Jego największym marzeniem był udział w olimpiadzie. Spełniło się ono w sierpniu 1936 r., choć nie bez perturbacji. XI Letnie Igrzyska Olimpijskie w Berlinie zapisały się bowiem jako najczarniejsza karta w historii sportu. Podczas ich trwania nie przestrzegano zasady fair play, czego na własnej skórze doświadczyła także załoga polskich skoczków.

Tak o olimpiadzie, na krótko przed jej rozpoczęciem, pisała europejska prasa: (…) nie wolno mieć złudzeń w Berlinie będą łamane nie tylko podstawowe zasady Karty Olimpijskiej, ale także przepisy i regulaminy sportowe, zostanie zrobione wszystko, aby udowodnić wyższość nazistowskich Niemiec nad resztą świata.

Przed oszustwami ze strony gospodarzy przestrzegał także polskich zawodników nasz attaché wojskowy w Berlinie, ppłk Antoni Szymański.

Polska ekipa jeździecka pojechała do Niemiec w składzie: rtm. Zdzisław Kawecki na koniu Bambino, rtm. Seweryn Kulesza na Ben Hurze i rtm. Henryk Roycewicz na Arlekinie III. Wierzchowiec, którego Roycewicz wypatrzył podczas polowania u hr. Alfreda Potockiego w Łańcucie i sam wyszkolił, stał się towarzyszem jego największych sukcesów. Niestety, koń spłonął żywcem we wrześniu 1939 r. podczas transportu wagonem kolejowym.


Zdobywcy srebrnego medalu olimpijskiego na XI Letnich Igrzyskach Olimpijskich w Berlinie, 1936 r. Od lewej: Seweryn Kulesza, Henryk Leliwa-Roycewicz, (Leon Kon – trener polskiej reprezentacji jeździeckiej), Zdzisław Kawecki. Fot. Ludwig Hartwig/ze zbiorów Muzeum Sporu i Turystyki w Warszawie

Zawody jeździeckie składały się z dwóch konkurencji: skoków na głównym stadionie olimpijskim oraz konkurencji zwanej cross country, której jednym z elementów był 8-kilometrowy odcinek liczący aż 35 przeszkód. O medalach zadecydował właśnie ten etap, niestety pełen przykrych niespodzianek. Mianowicie przy czwartej przeszkodzie czekała na zawodników pułapka w postaci grząskiego, zamulonego bajorka z pogłębionym dnem po stronie prawej. Aby ominąć przeszkodę, należało skręcić w lewo, jeśli pojechało się prosto lub w prawo – zaliczało się kąpiel. Wszyscy Niemcy „przypadkowo” skręcali w lewo. Roycewicz pojechał jak większość w prawo i wylądował z koniem w sadzawce. Dodatkowo otrzymał 80 pkt. karnych zamiast 40 pkt. – jak za upadek jeźdźca wraz z koniem do wody. Orzeźwiony przymusową kąpielą Arlekin III nabrał niespodziewanego rozpędu i wręcz fruwał nad kolejnymi przeszkodami. Niestety, to nie był koniec kłopotów naszego zawodnika. Przy 20. przeszkodzie żołnierze zagrodzili mu drogę, a po chwili podszedł do niego niemiecki sędzia, oznajmując, że Roycewicz został zdyskwalifikowany za błąd przy 10., dość łatwej, przeszkodzie. Sam tak wspominał te chwile: (...) Wiadomość ta uderzyła we mnie jak piorun. Oznaczało to koniec udziału w zawodach nie tylko mojego, ale też całej ekipy polskiej. Lecz gdzie szukać ratunku wśród mrowia obcych ludzi, z kim rozmawiać? Czas uciekał, nie namyślając się długo pogalopowałem z powrotem do dziesiątej przeszkody. I cóż się okazało? Żadnego błędu nie było. To niemiecki sędzia się pomylił, za co mnie potem gorąco przepraszał. Najpierw opanowała mnie wściekłość, ale potem przyszło uczucie ulgi. Poklepałem Arlekina i ruszyliśmy z powrotem do dziesiątej przeszkody, by nadrabiać straty. Po ukończeniu zawodów szef polskiej ekipy jeździeckiej, płk Tadeusz Komorowski, wniósł oficjalny protest, który został uwzględniony. Roycewiczowi odjęto 15 pkt. karnych, co jednak nie było pełnym zadośćuczynieniem za stracony czas. W rezultacie polska załoga zdobyła srebrny medal. Złoto przypadło Niemcom. Pomyłka niemieckiego sędziego, notabene oficera Wehrmachtu, stała się wkrótce głośna na całym świecie jako przykład niehonorowego zachowania gospodarzy. Po wielu latach o berlińskich igrzyskach szef MKOI lord Michael Killanin, (wł. Michael Morris) powie: Przypadek polskiego jeźdźca Roycewicza najlepiej pokazuje, do czego prowadzi łączenie sportu i polityki, wykorzystywanie igrzysk olimpijskich do celów propagandowych.

Gen. Juliusz Rómmel wręcza odznaki jeździeckie rotmistrzom: Sewerynowi Kuleszy (trzeci z prawej), Henrykowi Leliwie-Roycewiczowi i Zdzisławowi Kaweckiemu (pierwszy z prawej). Fot. Autor nieznany/ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

We wrześniu 1939 r. rtm. Roycewicz był dowódcą szwadronu w macierzystym 25. Pułku Ułanów Wielkopolskich, wchodzącym w skład Nowogródzkiej Brygady Kawalerii dowodzonej przez gen. Władysława Andersa. Walczył z Niemcami pod Mińskiem Mazowieckim, Garwolinem, Tomaszowem Lubelskim, a największą bitwą, w której dowodził, była ta pod Krasnobrodem: 23 września 1939 r. Polacy rozgromili wówczas przeważające siły nieprzyjaciela. To wtedy – po raz ostatni w historii kawalerii – użyto w walce broni białej. Polacy, dużo lepiej władający szablą, zadali Niemcom znaczne straty, doprowadzając do ich gremialnej ucieczki z pola bitwy. Za okazane wówczas męstwo nasz rotmistrz został odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari.

Kolejnym rozkazem, który otrzymał w wojnie obronnej, było doprowadzenie brygady gen. Andersa do przejścia granicznego z Węgrami. Kiedy żołnierze dotarli do wsi Koniuchy i zatrzymali się w wiejskich gospodarstwach na odpoczynek, wpadli w ręce Sowietów. Próbującego wymknąć się z obławy Roycewicza dosięgły, raniąc w nogę, trzy kule. Pierwotny zamysł rozstrzelania go jako dowódcy szczęśliwe zarzucono i rotmistrz ostatecznie został przewieziony do szpitala w Stryju niedaleko Lwowa. W trakcie leczenia był ustawicznie przesłuchiwany. Gdy zelżał reżim wojskowy na terenie szpitala, zdecydował się na ucieczkę z pomocą polskiego personelu. W kobiecym przebraniu przedostał się do szpitalnego ogrodu, gdzie czekał wtajemniczony w sprawę lekarz, który odwiózł go na pociąg do Lwowa. Tam, stanąwszy przed komisją do spraw wymiany jeńców (polscy żołnierze pochodzący z centrum kraju mieli prawo powrotu do domu) jako inwalida wojenny, podając się za inną osobę, uzyskał zgodę na wyjazd. W kwietniu 1940 r. znalazł się w Krakowie. Po zakończonej sukcesem kolejnej operacji nogi zdecydował się wyjechać do Warszawy, jako że dłuższy pobyt w Krakowie dla niego samego i dla osób dających mu schronienie stawał się coraz bardziej niebezpieczny; jak opowiadał: W Krakowie ziemia paliła się pod nogami.

W stolicy nawiązał kontakt z podziemiem i z radością został przyjęty. Trafił do IV Rejonu Obwodu AK, gdzie pełnił funkcję oficera broni, którą zdobywał i magazynował w zakonspirowanych lokalach. W 1943 r. awansował na dowódcę powstałego już w styczniu 1940 r. (jako „Vistula”) Batalionu „Kiliński”, w szeregach którego znaleźli się członkowie Związku Harcerstwa Polskiego i Związku Oficerów Rezerwy. Roycewicz okazał się dowódcą niezwykle pracowitym. Najwięcej czasu poświęcał szkoleniu żołnierzy, aby przygotować ich jak najlepiej do powstania, którego wybuch uważał za nieunikniony.

Do Powstania Warszawskiego przystąpił z entuzjazmem i nadzieją na zwycięstwo. W mundurze ułana dowodził atakami Batalionu „Kiliński” na kluczowe budynki w mieście, już 1 sierpnia zdobywając Prudential – niebotyk na pl. Napoleona. W kolejnych dniach batalion opanował cały pl. Napoleona, w tym znajdujące się na nim: Pocztę Główną, budynek PKO, koszary Sonderdienstu, budynek Miejskich Zakładów Komunikacyjnych, siedzibę Radia przy ul. Zielnej oraz komisariat „policji granatowej” przy ul. Szpitalnej. Jednak największym powstańczym sukcesem Batalionu „Kiliński” było zdobycie 20 sierpnia 1944 r. PAST-y (Państwowej Akcyjnej Spółki Telefonicznej) przy ul. Zielnej. Za wybitne dowodzenie szturmem na PAST-ę po raz drugi w życiu Roycewicz został odznaczony krzyżem Virtuti Militari.


Warszawa-Śródmieście. Płonące budynki PAST-y. Ujęcie z bramy kamienicy przy ul. Zielnej 34 w kierunku północnym. Fot. Eugeniusz Lokajski „Brok”/ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego

 


Jeńcy niemieccy prowadzeni przez Powstańców ul. Zielną po zdobyciu PAST-y. W głębi, po prawej, w mundurze ułana i z laską – Henryk Leliwa-Roycewicz. Fot. Eugeniusz Lokajski „Brok”/ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego

8 września 1944 r. rotmistrz „Leliwa” dowodził atakiem na kino Colosseum, mieszczącym się na tyłach arystokratycznego pałacu Kossakowskich, przy Nowym Świecie 19. Wówczas został ciężko ranny. Postrzelony w kolano i tętnicę, stracił przytomność. Wykrwawiającego się dowódcę przetransportowali do szpitala przy ul. Chmielnej jego żołnierze. Marzył o powrocie do walki, ale nie zdążył. Tak Leliwę-Roycewicza wspominał dowódca 2. kompanii Batalionu „Kiliński” (https://www.1944.pl/archiwum-historii-mowionej/stanislaw-brzosko,2176.html) :


On był świetnym dowódcą, on był rzeczowy, on był grzeczny, on był uprzejmy i niesłychanie przyjacielski. (…) To znaczy, że nie wywyższał się, ja byłem jego młodszym kolegą, nie odczuwałem tego, czułem się z nim tak jakby to był mój kolega, a jednocześnie wszystkie jego rozkazy [wykonywano]. Miał taki autorytet, że człowiek się nie sprzeciwiał temu, co on mówił. Jakoś umiał te rzeczy wypośrodkować, nie każdemu się udaje. (…) Kontakty mieliśmy częste, właściwie to on mnie traktował [jak kolegę]. Nie dawał mi nigdy odczuć, że jest starszym kolegą i moim przełożonym.

Po kapitulacji Powstania trafił do szpitala przy ul. Płockiej, skąd udało mu się uciec. Z kościoła św. Wojciecha przy ul. Wolskiej wyruszył z kolumną cywilów do obozu przejściowego w Pruszkowie. W brudnych, przeludnionych barakach jego stan zdrowia uległ pogorszeniu. Szczęśliwie jednak w porę zauważyła go córka znajomego ziemianina spod Grójca. Dzięki niej wydostał się z obozu i w jej majątku Kośmin pozostał do końca wojny.

Po jej zakończeniu zdecydował się ujawnić i 20 lutego 1945 r. stawił się w rejonowej komendzie uzupełnień w Skierniewicach. Wrócił do zniszczonej Warszawy. Zamieszkał w jednym z domków fińskich przy ul. Wawelskiej i podjął pracę w Wojewódzkim Urzędzie Ziemskim  jako inspektor hodowli koni. Wiosną 1946 r. doszło do spotkania rtm. „Leliwy” z płk. Janem Mazurkiewiczem „Radosławem”, pełniącym wówczas funkcję przewodniczącego Komisji Likwidacyjnej AK. Wspólnie zdecydowali o założeniu komitetu, który miał się zajmować ekshumacjami i pogrzebami żołnierzy AK. Roycewicz jako jego przewodniczący wziął na swoje barki wszystkie sprawy organizacyjne. Dzięki sporządzonej wcześniej liście bez problemu odnajdywał powstańcze mogiły żołnierzy „Kilińskiego” rozrzucone po skwerach i podwórzach Śródmieścia. Pogrzeby (w sumie ponad 100) żołnierzy słynnego batalionu na Cmentarzu Powązkowskim gromadziły nie tylko rodziny i przyjaciół poległych, ale również delegacje szkół, organizacje społeczne oraz rzesze warszawiaków.
Nie uszło to uwadze ówczesnych władz, które nasiliły jego inwigilację. O tym, że jest na celowniku bezpieki, wiedział od dawna: Od początku czułem, że jestem bacznie obserwowany. Każdy mój krok był śledzony. Po pewnym czasie zauważyłem, że zawsze wieczorem przed naszym domkiem na ulicy Wawelskiej parkuje czarny samochód, w którym siedzą jacyś pasażerowie.

W nocy 13 stycznia 1949 r. usłyszał głośne pukanie do drzwi domu. W progu stanęli funkcjonariusze UB z wycelowaną w jego kierunku bronią. Po gruntownym przeszukaniu mieszkania skutego kajdankami „Leliwę” przewieziono do aresztu śledczego przy ul. Rakowieckiej 37. Ciężkie przesłuchania, jakim go poddano, odbywały się zarówno w dzień, jak i w nocy. Dowiedział się podczas nich, że jest oskarżony o działalność wywiadowczą i próbę obalenia ustroju. W czasie wielomiesięcznego śledztwa, w osławionym X Pawilonie, próbowano go złamać, stosując tortury psychiczne i fizyczne. Był również poniżany przez strażników więziennych, słysząc m.in.: I co, wielki mistrzu, teraz cię zgnoimy; Ty akowski bandyto; Będziesz wisiał. Nie załamał się jednak i nie przyznał do zarzucanych mu czynów.

Wiosną 1950 r. w mokotowskim więzieniu rozpoczął się przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie proces Leliwy-Roycewicza. Z wyroku sądu, pod przewodnictwem mjr. Mieczysława Widaja (byłego żołnierza AK) został – pomimo braku dowodów – uznany winnym próby obalenia przemocą Krajowej Rady Narodowej i rządu Rzeczypospolitej Polskiej. Skazano go na 6 lat więzienia, 4 lata pozbawienia praw publicznych i obywatelskich oraz przepadek całego mienia. Po odrzuceniu przez sąd skargi rewizyjnej został przewieziony do najcięższego więzienia politycznego – we Wronkach. Odbywanie wyroku strażnicy więzienni „urozmaicali” mu na różny sposób; m.in. poprzez zamykanie w karcerze, zalewanie celi, tzw. stójki czy wyprowadzanie zimą na spacer w letnim ubraniu. Na szczęście jego los miał się wkrótce zmienić na lepsze. Przyczyniła się do tego śmierć Stalina 5 marca 1953 r. W następnym miesiącu został wypuszczony na wolność, a w 1957 r. całkowicie uniewinniony. Jednak jego dalsze życie nie należało do łatwych. Akowska przeszłość odciskała się na nim piętnem, w związku z czym długo nie mógł znaleźć pracy ani po jej zdobyciu liczyć na jakikolwiek awans zawodowy. Cały czas pozostawał również obiektem inwigilacji ze strony tajnych służb.

Henryk Roycewicz był w swoim życiu dwukrotnie żonaty. Pierwszą żoną była piękna, starsza od niego o 10 lat, Wanda Maria Strawińska z d. Wołłowicz. Poznał ją na balu w Prużanach na Polesiu, gdzie w latach 1924–1930 stacjonował ze swoim pułkiem. O ich romansie było głośno na całej Litwie. Para wzięła ślub 24 października 1927 r. w warszawskim kościele św. Zbawiciela. Związek okazał się jednak nieudany, głównie za sprawą częstej nieobecności małżonka w domu, i zakończył się rozwodem. Z małżeństwa pozostały mu 2 sportowe konie otrzymane od żony w prezencie ślubnym: Black Boy i The Hope, na których odniósł wiele sportowych sukcesów, m.in. trzykrotnie Puchar Narodów.

Drugą żonę poznał w czasie okupacji, w Warszawie. Była to 27-letnia Felicja Jaranowska „Luta”, łączniczka i sanitariuszka AK. Różnica wieku wynosiła 19 lat. Wzięli ślub 4 kwietnia 1943 r. Tym razem było to szczęśliwe małżeństwo. W kwietniu 1944 r. 46-letni rotmistrz został po raz pierwszy ojcem. Felicja urodziła córkę, która na chrzcie otrzymała imię Grażyna. Niestety, kilkumiesięczne dziecko zmarło w czasie Powstania, na skutek zatrucia pokarmowego. Po raz drugi został ojcem w 1945 r. Dobiegającemu wówczas sześćdziesiątki Henrykowi urodził się syn. Nadano mu popularne na Żmudzi imię Olgierd. W 1978 r. syn zdecydował się na wyjazd do USA, gdzie zamieszka na stałe. Pod opieką rodziców pozostawił swoją córkę Ewę, która w 1986 r. zmarła w niewyjaśnionych do dzisiaj okolicznościach. Przejęta tragiczną śmiercią jedynej wnuczki Felicja dostała wylewu krwi do mózgu i umarła 14 września 1986 r.

Rotmistrz został sam, ale na szczęście nie był samotny. Zaopiekowali się nim jego żołnierze – byli „Kilińszczacy”, którzy stali się jego drugą rodziną. Do końca życia był aktywny społecznie, założył Środowisko Żołnierzy Batalionu AK „Kiliński”, który wszedł w skład ZBOWiD -u. W 1989 r. był współzałożycielem Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej przekształconego w Światowy Związek Żołnierzy AK. Nie zapominał również o swoich koniach, które do śmierci były miłością jego życia. W mieszkaniu przy ul. W. Hibnera 10 (dzisiaj ul. Zgoda) na ścianach wisiały obrazy koni, w tym Arlekina III, oraz nagrody i puchary z zawodów jeździeckich. Wczesnym rankiem, kiedy siły mu na to pozawalały, odwiedzał stajnie Legii, by karmić i pielęgnować konie.

Zmarł we śnie, w nocy 18 czerwca 1990 r., w wieku 92 lat. Został pochowany na Cmentarzu Powązkowskim w kwaterze Batalionu „Kiliński”, obok ukochanej żony.

Rtm. Henryk Roycewicz „Leliwa” pozostanie w naszej pamięci jako najsłynniejszy jeździec II RP oraz znakomity żołnierz. Jego wizerunek ukształtował silny patriotyzm i miłość do koni. Wartości te wyniósł z rodzinnego domu na Kresach i pozostał im wierny przez całe życie. Dzięki nim sięgnął po największe zaszczyty i zapisał się na trwałe w historii Polski XX w. Prezes Środowiska Żołnierzy Batalionu AK „Kiliński” Janusz Jakubowski, były żołnierz batalionu, powiedział: Dzisiaj, kiedy tak często dyskutujemy o etosie Armii Krajowej i szukamy wzorców postaw patriotycznych, Henryk Leliwa-Roycewicz jest przykładem nieustraszonego dowódcy. Gdybyśmy chcieli sporządzić listę najwybitniejszych żołnierzy stulecia walki o niepodległość, zasłużyłby na to, by znaleźć się na poczesnym miejscu.

 

Cytaty pochodzą z książki Zbigniewa Chmielewskiego „Olimpijczyk. Rotmistrz Henryk Leliwa-Roycewicz 1898– 1990” (Warszawa 2019) oraz z Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego.

Dziękujemy Muzeum Sporu i Turystyki w Warszawie za pomoc w przygotowaniu materiału.

 

Zobacz także

Nasz newsletter