Alicja Jeleniewska-Niewiarowicz „Lilka”

Archiwum Historii Mówionej

[nagranie w formacie audio]

Alicja Jeleniewska-Niewiarowicz z domu Huber. [Urodziłam się 27 października 1925 roku]. […]

  • Proszę powiedzieć, gdzie się pani urodziła, gdzie rodzina mieszkała przed wojną?


Urodziłam się w Warszawie, ale rodzice pochodzą z tak zwanej Galicji. Tata urodził się we Lwowie, mama urodziła się w Stanisławowie, czyli to była Galicja, ale to był dobry zabór, proszę pani, bardzo dobry zabór. Do tego stopnia, że tam szkoły były w języku polskim i było jakieś zgrupowanie dziewcząt i chłopców, takie troszeczkę półwojskowe, „Sokół” się chyba nazywało, w języku polskim.

  • A jak się nazywali rodzice?


Mama Antonina z domu Schmidt, a tata Ignacy Huber.

  • Jak zapisywało się nazwisko?


„Sch”. Schmidt, „dt”.

  • Urodziła się pani w Warszawie w 1925 roku. Była pani najstarszym, może jedynym dzieckiem państwa Jeleniewskich?


Rodzice mieszkali w Warszawie. Urodziłam się w Warszawie jako ich córka, ale później po czterech latach był brat. Tak że była Alicja i Romuald.

  • Huberowie.


Huberowie, tak.

  • Pod jakim adresem państwo mieszkali?


Właściwie całe życie spędziłam w domu 3 Maja 2, mieszkania 74, łącznie z Powstaniem. Tata brał udział, że tak powiem, w komitecie organizacyjnym chyba w 1930 roku. Jak dom się budował, to było jakieś zgromadzenie nauczycieli. Tata był wtedy już chyba wykładowcą w Wyższej Szkole Instytutu Robót… Proszę pani, I pierwsza wojna była w 1914, skończyła się w 1918. Jak jest rok 1918, to co zostało? Trzy zabory, z których trzeba by zrobić jedno państwo. Musiał być jeden język, jeden styl nauczania, znaczy jeden regulamin nauczania, proszę pani, czyli to wszystko trzeba było zrobić, łącznie chyba z konstytucją. Wtedy też dopiero konstytucja została opracowana. Więc to wszystko trzeba było zrobić.

  • Pani przed wojną poszła jako sześcioletnie dziecko do szkoły.


Tak.

  • Do jakiej szkoły?


Szkoła Anny Wareckiej na ulicy Foksal. Tak, to była szkoła powszechna, a później było Gimnazjum Królowej Jadwigi. W chwili wybuchu wojny byłam uczennicą drugiej klasy Gimnazjum Królowej Jadwigi w Warszawie. Gimnazjum było na placu Trzech Krzyży. Teraz z całego gimnazjum pozostał tylko jeden fragment. Dwa zostały zniszczone w czasie wojny. Naprzeciwko jest pomnik Witosa, ale dalej jest kościół Świętego Aleksandra. Kościół Świętego Aleksandra dla nas odgrywał wielką rolę. To było coś bardzo ważnego, dlatego że w wielu sytuacjach, trudnych sytuacjach, czy pani będzie pytała, czy będzie można ściągać, czy będzie klasówka, czy nie, biegało się w fartuszku szkolnym ze szkoły, trzy minuty drogi, do kościoła, „panie Boże, daj”. Nie pamiętam, dlaczego mówiło się „panie Boże, daj”, a nie „panie Boże, pomóż”, tylko „panie Boże, daj”. „Panie Boże, daj, żeby pani mnie dzisiaj nie pytała”. „Panie Boże, daj, żeby nie było klasówki”. Proszę pani, kiedyś miałam taki dosyć trudny moment w życiu. Nie pamiętam, czy to było wypracowanie, czy to była klasówka, w każdym razie coś było na temat stolic Europy. I wtedy napisałam jedno zdanie, które później zrobiło mnie troszeczkę problemu. „Paryż nie był stolicą Francji”. Jak później, po napisaniu tego, po oddaniu pani, zdałam sobie z tego sprawę, przecież to było strasznie głupie, było to niemądre… Trzeba iść do pana Boga, „Panie Boże, daj, żeby Paryż nie był stolicą Francji”. Proszę pani, dziewczynki, które razem ze mną były, pytają się, o co Huberówna prosi, bo zawsze mówiłyśmy sobie. „Żeby Paryż nie był stolicą Francji”. Głupia ona czy co? Ona myśli, że teraz Wersal dla niej przeniosą gdzie indziej czy [niezrozumiałe, 00:05:02]. Ale później pani zwraca nam nasze prace i mówi: „Na ogół prace wyszły bardzo dobrze, ale zaciekawił mnie jeden temat. Nie będę mówić nazwiska. Uczennica wie, o kogo chodzi. Wiecie, i właściwie ja tej pracy nie oceniłem, dlatego że muszę się sama nad tym jeszcze zastanowić. I sięgnęłam do historii, żeby zobaczyć, jak wyglądała historia Francji. I doszłam do wniosku, że Paryż nie zawsze był stolicą Francji, że kiedyś przed Ludwikami, zdaje się była rodzina czy generacja andegaweńska, później jakaś hiszpańska, tak że tam były jakieś problemy z tym Paryżem. Tak że tej pracy ja nie oceniałam”. Pan Bóg dał.

  • A czy pamięta pani, jak nazywała się nauczycielka?


[…] Może to była pani Strońska, nie pamiętam.

  • Jacy nauczyciele szczególnie pani zostali w pamięci? Bo to nie chodzi o całą listę.


Proszę pani, kierowniczką, dyrektorką szkoły była pani Frankowska. To była wspaniała osoba, ale nieszczęśliwa. Myśmy zawsze się dziwiły, dlaczego ona jest taka sroga. Ona potrafiła stać przy wejściu do klasy, do szkoły. Jak byłyśmy za bardzo ufiołkowane, to potrafiła rozplątać nam włosy i powiedzieć: „Przepraszam ciebie, na drugi dzień przyjdź gładko uczesana”. Później okazało się, że ona jest samotną matką i ma dziecko, które jest upośledzone umysłowo. Jak myśmy bawiły się na podwórku szkolnym, grałyśmy w piłkę, to to biedne dziecko wyglądało przez okno i patrzyło na nas. Dlatego może ona tak mimo woli była jakaś taka sroga. Później była pani Bogdańska, przyrody nas uczyła, później pani Mianowska, pani Białokurowa. Pani Białokurowa to była wspaniała pani, ale zamęczona w sposób niesamowity. W czasie okupacji był jakiś nalot. Wie pani, co to znaczy nalot? Znaczy przychodzą nagle Niemcy i zgarniają. Więc był jakiś nalot na jakieś mieszkanie, na jakiś lokal. Tak zgarnęli nauczycielkę i uczennice. Co się stało z uczennicami, nie wiem. Czy jakoś się wymigały z tego… W każdym razie pani Białokurowa została aresztowana, była na Pawiaku. Proszę pani, była tak zamęczona pierwszym przesłuchaniem, że jak wróciła do celi, popełniła w nocy samobójstwo, bo wiedziała, że drugiego przesłuchania nie wytrzyma. Wolała popełnić samobójstwo. Została nam wydana, znaczy nie nam, tylko rodzinie zostały wydane jej zwłoki. Nabożeństwo żałobne odbywało się właśnie w kościele Świętego Aleksandra. Wtedy zastanawiali się rodzice i nauczyciele, czy być na tym nabożeństwie. Przecież gestapo może okrążyć cały kościół i może wszystkich zgarnąć. Ale jakoś Pan Bóg dał, że nabożeństwo się odbyło. Proszę pani, jak ja patrzę na nazwiska swoich nauczycieli i koleżanek, właściwie wszystkie, które pani wymienię – albo zginęli w czasie okupacji, albo zostali zamęczeni w celi. I wśród tych wszystkich właściwie pojedyncze osoby zostały i taka Jeleniewska też została, a tamci zamęczeni w niesamowity sposób. Straszne było. […] Dobrze, teraz tak, jak wyglądała nauka. Pani wie, jak wyglądała nauka w czasie okupacji?

  • No, tak, wiemy oczywiście o tajnych kompletach.


Tak jest, więc oczywiście wszystkie szkoły w Warszawie od razu postanowiły robić tajne komplety. Do tajnych kompletów potrzebne jest mieszkanie. Moi rodzice od razu powiedzieli: „Tak, my zgłaszamy nasze mieszkanie, bo mamy doskonały lokal”. Pytają się: „A jaki lokal państwo mają? Ile pokojów?”. Nie, to nie chodzi o pokoje, chodzi o lokalizację. W dzielnicy niemieckiej, ulica 3 Maja, w domu, który w połowie jest zajęty przez Niemców, przecież nikt nie będzie podejrzewał, że w takiej dzielnicy i w takim domu odbywa się coś nielegalnego. Więc dyrekcja się zgodziła. W moim mieszkaniu odbywały się komplety do mojej matury w 1943 roku i pierwszy rok chyba medycyny tajnej również. Proszę pani, jak się odbywały komplety? Przede wszystkim musiał być stół rozsunięty, mała grupka dziewczynek, przychodzi nauczycielka o określonej godzinie, mamy lekcję, później notujemy oczywiście. Pani idzie, wychodzi po lekcji, tak mówi: „Przyjdę następnego dnia, przygotujcie się z tego i z tego, przepytam was” i tak dalej, w porządku. Myśmy, to znaczy pozostałe dziewczynki, uczyłyśmy się między sobą, powtarzałyśmy temat, później brałyśmy wszystkie notatki, chowałyśmy. Gdzie się chowało? Pod stół. Wie pani, gdzie się chowa pod stołem? Pani nie wie, pan będzie wiedział. Jak przyjdą goście, to trzeba rozsunąć stół. Co wtedy się spod stołu wyjmuje? Deski, czyli na tych deskach, które… Pokazać pani w swoim stole?

  • Nie, wiemy, jak wyglądają.


Więc właśnie w tych deskach pod stołem myśmy chowały nasze notatki. Tak więc przychodziłyśmy leciutkie, wychodziłyśmy też leciutkie. Czemu trzeba było bardzo uważać na ulicy? Były łapanki albo zatrzymania i patrzyli, czy jest coś w kieszeni, czy jest coś nielegalnego, znaczy Niemcy, czy jest coś nielegalnego w kieszeniach czy w torebce. Ale kiedyś też miałam taką przygodę. Wracam z Warszawy, znaczy z centrum miasta, jadę tramwajem do siebie, do domu, czyli muszę wysiąść na przystanku, który jest nad Solcem. Tramwaj dojeżdża, zatrzymuje się, ludzie zaczynają wysiadać i wtedy kierowca tramwaju krzyczy: „Ludzie, uwaga, łapanka!”. Wtedy ludzie nie wiedzą, czy się cofać, czy jechać dalej, czy wyjść. Ja już byłam w tej grupie, która wysiada. Już wysiadam, powoli idę, rzeczywiście przy wyjściu, przy zejściu, tak przy wejściu do zejścia stoją Niemcy. Nagle czuję, że ktoś mnie łapie za ramię. Boże kochany, co się dzieje? Odwracam głowę, ktoś mówi: „Uśmiechaj się, już, uśmiechaj się”. Wymuszam jakiś uśmiech na twarzy, patrzę, on się też uśmiecha i trzyma mnie cały czas tak, i przechodzimy w ten sposób koło Niemców. Niemcy patrzą na nas, pokazują palcem i się śmieją, na pewno mówią: „Ot, głupia para Polaków. My tutaj łapiemy ich, a oni zajęci są sobą”. Zeszliśmy, zeszliśmy, zeszliśmy, wtedy on mówi: „O Boże, a teraz popatrz”. Otwiera płaszcz czy kurtkę, nie pamiętam, co to było, i od wewnątrz płaszcza, od podszewki w kieszeniach, które są od wewnątrz płaszcza przy podszewce, nielegalna prasa. „Widzisz, uratowałeś mi życie, bo gdyby nie ty, to by mnie złapali i rewidowali, i bym w tej chwili już był w drodze”.

  • Właśnie, czy pani zetknęła się podczas okupacji z konspiracją?


Proszę pani, na razie to byłam jeszcze luzem, tak, to był początek, że tak powiem, ale później, mniej więcej 1942 rok, wciągnęła mnie wtedy do konspiracji jedna z naszych koleżanek.

  • Jak się nazywała?


Marysia Kowalska.

  • To była koleżanka z kompletów?


Koleżanka z kompletów, tak jest, która miała na imię Maryna, ale wzięła pseudonim „Maryna” i cały czas później była jako „Maryna”. Wtedy właściwie ona zorganizowała taki komplecik dziewcząt, które myślą w przyszłości o medycynie, w związku z tym są zainteresowane robieniem opatrunków, bandaży, czyli jakieś takie udzielenie pierwszej pomocy. To był chyba albo koniec 1941, albo 1942. I w ten sposób ona zrobiła taką grupkę sanitarną, która szkoliła się, i właśnie wtedy weszłam w konspirację.

  • Gdzie odbywały się zebrania?


Zebrania odbywały się oczywiście w mieszkaniach prywatnych, ale czasem trzeba było zrobić jakieś zebranie w terenie, żeby się nauczyć. Jako sanitariuszki musiały umieć wziąć chorego, położyć go na noszach, przełożyć z jednego boku na drugi, zrobić opatrunek, zabandażować kończynę, czyli to wszystko trzeba było zrobić w terenie i to co pewien czas. Nasze ugrupowanie było prowadzone przez jakąś panią starszą od nas, chyba była też z medycyny. Wtedy nie mówiło się o nazwiskach, mówiło się wszystko imiona.

  • Pamięta pani pseudonim tej osoby?


Nie, ale później wiedziałam, kto to jest, i nazwisko powiem pani. I właśnie uczyłyśmy się właśnie tam bandażowania. Nasza szkoła była zaprzyjaźniona, numer 10, nasza szkoła była zaprzyjaźniona ze szkołą Batorego. Szkoły były niedaleko siebie. Jak były jakieś potańcówki, zawsze nasza dyrekcja prosiła chłopców od Batorego, panie siedziały naokoło sali, a dziewczynki usiłowały tańczyć z chłopakami. Więc jak zobaczyłyśmy, że w tym Boernerowie czasem zamiast jedna, druga bandażować, przyjechało właśnie paru chłopców takich z jedynką, to znaczy od Batorego, to jakoś tak bardziej raźne te ćwiczenia były między nami.

  • Czyli ćwiczenia odbywały się na Boernerowie?


W lasku na Boernerowie, tak.

  • Czy składała pani przysięgę?


Tak, wtedy, tak zupełnie znienacka.

  • Jak pamięta pani ten moment?


Pamiętam, tak jest, zupełnie znienacka. Była nasza pani sanitariuszka, która była naszą opiekunką i cały czas prowadziła nas. Nie pytałyśmy, skąd, gdzie, kto, jak (dopiero później), ale domyślałyśmy się, że chyba to jest jakaś starsza koleżanka, również z kompletów, ale starsza wiekiem, może nawet studentka medycyny pierwszego roku czy drugiego roku. Więc ona przyszła i powiedziała: „Dziewczęta, dzisiaj będzie niespodzianka, przyjdą goście”. Przyjechały dwie pani, żadnych mundurów, zupełnie normalne sukienki. „Dziewczęta, zebraliśmy się dzisiaj tutaj, żeby przeżyć razem z wami bardzo mocny w przeżycia dzień. Składacie przysięgę. Zgadzacie się? Dlatego że w ten sposób obiecujecie, że nawet do ostatniej kropli krwi będziecie bronić czci ojczyzny”. […] Powiedziałyśmy chórem, powiedziałyśmy później po kolei: „Przysięgam, przysięgam, przysięgam”. Proszę pani, myśmy ryczały ze wzruszenia.

  • To się odbywało…


W lasku na Boernerowie.

  • Jak pani w ogóle wspomina czas okupacji? Czy były jakieś takie wyjątkowe momenty, które utkwiły pani w pamięci?


Proszę pani, był domowy dramat, dlatego że w pewnym momencie w naszym mieszkaniu ukrywał się pan, który się nazywał pan Albrecht, Janusz Albrecht. Zna pani to nazwisko?

  • Tak.


Jego pseudonim to był „Marian Jankowski”. Proszę pani, mama tej właśnie naszej opiekunki, koleżanki Marysi Kowalskiej, była zaprzyjaźniona z moją mamą. Proszę pani, mieszkania były bardzo blisko, tu ulica Dobra, tu ulica 3 Maja. I one też między sobą [współpracowały] konspiracyjnie. Mama powiedziała wtedy, że u nas musi zamieszkać pewien pan, który został wyrzucony przez żonę. W czasie okupacji dużo było ludzi biednych, wynajmowali mieszkania albo pokoje. Był zwyczaj, że w bramie wieszało się kartkę, naklejało się kartkę, „pokój do wynajęcia dla pani z dzieckiem” albo „pokój do wynajęcia dla samotnego pana niepalącego”. Pani Huberowa też dostała zlecenie, wywiesić kartkę: „Wynajmę pokój samotnemu niepalącemu panu, mieszkania 74”. Zastukał pan i powiedział: „Dzień dobry, przychodzę od pani Maryny Kowalskiej”. – „Tak, dobrze, proszę bardzo, to jest mieszkanie trzypokojowe, ten pokój będzie dla pana”. To był chyba rok 1941. […] Pan był szczupły, grał na pianinie, znaczy „grał na pianinie”… Uchodził za nauczyciela muzyki, dlatego czasem brzdąkał na pianinie. Był bardzo powściągliwy w rozmowach. Prosił tylko, żeby dać mu śniadanie, żeby dać mu kolację. Zjadał śniadanie, wychodził na cały dzień, później wracał bardzo późno, zjadał kolację, szedł spać. Porozumiał się z moim tatą i mój tata od czasu do czasu chodził do jego pokoju i rozmawiali. Kiedyś mówię: „Tatku, o czym wy rozmawiacie tak długo? O czym można rozmawiać? Przecież jakoś było spokojniej na ulicy, nie było u nas łapanki”. – „E, córeczko, takie nudne rzeczy, to ciebie nie będzie interesować”. W każdym razie rozmawiali coś ze sobą. No i pewnego dnia pan wyszedł tak jak zawsze, ale pan nie wrócił. No więc pan nie wrócił, no trudno, można nie wrócić, można gdzieś zatrzymać się u rodziny. Ale pan nie wrócił na drugi dzień, na trzeci dzień. Wtedy mama idzie do pani Kowalskiej i mówi: „Proszę pani, pan Jankowski nie wrócił do domu”. – „Uuuu, dobrze. Proszę pani, natychmiast niech pani bierze koszyczek, do koszyczka niech pani włoży cebulę, jabłko, chleb, coś jeszcze, jakąś lemoniadę czy coś i niech pani to zaniesie na Szucha i niech pani powie ze zbolałą miną: »Zginął mój lokator, może przypadkiem źle się zachował na ulicy, może podpadł wam, może jakoś. Proszę o sprawdzenie, czy przypadkiem nie ma go u was«”. „Jak się nazywa?” – „Jankowski”. – „Nie, nie ma go”. Nie wiem, czy mama sobie zostawiła ten koszyczek z jedzeniem, czy wyszła. Nie ma go. Dwa dni potem przychodzi znów – walenie w drzwi, wpadają Niemcy. Wszystkich – ręce do góry. Pamiętam, wtedy myśmy z bratem jedli pierogi z jagodami (jak to pewne rzeczy się pamięta). Żeby stworzyć pozory, że to jest normalny, mieszczański, zwyczajny dom, gdzie życie toczy się normalnie, więc oni stoją w przedpokoju, mama mówi do mnie i do brata: „Idźcie do kuchni i proszę jeść. Dużo jedźcie. Jeść. Spokojnie jeść”. I wtedy oni wpadają, oglądają całe mieszkanie, sprawdzają pokój pana, tak, nic nie ma. I wtedy mówią: „Proszę pani, jeżeli dowie się pani coś…”. Nie wiem, dlaczego zawsze do mojej mamy się zwracali. Może dlatego, że na tym ogłoszeniu mama napisała, podpisała się Huberowa. „Proszę dać nam znać”. – „Dobrze nam znać”. Uff, dobrze. Ale co się dzieje? Proszę pani, co się dzieje? Pan został zaaresztowany, pan został skatowany w straszliwy sposób na Szucha. Pan został później przywieziony, zdaje się, do Kielc czy może w Kielcach był zaaresztowany. Później zaproponowano panu: „Proszę pana, wypuścimy pana pod warunkiem, pan jest oficerem, niech pan da oficerskie słowo honoru, że pan wróci. My pana wypuszczamy na oficerskie słowo honoru”. I propozycja dla władz… A on był zastępcą „Grota” Roweckiego. […] I to była figura, proszę pani. „Więc jeżeli Polacy zaprzestaną robić te swoje głupie wygłupy z naszymi torami, które wyrzucają, z różnymi zamachami, to my w takim razie nie będziemy tacy okrutni dla Polaków. Taka jest nasza propozycja. Z tym pana wypuszczamy. Pan przekaże to swoim władzom i proszę do nas wrócić, i powiedzieć, jaka jest pana odpowiedź”. Wtedy pan do nas przyszedł. Proszę pani, pan chodził na palcach, dlatego że pięty miały poobijane do krwi. Pan nie potrafił pisać, bo miał powyrywane paznokcie. Więc pan przyszedł, z moim ojcem rozmawiał, dokładnie nie wiem, ale dał do zrozumienia, że przyszedł pożegnać się ze swoją rodziną. Później nagle mama zostaje wezwana znów przez gestapo i gestapo mówi: „Znaleźliśmy pani lokatora. Jest na Świętokrzyskiej w takim i takim mieszkaniu, numer taki i taki. Jak pani chce, niech go pani sobie bierze, niech go pani pochowa”. Okazuje się, że pan Albrecht poszedł do ich punktu kontaktowego na Świętokrzyskiej, przedstawił to, co gestapo mu zaproponowało, że [jak] władze polskie obiecają, że nie będą robić wrogich ruchów wobec Niemców, to Niemcy nie będą tak okrutni wobec Polaków. Wtedy on został oceniony przez nasze władze jako zdrajca, że w ogóle zgodził się wyjść z więzienia, że nie powinien był wychodzić, powinien był zostać. Dano mu do zrozumienia, że chyba jego miejsce już nie jest między nimi. Wyszli. On został sam i zobaczył, że jest na stole trucizna, wypił tę truciznę. Przedtem zostawił list. Ponieważ tata był w tym mieszkaniu, więc tata list zostawił, ale treść listu przepisał sobie. Jak pani chce, ja pani pokażę ten list. […] Teraz pytanie, kto ma być na tym pogrzebie. Była tylko mama, był tylko tata. Chciałam być, ale mama powiedziała, że gestapo może obserwować cały cmentarz na Czerniakowie i że lepiej, że tylko oni byli. To był bardzo dramatyczny moment. […] Tak, to był moment, który bardzo dużo nas kosztował, bo to było, że tak powiem, przez ścianę, pod tym samym dachem.

  • Zmierzamy ku Powstaniu. Jak w ogóle zapamiętała pani wybuch Powstania? Pani była w konspiracji, więc rozumiem, że…


Tak, wiedzieliśmy, że wybuchnie Powstanie. „Słuchajcie syren, jak będą syreny, to znaczy, że to jest godzina »W«. A godzina »W« to znaczy Polska walczy”. W czasie okupacji młodzież musiała mieć albo kenkarty z pieczątką szkoły… Nie, szkoły zawodowej, dlatego że wszystkie gimnazja zostały polikwidowane, uczelnie wyższe też. Niemcom nie zależało na tym, żeby była młodzież wykształcona. Chodziło o to, żeby młodzież nadawała się tylko do pracy fizycznej. Więc pieczątka taka albo pieczątka, że pracuję. Ja wtedy pracowałam, byłam już na pierwszym roku medycyny, po maturze, pracowałam wtedy fikcyjnie gdzieś w okolicy placu Unii Lubelskiej. Też jakaś firma, w której stempelek mi po znajomości dawali, że pracuję. I w okolicy placu Unii Lubelskiej zastało mnie Powstanie.

  • Czy pani miała w ogóle jakieś miejsce, gdzie miała pani dotrzeć podczas Powstania?


Tak, proszę pani, więc słyszę syreny, natychmiast wychodzę. Proszę pani, to był chyba drugi cud w moim życiu. Dlaczego? Dlatego że pierwszy cud, już nie pamiętam jaki, ale bardzo ważny. A drugi cud, proszę pani… Aha, byłam zatrudniona w tejże firmie. Miałam obsługiwać telefon. Trzeba było, gdy dzwoni telefon, podnieść słuchawkę, przełączyć. Ale jakoś mnie tak nie bardzo to szło i powiedzieli mi: „Huberówna, ty się lepiej będziesz nadawać chyba do sklepiku. Mamy tutaj sklepik i sprzedawaj ludziom. Dobrze, będziesz chyba lepiej się do tego nadawać”. Więc przychodzili ludzie, patrzyli, jaki jest towar, wszystko mi pięknie szło, byłam taka zadowolona. Ale nagle ja patrzę, mi się kasa nie zgadza się z wartością półek. Co się dzieje? Czyli po prostu ludzie wchodząc, no niestety, zabierali ze sobą część towaru. Proszę pani, zdarzył się wtedy drugi cud, bo ja myślę, co będzie. „Panie Boże daj, żeby się coś dobrego zdarzyło. Proszę, Panie Boże, daj mnie pomóc”. Tego dnia wybuchło Powstanie. To był drugi cud w moim życiu.

  • A co pani sprzedawała? Co to był za sklep?


Proszę pani, były jakieś takie przydziały, Niemcy dawali przydziały, to były czy jakieś konserwy, czy może mąka, czy może cukier – jakieś takie rzeczy, które na karty się wtedy dostawało. Niektóre firmy dostawały czasem jakieś takie większe przydziały. I to mnie ludzie rozkradli. Gdyby nie wybuch Powstania, to bym musiałam wyrównać za brakłe, czyli to był drugi cud w moim życiu. I wychodzę, jestem na placu Unii Lubelskiej. Tak, chaos na ulicy, tramwaje nie jeżdżą, ludzie biegają w jedną stroną, w drugą stroną, słychać strzały, nie wiadomo, czy to Niemcy, czy Polacy, każdy chce iść jak najszybciej, albo punkt zborny ze swoją grupą, albo do domu. Mój punkt zborny to była Elektrownia na Powiślu. Wiedziałam, że muszę dotrzeć do Elektrowni na Powiślu, ale żeby tam dotrzeć, muszę mieć swoją torbę sanitarną. Torba sanitarna jest w domu, bo przecież nie chodziłam cały czas z torbą, a dom 3 Maja 2, czyli po drodze na Elektrownię muszę wstąpić do domu i wziąć tą torbę. Robi się coraz później, coraz rzadziej można iść, coraz częściej trzeba się schować do bramy, przykucnąć pod murem, strzały padają. Dochodzę do Czerniakowskiej, strzały są tak silne, że iść już nie można. Trzeba spędzić noc w bramie, w letniej sukience, tak na zwykłym betonie, tak sobie [podłożyć] ręce pod głowę. Skoro świt, ktoś krzyczy: „Ludzie, jeżeli ktoś chce iść do domu, to proszę, można teraz!”. Jeszcze oni nie strzelają, a jest jeszcze szaro, można iść, jest cicho. Więc wychodzę, to jest ulica, dochodzę do Solca, a Solec jest z jednej strony mostu, z drugiej strony mostu. Akurat tutaj jest czujka niemiecka, czyli zrobi się jaśniej, oni będą jak na dłoni widzieli, kto idzie ulicą Solec. Strzały w jedną, w drugą stronę. Powiedzieli, trzeba iść z ręką podniesioną do góry, że nic nie niosę. Idę, błagam, idę szybko przez Solec, podbiegam do bramy, brama zamknięta. Walę w bramę, cisza, walę, krzyczę: „Huberówna, Alicja, Nilka, otwórzcie! Błagam, no przecież to tylko ja. Ludzie, wpuśćcie mnie, przecież ja tutaj mieszkam!”. W końcu słyszy ktoś tam, jakiś rumor za bramą, okazuje się, że brama była zabarykadowana od wewnątrz. Ludzie otwierają bramę i mama stoi w bramie: „Córeczko, całą noc tutaj stoję i czekam na ciebie”. „Mamo, ja przyszłam szybko, żeby wziąć swoją torbę, dlatego że muszę lecieć do Elektrowni”. Więc nagle słyszy ktoś, mówi: „A kto ty jesteś? I w ogóle kim ty jesteś?”. Okazuje się, że to byli Powstańcy i to jeden z Powstańców, który mówi: „Dobrze, a kim ty jesteś?”, bo widzi, że weszłam. Więc ja mówię: „Huberówna, mieszkam tutaj, jestem na medycynie, pierwszy rok medycyny”. – „Eee, to nam się przydasz, urządzamy izbę chorych. Zatrzymujemy ciebie tutaj”. Do mojej matki: „Zatrzymujemy pani córkę, urządzi nam izbę chorych i kuchnię, i będzie gotowała, i pilnowała naszych chorych, jeżeli będą tacy, albo rannych”. I w taki sposób zostałam i tam spędziłam Powstanie, razem z tymi Powstańcami.

  • Pod jakim adresem?


3 Maja 2.

  • Czyli to było miejsce, gdzie pani też mieszkała?


Tak jest, to był dom już opanowany przez Powstańców. Opanowany, zajęty, z radością zajęty przez Powstańców. Potrzebny im był ktoś, kto pomoże i włączy się w robotę. Pokazali mi jakieś takie trzypokojowe mieszkanie. Czy to było puste, czy to lokatorzy odstąpili, nie wiem. Jakieś dziewczyny z naszego domu też zgłosiły się i razem. Lekarza nie było, tak że ja byłam najważniejsza, że tak powiem, rangą, bo byłam aż medyczka. No więc trzeba było urządzić materace, łóżka, jakieś leki. Leki nasze to były krople walerianowe, to była jodyna, to była kalium hypermanganicum, to był gazy, wata i tak dalej. Więc to wszystko – strasznie „bogate”. Na szczęście bałam się tylko ran postrzałowych klatki piersiowej i jamy brzusznej, bo przecież za mną był pierwszy rok medycyny, tylko teoretyczna medycyna. Teoretyczna medycyna i kawałek prosektorium.

  • Pamięta pani pierwszego pacjenta?


Nie, absolutnie nie. Proszę pani, dziwna rzecz, jakoś z pamięci uciekało. To były jakieś niewielkie postrzały, [na przykład] w kończynę, ktoś sobie zwichnął stopę, ktoś upadł w kolano, ktoś tam jakieś tam inne rany. Dużo mieszkańców domu przychodziło; zdenerwowani, z płaczem, „co z nami będzie”. Dzieci są zdenerwowane, dzieci płaczą, dzieci mają kupki takie nie tego, tak że trzeba było dużo [działań] i internistycznych, i pediatrycznych. No i to wszystko robimy z tymi kilkoma dziewczynami. Wpadają czasem Powstańcy: „Jak wam idzie, czy wszystko w porządku, jak sobie dajecie radę, jak tam nasi chorzy, jak jest?”. No i później nagle zapada cisza. Cisza, przestali strzelać z jednej strony i z drugiej strony. Co się dzieje? Niepokój. Przychodzą Powstańcy i mówią: „Dajcie nam parę białych prześcieradeł. Musimy wywiesić jako znak poddania”. – „Dlaczego to robicie?” – „Zabrakło nam amunicji. Porozumieliśmy się z naszym dowództwem. Dowódca powiedział, że poddajecie się”. Poddali się. Powstańcy zastanawiają się, co mają robić. Niektórzy mówią: „To my się przebierzemy za normalnych ludzi, wmieszamy się w tłum mieszkańców, będziemy jak lokatorzy”. „A parę osób rannych?” – „A to nic, to sobie zabandażują i ten…” A parę osób mówi: „Przecież dom stoi tyłem do ulicy Salezego. Można przez parter wyjść na ulicę Salezego i w ten sposób uciec. Kto chce, niech ucieka”. Jakaś grupka Powstańców uciekła. Wzięli ze sobą kogoś rannego, kto mógł chodzić, czyli wyszli. Niemcy się zgromadzili później. Jak weszli Niemcy, to powiedzieli: „Wszyscy zostają u siebie w domu”. Nie wiemy, co będzie. Ale później przychodzi rozkaz: „Powstańcy niech wyjdą”. Nikt nie wychodzi. „Wszyscy mężczyźni niech zejdą, od czternastu lat”. Mój brat miał chyba dziesięć czy jedenaście. Więc schodzą wszyscy panowie, gromadzą się na podwórku. Dobrze. „A teraz proszę odliczyć”.

  • A pani ojciec był wtedy w domu?


Tak. „A teraz proszę liczyć. Od jednego proszę liczyć. Co dziesiąty wystąp. Wystąp, wystąp”. Wystąpiło piętnaście osób. „Piętnaście osób idzie pod most i proszę czekać”. To było tych piętnaście osób, którzy zostały rozstrzelane pod mostem Poniatowskiego. Jest tablica pamiątkowa. Widziała pani może kiedyś? W dniu tym i tym zostało rozstrzelanych piętnastu Powstańców. I powiedziane numer, z takiego i takiego ugrupowania.

  • Czy pamięta pani osoby, które pomagały pani? Czy były w tym punkcie opatrunkowym dziewczyny z tego domu czy z okolicy?


Proszę pani, tylko imiona. Więc jak ci zostali okrutnie rozstrzelani, tak Niemcy powiedzieli, że wszyscy mieszkańcy, z całego domu mają wejść na jedną czy na dwie klatki schodowe i tam czekać na dalsze rozkazy. Nie potrafię powiedzieć, czy minął jeden dzień, czy trzy dni, czy tydzień. Można było tylko chodzić między mieszkaniami, ale nie wychodzić z klatki schodowej. Później przychodzi rozkaz: „Wszyscy mogą wyjść, mogą wziąć ze sobą to, co chcą, ustawić się na podwórku”. [Trzeba się] szybko pakować. Schnell! Schnell! Schnell! Schnell! Szybko, szybko, szybko, szybciej. Chcę ratować, proszę pani… I teraz nie wiem, co mama bierze, co tata bierze, ale wiem, że mam jakąś ładną sukienkę. Chcę uratować tę sukienkę, wciągam na siebie. Matka mówi: „Zostaw to. Idź do kuchni, weź tą starą, brudną”. – „Mamo, ale to jest brudna, podarta”. – „Bierz tą starą sukienkę”. Potargała mi włosy, brudną ręką pomazała twarz. Teraz nie wiem, co rodzice wzięli ze sobą. Czy idąc, czy myśmy jedli, kiedyśmy jedli – tego nie pamiętam. Ale jeszcze jest jedna rzecz. Jak zeszliśmy wszyscy, czekamy na podwórku na dalsze rozkazy. Niemcy mówią: „Będziemy sprawdzać, czy wszyscy wyszli. Teraz wszyscy mają dać nam klucze od swojego mieszkania, ale przy kluczu musi być napisany numerek”. Każdy podchodził do Niemca, podawał klucz, a Niemcy mówił: Danke, Ordnung muss sein. Porządek musi być. Jacy oni porządni, proszę pani. I grupują się ludzie, żeby wyjść. Czy ja dobrze mówię?

  • Tak, tak, oczywiście. Tylko chciałam jeszcze zapytać o szczegóły. Czy w tym punkcie opatrunkowym ktoś w ogóle był ciężko ranny?


Nie, na szczęście, na szczęście nie.

  • A te imiona tych dziewczyn, z którymi pani była?


Nie potrafię powiedzieć. Stoimy na podwórzu, już prawie że szykujemy się do wyjścia, każdy ze swoimi bagażami, ale gdzieś tam jest jakiś hałas, ktoś krzyczy, ktoś jak gdyby płacze. Wtedy Niemcy powoli chodzą, tak jak to oni chodzą, powolutku, i mówią: „Wszyscy mają zejść. My będziemy sprawdzać. Jeżeli ktoś został w swoim mieszkaniu, zastrzelę na miejscu, bo to będzie wróg wojny, wróg nasz. Zastrzelę na miejscu”. Wtedy znów jakiś krzyk i znów jakiś – to to widziałem, proszę pani – młody, szczupły, wysoki, proszę pani, Niemiec, oficer, idzie powolusieńku i pyta się: Was ist das?, co się tutaj dzieje. Kobieta z płaczem, mówi: „Mój mąż ma heksenszus, nie może zejść. Nie może zejść, nie ma siły, boli go kręgosłup”. Silny atak bólu kręgosłupa, przez duże zmiany, zapalenie nerwu kulszowego. On powiedział, że on nie będzie miał siły iść, tam ktoś go szarpie, a wtedy policja, żołnierz mówi: „On ma rację, to jest bardzo silny ból, ja to znam. Wy pójdziecie pieszo, a ja go odwiozę samochodem”. Niemiec wsiada do swojego samochodu, bierze tego naszego biednego sąsiada z heksenszusem, i jadą sobie przez całą Warszawę, a my idziemy. Ja sobie pomyślałam: „Boże, jak to nie można zbyt szybko, zbyt pochopnie wyciągać wniosków”. Gdybym zobaczyła tego pana naszego, gdybym zobaczyła samochód z jadącym oficerem niemieckim i obok cywilem polskim, to co bym pomyślała? Sprzedawczyk, folksdojcz.

  • Pamięta pani może, jak się nazywał ten sąsiad albo jacyś inni sąsiedzi?


Tak, proszę pani, Borkowski i Michnowski, te dwa nazwiska pamiętam, reszty nie pamiętam. Później myśmy szli od 3 Maja, wzdłuż, do Ochoty, proszę pani, w kierunku placu, gdzie zawsze były sprzedawane jarzyny, był taki targ Zieleniak. To było dobre kilka godzin, wolno się szło. Ludzie brali ze sobą duże paczki, bo wiedzieli, zdawali sobie sprawę z tego, że wychodzą na całe życie. Ale w końcu nie dawali rady. Te najbardziej cenne rzeczy, które wzięli, musieli położyć na ziemi i iść dalej z pustymi rękoma. Jak się szło, widziało się ludzi leżących, ruszających się jeszcze. Ja kiedyś w jakimś odruchu chciałam skoczyć, coś komuś pomóc, ktoś mnie cofnął i powiedział, że ktoś został kiedyś zastrzelony, dlatego że chciał drugiemu pomagać. Ludzie prowadzili psy, nieśli koty, ktoś niósł jakąś klatkę, kanarek czy coś. Widzi pani, to trwało wiele godzin i ja nie pamiętam, czy myśmy jedli w ogóle cokolwiek wtedy.

  • Pamięta pani, co państwo zabrali ze sobą? Co pani na przykład niosła, co rodzice, brat?


Tego nie pamiętam. Tylko pamiętam jeszcze jedną rzecz, że jak dochodziliśmy mniej więcej pod koniec już, powiedzieli, że niedługo, jeszcze troszeczkę trzeba podejść, później tam będzie właśnie to miejsce postoju na noc. Wtedy mama zdejmuje biżuterię z palców, daje mnie swoją bransoletkę, mówi: „Weź to do ust, a tutaj masz pomidora – i dała mi pomidora. – Udawaj, że jesz, ale jedz tak wolno, żeby ci starczyło na cały ten kawałek drogi”. I idę z tą biżuterią tutaj, i gryzę tego pomidora, czy udaję, że gryzę. Dochodząc do tego Zieleniaka, zrozumiałam, dlaczego miałam być nieatrakcyjna. Niemcy wyciągali co ładniejsze dziewczyny na gwałt. Mama znająca wojnę, 1914–1915 rok, wiedziała, że czasem trzeba się chronić właśnie w taki sposób. Jakoś przeszłam z tą biżuterią w policzku. I znów nie potrafię powiedzieć, gdzie się siusiu robiło; nie potrafię powiedzieć – przecież to była fizjologia – nie pamiętam, czy myśmy cokolwiek jedli. Na pewno rodzice wzięli coś. Nie pamiętam.

  • A czy jeszcze ktoś z państwa najbliższej rodziny walczył w Powstaniu?


W Warszawie była tylko cała nasza rodzina, tylko my byliśmy. Reszta naszej rodziny, i ze strony ojca, i ze strony mamy – Lwów i Stanisławów, i Tarnopol.

  • A czy później pani się zetknęła z koleżankami, z którymi pani była w konspiracji?


Owszem. Proszę pani, większość z nich zginęła. Napisałam sobie ich nazwiska i pomyślałam sobie, że właściwie wszystkie moje koleżanki, te, z którymi siedzieliśmy razem przy tym stole, razem uczyłyśmy się, te zginęły w czasie Powstania. Wiadomo gdzie, na ulicy Czerniakowskiej, obydwie. Te zginęły tutaj, a te zostały zaaresztowane, a pani Białokurowa została zaaresztowana, to mówiłam.

  • Czy pamięta pani, jak się nazywały te koleżanki? Oprócz Marii Kowalskiej, tak, Marychny, dobrze…


„Maryna”, tak, „Maryna”, tak.

  • Kto jeszcze był w grupie konspiracyjnej?


Nie, to tylko pseudonimy były, nie chcieliśmy wiedzieć. Po prostu była taka zasada: jak najmniej wiedzieć. Tak samo ja nie wiedziałam, w jakim ugrupowaniu konspiracyjnym jestem. I kiedyś rozmawiam z rodzicami: „Ja nie wiem, w jakim fragmencie organizacji jestem”. – „Najlepiej jest nic nie wiedzieć, córeczko, najlepiej jest i najzdrowiej jest nic nie wiedzieć”.

  • Nie wiedziała pani, jaki to był oddział, tak?


Tak, proszę pani. Dopiero później się dowiedziałam i to pani, powiem, jak znajdę […].

  • A te pseudonimy koleżanek?


Nie pamiętam, jedna była „Irka”, druga była „Basia”, trzecia, nie pamiętam, proszę pani, też.

  • To wracamy teraz na Zieleniak. Udało się przejść przez Zieleniak?


Udało się przejść przez Zieleniak, jakoś przenocować. Czy tam była jedna noc, czy dwie nocy, też nie pamiętam. Nie pamiętam, czy się jadło, nie pamiętam, gdzie się tam na tę fizjologię chodziło. Nie pamiętam, co wzięli na tą drogę do jedzenia. Czy wzięli termos z czymś do picia, czy wzięli butelkę, też nie pamiętam. To były rzeczy ważne i widzi pani, tego nie pamiętam.

  • I co dalej, po przejściu przez Zieleniak?


Po przejściu przez Zieleniak znów sformowanie kolumn, ale już jakoś tak luźnie to wszystko było, i w kierunku Pruszkowa. Doszliśmy do Pruszkowa, do obozu, do hal; jakieś hale fabryczne czy hale jakieś wagonowe i właśnie tam wszyscy myśmy weszli. Była masa ludzi siedzących też na betonie, chodzących, płacz, krzyk, dzieci płaczą… Ale pokazała się już wtedy jakaś polska organizacja, chyba to RGO było pierwsze, które tam się pokazało. Przy wejściu od razu robią selekcję: stary, chory – od razu zwalniać. I rodzice zostali zwolnieni. Mama chorowała, rzeczywiście miała zapalenie nerwu kulszowego, więc jakoś tak szła, potykając się. Brat i ojciec wyprowadzili ją i ja zostałam sama. Szłam koło państwa Michnowskich i koło państwa Borkowskich, te dwa nazwiska pamiętam. Więc weszliśmy na tę halę, każdy gdzieś usiadł. Co ja wtedy miałam przy sobie? Ja nic nie miałam przy sobie, nic, tylko kenkartę, bo to trzeba było zawsze mieć. Ale zorientowałam się, że zaraz może coś mi pomogą te panie z RGO. Powiedziałam: „Proszę pani, jestem studentką pierwszego roku medycyny. Czy mogę w czymś pomóc?”. Ona mówi: „Dobrze, przydasz się. Będziesz w ciągu dnia robiła to, co trzeba, bo jest dużo roboty, zwłaszcza z dziećmi. Tutaj masz opaskę taką znaczącą, kim jesteś, ale na noc wrócisz do swojej grupy, dlatego że nie masz prawa wyjścia stąd”. A personel miał jakieś przepustki, na podstawie których można było wchodzić i wychodzić. Znów nie pamiętam, ile dni spędziłem. Proszę pani, w każdym razie personel wiedział, że Huberówna jest z Warszawy, wypędzona z Warszawy, rozdzielona z rodzicami. I kiedyś mówi: „Znamy twoją sytuację. Jeżeli chcesz, możesz sprytnie oddalić się z grupy, ale zrób to tak, żeby nas nie obciążać”. Zachorowały jakieś dzieci, trzeba było grupę dzieci odwieźć do szpitala do Pruszkowa. „Huberówna do opieki nad dziećmi”.

  • To znaczy do szpitala w Pruszkowie?


W Pruszkowie, tak jest. „Huberówna, do szpitala, tak jest, odwozicie”. No i wtedy pomyślałam sobie: „O Boże, jest chyba szansa”. Trzeba dzieci odwieźć, trzeba zaopatrzyć dzieci w pieluchy, w różne rzeczy, załatwić formalności. I znów nie pamiętam, czy to była fura, czy to był samochód, czy to była… jakim pojazdem myśmy jechali. Przecież to było strasznie ważne, nie pamiętam. Pojechaliśmy, daliśmy dzieci, później wychodzimy, to była grupka osób, które konwojowały. Ja tak patrzę, one są jakoś tak zagadane ze sobą albo udają, że są zagadane. Jakoś tak idę wolniej, wolniej, wolniej, wolniej i odeszłam z tej swojej grupy, z którą przyszłam, czyli uciekłam. Oni pojechali dalej, ja zostałam. Zostałam sama, brudna i głodna. Rozumie pani, co to znaczy?

  • Tak.


Tak, proszę pani, tylko z kenkartą.

  • Powiedzmy głośno, że to były wszy, bo inaczej nie będą słuchacze wiedzieć.


Tak, tak jest, proszę pani, tak jest, tylko z kenkartą. Ale jeszcze wychodząc, rozdzielając się z rodzicami, tata mi powiedział: „Córeczko, rozdzielają nas, ale pamiętaj, szukaj nas u nauczycieli”. – „Dobrze, tatku, będę szukać u nauczycieli”.

  • Co to znaczyło?


Czemu u nauczycieli? Ojciec był nauczycielem w Państwowym Instytucie Robót Ręcznych, był wykładowcą, ulica Górczewska 8 (istnieje ten budynek do tej pory). Tam był wykładowcą, miał studentów. Bo w 1918 roku Polska zaczęła [się odradzać], szkolnictwo trzeba było zorganizować. Żeby zorganizować szkolnictwo, trzeba nauczycieli uczyć. I wtedy pierwsi ludzie, którzy potrafili cokolwiek dać z siebie czy mieli już jakiś poziom intelektualny czy naukowy, uczyli, byli tymi, którzy uczyli innych. Ojciec wtedy był właśnie z początku studentem Instytutu Robót Ręcznych, a później został zatrudniony jako wykładowca.

  • I co znaczyło, że pani ma szukać rodziców u nauczycieli?


Widocznie był ludzkim nauczycielem dla swoich studentów, był dobry […] jako profesor dla swoich podopiecznych, był wykładowcą w tym Instytucie Robót Ręcznych, że wiedział, że można liczyć na pomoc, jak pójdzie się do nich. I rzeczywiście, idę do jakiejś pierwszej szkoły, ktoś mówi: „A, Huberówna jesteś. Twój tata już tutaj był”.

  • A ale o jakim czasie pani mówi? Jest pani w Pruszkowie, dzieci odstawiła do szpitala i uciekła, tak?


Tak jest, tak.

  • Dokąd się pani stamtąd udała?


Proszę pani, muszę szukać rodziców. I idę od szkoły do szkoły. „Czy zgłosił się mój tata?” – „Nie”. Gdzie jest jakaś szkoła, [pytałam]. Tutaj nie ma, tutaj nie ma. „A zobacz tutaj, a może będzie w Ożarowie, a może tam, a może…” W końcu dojechałam do Komorowa, jadąc bez pieniędzy, brudna. Jak wsiadałam do kolejki w Komorowie, ludzie się odsuwali ode mnie, bo widzieli, że osoba non grata. Konduktor nawet nie podchodził do mnie, czy bilet mam, czy nie. Wysiadłam w Komorowie, idę do szkoły, mówię: „Jestem Huberówna, czy może jest tutaj mój tata?”. – „Tak, jest twój tata, jest mama, jest twój brat. Dałem – pan dyrektor, pan kierownik szkoły – dałem im lokum na strychu w szkole”.

  • Czyli w Komorowie odnalazła się rodzina?


W Komorowie, tak jest, na strychu. Wspaniałe miejsce, wspaniałe, ciepłe przynajmniej. Więc poszłam do rodziców, mama pierwsza rzecz: „Dobrze, miska, umyj się, wykąp się”. Jaki mógł to być? 1944 rok przecież, więc to może był październik, tak, chyba tak. I doczekaliśmy tak do stycznia 1945 – styczeń 1945, jak przyszło wyzwolenie.

  • Czyli w Komorowie państwo zobaczyli żołnierzy rosyjskich?


Tak, żołnierzy rosyjskich, proszę pani. Tak, ale wtedy myśmy się cieszyli, że to już nie Niemcy. Nie wiedzieliśmy, jaka groźba za nimi idzie, ale wtedy cieszyliśmy się, że to nie Niemcy. Tata mówi: „No to w takim razie dziękujemy panu kierownikowi szkoły za przytulenie nas tutaj na tym stryszku”. Wracamy do siebie, do domu, nie wiedząc, co zastaniemy. Warszawa była zniszczona. Ci, którzy z Warszawy jakoś wyjeżdżali, mówili: „Gruzy, gruzy, nie ma po co wracać”.

  • Czy pamięta pani, jak nazywał się kierownik szkoły w Komorowie?


Nie pamiętam. Warto byłoby przypomnieć sobie, tak.

  • Czyli z Komorowa postanowili państwo wrócić, sprawdzić, jak wygląda dom.


Jak to wygląda, tak, takie… Nie pamiętam, ile czasu szliśmy i znów, czy myśmy jedli coś po drodze – takich rzeczy się nie pamiętam. Co nieśliśmy ze sobą, też nie pamiętam. Więc w końcu dochodzimy, tak jest. O Boże, dom na wpół zrujnowany, na wpół nadpalony, ale jest, ale jest. Proszę pani, stoimy, to pamiętam, płaczemy. Ja nie wiem, czy z radości płaczemy, że dom stoi, czy płaczemy z żalu, że dom jest zniszczony. Idziemy poprzez gruz po podwórku. Brudne podwórko, strasznie dużo gruzu, jakieś straszne brudy. Mieszkaliśmy na czwartym piętrze. O Boże, dach jest nad naszym mieszkaniem. Drzwi wywalone, mieszkanie otwarte, okna porozwalane, na podłodze gruz. Jakieś szmaty, jakieś butelki, jakieś resztki jedzenia, czyli ktoś tam gospodarował jakoś. Wszystkie szafy i wszystkie inne meble, które miały jakieś drzwiczki, są pootwierane, wszystko rozrabowane. (Właśnie tutaj panu pokazałam, to i to). I później, jak z mamą robiliśmy porządek, ja mówię: „Mamo, to chyba to wyrzucamy”. A mama mówi: „Nie, córeczko, zatrzymaj, to może będzie komuś [potrzebne]”.

  • To był pani indeks ze studiów?


To jest indeks, indeks, indeks mojego taty ze studiów.

  • Ach, taty.


Jeszcze taty ze studiów, tak. […] I wtedy jeszcze pamiętam, tata popatrzył na mnie i mówi: „Widzisz, zapamiętaj sobie na całe życie, że czasem wychodzi się, mając pełne ręce, ale wraca się, mając puste ręce, tak jak myśmy tu wrócili. Ale jeżeli będziesz miała pełną głowę, to sobie dasz radę. Ale żeby dać sobie radę i mieć pełną głowę, to trzeba się uczyć. To się ucz”. Tak i się uczyłam.

  • Czy to oznacza, że teraz od razu poszła pani już na drugą stronę?


Na drugi rok studiów, tak jest.

  • A kiedy zorganizowano studia od nowa?


[…] Nie pamiętam, czy to było jeszcze przed Bożym… Nie, to musiał być już w styczeń 1945. Pokażę pani swoją legitymację, jest ciekawa. […] Legitymacja Wydziału Lekarskiego. Ale żeby mieć legitymację, to w dziekanacie nam powiedziano: „Ale każdy musi przynieść swój papier, bo nie mamy papieru”.

  • Gdzie został reaktywowany ten Wydział Lekarski? Gdzie pierwsze zajęcia się odbywały?


Pierwsze zajęcie [zorganizowano] po prawej stronie Wisły, ulica Grochowska, Instytut Weterynarii. Żeby tam się dostać z ulicy 3 Maja, trzeba było przejść przez Wisłę. Styczeń czy luty to proszę bardzo, łatwo, przyjemnie, Wisła zamarznięta, mosty uszkodzone, nieczynne. Ale później Wisła rusza. Trzeba było wtedy iść bardzo ostrożnie, z kry na krę, żeby przejść i żeby później wrócić. Żeby dojść tam, trzeba było mieć własne jedzenie, bo na razie jeszcze nam nie dawano, stołówki nie było. Na śniadanie i na obiad mama mnie dawała placki kartoflane, zawinięte w papier, który kiedyś zgniotłam i nie przyniosłam z powrotem do domu. To wtedy mama mówiła: „Córeczko, ja mam tu jedną kartkę papieru, przynoś. Wyprostuj tak ładnie i przynoś, bo widzisz, w co ci zawijam”.

  • Jak długo tam odbywały się zajęcia?


Nie potrafię powiedzieć, proszę pani. W każdym razie Wisła dobrze już ruszyła i musiał być już most pontonowy. Później nagle, pamiętam, jak jesteśmy na Krakowskim Przedmieściu i wtedy dostajemy właśnie te legitymacje. Tak, to pamiętam, tylko nie pamiętam, czy to profesor Czyżewicz nam dawał, nie pamiętam nazwiska. Czy to rektor, czy to dziekan, tego też nie pamiętam.

  • Tu już zaczyna się powojenny rozdział w pani historii.


Później medycyna została przeniesiona już na lewą stronę. Też nie pamiętam, gdzie były pierwsze wykłady, chyba na Krakowskim Przedmieściu. Pamiętam, że wtedy było koło medyków, które było na ulicy Oczki. To był dom dla studentów, który był na wpół zrujnowany. Władze wtedy jakoby powiedziały: „Możecie go sobie wziąć, ale go sobie odmurujcie”. Koledzy – lekarze – wzięli się za murarkę, a później dziewczyny były potrzebne do sprzątania. Mnie wypadły schody, proszę pani. Ja sprzątałam, a od drugiego piętra myłam schody. Później, jak już byłam studentką, […] chodziłam po tych schodach i ze wzruszeniem [wspominałam], ja myłam te schody.

  • Była pani dumna, że to właśnie…


Byłam dumna, tak jest.

  • Bardzo dziękuję za opowieść o Powstaniu, okupacji i pierwszych dniach powrotu do, powiedzmy, normalności.


Dziękuję, że pani wysłuchała.

Warszawa, 17 października 2024 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Alicja Jeleniewska-Niewiarowicz Pseudonim: „Lilka” Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: Zgrupowanie „Konrad” Dzielnica: Powiśle

Zobacz także