Grażyna Broda „Petek”
Nazywam się Grażyna Broda, panieńskie nazwisko Stapf, urodzona 3 maja 1930 roku. […] Zamieszkuję obecnie w Warszawie, ulica Waszyngtona.
- Proszę podać pseudonim, jeśli pani miała, w czasie Powstania.
Pseudonim miałam od dziecka, to był „Petek”.
- Proszę nam powiedzieć, w jakiej rodzinie, w jakim domu wychowywała się pani do wojny.
Od 1935 roku mieszkałam w Zalesiu Górnym. Mój ojciec był oficerem Wojska Polskiego i tam mieliśmy domek i tam mieszkaliśmy. [Ojciec] major, mniejsza z tym. Miałam częste kontakty w Warszawie, ciotka moja, siostra mojej mamy, Zofia Rościszewska, mieszkała w Warszawie i tam też zawsze były bardzo ścisłe kontakty.
- Do jakiej szkoły pani chodziła?
W podstawówce nie chodziłam do żadnej szkoły, uczyłam się prywatnie, dlatego że byłam bardzo chorowita i z Zalesia Górnego trudno było dojeżdżać do Warszawy. Tam nie było szkoły. Tak że uczyłam się prywatnie, jeździłam tylko na egzaminy. Zresztą do trzeciej podstawowej chodziłam w 1939 roku, a w czasie okupacji też się uczyłam psim swędem, jeżeli tak można powiedzieć.
- Proszę nam powiedzieć, jak pani zapamiętała wybuch wojny. Dzień 1 września.
W 1939 [roku] mój ojciec poszedł, już został zgrupowany w sierpniu. Nie, w maju 1939 roku został zgrupowany i byłyśmy bez ojca. Nas było trzy siostry, mieszkałyśmy w Zalesiu. Jak wojna miała wybuchnąć, to właśnie ciotka postanowiła nas zawieźć do Kołomyi (tam był brat mojej mamy), że tam będzie nam lepiej. Pojechaliśmy do Warszawy i tam przeżyliśmy oblężenie w Warszawie, bo już nie można było jechać do Kołomyi ani wrócić do Zalesia, tak że oblężenie przeżyłam w Warszawie.
- I jak pani je zapamiętała?
Dobrze zapamiętałam, bo to jednak… Jak je zapamiętałam? Już dziewięć lat miałam, to doskonale pamiętałam te wszystkie przeżycia, bomby, to wszystko, naloty. Po oblężeniu, jak już Niemcy weszli, to myśmy wróciły z mamą do Zalesia Górnego.
- A w czasie pobytu w Warszawie, w czasie oblężenia, mieszkaliście państwo przy ulicy…
Mieszkaliśmy przy ulicy Kilińskiego u brata mojej matki, wujka Witolda, to chyba nie muszę mówić. Był adwokatem, mieszkał na Kilińskiego, adresu dokładnego nie pamiętam.
- I kiedy wróciliście do domu?
Zaraz po oblężeniu, jak już Niemcy weszli, wróciliśmy do Zalesia, wróciłyśmy właściwie. Była bardzo ciężka sytuacja, bo przecież mama nie dostawała pensji, mama nie pracowała, tak że trochę było głodnawo, ale jakoś tam [dawaliśmy sobie radę]. Później mama zaczęła handlować, ratować się, sprzedawać rzeczy i tak jakoś żeśmy całą okupację przeżyli w Zalesiu Górnym. Niemców było niewiele, tak że jakoś tak spokojnie. Mama ukrywała dużo Żydów, tak że ciągle się tam zmieniały różne osoby, które ukrywały się w Zalesiu, bo to było tak w lesie, cisza, spokój. Tam bezpiecznie można się było ukrywać.
- I pani miała świadomość, że mama pomaga właśnie Żydom, czy nie zdawała pani sobie sprawy?
Oczywiście, już byłam dużą dziewczynką. Oczywiście, wiedziałam, że nie można mówić ani imion, ani nic, zresztą wszystko pod fałszywymi nazwiskami było, wiadomo.
- Te osoby długo tam przebywały u państwa w domu czy tak przelotnie?
Niektóre osoby bardzo krótko. Tam był mały stryszek i jak już się bardziej ukrywały, to na tym stryszku niskim, tam siedziały osoby. Ale była jedna pani, która, nie wiem, nie znam jej danych, pani Kocia myśmy ją nazywali i mieszkała chyba kilka lat tam u nas, w Zalesiu. I tak upłynął okres okupacji.
- Okres do Powstania. Proszę pani, pani wspominała, że uczyła się przed wojną prywatnie. A jak wyglądała nauka w czasie wojny?
Też uczyłam się trochę. Właśnie ciotka, która mieszkała w Warszawie na Zakroczymskiej, o której wspominałam, prowadziła komplety tajne i właśnie uczyła nas, mnie. Nas było czworo w podobnym wieku, to jest Jurek, Michał, Stefan i ja i żeśmy razem [się uczyli]. Tam ciotka była studentką fizyki i uczyła nas trochę i tak później zdawało się egzaminy. Tak że do szkoły podstawowej w ogóle nigdy nie chodziłam.
- Proszę pani, czy ciotka przyjeżdżała do państwa do Zalesia?
Tak, ciotka często przyjeżdżała. Mama z ciotką były bardzo zżyte i pomagały sobie obydwie, jak tylko mogły.
- To była siostra mamy, tak?
Siostra mojej matki.
- Proszę powiedzieć nazwisko.
Zofia Rościszewska. Jako pseudonim miała „Siostra Róża”, bo w czasie okupacji prowadziła właśnie i tajne komplety, i przygotowywała nas do Powstania. Nasza czwórka, właśnie Jurek, Stefan, Michał i ja, to żeśmy razem przygotowywali się do Powstania. Właściwie nie mówiło się jeszcze o Powstaniu, ale chłopców uczyli trochę…
- Na czym polegało to przygotowywanie?
Mnie uczyli bandażować ręce, nogi, miałam świetną zabawę, bo mi się to bardzo podobało, tam zastrzyki robić, głowę bandażować, tak że głównie bandażowanie i robienie zastrzyków. To żeśmy się uczyły właśnie na Zakroczymskiej, bo jeździłam z Zalesia do Warszawy, na Zakroczymskiej u ciotki często przebywałam.
- Czy zdawała pani sobie z tego [sprawę], że jest pani już w konspiracji, czy o tym nie było mowy? Jak to wyglądało od strony organizacyjnej?
Wiedziałam, że to wszystko jest [tajne]. Nie wolno się z tym wychylać, nie wolno mówić, że to… Trzeba było w ogromnej ciszy, nie przyznawać się do niczego, więc w pewnym sensie to była konspiracja, ale to inaczej dzieci traktują niż dorośli.
Miałam świetną zabawę, bo robiliśmy opaski. Ciotka robiła opaski do Powstania, gdzie były pieczątki „WP”. Cały pokój był założony tymi uszytymi opaskami, a ja miałam znakomitą zabawę, bo przywalałam pieczątki – „WP”. I tak na klęczkach przez cały pokój wypełniałam te opaski. I tak minęła okupacja. Trochę byłam w Zalesiu, kozy hodowałam, trochę w Warszawie u ciotki.
- Proszę pani, i zbliżamy się teraz do Powstania.
Przed Powstaniem już myśmy wiedzieli, że już przygotowuje się jakaś zbrojna akcja i ciotka nas czworo… Tam był jeszcze (przepraszam, to taka dygresja) Marian Kamiński, ale pseudonimu jego nie pamiętam, i on był w granatowej policji, ale był wtyczką. A! „Pionek”, miał pseudonim „Pionek”. I on właśnie organizował to całe Powstanie i zajmował się tym wszystkim, przygotowywaniem. My czworo żeśmy mieli dyżury. Przed Powstaniem na Rynku Starego Miasta był piętrowy domek, schodki były na zewnątrz i przez podwórko trzeba było przejść do tych schodków. Naszym zadaniem, na zmianę żeśmy chodzili, dyżurowaliśmy pod oknem, jakby szli Niemcy, to mieliśmy dać znać i z drugiego pokoju cały ten sztab miał uciekać od tyłu przez okno. Nie lubiłam tych dyżurów, bo to takie nudne siedzenie i patrzenie przez okno. Nie wiem, chyba każdy z nas [dyżurował] po godzinie czy już nie pamiętam dokładnie ile. I to do samego Powstania.
Akurat miałam dyżur wówczas, kiedy rano przyszło zawiadomienie, że godzina „W”. Mnie kazali chodzić i wszystkich zwoływać, że tak powiem. I zawiadamiałam. Poszłam do ciotki, tam na Zakroczymską, tam do wszystkich i mówiłam. Mojej starszej siostry właśnie nie mogłam znaleźć, bo gdzieś poszła. Ale myśmy się jakoś [rozdzielili], każdy oddzielnie, nie można było dużych zgrupowań robić, bo Niemcy już czuli, że coś się dzieje, i ja właśnie z Jurkiem, czyli z obecnym moim mężem, a Michał ze Stefanem, oddzielnie żeśmy szli. Kazali nam iść na Wolę na ulicę Młynarską, piechotą oczywiście ze Starówki z Zakroczymskiej. Poszliśmy na tą Młynarską i w jakimś budynku na parterze kazali nam czekać w holu.
Jak już się zaczęła walka, zaczęły się strzały, to nam kazali biegiem przebiec na teren cmentarza ewangelickiego. Przebiegliśmy tam, akurat lał straszny deszcz. Lał jak nie wiem, że wszyscy pomoknięci, bo to w letnich sukienkach, nie było w co się specjalnie ubrać, i tam żeśmy chowali się, gdzie tylko można było. Taki samochód był ciężarowy z plandeką i część siedziała w tym samochodzie pod plandeką, żeby [się ukryć] przed deszczem, a ja jeszcze i jakiś ranny chłopak, pod samochodem siatkę jakąś położyli, pod samochodem tam leżałam.
- Proszę pani, jaka to była formacja, w której pani była w czasie Powstania?
To był „Czata 49”, ale nie pamiętam nazwiska naszego dowódcy, nie pamiętam.
- Proszę powiedzieć, co działo się dalej? Czyli to był pierwszy…
Pierwsza noc. Jakieś kobiety przyniosły z okolicy nam do picia kawę zbożową, oczywiście, i miski. Miałam kłopot, bo jak z miski piłam tą kawę, to tutaj [po brodzie i szyi] lała mi się ta kawa, bo to było coś ciepłego, można było zjeść. Coś tam do jedzenia nam przynieśli, ale już nie pamiętam co.
- Jakie zadania miała pani wyznaczane?
Chłopcy, czyli ci najbliżsi mnie, Jurek, Stefan i Michał, byli gdzie indziej, gdzieś tam, zdaje się, w grobowcu Wedla, tam się ukrywali, bo to były wysokie budynki i tam się chowali. Tam był obok domek dla koni, bo kiedyś to konie były przy cmentarzu, tam było siano i na sianie się urzędowało, na sianie się spało, odpoczywało. Tam domek grabarza był i tam myśmy, ja i ciotka moja, siedzieliśmy, siedziałyśmy raczej, tam ciotka przygotowywała jedzenie. Czasami mnie wysyłała do chłopaków, żeby im zanieść jakiś rozkaz czy zanieść jedzenie. Wiecznie biegałam po tym cmentarzu tam i z powrotem, bo chłopcy przeważnie byli po drugiej stronie cmentarza.
- Czy pani zapamiętała jakieś bardzo drastyczne sytuacje, kiedy pani przenosiła te informacje?
Jak waliły bomby, albo tak zwane krowy, nie wiem, czy państwo wiedzą, co to jest?
Niemcy wysyłali pociski za pomocą sprężonego powietrza. Jak sprężali powietrze, to był ryk – albo mówili krowy, albo przesuwanie szafy, taki zgrzyt. Po tym zgrzycie, jak cztery były zgrzyty, to trzeba było tyle razy czekać, aż huknie. Wtedy nam kazali kucać, rękoma się za głowę łapać i szeroko otwierać usta, żeby bębenki nie popękały. I tak człowiek siedział, dopóki nie strzeliło odpowiednią ilość razy. Tak właściwie na tym cmentarzu byliśmy przez dziesięć dni.
Później tak – Stefan był ranny w kolano. Pod koniec pobytu na cmentarzu już było bardzo niebezpiecznie. Niemcy walili tak, że [Powstańcy] postanowili niektóre osoby przeprowadzić na Starówkę. I ja i Stefan ranny w kolano i jeszcze kilka osób…
- Przepraszam, a pamięta pani nazwisko pana Stefana?
Sokołowski, jest tutaj na tablicy. Jest i Michał, i Stefan, są na tablicy, podawałam ich nazwiska. I… Zgubiłam się…
- Mówiłyśmy o tym, że po tych dziesięciu dniach…
Aha, no i myśmy ze Stefanem przeszli na Starówkę. Kilka osób tam było, już nie pamiętam dokładnie kogo, tylko Stefan i ja. Jakiś młody człowiek po gruzach nas przeprowadzał na Stare Miasto, na Zakroczymską, a Jurek z Michałem mieli jeszcze tam dyżury, na cmentarzu zostali, i Michał został bardzo ciężko ranny i nieprzytomny. Później go znaleźliśmy w szpitalu, już jak byłam na [Starówce].
- Michał to pani brat, tak?
Tak, mój brat. Nie rodzony, ale wychowywał się u nas, bo nie miał matki, tak że kilka dni różnicy między nami tylko było, jeżeli chodzi o urodzenie.
Później Michała znaleźliśmy w szpitalu polowym. Miał ranną głowę i brzuch, tak że był nieprzytomny. Przenieśli go do naszej piwnicy na Zakroczymskiej. Tam byłam na Zakroczymskiej, tam była moja mama, która opiekowała się babcią sparaliżowaną, nieprzytomną i babcia umarła. Już jak wróciłam z cmentarza, to już babcia nie żyła. Już była pochowana pod kościołem, tam mama ją pochowała. [Mam] była na czwartym piętrze i miała wielki dylemat, bo był tam jeszcze mój kuzyn, Leszek, i nie wiedziała, czy na czwartym piętrze w razie nalotu zostawić babcię, schodzić do schronu do piwnicy z dziećmi, czy siedzieć na górze i narażać dzieci na [niebezpieczeństwo]. Rzeczywiście, miała niełatwe zadanie, ale jak wróciłam, to już babcia nie żyła i już w mieszkało się piwnicy. Była dosyć duża piwnica tam na Zakroczymskiej, bo to stare piwnice, stare budynki. Po prostu jedna piwnica, zrobione było takie legowisko, kto był zmęczony, niezależnie czy kobieta, czy mężczyzna, czy dziecko, to się kładł spać i tam spał. A reszta piwnicy to było takie trochę towarzyskie. Nie było „moje”, „twoje”, tylko „nasze”.
Z jedzeniem był wielki kłopot, bo tylko zabrali Niemcom transport konserw mięsnych. Konserwy mięsne były w małych puszeczkach, było ile kto chce, i cukier w kostkach. Absolutnie ani nic do picia, ani nic więcej do jedzenia, więc już człowiekowi po tym mięsie cukier w kostkach nie wychodził.
- A jak organizowaliście właśnie państwo wodę?
Woda owszem [była], była studnia, pompa na podwórku, tylko że to oczywiście z narażeniem życia. Wieczorem, jak było ciemno, to ktoś biegał, przynosił wodę i ta woda jedynie była. Oczywiście, nie było mowy o myciu, żadnej higienie, tak że po Powstaniu wyszłam straszliwie zawszona i najgorsze to były wszy odzieżowe, dokuczyły okropnie.
- Proszę powiedzieć, jakie jeszcze zadania pani pełniła w czasie Powstania, już będąc [na Starówce].
Już będąc na Starówce, to nie byłam w oddziale, bo nasz oddział się rozpadł, tak że w oddziale nie byłam, tylko po prostu jak coś [trzeba] było zanieść, powiedzieć, przesłać, to się leciało, trochę po piwnicy, trochę tam pod murem jakieś wiadomości zanosiłam, więc coś w rodzaju łącznika, chociaż już nieoficjalnie. Już nie byłam w zgromadzeniu, bo nasze zgromadzenie się rozpadło.
Później, to już mój mąż opowie, że przeszedł i Stefan, i Jurek, byli w drugiej piwnicy i trzeba było przez podwórko przebiec i przebiegali przez podwórko czasami, zależy, czy Michał nieprzytomny leżał, tak że zaglądali do nas. Kiedyś zaczął się właśnie nalot, oni pobiegli do swojej piwnicy i Stefan szedł jakieś trzy kroki pierwszy, Jurek za nim. Stefanowi przygniotło klatkę piersiową, na drugi dzień umarł, a Jurka przywaliły drzwi i ocalał, nawet nie był ranny. A zresztą, to on już będzie mówił.
- Proszę pani, a co pani jeszcze pamięta z tego okresu Powstania? Bo była pani w Powstaniu do którego dnia?
Zaraz, do końca sierpnia byliśmy właśnie na Starówce. Przy końcu sierpnia już na Starówce strasznie już wszystko się waliło i postanowiliśmy, właściwie oni postanowili przejść, najpierw przedrzeć się górą na Śródmieście, bo tam było bezpieczniej. Poszliśmy na Długą… Aha, jeszcze zapomniałam powiedzieć, że Michał został ranny, był ranny i jak było u nas bardzo niebezpiecznie, po tym jak ich przygniotło, to przenieśliśmy go na Długą do szpitala i tam na drugi dzień szpital zawalili i zginął. Tak że nie dość, że był ranny, to jeszcze stracił tam życie.
- Proszę przypomnieć nam, jak się nazywał.
Michał Rościszewski, bo to jest panieńskie nazwisko mojej matki. Michał Rościszewski i tutaj [na Murze Pamięci] jest też wypisany, tak że zginął dopiero później po Powstaniu, po szkielecie poznali, że to Michał i jest pochowany na cmentarzu na Powązkach..
- Mówiła pani o tym, że ze Starówki przeszliście państwo…
Właśnie ze Starówki mieliśmy się najpierw przedrzeć górą, ale później nie dawało rady i weszliśmy do kanałów. Oczywiście już Michał nie żył, Stefan nie żył, Jurek był oddzielnie, został na Starówce, tylko ja z moją mamą i jeszcze mama niosła syna jednej sanitariuszki, Kazika, na ręku, miał cztery lata, a ja prowadziłam Leszka za rękę, mojego kuzynka.
- Czyli tylko tyle osób przechodziło?
Nie, nie, dużo osób. To cała gromada była.
Myśmy szli kanałami. Na Długiej wchodziliśmy do kanałów, szliśmy, nie wiem, kilka godzin, ale nie wiem dokładnie ile. Szliśmy i trzeba było cicho bardzo być, szczególnie tam, gdzie były włazy, bo Niemcy jak słyszeli szum, to walili bomby, nie wiem, pociski, i zabijali, więc trzeba było cicho iść. Mama niosła Kazika i on jej zasypiał, bo to była noc. Później żeśmy się śmiali, opowiadała, że [mówiła]: „Kazik, nie śpij, bo cię na pasztet wezmą”. Bo się bał, że go trzy razy przez maszynkę będą przekręcać. Taki dzieciak, nie wiem, skąd mu to wyszło, ale tak trochę dla śmiechu. Żeśmy przeszli na Śródmieście, tam była bratowa mamy. Mama znalazła ciotkę Hanię, która również brała czynny udział w Powstaniu, panieńskie nazwisko Moczarska, a później Rościszewska. U tej ciotki Hani żeśmy byli na Mokotowskiej cały następny miesiąc, cały wrzesień. Na Mokotowskiej, oczywiście nikt nie wiedział, co się z kim dzieje. Mama utraciła kontakt z ciotką Zosią, z tą, która była na Starówce. Nie wiedziała, co się z ciotką Zosią dzieje. Właściwe o nikim nic nie wiedziała. Moja siostra, Bożena, która była w Powstaniu w innej grupie, bośmy się nie mogły znaleźć, to później okazało się, że Bożena nas znalazła na Śródmieściu, była w oddziale. Też była lekko ranna w kolano i była w oddziale i jakoś żeśmy się znalazły.
- Czy zapamiętała pani jakieś bardzo drastyczne sytuacje, jeśli chodzi o Niemców? Jak się zachowywali w czasie Powstania w stosunku do was? Czy widziała pani jakieś sceny?
Nie, bezpośredniego kontaktu z Niemcami nie miałam w czasie Powstania. Myśmy się kryli, tak że nie miałam. Dopiero jak nas wywozili, bo… Aha, to jeszcze do końca powiem, żeśmy tam cały [czas] do końca Powstania byli na Śródmieściu, już oczywiście jako cywil byłam. Tylko ciotka właśnie, która była w organizacji, to mnie też kazała coś tam: „A, idź”, „Przynieś”, „Zanieś”, takie jakieś polecenia tylko od ciotki Hani miałam.
Jak się Powstanie skończyło, to nas zgrupowali. Głośniki mówiły, że kazali się zgłosić na jakiś plac, nie pamiętam, na jaki plac musieliśmy wyjść. Mama, Leszek i ja żeśmy poszli tam i nas wsadzili do pociągu i do Ursusa zawieźli jako cywilów. W Ursusie całą noc żeśmy siedzieli (tam była fabryka traktorów czy coś) w tej fabryce, w jakichś salach. Mama płaszcz rozłożyła i myśmy z Leszkiem na tym płaszczu całą noc niby spali. Później wsadzili nas do pociągu, do węglarek odkrytych, i trzydzieści sześć godzin nas wieźli za Kraków do Charsznicy. Trzydzieści sześć godzin żeśmy jechali.
Oczywiście, czasami ludzie wrzucili jakiś pomidor górą przez ten wagon. Kłopoty były wielkie z potrzebami naturalnymi, bo to był cały tłum. W kąciku mama się zasłaniała i do jakiejś puszki się załatwiał człowiek, bo inaczej nie było [jak]. Ludzie nam rzucali górą jakieś jedzenie, pomidory, co tylko mogli, kawałek chleba czasami. Chleb to był rarytas, super-rarytas.
- Czyli w ogóle ludność cywilna wspierała państwa?
Tak. I tam zapamiętałam jednego Niemca, bo więcej żeśmy stali jak jechali i Niemcy pilnowali, żeby nikt nie uciekał. Oczywiście, stali z karabinami z jednej i z drugiej strony i jakiś facet uciekł z innego wagonu i Niemiec chciał do niego strzelić. Nastawił, to pamiętam doskonale, a drugi Niemiec podszedł i podbił mu karabin, żeby tamtego nie zabił i ten człowiek uciekł. Ocalił mu życie, więc byli porządni ludzie. I tak nas wywieźli do Charsznicy, później do Probołowic nas zawieźli do majątków. Tam z mamą i z Leszkiem siedziałam chyba ze dwa miesiące.
- Pamięta pani, u kogo państwo mieszkaliście?
Nazwiska nie pamiętam. To był majątek w Probołowicach.
- A jakie tam były warunki?
To był dosyć duży dom i my we troje mieliśmy nieduży pokoik, ale były trzy posłania i tam dostawaliśmy jeść. Trochę mnie ta pani uczyła, bardzo życzliwie ci ludzie nami się zaopiekowali.
Wszy przede wszystkim trzeba było likwidować, bo przecież były okropne, aż rany [mieliśmy], tutaj miedzy piersiami były aż strupy, bo wszy było mnóstwo. Tam mogliśmy się trochę wymyć. Mama tam jakoś, nie wiem, co mama robiła z ubraniami, przecież nie było się w co ubrać, wyparzała, cudowała, żeby wszy zlikwidować. Tam się udało zlikwidować wszy.
Dowiedzieliśmy się, że w Zalesiu stoi nasz dom, ktoś tam przekazał, że w Zalesiu Górnym stoi nasz dom i postanowiłyśmy wrócić. Wróciłyśmy do Zalesia.
To było w grudniu, nie pamiętam, 1944 roku. Tam wróciłyśmy do domu i okazało się, że pani Kocia, ta Żydówka, która była, zachowała nam wszystko, pielęgnowała, żeby nikomu nic [nie zabrano]. Książki, wszystko zabezpieczyła. Ona jednak nam się odwdzięczyła bardzo, bo mama wróciła i coś było w domu. Okazało się, że tam jest prywatna szkoła i tam poszłam do pierwszej licealnej. Tam już się zaczęłam uczyć, kozy hodowałam i jakoś żeśmy bidę klecili.
- Proszę pani, jak pani zapamiętała koniec wojny? Bo tam już państwo byliście do końca wojny. Czy się coś jeszcze specjalnego, szczególnego wydarzyło, zanim wojna się skończyła?
Nie, tam już jak byłam, [było] spokojnie. Kłopoty były z wyżywieniem, bo co tu dużo mówić, jak mama została bez środków do życia. Ale zaczęła handlować, ja kozy hodowałam, do szkoły chodziłam i jakoś sobie radziłam. Ale później miałam – widocznie przez niedożywienie – wrzody i strupy. Miałam po pięćdziesiąt ropnych krost na rękach i na nogach ogromne czyraki. Był taki kłopot i mama mnie oddała do Szymanowa do zakonnic. Tam u zakonnic już byłam do matury, do 1949 roku, i tam dopiero się te wrzody wyleczyły, te rany. Mnie musiały koleżanki myć, bo miałam ręce całe we wrzodach.
- Czyli gdzie panią zastał koniec wojny?
Koniec wojny w Zalesiu Górnym i dopiero po wojnie poszłam, chyba w 1947 roku, do zakonnic.
- A proszę powiedzieć, co się działo z pani tatą?
A mój ojciec był oficerem, jak mówiłam już, 15 sierpnia ostatni raz go widziałam, bo to była ich rocznica ślubu i mojej mamy imieniny. Przyjechał 15 sierpnia na jeden dzień i to ostatni raz go widziałam, przed wojną oczywiście. Pojechał do Katynia… Przepraszam, był w wojsku, wywieźli go do Kozielska i tam w Kozielsku napisał do nas jeszcze list. Dwa listy wysłał jeszcze z Kozielska do nas, żeby mama się nie martwiła, długi narobiła, to jak wróci, to wszystko wyrówna, ale niestety później w tym szmatławcu żeśmy znaleźli nazwisko ojca. Zresztą jeszcze jako dowcip dodam pod koniec, że ojciec miał krzyż Virtuti Militari, w nekrologu było napisane: „Kawaler Krzyża Virtuti Militari” i ludzie w Zalesiu przyszli: „Pani majorowa, ma pani trzy córeczki, dlaczego pani mąż się z panią nie ożenił?”. Bo jak kawaler, to kawaler. Poszła fama, że to było nie małżeństwo.
- Proszę pani, proszę nam powiedzieć, co się działo dalej z panią po szkole, po maturze?
Zrobiłam maturę… Właściwe nie, w Szymanowie oblałam maturę, mimo że byłam dobrą uczennicą, ale [oblałam] z zagadnień politycznych, bo oni tam w Szymanowie przesiewali. Ja to byłam z nieciekawej warstwy społecznej, że tak powiem i oblałam maturę, ale miałam zaprzyjaźnioną nauczycielkę, która bardzo dużo nam pomogła, mieszkała też w Zalesiu, pani Ezupowiczowa. Ona mnie wzięła do Bydgoszczy, tam była dyrektorką szkoły, i tam zdałam u niej pojedynczo maturę.
- Czyli pierwsze represje, z jakimi pani się zetknęła, to było oblanie matury. A czy potem jeszcze miała pani jakieś problemy?
Nie. Później miałam problemy, bo maturę zdałam w Bydgoszczy u pani Ezupowiczowej, ale później starałam się na studia w Warszawie, bo chciałam iść na hodowlę zwierząt i weterynarię, to było moje marzenie. No, ale tam mnie nie przyjęli, w ogóle papierów nie chcieli przyjąć, bo to i córka oficera, i w ogóle wszystko, i nie należałam do żadnego związku młodzieżowego nigdzie, i w Szymanowie byłam u zakonnic, więc w ogóle miałam wszystko przechlapane. Papierów nie przyjęli. To na drugi rok pojechałam do Olsztyna, bo tam otwierali szkołę rolniczą i tam starałam się na studia, ale też mnie nie przyjęli. Dopiero na trzeci rok złożyłam papiery w Toruniu, bo tam okazało się, że jakiś kuzyn mojego ojca jest, którego zresztą nie znałam, on mnie dopomógł i tam dostałam się na studia. Skończyłam studia, biologię w Toruniu. Później mój mąż jako kolega przyjechał się dowiedzieć, czy w ogóle żyję, bo nie wiedział przecież, bo został na Starówce, już stamtąd Niemcy go wzięli. I skończyło się ślubem i nasz pierwszy syn był Michałek na pamiątkę tamtego Michała.
- Proszę pani, jeszcze wracając tak do okresu Powstania, czy pamięta pani również radosne chwile z tego okresu, czy nie?
Z samego Powstania, jak to dzieci, myśmy grupowali się, piosenki śpiewali, czasami były jakieś wygłupy, ale właściwie nie było na to czasu.
- Proszę pani, pani już wspominała o tym, że ludność cywilna wspierała państwa w czasie Powstania, Powstańców.
Tak. Jak najbardziej.
- Nie spotkała się pani z nieżyczliwością, wrogością?
Raczej nie. Ludzie sobie wzajemnie pomagali, była współpraca.
- Proszę pani, proszę nam jeszcze powiedzieć z perspektywy czasu, pani zdaniem, pani uczestniczyła w tych wydarzeniach, jakie pani ma zdanie na temat Powstania? Czy powinno wybuchnąć, czy miało to sens? Jakie pani są uczucia, pani przemyślenia?
Trudno mi powiedzieć, ale mam wrażenie, że przed Powstaniem to liczyli ci, którzy organizowali, że ruscy nam pomogą, bo ruscy byli po drugiej stronie Wisły, i że przy ich współpracy jakoś się wyzwolimy, ale okazało się, że czekali, aż się wyniszczymy po prostu, i tej współpracy [nie było]. Przypuszczam, że dowództwo też liczyło na to, że nas [wspomogą]. Przecież mówiło się, że pomogą nam inne narody, coś, jakoś, że ruscy jakoś doprowadzą do poprawy. Okazało się, że [Powstańcy] zostali sami i musieli przegrać, bo przecież tyle ludzi poginęło i nie było możliwości.
Warszawa, 25 maja 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna