Jan Pyszka „Zbigniew”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jan Pyszka, urodziłem się w 1924 roku. Byłem żołnierzem Armii Krajowej, uczestniczyłem w Powstaniu.

  • Jak zapamiętał pan wrzesień 1939 roku?

Jeżeli chodzi o mnie, to jest taka szczególna historia, że do wybuchu II wojny światowej nie mieszkałem w Warszawie. Jestem z urodzenia bydgoszczaninem i tam należałem do harcerstwa. Tak się akurat złożyło, że po skończeniu szkoły podstawowej zaraz była przecież wojna, bo tylko rok różnicy. Myśmy mieszkali w Bydgoszczy z mamą i z siostrami, natomiast mój ojciec wcześniej [wyjechał] za poszukiwaniem pracy. Tą pracę znalazł w Warszawie. Nie zdążył nas przyciągnąć do siebie. Jak wojna wybuchła, to jak wiemy tamte tereny należały do Deutsches Reichu, a ojciec był w Guberni. W związku z tym oni tam robili segregację, dzielili tych Polaków, którzy się czuli Niemcami albo mieli pokrewieństwo, albo namawiali innych i tak dalej. Ponieważ mama się nie chciała zgodzić na przyjęcie żadnych folskdojczy czy innych i Niemcy doszli z tego, że jest mężczyzna, jest mąż, ojciec tych dzieci w Guberni, to nas w wagon i do Warszawy.

  • Kiedy znalazł się pan w Warszawie?

Myśmy wylądowali w Warszawie już w końcu marca 1940 roku i zamieszkaliśmy we Włochach. Najpierw trochę w Warszawie, a później we Włochach. No i tragedia pierwsza, bo w grudniu już umarła mi mama. Młoda kobieta, miała trzydzieści siedem lat. Zostałem z ojcem i z siostrą. Zapomniałem powiedzieć, że wcześniej jeszcze, nim zdążyli nas wywieźć do Warszawy, to drugą siostrę po mnie (bo jestem najstarszy, ona jest młodsza o dwa lata) Niemcy zdążyli wywieźć do Niemiec na roboty. Ona miała lat wtedy chyba czternaście.

  • Mieli państwo z nią jakiś kontakt w czasie okupacji?

Nie, później był oczywiście kontakt listowny i wróciła do kraju. Mieszka w tej chwili w Gdańsku, jest wdową.
Jak myśmy wylądowali w Warszawie, to już powiedziałem, to w końcu trzeba było coś robić. Była w Guberni (przynajmniej tu w Warszawie, zresztą chyba w całej Guberni) możliwość pójścia do szkoły zawodowej, nie innych, a to z tego względu, że legitymacja szkolna ze szkoły zawodowej była takim żelaznym glejtem. Niemcy tej młodzieży nie ruszali, jeżeli nie mieli twardych dowodów. Bo oni to sobie szykowali jako przyszłych robotników. Chodziłem do szkoły imienia Wawelberga. Skończyłem ją zresztą. I w tej szkole… O, teraz się zaczyna sprawa mojego całego nowego życiorysu. W szkole jeden z kolegów, też już nie żyje, zresztą zostałem sam jeden z tych moich kumpli wszystkich…

  • A jak się nazywał?

Władek, pseudonim miał „Wicher”, Władzio Mochranowski, Marian Sapuła, Zygmunt Pyza. Władek przyszedł któregoś dnia i mówi: „Chłopaki, jest możliwość, chcecie iść do wojska polskiego?” – tak się to mówiło wtedy. Kto w tym wieku [odmówi], mając zresztą za sobą harcerstwo i lojalność wobec ojczyzny, miłość ojczyzny, to było zakodowane w człowieku. No i zgoda! Poszliśmy, przyjęto nas, po jakimś czasie przysięga. Przysięga była na Jagiellońskiej.

  • Jak wyglądał moment przysięgi?

Moment przysięgi był taki, że to było w prywatnym mieszkaniu zastępcy dowódcy. Był ksiądz. Niedużo nas było, nie był pełny pokój, w jednym rzędzie żeśmy się zmieścili, bo grupami [przychodziliśmy], ze względu na bezpieczeństwo i tam żeśmy przysięgali.

  • A wiedział pan, co to za formacja?

Nie, myśmy już… To było wcześnie, to był rok 1941, maj, czerwiec.

  • Wiedział pan, czym się będzie zajmował mniej więcej?

Do czerwca, nim zacząłem chodzić do tej szkoły, to siedziałem w domu, bo była mała siostrzyczka (między nami jest chyba dziesięć lat różnicy, już nieżyjąca nota bene), to ja prowadziłem dom. Trochę sąsiadki pomagały i tak jakoś się to ciągnęło. Ale później, to się ojciec ożenił, to się już poprzekręcało wszystko, ale ja się już zająłem swoimi sprawami, bo już miałem szkołę, już należałem do konspiracji i tam nas szkolono.
Później, po skończeniu, zostaliśmy skierowani do pracy. Ja osobiście byłem skierowany na Okęcie. Przedwojenne zakłady „Skoda” przerobione były na… z niemieckiego to się nazywało Front Reparatur BMW. Oni robili kapitalne remonty silników samolotowych, sztukasów nowoczesnych, bo to były wtedy pierwsze silniki, które były robione w gwiazdę, nie szeregowo, tylko czternaście cylindrów w gwiazdę. Tam żeśmy byli. Oczywiście już później decydowali o nas dowódcy. Pomiędzy Bogiem a prawdą chcieliśmy urwać się do lasu. Po odmeldowaniu się powiedziano nam, że: „Bardzo nam miło, ale kto w końcu będzie walczył w Warszawie? Kto zostanie w Warszawie, jak wszyscy pójdą do lasu?”. No to żeśmy zostali.

  • Pamięta pan jakieś szkolenia czy spotkania?

Szkolenia były w różnych miejscach. Najczęściej to było u Mariana Sapuły pseudonim „Mewa”, na Żelaznej 37. Wspomnę, bo tam jest charakterystyczny przypadek, że można było – przynajmniej to dotyczy mnie osobiście i jeszcze drugiego kumpla, już nieżyjącego – zginąć w czasie szkolenia. Jeżeli można, to bym go przytoczył. Mianowicie, chodzi o taką sprawę, że poza zajęciami topografii i innymi historiami było szkolenie z broni. Więc żeby się szkolić po teorii, po rysunkach, to w końcu trzeba było praktycznie. No to proszę sobie wyobrazić, że na szkolenie przychodzi oficer, ale grupa nas, tych, co już tu wymieniałem wcześniej i jeszcze byli koledzy, bo to przy dużym okrągłym stole, to akurat wystarczyło dla nas wszystkich, żeśmy obsiedli. Jeden z kolegów miał za zadanie przynieść broń. Ta broń to był zwyczajny karabin kbk. Ale przecież nie mógł z karabinem jechać przez Warszawę. W związku z tym na szkolenie ten karabin był poobcinany. Za zamkiem miał kolbę odciętą i lufę miał skróconą. Tak że jak nabój był wprowadzony do zamka, to króciutko… Potocznie to się nazywało obrzynek i to przyniósł w teczce, w torbie. On był pięciostrzałowy, wsuwało się tych pięć nabojów do karabinu, bezpiecznik i… Przyniósł, oczywiście wypakował, już ciekawy każdy tego dotknąć, zobaczyć. Ale spóźniał nam się oficer (musiały jakieś przeszkody być), który przychodził na szkolenie. No to myśmy się zabrali za… bo już mieliśmy teorię, to każdy co jeden to mądrzejszy. W końcu [karabin] załadowany, załadowaliśmy ten karabin i teraz jest sprawa bezpiecznika. Jak jest spust, to bezpiecznik się przesuwał dużym palcem. Zabezpieczony czy odbezpieczony? Proszę sobie wyobrazić dyskusję młodych chłopaków i każdy mówi, że ma rację. Zabezpieczony, odbezpieczony, zabezpieczony… Nie było jedności. Władek „Wicher” to trzymał w ręku. Mówię do Władka: „Jeżeli tak, to pociągnij”. Pociągnął, jak pociągnął, jak rąbnęło. Huk, mnie się ciepło zrobiło w lewy policzek. Kula wyleciała i poleciała między mnie i Zygmunta, między nami. Śrut leciał, bo lufa była obcięta, więc to się wszystko rozsypało. Gdyby mu mocniej drgnęła ręka, to któryś z nas by poleciał. Ale to już okupacja, a był pokój przejściowy, na Żelaznej ruch, to trzeba było zwijać manele. Rodzina, matka była, bo Marian poleciał po miednicę, żeby umyć, a Niemcy mogli iść ulicą, ale wszystko się dobrze skończyło. Ojcu to wytłumaczyłem, bo mieszkałem we Włochach. Powiedziałem, że skakałem do kolejki i się wywaliłem i stąd jestem cały podrapany, bo konspirowałem z ojcem do końca. A po powrocie do Polski dowiedziałem się, że ojciec konspirował na swoją rękę. Tak że tak to mniej więcej czasami wyglądało. O, to było takie przeżycie, gdzie już można było zginąć. Tam był punkt kontaktowy, łączniczki przychodziły, tam myśmy się zbierali, żeby nie szukać wszystkich po kolei. To były takie punkty porobione.

  • Brał pan udział jeszcze w jakichś akcjach przed Powstaniem?

Przed Powstaniem myśmy poza szkoleniem… To tak nie można powiedzieć. Nie było [w naszym oddziale] tego typu akcji jak napad na Kutscherę czy coś takiego, nie. Po broń się chodziło, przecież były takie znane przypadki: żeby zabrać Niemcowi broń, to się polowało takiego, który nie miał obstawy, sam szedł i się palcem pod żebro wsadziło i: Hände hoch. A on wystraszony, nie wie, co [się dzieje], to się wyjmowało [pistolet jemu] z kabury i tak to wyglądało mniej więcej. A myśmy jeździli do lasu, w różnych miejscach. Takie charakterystyczne miejsce na Brzeskiej, gdzie bazar Różyckiego, wejście jest od Targowej, a drugie wejście od Brzeskiej. Brama obok, to się wchodziło na podwórko, na górę i tam miał jeden z uczestników, nie wiem, kto on był w Powstaniu, ale on był starszy od nas wiekiem i dawał swoje pomieszczenie. W razie draki to się skakało na dach, z dachu na dół i na bazar w tłum. Tak że było bardzo dobre miejsce na takie historie. W czasie, jak już po egzaminach, już po szkole (bo to była szkoła młodszych dowódców, tak to się nazywało) dostałem grupę młodych chłopców właśnie na Pradze (bo przypomniałem sobie właśnie Brzeską, oni na Brzeskiej, obok bazaru) w podwórku na parterze, to tam myśmy się przygotowywali. Miałem za zadanie przygotować ich do akcji w przypadku wybuchu Powstania. Bo to tak było ustawione (przynajmniej tak się orientuję po swoich i myślę, że analogicznie to szło przez wszystkie inne organizacje), że każdy wiedział gdzie, w którym punkcie ma być w godzinę „W”. Myśmy konkretnie mieli za zadanie (ja przynajmniej z tą grupą) dostać się… Po mapie, po starej Warszawie jechać… Była taka ulica Przejazd tutaj, jak jest „Gruba Kaśka”, ale to inaczej wszystko wyglądało. Tu, gdzie teraz stoi ten duży wieżowiec, to była synagoga. W każdym bądź razie w tym rejonie można było dostać się od tyłu, tak jak dzisiaj blok stoi, jak jest kino „W-Z”, tylko równolegle do tej, prosto do tyłu Pawiaka, do terenów Pawiaka. Tam była brama i myśmy mieli za zadanie, jak wybuchnie Powstanie, dostać się szybko i tą bramę wysadzić w powietrze.

  • Kiedy się pan dowiedział, że Powstanie wybuchnie i jaka była atmosfera przed wybuchem Powstania?

Atmosfera była gorąca, taka naprawdę… To było już w piątek, bo Powstanie wybuchło we wtorek. Nie operuję datami, ale pierwszy był we wtorek. A tak już wiedzieliśmy, że będzie, to jest piątek. Dlaczego mówię o tym i dlaczego piątek? Ponieważ tego dnia było spotkanie wszystkich nas zorganizowanych, nie potrafię w tej chwili powiedzieć adresu, w każdym bądź razie na Starym Mieście. To był niski parter albo piwnica, bo wszyscy mieli za zadanie przyjść i wszyscy pod bronią. Ci co byli na punktach, to musieli pozabierać ze sobą.

  • Dużo osób się zgromadziło?

Pełno nas tam było, aż czarno było. Młody chłopak, przecież to już było przeżycie niesamowite. Prawie cały dzień żeśmy siedzieli tam, no i różne dyskusje. A szczególnie ja miałem takie przeżycie, bo front wschodni się zbliżał i Niemcy dosłownie uciekali. Jak myśmy dostali rozkaz, że mamy się tam stawić, to ten kolega Zygmunt Pyza (zresztą pseudonim też miał „Zygmunt”) mieszkał w Wawrze, no i nie było w jaki sposób zawiadomić, nie było telefonu, to Marian dał mi rower i ja pod prąd Alejami Jerozolimskimi, przez most Poniatowskiego [pojechałem] do Wawra, a tam sznur samochodów, wozów, piechotą wojsko się wycofywało w tą stronę, a ja po niego jechałem. No i pojechałem. Zastałem go w domu, była tylko matka, ojca nie było, nie wiem, gdzie był jego ojciec, siostry też nie było, tylko była matka. Powiedziałem mu co jest, no to Zygmunt ciach, ciach, mówi: „Jak chcemy coś zabrać, zapakować…”. Tak to wyszło, że to musi się coś dziać, skoro tu przyleciał. Matka w płacz, tragedia. Wypłakała się i na zmianę, on mnie raz na ramę, ja jego i żeśmy we dwóch się z tymi Niemcami przytachali z powrotem i szczęśliwie się wszystko odbyło. Strasznie rozpaczała ta matka, tego nie zapomnę. No i dobra – to nas rozpuścili do domów wieczorem w piątek. Nie tłumaczyli co i jak, tylko: „Proszę być na punktach kontaktowych. Czekać na rozkaz”. No to trzeba u Mariana siedzieć, ale trzeba z domu załatwić przecież, jakoś to przecież… Ale jakoś żeśmy sobie pozałatwiali, no i jesteśmy, siedzimy na Żelaznej. Piątek, sobota, zaczyna się niedziela, a Zygmunt kręci się, kręci się, kręci się. Mówi: „Ja bym poleciał do domu, mama tak się denerwowała”. Taka była narada między sobą. „No to jedź. Tylko żebyś wrócił”. No i poleciał. „Tylko zaraz wracaj”. Poleciał, już nie wrócił i w ogóle do życia nie wrócił.

  • Jak to?

Niemcy go drapnęli i [zabili].


  • Jak jechał?

Jedna jest wersja, że zginął w Wawrze, a druga wersja, że go wywieźli do obozu i w obozie go zatłukli i nie był w Powstaniu. Gdyby był, może by razem z nami przeżył, a tu nie.
Marian pojechał po powrocie z obozu do matki, dowiedzieć się co [się stało], bo myśmy nie mieli kontaktu, dlaczego Zygmunt nie przyszedł. Nie zdradził, do cholery chyba, nie? Ja nie mogłem, Marian pojechał, bo nie wytrzymałbym tego nerwowo. Bo byłem przy jednym, a później przyszli i… Wiadomo jak starsi ludzie, bo to już w Powstaniu się powtórzyły przeróżne historie. Bo Powstanie można podzielić na kawałki. Początek euforia, środek i koniec, który nie był bardzo sympatyczny, aż do kompanii osłonowej, bo wychodziłem z Warszawy… Przeskoczyłem, bo już do końca [doszedłem], ale wrócimy z powrotem. Myśmy wracali w październiku, chyba 10 czy 9 października dopiero, już nikogutko nie było w Warszawie. No to jesteśmy na początku Powstania i siedzimy na Żelaznej.

  • Do wtorku.

W końcu tam siedzimy w poniedziałek, wtorek i środa zaczęło się. Miało być później, czekaliśmy, ale już się coś dzieje, bo to przecież… Myśmy byli poubierani charakterystycznie. Bo tak: spodnie, buty ściągnięte, coś pod pazuchą, czy broń, czy tego… To było lato, a w płaszczach chłopaki na przykład. Gdzie miał karabin maszynowy wsadzić? Do kieszeni nie wsadził przecież. No to pod płaszcz i pod płaszczem siedział. To przecież jak na dłoni można było wiedzieć, że to już idzie Powstaniec jakiś, to znaczy ktoś… Ale ta atmosfera już była taka napięta, niesamowita. Zresztą mówiono, że Niemcy apelowali czy będą apelowali, że będą zabierać młodych mężczyzn do kopania okopów. Każdy sądził, że jak pójdzie do okopów, to wiadomo, że później zastrzelą i zasypią w tym samym rowie, co wykopie. Tak że atmosfera była niesamowita. Czekamy i zaczęło się o piętnastej, a miało być o siedemnastej.

  • Dlaczego wcześniej?

To już jest opisane, te historie. Zaczęło się wcześniej, dlatego że chłopcy jadąc na Żoliborzu do Śródmieścia, nadziali się na patrol i doszło do tego, że Niemcy się zorientowali, strzelanina, chłopaki powyjmowali spluwy i zaczęło się Powstanie. Zaczęła się rąbanina tam, inni usłyszeli, że strzelają, to znaczy że to już, bo łączniczka nie dotarła… Bo do nas też jeszcze łączniczka nie dotarła, myśmy łączniczki jeszcze 1 sierpnia nie mieli. Dopiero chyba [później].

  • Ale jak usłyszeli państwo strzały…

To już podminowanie, to już lecieliśmy. Później, jak już się zaczęło Powstanie, to wtedy z Żelaznej myśmy polecieli na róg Złotej, Żelaznej i tam żeśmy przewracali tramwaje, taka barykada. Ale już w bramie żeśmy czekali na łącznika. Nie wiedzieliśmy gdzie [mamy iść], wiedzieliśmy, co mamy do roboty, ale nie [byliśmy pewni], bo w rozkazie było, że czekać, aż przyjdzie łącznik i zabierze.
Przyleciała Basia, ale dopiero na drugi dzień. Bo deszcz padał na początku, pierwsze trzy dni chyba padał deszcz, a później do samego końca tak piekło, że było nie do wytrzymania. Z nieba się lał taki żar, że coś niesamowitego. Tam też był przypadek, że mogłem zginąć. Wierzę bardzo mocno od Powstania do dnia dzisiejszego w przeznaczenie. Wiem, że to co mam przeznaczonego, mnie nie minie. Bo proszę sobie wyobrazić taką sytuację. Już się zaczęło. Strzelanina, tu hukają, tam hukają, gadają ludzie, latają, uciekają, bo gdzieś pracowali, bo to przecież wszystko tak jakby dzisiaj, do domów, do… No jest szum, ruch w interesie. My już nie w mieszkaniu, ale w bramie siedzimy, żeby [było szybciej]. Byłem na podwórku wtedy i wpada młody człowiek, młodziutki. Trzęsie się cały, wpada, a ja mówię: „Co jest?!”. A on mówi: „Mam granat, ale nie wiem, co z tym fantem zrobić. Nie wiem, jak go rzucić”. Nie pamiętam dosłownie słów. W każdym bądź razie trzęsie się i trzyma ten granat. No to mówię: „To dawaj go”. Ja po szkole, już podoficer, przejąłem, ale on był odbezpieczony, on ma zawleczkę, już tej zawleczki nie było i on dlatego trzymał tą łyżkę. Przejąłem to, w bramę i w ulicę Żelazną, w kierunku jak Chmielna rzuciłem i nim spadł na ziemię, wybuchł. No to kurczę – mogliśmy wszyscy [zginąć], ja, on i ci co byliby wkoło… Takie życie miałem. Nie, szczęśliwie wszystko się skończyło i tak jakoś szczęśliwie [przeżyłem]. O, i mam przyjemność [teraz] rozmawiać.

  • Jakie rozkazy przyniosła łączniczka? Bo tam czekali państwo na nią?

Tak, przyleciała i idziemy, mokro było. I wtedy punkt zborny był, już będę operował ulicą, niedaleko gdzieśmy mieli to zadanie, na ulicy Przejazd [obecnie nie istnieje]. To jest tak jakby dzisiaj powiedzieć, na tyłach Rady, gdzie prezydent urzęduje. Tam jest chyba ulica Orla, nie pamiętam, taka wąziutka. Tam była ulica Leszno i tam był początek, tam nas przyprowadziła i czekaliśmy na zadania. To jedni mieli zadania, inni wracali z zadania, inni… Między innymi nasza kompania… Myśmy rozbroili komisariat policji. Nawet jeden przyszedł i przyjęli go jako ochotnika. Broń była zabrana. Biblioteka tej synagogi i te telefony, to… No i później, ponieważ myśmy na czas tam nie zrobili, a jakieś inne zgrupowanie, nie pamiętam, oni dostali się od drugiej strony i już z Pawiaka więźniowie mogli wyskoczyć do Powstania. W naszej organizacji były chyba dwie Żydówki, które były tam i zostały przyjęte. One zresztą notabene zginęły. Tośmy ostrzeliwali w tych budynkach na wprost, tak jak kościół tam stał, co przesuwali ten kościół, po drugiej stronie żeśmy byli. No i później część była… Jak jest szpital ginekologiczny Świętej Zofii chyba, to tam i do Kercelaka. […] Myśmy szli, byli na tym Kercelaku i tam znowuż jest taka sytuacja, że Niemcy już ulicę Wolską zdobyli całą, już są na końcu i teraz pchają się dalej, bo im głównie chodziło o opanowanie trasy do mostu, żeby mieli możliwość ucieczki ze wschodu. Więc oni już byli tu, a myśmy byli po drugiej stronie placu. Był taki skład desek i tam żeśmy byli porozpraszani, żeśmy strzelali. To był pierwszy chrzest, bo tak bym to nazwał, pierwszy chrzest bojowy. Tak żeśmy dostali do wiwatu i żeśmy się nastrzelali, że pęcherze były. Lufy były rozgrzane, gorąco, że… I to żeśmy trzymali, trzymaliśmy cały dzień, do nocy.

  • I to było którego sierpnia?

To był 6 [a może] 9 sierpnia. Tam jest znowu taki pierwszy przypadek. Będę trochę przeplatał tymi przypadkami. Nie mieściło się to w wyobraźni, do dzisiaj się to nie mieści w wyobraźni ludzkiej. Jak Niemcy już nie dali rady, bo myśmy to trzymali cały dzień i nie mogą się przedostać w Ogrodową, żeby iść dalej, to w końcu po południu przyjechali z czołgami. Bo teraz jakby jechać tak jak tramwaj, Przyokopowa, z tamtej strony, gdzie są te budynki, to były ogrody i stąd oni przyjechali. Patrzymy, chłopak któryś to nawet strzelił, a przed tym czołgiem kupa cywili. Oni żeby się dostać i żebyśmy nie mogli strzelać, to ludność cywilną wzięli sobie przed czołgi, popychali i w ten sposób [się zabezpieczyli], żeby się [przedostać]. Trzeba było krzyczeć z daleka, żeby nie strzelać, bo niedowidzieli. Bo jak trafić Niemca między ludźmi, gdzie to się wszystko rusza? Przecież nie można było. Nie wiem nawet, jak to się skończyło, bo był nalot chyba wtedy przy Ogrodowej. Przez ulicę tylko był budynek, tam żeśmy… Bo Niemcy się przedzierali trochę dalej, już podwórkami się [przedostawali]… Nie mogli tędy, to podwórkami. Tośmy tam pilnowali i wtedy był nalot niesamowity. Widziałem kobietę, która weszła do piwnicy, myśmy ich powyganiali z domu, a wyszła po nalocie bielutka jak papier, siwiuteńka zupełnie. Jeden nalot tak przeżyła. Ale to na marginesie.
Stamtąd wracaliśmy już przez Ogrodową na Długą, na Stare Miasto, jak jest teraz pomnik Powstańców, katedra po prawej i jeszcze kawałek dalej, to już dowództwo było tu przeniesione. Tam było parę dni, dwa, trzy dni i rozkaz i myśmy wszyscy… nie wszyscy, to znaczy cała kompania poleciała, a ja z tymi byłem na… to się nazywało Reduta Ratusz. Odcinek od pałacu Blanka, który jest odbudowany. To była za okupacji siedziba gubernatora warszawskiego, Leist się nazywał… Później były budynki ratusza, jedna, druga brama z wieżą i ten kościół też odbudowany. Jakiś zakon kobiecy, dalej na rogu bank i tak dalej. Tośmy ten kawałek [minęli], a z tyłu więzienie. Tam jak żeśmy przyjechali, to tu były stanowiska żeby bronić, a kwaterę żeśmy mieli w więzieniu. Daniłowiczowska ulica, tak jak jest pałac Blanka, to on teraz nie ma arkad, a przedtem miał arkady i tą ulicą się szło, ona skręcała w lewo (tak jak teraz przenieśli Nike na dół, na skarpę, tamtędy) i tam do więzienia się szło. W pałacu Blanka żeśmy siedzieli.
Tam były przeróżne historie, bo z tymi Niemcami żeśmy wojowali. Oni siedzieli w operze, a my po drugiej stronie i to cały miesiąc. Oni nam dokuczali w ten sposób, że… bo Teatr Wielki był bombardowany w 1939 roku, ale stał cały, cegłami były okna zamurowane. Widocznie miał z tyłu – tak się domyślaliśmy – jakieś rusztowanie, bo w oknach na górze, jak się dzisiaj stanie, popatrzy, to w tych oknach zamurowanych, wszędzie były wybite jedna, dwie cegły. On strzelił raz tu, raz tam albo nie wiem, czy ich tam było więcej, że raz ten, raz ten, że nie można było, tylko się wystawiało na kiju hełm jakiś, czy czapkę jakąś w okienko. Bo pałac Blanka jest w głębi trochę, podwórko, brama i przez tą bramę on walił do tego. To myśmy wiedzieli, gdzie on jest. Nim się człowiek przymierzył, to on już był w drugim końcu, na balkonie. Nad górnym wejściem jest balkon, tam erkaem Niemcy mieli ustawiony na stałe i on był [wycelowany] wprost w bramę, że strzelali, bo oni się nie liczyli z amunicją, strzelali prawie ciurkiem. Tam, można powiedzieć, byłem ranny. Może trochę za duże słowo, ale już jakoś [zraniony]…

  • A w jakich okolicznościach?

Był ostrzał i dostałem rykoszetem, według mojego rozeznania. Bo tak: [koledzy stali] na stanowiskach, a my w pokojach, bo było parę pokoi, materace, to wszystko, no i musiałem się jakoś tak [wychylić], nie wiem, jak to było. W każdym razie, że on rykoszetem… Te kule się nazywają „dum dum”, te rozpryskowe. [Niemiec] walnął, ta kula przeleciała, uderzyła w ścianę i odpryskiem dostałem w głowę, w szyję. Trochę ciepło się zrobiło, ale później zaraz szum dziewczyn. Miałem trochę inne włosy, bo po pierwsze, były czarne. Mam pseudonim „Zbigniew”, a wołali na mnie „Czarny”. Była później dyskusja między sanitariuszkami: „A, obciąć mu te włosy czy nie obciąć mu tych włosów?”. Jeszcze były nota bene kręcone. Zdecydowali, że wyciąć, a nie obciąć. Leżałem na Daniłowiczowskiej, tak poza zakrętem, też chyba była ósemka.

  • Kiedy to było?

To było w sierpniu, a myśmy w sierpniu byli do trzydziestego pierwszego. Ale to jeszcze nie był taki szczyt, bo już później to oni się uparli, później na Starówce to oni strzelali do całych dachów. Inaczej, jak by się uparł, to jakby celował w kominy nawet, dom po domu. A był taki przypadek, że gdzieś ludzie nie wytrzymali nerwowo i wyszli z prześcieradłem na dach, to też ich zbombardował. Tak że już było gorąco, bo łatwiej było nam na pierwszej linii, jak tym [cywilom]. Bo to jest cały rozdział, co się działo pod ziemią – to jest ludność cywilna, to ja nie wiem.

  • Miał pan jakieś szczególne kontakty, przechodząc piwnicami?

Jasne, a mało to? Warszawę pokonywało się w miejscach trudnych piwnicami. Bo było nie tak jak teraz, że punktowce stoją, ulica dom przy domu, dom przy domu. W piwnicach porobione były tylko dziury, myśmy wskakiwali i lecieli piwnicami, tośmy widzieli te matki, te dzieci, to wszystko. To jest coś niesamowitego, to już był przecież miesiąc czasu, a gdzie jeszcze przecież [do końca]…

  • A jak reagowała ludność cywilna?

Na początku było super. „Żołnierzyku, a jadłeś? A nie jadłeś? A nie paliłeś papierosy?”. Dawali słodycze. A później było mniej, mniej, już nerwy. Zaczęły się dyskusje między nimi po co, co, jak. Jak to między ludźmi, a szczególnie między nami Polakami. Zawsze bardzo idziemy do przodu, entuzjaści, a jak nie tego [nie wychodzi], to później się nie umiemy złapać z powrotem do kupki. To okropna rzecz jest. Szpitale… No coś niesamowitego.

  • Gdzie znalazł się pan w szpitalu? Bo był pan w szpitalu?

Nie. Jak byłem, to leżałem w piwnicy, na węglu deski były położone. Leżałem dwa dni i przyszedłem. Tam też znowuż przeznaczenie. Jak byłem ranny, to przysłali zastępcę. Starszy człowiek, nota bene wujek „Wichra”, który nas wziął do wojska, to on był tym promotorem. On przyszedł, jak musiałem zejść z pałacu Blanka, mnie zabrali, to jego przysłali. To oddałem swój karabin, oddałem mu hełm chyba… Nie wiem, jak to było z tym hełmem i z czapką. W każdym bądź razie to mu pooddawałem, mnie dziewczyny [wzięły] pod pachę i wyprowadziły. Bo to tak trzeba było iść kawałek i zakręt. Bliziutko, to nie było daleko. Nie wiem, ile tam było, dwa, trzy dni, ileś, to na dni. Nie przywiązywałem wagi i do dzisiaj nigdzie nie podaję, że byłem, teraz pierwszy raz o tym mówię. Nigdy nie mówiłem, że byłem [w konspiracji], że cokolwiek miałem. Proszę sobie wyobrazić, jest sprawa, że: „Ja już jestem dobry, to idę”. Bo myśmy się wszyscy rwali, żeby nie siedzieć. Piękna pogoda, gruzy z lewej, z prawej, wąska uliczka, środkiem wydeptana ścieżka, ja sobie idę. Nie było żadnej strzelaniny, cisza, spokój. Idę spokojnie, dochodzę do arkad, zaraz za arkadami jest wejście do tego pałacu z boku, boczne. Wchodzę do pałacu Blanka: „Cześć! Cześć!” – to, tamto. Znowuż na zmianę oddaje mi karabin i coś z tą czapką było i czapka. No i dobra. W każdym bądź razie nastąpiła zamiana i on wychodzi. Nie rozsiaduje się, nie gada, bo to nie ma [czasu]… Wychodzi i idzie, nie wiem, ile metrów, trzydzieści, pięćdziesiąt, i pada jeden strzał – dostaje i ginie. I zginął chłopak. Z tyłu, widocznie ten, bo to byli „gołębiarze”… Teraz to mówią snajperzy, myśmy ich nazywali „gołębiarze”, ci, co strzelali z góry. Widocznie mnie namierzył, tylko że ja mu skręciłem i nie zdążył. Ten wyszedł i jakby tego [zabił zamiast mnie], tak sobie to tłumaczę. W każdym bądź razie takie było [wydarzenie]…
  • A co wtedy jedliście? Jak było z wyżywieniem?

Jak to było z jedzeniem? Coś żeśmy jedli. No przecież byśmy padli z głodu. Dziewczyny przynosiły, bo przylatywały przemyć oczy, bo to się kurzyło przecież, no to przemyły oczy. Ja dostałem, przeleciała kula i po skórze poszła, tak że kości nie ruszyła. Do dzisiaj jest ślad, zresztą siny i to prawdopodobnie więcej od tego, że młodziutka dziewczynka nalała jodyny, na watę przyłożyła i zakręciła. Tą jodyną więcej zrobiła chyba szkody jak [pożytku]. Ale człowiek nie myślał o tym, teraz dopiero kombinuje, że więcej mogła ta jodyna napalić, jak to, co tam było. One przynosiły jedzenie. Gotowali, była kuchnia jakaś, dawali jeść. Ale nie wiem [więcej]. Wiem tylko, co jadłem w kanale. Że w kanale jak żeśmy szli, to dziewczyna (bo tak przeplatali – chłopak, dziewczyna, chłopak, dziewczyna) miała zapas cukru w kostkach i dawała po kostce cukru. Ale to ja nie wiem, nie powiem. Były kuchnie, było jedzenie. Wiem, że w Śródmieściu coś było parę razy, parę dni pod rząd to tylko budyń był. Ale tam, nie mogę sobie przypomnieć. Nie notowałem, bo człowiek [nie myślał, że może się to kiedyś przydać]. Teraz to bym notował, bym wziął aparat, który w domu został i można było się tak przygotować. Ale gdzie tam, z czym do tego.
Jesteśmy w ratuszu i tam jest taka historia. Przychodzi ten krytyczny moment. To będzie dwudziesty, dwudziesty piąty, szósty, dziewiąty… gdzieś w tym okresie. Tak jakoś pod koniec sierpnia. Strasznie nam dają do wiwatu i już to wszystko jest zgruzowane, ratusz prawie cały w gruzach, po bokach już… My jesteśmy niżej, ale trzymamy się. W każdym bądź razie Niemcom się udało. Oni próbowali wchodzić… Bo oni się bali, oni się nie znali [na takiej walce], bo myśmy się ganiali przecież po dziurach, po pokojach, po korytarzach. W każdym bądź razie był taki moment, że myśmy już nie dali rady i żeśmy zeszli do piwnicy. Zeszła nas grupa do piwnicy, nazwijmy to górnolotnie: obrońcy pałacu Blanka. [Jak] tylko skończył się nalot, [to] teraz co dalej? Trzeba wyjść. Poszedł jeden pomału, podsłuchał, mówi: „Niemcy łażą na górze”. Za mało nas jest, żeby wyjść. No to co robić? Ale te podziemia prowadzą wzdłuż Daniłowiczowskiej, bo tam był taki duży budynek, gdzie Niemcy mieli dowody. To się nazywało kenkarty. Duplikat każdej kenkarty znajdował się w tym budynku. Oni mieli nawet podstemplowane piwnice, tak jak górnicy mają stemple. Wiedzieliśmy, że tamtędy można się przedostać. Idziemy… Chyba ja poszedłem… Poszliśmy, dochodzimy, gruz. Nie ma możliwości. A przedtem już żeśmy się policzyli. Brakowało nam dowódcy i owało jednego kolegi.

  • A ilu was tam było?

Nie potrafię powiedzieć, ilu nas tam było. W każdym bądź razie taki jest moment, że tam dochodzimy i tak… Myśmy byli w pomieszczeniu, a oni dalej tak jakby szli i ten nalot ich złapał w korytarzu, przy dojściu. I tam akurat musiała spaść bomba, że ich zasypało, dowódcę, a tam wystawała noga. Leżał kolega… Nie, odwrotnie. Noga była [widoczna], bo myśmy wyciągnęli „Liska” (on miał pseudonim „Lis”). Tak że nawet but został, a dowódcy „Mściwoja” żeśmy nie mogli wyciągnąć, bo by się to wszystko na nas zawaliło. Później taka głupia dyskusja. Co robić? Co dalej? Nie ma innego wyjścia. Niemcom się nie damy. Może sami, może tak, kto pierwszy, kto kogo. Jak to młode chłopaki – na wszystkie strony dyskusja. Co z tym fantem można zrobić? W końcu minął jakiś czas, doszliśmy do wniosku, że będziemy próbować. Na brzuchach żeśmy cholera po tym gruzie [się czołgali] i się przedostaliśmy na drugą stronę. Dalej żeśmy przeszli i [trafiliśmy] na ten zakręt, gdzie było dowództwo. Tam była barykada i znowuż na barykadę. Później nas podmienili, trzydziestego czy któregoś sierpnia przyszła inna jednostka, a nas wycofano. No to dochodzimy do trzydziestego. Trzydziesty pierwszy sierpnia, tak jakoś żeśmy wychodzili, trzydziestego albo trzydziestego pierwszego…

  • Dokąd dalej stamtąd się udaliście?

Stamtąd kanałami, to znaczy stamtąd na rogu Krasińskich… Tam jest pomnik, tam jest nawet tablica i czarną kostką [wyłożone] do tego włazu. Cały dzień odbywało się to wejście.

  • Jak to wyglądało?

Okropnie. To znaczy moim zdaniem to jest fabuła na jeden film – samo wejście do kanału! Bo Niemcy wiedzieli, że my tam wchodzimy. To było lekko obsypane. Po jednej stronie ulicy Długiej (róg Długiej i Miodowej) jesteśmy my, sklepy, wszystko powybijane na parterze w tych sklepach. Po drugiej stronie jest budynek, brama, podwórko i tam jest kupa cywili, którzy chcą się wydostać również ze Starówki do Śródmieścia. Ale nie wolno, bo najpierw ma wyjść wojsko, a później dopiero cywile. Tak żeśmy czekali, ale Niemcy wiedząc o tym, to już nie bombardowali, ale przyjeżdżał sobie i z karabinu maszynowego [strzelał]. Przyleciał, wystrzelał taśmę i poleciał czy benzyny mu zało i przylatywał drugi. Tak między tymi nalotami wpuszczał [polski żandarm]. Taki był, bo w Powstaniu była też i żandarmeria. Człowiek nie zapomni, jak dzisiaj Rambo czy inny: rękawy zawinięte, gorąco, czarny od kurzu i tu tych reguluje, tu tych musi pilnować, bo mu wchodzą i to wszystko może wejść na kupę. A Niemcy narobią przecież tyle trupów, że aż hej. I tak nas puszczał, puszczał, puszczał. W pewnym momencie tak nie mógł sobie dać rady z tymi [ludźmi], że wziął pistolet i [strzelił] po ziemi, nastraszył ich, żeby przytrzymać. Uspokoiło się, ale to znowu wracało wszystko. W obliczu [śmierci] to człowiek jest nieobliczalny, adrenalina tak działa, że człowiek sobie nie zdaje sprawy. Ja wiem? Może dlatego, że młodzi (później to i starzy też) nie myśli się naprzód, co będzie. To nie… Czekamy. W końcu wchodzimy, wlatujemy do tego kanału. Tak jak mówiłem już, kobieta, mężczyzna, kobieta, mężczyzna, dziewczyna. Schodzimy i skręcamy w prawo, a ona krzyczy do mnie Janek czy „Zbigniew”, już nie pamiętam: „Za mną nie ma nikogo!”. Mówię: „To chyba Niemcy i zatrzymało się tak”. Ale przewodników nie było tyle, żeby na każdy kawałek grupy był przewodnik do prowadzenia. Tylko jak był przewodnik, to szedł i wszyscy szli, a przecież nie [mogliśmy czekać], bo nawet nie było chyba możliwości, nie wiem. Ale to organizacyjnie było nawet nie do załatwienia, moim zdaniem. Przecież nie czekaliby w poczekalni na dole, bo wpadła grupa parę osób i że trzeba ich prowadzić. Dalej idziemy, idziemy i nie ma [wyjścia] i nie ma. No to już się człowiek zapomina, już są nowe przygody, bo [zanim doleciało hasło] „głowa niżej”, to już się miało gwiazdy w oczach. Jak doleciało, że głowa niżej, to na pewno się uderzyło, bo nigdy nie zdążyło przyjść [ostrzeżenie], że głowę niżej, żeby człowiek zdążył się uchylić. Bo kanały nie wszystkie były takie, jak Wajda nakręcił. Takie wąskie te boczne, to [w kształcie] jajka jest, już nie muszę tłumaczyć. Okazało się, że oni się istotnie zatrzymali, on ich puścił i oni nie wiedzieli co [zrobić], poszli w lewo, nie na prawo i poszli na Bielany, na Żoliborz. Próbowali wychodzić, usłyszeli głosy, że Niemcy jeszcze szwargocą. Nie wiem, jak oni, w każdym bądź razie wrócili bardzo, bardzo… zorientowali się, że idą źle, musieli cofnąć się i z nimi po nas bardzo późno, ale [jednak] przyszli. Ale i takie rzeczy były, że wyszli ludzie tam, gdzie Niemcy czekali. […] Ja osobiście wychodziłem, nie wiem, czy wchodzenie i wypuszczanie było tylko na odcinku Bracka, Trzcińskich, Warecka róg Nowego Światu, czy w innych punktach miasta też wychodzili. Ja wychodziłem na Wareckiej, w każdym bądź razie róg Nowego Światu.

  • Ile trwało przejście?

Parę godzin, nie wiem [dokładnie ile], ale sporo [czasu]. Dowództwo „Kilińskiego” na początku było na placu Powstańców w poczcie, a wtedy oni byli na Górskiego w gimnazjum. Jeszcze nie było zbombardowane to gimnazjum Górskiego, wtedy jak myśmy przyszli. Teraz jest dom mieszkalny. Myśmy byli umorusani, bo był taki moment, że człowiek szedł prawie nosem, bo woda się podnosiła. Ludzie zabierali, rzucali różne rzeczy, a krzyczeli, ten przewodnik, inni: „Nie zabierać tego!”. Niósł, niósł i rzucił. Dla mnie z kanałów to wszystko jest [za mgłą] za wyjątkiem jednego, że to mi zostało i tego nie zapomnę – nieśli w kanale na noszach rannego. Proszę sobie wyobrazić. Przecież praktycznie on im pływał w tym szambie. Oni krzyczeli, żeby robić miejsce. Myśmy się przyklejali do ścian. Jak się rękoma dotknęło, to wszystko było [brudne], jakaś gruba warstwa, śliskie przecież i oni z tym poszli, szybciej lecieli chłopaki. Mieli na szyi uwiązane pasy chyba jakoś i przyczepione te nosze, ale musiał być [ranny] ktoś, kto [był ważny], bo nie zabierali rannych, nie wolno było zabierać rannych. Rannych i broni nie kazali zabierać. A jak żeśmy weszli, to każdy miał spluwę przy sobie, to już nawyk. Ale to było przykre.
A później to mycie. Na Marszałkowskiej myśmy się myli w jakimś budynku. Nie wiem, ile tam było wody, pół wanny nie było. Ilu nas się myło w tej wodzie? Porozkładane ciuchy na podłodze, my brudni, zarośnięci. Przecież na Starówce pod koniec to ani o goleniu, ani o myciu nie było mowy. Ale weszliśmy do Mariana, na punkt kontaktowy. Pójdziemy zobaczyć, czy żyją, czy nie. Z Marianem żeśmy polecieli na polską przepustkę, bez odmeldowania. No i oni byli, to myśmy się umyli, ostrzygli, ogolili, nakarmili. Matka dała nam po kieliszku wypić nalewki na orzechach, bo czerwonka panowała niesamowicie, bo to woda brudna. No i tak to żeśmy dojechali już do Śródmieścia.

  • Tak. I to był który dzień?

Trzydziesty albo trzydziesty pierwszy sierpnia. Po odmeldowaniu się, po tym na Górskiego, dostaliśmy za zadanie – pilnowaliśmy Nowego Światu. Ja konkretnie siedziałem na rogu Wareckiej, Nowego Światu, a wcześniej dwa domy dalej. Tu nawet był za okupacji automat do robienia zdjęć, zresztą pierwszy raz w życiu przez nas widziany. Tam żeśmy siedzieli, bo szyb nie było, nic nie było. Niemcy byli po drugiej stronie (Nowy Świat nie jest przecież szeroki), ale do końca Powstania żeśmy ich nie wpuścili, bo pertraktacje się później tu odbywały, Bracka, tu, w tą stronę. Dzisiaj tam stoi dom dziecka czy teraz, nie wiem, co tam jest… Też jest chyba dom dziecka… […] Tam był taki jeden mały domek. Broniliśmy kasę klubu na rogu Nowego Światu. Pod spodem i górą żeśmy siedzieli do samego końca Powstania. Po kapitulacji… było zawieszenie chyba, bo nie było przecież kapitulacji. Użyłem słowa „kapitulacja”, a wszystkim zwracam uwagę, żeby nie używać słowa kapitulacja, bo nie było kapitulacji, tylko było zawieszenie broni. Po drugiej stronie Brackiej siedział „gołębiarz”. Bo myśmy, ta Bracka 23, to teraz jest taka wnęka, przed Braćmi Jabłkowskimi to jest równo, idąc od Alei Jerozolimskich taka wnęka jest. A tam był dom od frontu jeden. To też widziałem, jak kule skakały po tym [budynku]. Myśmy się po kątach [chowali], kolega pod pianino skoczył, to dostał, zbiło mu całą szczękę. Myśmy jego ojca później odnaleźli i zabrał go ojciec, był w obozach, przeżył. Szwedzi go chcieli operować, a nasi go nie puścili i żył, tak z tym pozostał. Mówił niewyraźnie, ciężko było mu się odzywać, a nie pozwolili. Szwedzi chcieli mu zrobić sztuczną szczękę. Nie pozwolili.
Jesteśmy przy zawieszeniu broni. Ale nam się tak układa życie, że nam się, można by powiedzieć, ale to już w cudzysłowie, Powstanie nie kończy. W akcie, który podpisano, jest taki punkt, że na skutek strony polskiej, naszych dowódców, [trzeba] powołać jednostkę, która będzie nadzorowała, może za duże słowo, w każdym bądź razie, która będzie [osłaniała]. W każdym bądź razie to nazwano w tym akcie: kompania osłonowa. Tak się to nazywało. Batalion czy kompania osłonowa. W każdym bądź razie nie znam całego składu, znam tylko tą grupę, kilku nas tam było, czy kilkunastu, już nie pamiętam. A wiem teraz, z innych działań, że było więcej tych grup. Ale to była jedna, to się nazywało Sicherungskompanie – kompania osłonowa.

  • Co należało do waszych obowiązków?

Jesteśmy pod bronią, oni nam stemplują opaski kogutami i na legitymacjach akowskich też mamy koguta. Są wyznaczone tereny działania i mamy patrzeć, żeby Niemcy się nie wchrzaniali do naszego wojska i nie zaczepiali cywilów i innych, bo oni bohaterzy, bo zwyciężyli. W związku z tym mieliśmy być tym katalizatorem, żeby to się nie odbywało. Myśmy stali chyba Złota 63, ale mogę się pomylić. Numery od Wisły to na pewno jest po nieparzystej, to jest już dobrze. Ale czy sześćdziesiąt trzy, to już nie wiem. Tam żeśmy siedzieli i wychodziliśmy na patrole patrzeć, jak to się dzieje. Przy czym tak żeśmy chodzili, a cały czas dyskutowali, mówili: „Cholera, żeby to tak było”. Bo byliśmy uzbrojeni po zęby. Bo chłopacy jak odchodzili, to nam dawali. Bo co [zabraliśmy] Niemcom, to myśmy mieli… I krótką, i automaty myśmy mieli. Myśmy byli niesamowicie obwieszeni bronią. To jest uczucie, jak się jest zaangażowanym, jak się walczy i w końcu jak człowiek ma broń przy sobie, taką dobrą broń, sprawną, to się cholera rośnie, to się człowiek robi taki [silniejszy]… To samo przychodzi, to taki jest odważny, bohater. Żeśmy siedzieli, ale nikt się nami nie interesował, czy my śpimy, gdzie my śpimy, co my jemy… Kwatera, taki adres, zadanie takie a takie i koniec kropka. Ile? Nie wiadomo. No to trzeba było się organizować. Paru chłopaków ze Złotej aż się pchnęło, jak jest Polna, Politechnika i teraz są budynki, tam były pola. Gdzieś polecieli i przytachali cebulę i jeszcze coś. Wiem, że smażyłem tą cebulę. No bo co było jeść? Gdzieś po mieszkaniach chodzili, gdzieś znaleźli jakieś rzeczy, które nadawały się do jedzenia i żeśmy tak się gospodarzyli. Ale nie tylko myśmy byli głodni, bo kolega, który stał w bramie, bramę zamknął i przyleciał, mówi: „Niemiec się dobija. Co ja mam zrobić?”. Pytam: „Oficer?”. Mówi: „Żołnierz jakiś. Taki jakiś zwykły żołnierz. Wcale nie krzyczy, nie bojowy, prosi”. – „No to go wpuść, a my tam zaraz przyjdziemy”. Wpuścił go na podwórko. Te podwórka okrągłe, figurka na środku przecież i na tym podwórku ten Niemiec, on z nim i my wchodzimy. Jedni się szybciej pozbierali, jedni się później poubierali, ale w każdym razie szybciutko się poubierali, uzbroili i wianuszek wkoło niego robimy. Co który dojdzie na okrągło, ten Niemiec tak patrzy, ale tak uzbrojeni, a on tu biedny. W końcu Jasiu Dworak, to nie z naszej jednostki, z innej, zna perfekt niemiecki, no to się z nim dogadał. O co chodziło? On był głodny. Powiedział, że jest głodny, że oni są w ogóle głodni pod Warszawą, czy on by nie mógł pochodzić po mieszkaniach, może by coś do jedzenia znalazł. Mówimy, że tu nie ma, że ludzie dwa miesiące [siedzą], to ludzie już co mieli, to zjedli i nie ma.

  • Kiedy to mniej więcej było?

To było już po podpisaniu [zawieszenia broni]. To już było w każdym bądź razie między trzecim a dziesiątym października, gdzieś w tym czasie. No to on poszedł, a myśmy siedzieli, gadali… no nie siedzieli, stali, gadali i tak dalej. Wraca, niesie coś. Patrzymy, a on ma torebkę cukru. To trochę żeśmy się zaczęli uśmiechać i w końcu żeśmy powiedzieli: „No to jednak ci co nas pokonali, to też są przecież ludzie, którzy idą tylko na rozkaz”. Żeśmy mu, tak między Bogiem a prawdą, to nawet współczuli. Ale to taka trochę delikatna [sprawa]… Ale gorsze przeżycie było, to znaczy większe, bo można by powiedzieć, że dostąpiliśmy zaszczytu, czy trafiła nam się taka sprawa, że jesteśmy na patrolu, idziemy Marszałkowską w stronę Ogrodu Saskiego, bo Złota kiedyś dochodziła do Marszałkowskiej (jak Pałac Kultury zrobili, to i Złota się skończyła), idziemy i raptem: Halt! Stój! A my krzyczymy: „Stój! Kto idzie?!”. Oni krzyczą i my krzyczymy. Ale skoro było tak [niepewnie], bo może szajbusowi jakiemuś odbić i posunie z automatu i… Nie wiem, było nas pięciu, chyba nie wolno było w mniej iść. Chyba trzech czy pięciu, taki był najmniejszy patrol. No i dochodzimy do siebie, patrzę na nich, a ten skubany ma na szyi automat ze zrzutów angielskich, które były dla nas, a wpadły do Ogrodu Saskiego, bo tu byli żołnierze niemieccy. Ogród Saski do końca trzymali i oni mieli tą broń. Pogadali, o tak, i myśmy już byli jak sojusznicy prawie. Żadnej wrogości. „To my pilnujemy, ale wy się nie martwcie, my jeszcze… Tam za Wisłą są [Rosjanie], to jeszcze z nimi trzeba”. Bo myśleli, że pójdziemy z nimi jeszcze się bić przeciwko tym [Rosjanom]. A to już było odwrotnie. Ale sam moment tego zetknięcia się, tych paru zdań, tych słów pierwszych: Halt! „Stój!”. Będzie co będzie. Trudno, wola Boska. Człowiek nie myślał, w ogóle nie myślał, co będzie, tylko miał przesunięty automat, żeby w razie czego [strzelać]. Ale przecież by się nie zdążyło. Ale różnie to mogło być. Mogli nas w zakamarkach [pozabijać]. Podobno gdzieś dochodziło do jakichś spięć po bokach. Możliwe, bo są różni ludzie, tak samo wśród nich, jak i wśród naszych. Ja się zemszczę, załóżmy. Tośmy tak posiedzieli sobie sporo. Żeśmy wychodzili 9 albo 10 października dopiero. [jako] ostatni, nie ma już nikogutko w Warszawie – ani wojska, ani cywilów.
  • Czy pamięta pan moment wychodzenia właśnie wtedy, kiedy wszyscy wychodzili? Jak to wyglądało?

Tych jak szli, to ich widziałem, jak szli Złotą czy gdzieś tam w stronę… To w szeregu szli. A ja mogę powiedzieć, jak wyglądało nasze wyjście, bezpośrednio. W końcu dochodzi do tego, że mamy wyjść z Warszawy. Te grupy się poschodziły i na Marszałkowskiej jest poczet sztandarowy, oczywiście biało-czerwony, bo nie było wojskowych przecież jeszcze. Jesteśmy wszyscy pod bronią, z opaskami i idziemy Marszałkowską do placu Zbawiciela.

  • Dostał pan wcześniej jakąś informację?

Nie, przyleciał ktoś, łącznik jakiś przyleciał i [powiedział], że na ten dzień, na tą godzinę trzeba być tu i tu. Tam z nas sformowali kolumnę, w czwórki, w czwórki, w czwórki. Jak mówię, pod bronią, niektórzy jakieś bagaże mieli, bo to tak każdy człowiek [się trochę przygotował]. I rozmowy po drodze: czy jedziemy do obozu wojskowego, czy jedziemy do Oświęcimia, czy jedziemy na mydło. Tak chłopaki zadają [pytania], nikt sobie nie zdaje sprawy, co się [stanie], że to się może lada moment wszystko inaczej skończyć. Dochodzimy do placu Politechniki, przed Politechnikę. Na froncie Politechniki stoją Niemcy, myśmy doszli i ustawili się pod kontem prostym do nich, nie frontem. Przyszli jedni i drudzy, gadaliśmy. Nie wiem, co tam za rozmowy były, sobie gadali i tak patrzymy bokiem. Teraz jest Nowowiejska dalej, w stronę jak jest szpital i Politechnika po prawej, już widzę wojsko niemieckie. Pogadali, w końcu coś dogadali się, że idziemy. Przecież wiecznie nie będziemy stali. Idziemy, rozkaz, że idziemy, skręcamy leciutko w lewo, w prawo i schodzimy w Nowowiejską. A Niemcy stoją szpalerem i już z bronią skierowaną. Idziemy Nowowiejską, dochodzimy do obecnej alei Niepodległości i skręcamy w prawo. Na rogu, jeszcze Niemcy nie zniszczyli, był całą okupację pomnik Sapera. Tam było: „Baczność! Na prawo patrz!”. Idziemy prosto kawałek i ten budynek szary, taki długi, co stoi, to jeszcze stoi do dzisiaj, brama jest na końcu i tam wchodziliśmy w lewo w bramę, na podwórko i tam następowało rozbrojenie. Na kupę rzucali [broń], trzeba było wyrzucić. Nie rewidowali nas, tylko powiedzieli, że [trzeba wyrzucić], bo już i tak myśmy mieli pouszkadzane. To co było do wyrzucenia, to było tak pouszkadzane, że oni wielkiego pożytku z tego nie mieli. A oficerom pozwolili zostawić przy sobie białą broń. Jak miał kordzik czy jakąś szablę (nie wiem, czy mieli, czy nie mieli), to się nazywa biała broń, to im zostawili. Stamtąd już bez broni wychodzimy na Filtry, nie na Nowowiejską, tylko tam, jak budynki są, było wyjście, to ulica Sucha się chyba nazywała, taka króciutka ulica przy wodociągach, w tą i w Filtrową, do Zachodniego i do Ożarowa, do fabryki kabli.
Tam nas trzymali może z tydzień. Była dyskusja po drodze: uciekać, nie uciekać? W końcu żeśmy nie uciekali, bo ktoś się dowiedział czy ludzie podchodzili, cywile i mówili, że nie. Później dopiero się dowiedziałem, jak wróciłem do Polski z powrotem, że jak Powstanie wybuchło w Warszawie, to we Włochach Niemcy wybrali wszystkich mężczyzn chodzących, wszystkich pozabierali. A jak mówiłem na samym początku, że mieszkałem we Włochach i to taki budynek, w którym na drugim piętrze, a dalej były te budynki parterowe, a do Warszawy to były pola i zające się ganiały, to oni mieli z balkonu… nazwijmy to moich rodziców (bo ojciec i macocha, ale niech to tak będzie) wykurzyli z tego mieszkania, żeby mieli wgląd. Tam też był taki przypadek, śmieszny nawet, jak los może pokierować. Sąsiad z pierwszego piętra, jak zaczęło się Powstanie, wydostał się i na piechotę z Warszawy dostał się do tego domu, to była ulica Piastowska. Przyszedł, nie wiedząc, że tam są Niemcy i zamknęli go we własnej piwnicy. Przypadek. Otworzyli piwnicę, zamknęli go i w swojej piwnicy siedział zamknięty na klucz. Co się z nim stało? Nie wiem, czy zginął, chyba zginął. Nie wiem. Tam jechaliśmy.

  • Czy w czasie Powstania miał pan kontakt z ojcem i z rodziną w ogóle?

Nie, żadnego. Tam kontakt złapałem. Wysłałem kartkę, [dałem] jakiemuś cywilowi gryps, kartkę że żyję, idę do niewoli. Później, któregoś dnia krzyczą na hali (bo to była hala, na ziemi leżała Holzwolle, jak to Niemcy mówili, drewniana wełna, takie wióry) moje nazwisko. Okazuje się, że macocha była pod bramą. Widziałem ją, to się dowiedziałem, że żyją. Trzy razy chyba zmieniali mieszkanie, w każdym bądź razie żyją. Krótka rozmowa, bo tam inni ludzie przychodzili, każdy się pchał, bo brama nieszeroka, a każdy chciał jakiś kontakt złapać. Później tylko korespondencyjnie, bo to z niewoli listy szły, tylko jakby dzisiaj złożone A4 na pół i przetknięte, bez koperty zaadresowane i to trzeba było wysłać. Ja musiałem wysłać, żeby oni mogli do mnie napisać albo ja musiałem napisać, to oni oddzierali i dopiero na tym drugim kawałku można było przysłać. To miałem kontakt, to nie powiem. Stamtąd jedziemy chyba tydzień albo ze dwa i wylądowaliśmy…

  • Pociągiem?

Pociągiem, w wagonach towarowych. Pierwsza akcja to była: „Kto ma scyzoryki?”. Było po prostu na zmianę w tych grubych dechach w wagonie towarowym, w podłodze wyciąć, wyskrobać dziurę. Bo czerwonka była, a oni stawali, kiedy chcieli. To było coś okropnego. Nas było, nie wiem, są różne wersje, pięćdziesięciu trzech czy iluś. W każdym bądź razie mogę tylko tak powiedzieć, że z wagonu to pamiętam tą dziurę, cośmy robili, żeby było się gdzie załatwić i noc czy dzień, ale przeważnie noc. Tam jak się trzeba było położyć, to można było leżeć na boku i to wszyscy na boku. A najśmieszniej wyglądał koniec wagonu, bo leżeli ludzie… z jednej strony nogi do środka, z tyłu nogi do środka i z drugiej strony nogi do środka i robi się stos nóg. Cierpną nogi temu, co ma na dole. Wszystko śpi, a ta kupa się rusza jak mrowisko. Jakieś nogi wychodzą, wyciągnął nogę, położył na kupę. I to się rusza całą noc. Tak to było. A jak się przewracali na drugi bok, to jak jeden zaczął, to jak domino. Puch, puch, puch, to się przewracało na drugą stronę, bo tak nie można było [wyleżeć]. Przez okno patrzyli, w każdym bądź razie dojechaliśmy. Tam znowuż kwarantanna pod namiotem. Teraz to są takie duże te namioty. Przedtem, to ja wiem, cyrkowy chyba, taki duży był. Niemcy nas tam na podłodze trzymali też chyba ze dwa tygodnie. Też są różne wersje na ten temat, że nie mieli miejsca, a inni – to moim zdaniem jest prawdziwsze – po prostu była kwarantanna. Im chodziło o to, że część ludzi była chorych i tak dalej, to żeby już do obozu [trafili zdrowi], to selekcja się samoczynnie zrobiła. Bo co rano, to wynosili ludzi, którzy nie wytrzymywali. Później do obozu, zabrali ciuchy, weszło się tak… Śmiesznie to wyglądało…

  • W jakim obozie pan był?

Myśmy trafili do obozu między Lipskiem a Dreznem, Mühlberg nad Elbą, to się nazywało Stalag IVB. Stalag, bo dla podoficera to stalag, a od oficera to oflag. Duży był, jak to Niemcy nazywali Stammlager, to był tak jakby taki lepszy, reprezentacyjny, coś w tym sensie. Bo była raz delegacja Czerwonego Krzyża i raz były paczki, jak tam byłem od października do końca wojny, to raz były paczki z Genewy. No ale co z tych paczek było? To były paczki, gdzie puszka na czterech i losowanie było w tym układzie. To nie było tak, że każdy dostał. Kto wylosował, to dostał. Albo dostał jedną czwartą puszki, albo nie dostał. Niektórzy przegrali paczkę, bo jak w pokera [przegrali], to nie mieli co jeść, ale mniejsza o to. Później powiem, o takim też szczególnym przypadku, niewojennym, to znaczy związanym z wojną, jak życie płata figle. Ale wchodzimy tam. Oni mieli sposób taki, że rozbierał się człowiek zupełnie, ciuchy zabierali od razu, bo się bali tyfusu i innych. Przychodziło się do pomieszczenia, gdzie były prysznice w suficie, nie z boku, a przy drzwiach, tylko nie wiem, czy to byli Niemcy, czy to byli jeńcy jeszcze z innych [państw], bo tam były wszystkie narodowości, które walczyły w jaki bądź sposób z Niemcami. Nawet zbuntowani Włosi, Jugosłowianie i inne historie w tym obozie.

  • Miał pan jakiś kontakt z nimi?

Oni, jak tam się przechodziło, to była taka rzecz, że tak: robił zastrzyk, miał strzykawkę, trzymał i jak człowiek szedł, to albo trafił tu [w ramię], albo w pierś. Ile nacisnął, każdego po kolei. Nie zmieniał igły. Pach, następny. Drugi miał wiaderko, na kiju pędzel, trzeba było ręce do góry, nogi, posmarowali i do mycia. Ręczników nie wolno, nie było, zresztą nie kazali w ogóle, krzyczeli, bo zabrali zresztą cały bagaż, nic człowiek nie miał, to się suszyło. Później dopiero, jak się kąpałem, to się kąpałem koło Murzyna, raz w życiu. To też jest przeżycie. Patrzyłem, kiedy on wie, że się już umył, jak on jest taki ciemny. Jak pierwszy raz w życiu Murzyna zobaczyłem, pod prysznicem, żywego nota bene… A z tej przygody… Tam było przykro, bo Rosjanie jak wiadomo nie podpisali konwencji, nie mieli podpisanej konwencji międzynarodowej o jeńcach wojennych, o kombatantach. W związku z tym Rosjanie nie mieli tytułu, Niemcy mogli nie zabierać do obozów, ale zabierali. W naszym obozie byli i Rosjanie. Przy czym Rosjanie byli… to było ogrodzone, a ich baraki wewnątrz były jeszcze raz ogrodzone. Ale oni się mimo tego wydostawali.
Szok był pierwszy – pierwszy posiłek i od razu był szok. Posiłek obiadowy wyglądał tak, że w jednym kociołku była zupa, a w drugim kociołku były parowane ziemniaki ze skórą. Teraz tak, dyżurnych dwóch przy tych kotłach i wianuszek ludzi, chłopów, więźniów, którzy patrzą na sprawiedliwe dzielenie, żeby mieszał. Żeby nie zostawiał sobie, jednemu wodę, a drugiemu nie. Ziemniaki żeby były całe, a nie rozciapane i tak dalej. Fantastyczne, ale dobrze. Dostaliśmy to, taka ława była długa, bo to był barak podzielony na dwie części. W środku były krany do mycia, żelazne białe koryto i krany. Tam się myło. Drugą połowę zajmowali jeńcy z 1939 roku, a my tą połówkę. Ale to później powiem, jak on jest zbudowany, jak to wygląda w środku. Ale ten szok, który był. Jemy i teraz się zastanawialiśmy, jak to jeść. Wypadałoby obrać te ziemniaki, więc żeśmy obrali na deski, bo od desek zacząłem. Taka ława, stół, deski na wierzchu niczym nieprzykryte, [rzucaliśmy] na kupkę. Tego ziemniaka, nie wiem, dwa były czy półtora, czy trzy nie pamiętam. Jemy tą zupę i wpada do baraku żołnierz radziecki, czerwonoarmista z menażką. Podchodzi i tłumaczy, czy on te obierki może. Z menażką szedł koło nas, gdzie myśmy mieli naobierane na kupkach, pozgarniał, pozgarniał, zabierał do jedzenia. To już nas jakoś od razu [przeraziło], pierwszy posiłek i od razu takie zetknięcie, że to jednak jest obóz, że tu się coś dzieje, to jednak nie wczasy.
A w tym baraku to nie wiem, ilu nas było. Powiem tylko tyle, że to były bloki łóżek. Było tak: na parterze dwa, dwa, dwa, to jest sześć i po sąsiedzku dwa, dwa, dwa i druga szóstka. To był parter. W środku ta sama ilość i na piętrze ta sama ilość. Ale to jeszcze nie jest koniec. To jest sześć, dwanaście razy trzy i ta sama porcja jest w lewą stronę, stopami do siebie. Znowuż jest dwa, cztery, sześć. I głowami do siebie następna dwunastka. To były takie bloki. A między blokami, jak to nazywaliśmy, między tymi łóżkami, to jak człowiek młody, to można było stanąć na dwóch łóżkach, na jednym bloku i na drugim. A jak było rano do apelu, jak to wszystko zaczęło zeskakiwać z góry na dół, to się pomieścić nie można było. To było i dobrze i niewygodnie. Sienniki były wypchane papierem pociętym w paski. Deski zresztą nota bene później się przydały do zupełnie czego innego, bo trzeba było coś ugotować, tośmy deski stamtąd rżnęli. Ale to znowu następny rozdział. Ale z takich wojskowych, ciekawszych historii, to tak. Naloty jak szły na Drezno… Lipsk – Drezno, żebym nie pomylił. W każdym bądź razie są prawie na tej samej linii, bo jak szły te naloty dywanowe amerykańsko-angielskie, to już potem od tych samolotów ziemia dudniła, jak oni szli. Przecież oni Lipsk i Drezno to zupełnie zrównali z ziemią. Ale Zagłębia Ruhry nie zniszczyli. Tak to jest na wojnie. Ale to nie o to chodzi. Był nalot…

  • Słyszał pan te naloty?

Tak! Myśmy stali i myśmy widzieli. Albo nocą to było słychać. Ale później z powrotem jesteśmy w dzień, po tym nalocie i wszyscy dokądś lecą, latają, coś się dzieje. Głowy do góry podnoszą, jest! Nasz żołnierz na spadochronie. Wyobraźcie sobie, że ten pilot (się domyśliliśmy, że pilot albo ktoś z obsługi) wyskoczył, bo musieli go trafić. Wyskoczył z tego samolotu i trafił prosto do obozu, bez żadnych kombinacji, po drodze. Wylądował w obozie. Niemcy widzieli to. Myśmy chcieli się coś dowiedzieć, co jest grane, jak front. Nie dali, od razu samochodami buch, buch, zabrali i wywieźli go. Ale jaki może być przypadek. Z nieba spaść prosto do obozu. Tak życie nawet potrafi [pokierować]. Szybko wtedy było na boisku sportowym, tam było takie boisko, białym wapnem wypisali Kriegsgefangen, że obóz jeniecki. Bo Amerykanie na myśliwcach to tak jak teraz na tych filmach pokazują, ani się nie… On uważał, że zastrzeli Niemca na „ambonie”, jak to nazywaliśmy. Tych co na rogach, co kawałek stali Niemcy, to on leciał z góry, pikował, walił do Niemca i na łóżku zabijał Francuzów, bo leżeli na drugim piętrze. Drewniany dach i zabił. I tak nawet było.

  • Nie wiem, czy dobrze zrozumiałam. W tym baraku, co pan mieszkał, byli też jeńcy z 1939 roku. Z Polski też byli?

Tak.

  • I rozmawiał pan z nimi?

Na co dzień. Nawet szefem naszym zrobili, do łączności, do załatwiania, to był sierżant czy plutonowy podchorąży, a głównym tłumaczem w tym obozie był Polak, oficer, który znał ileś, sześć czy siedem języków. Taki zdolny był facet. Myśmy razem rozmawiali. Mało, zaprzyjaźniłem się z Polakami z armii amerykańskiej, przecież też byli. Bo my w obozie między sobą mogliśmy się kontaktować na wszystkie strony. Nawet był teatr, gdzie mężczyźni grali kobiety, byli przebrani za kobiety. Takie coś było. Była kaplica i był Francuz chyba, nie było chyba Polaka. Wiem, że do spowiedzi się szło i ksiądz miał główne grzechy na kartce i tylko się przejechało palcem. Można było, kto chciał rano [się wyspowiadać]… Rano było liczenie oczywiście. Tak jak w każdym obozie wypędzali wszystkich. Były przeglądy czy nie ma jakichś [wszy]… Nas też trzymali na placu, a robili kipisz na łóżkach, przewracali do góry nogami wszystko. Bo oni się bardzo tego wszystkiego bali.
W końcu doszło do tego, że [nastąpiła] ewakuacja. Nikogo nie wywożą, raptem u nas w polskim [obozie] jest jakiś szum, że Polacy wychodzą. To znaczy ewakuacja jest do jakiegoś innego obozu. Dali nam wóz i jakichś dziadków żołnierzy do pilnowania i poszliśmy. Bo tam wszystko siła pociągowa to byli jeńcy. Jak po zaopatrzenie jeździli na dworzec (na dworcu raz byłem), to jeńcy, wszyscy wkoło i po brukiew się jechało. Człowiek się najadł brukwi i do kolegów przyniósł, takie [mieliśmy wielkie] brzuchy. Tak żeśmy szli, szli, aż żeśmy doszli do – teraz nie wiem, Mulde czy Elba – do brzegu jednej rzeki. Niemcy przed nami uciekali, nie przed nami, tylko wojna już się skończyła i jeszcze nie… Bo koniec wojny, to myśmy byli w marszu, jeszcze nie byliśmy w żadnym obozie. Jak gdzieś tam… czy mieli radio, nie wiem, oficerowie coś tam mieli. Myśmy nie dochodzili, skąd oni wiedzieli, tylko że koniec wojny.
Koniec wojny, to zaraz rozbroili tych Niemców, co nas pilotowali, pilnowali no i do tego brzegu, a po drugiej stronie byli Amerykanie. Dali nam łódkę, kazali się przeprawiać i żeśmy się tak przeprawiali do nich. Nie przyjechali po nas. W samochody i dopiero nas wywieźli do Grimmy, do jakichś koszarów niemieckich nas wywieźli i parę razy aż do Göttingen. Z Göttingen wyjeżdżałem do Polski. Do Polski wracałem na wiosnę 1946 roku.

  • A gdzie pan był do tego czasu?

Byłem w obozie… Jeżeli są generałowie i oficerowie, i sztaby, to musi być wojsko. No to myśmy byli tym wojskiem, normalnie tak jak jednostki wojskowe. Mieliśmy przyszyte „Poland” i stopnie, kuchnia urzędowała, żeśmy dostawali suchy prowiant. Nic się nie robiło. Część ludzi kombinowała, handlowała, różnie to bywało. Nie było nic, dopiero zorganizowali, a ja już wyjechałem, później zaczęli organizować jakieś szkolenia. Ale w międzyczasie pojechaliśmy do obozu cywilnego przy fabryce mini bomb, w górach Harzu (Herzberg takie miasto) i tam się zabujałem w Zosi, która tam była od czternastego roku życia. Tam ją poznałem latem jakoś, nie wiem, w lipcu czy w sierpniu. Na Boże Narodzenie się z nią w górach Harzu pobrałem. Chłopaki przyjechali ciężarówą, żeśmy zrobili wesele. Jakie było, że uśmiać się. Żona miała jakąś sukienkę z UNRRA, białą, coś takiego. No fantastycznie, ale młodzi ludzie, to wiadomo, jak to jest.
Później trzeba było kombinować, bo już zaczęli działać łącznicy z kraju, tamci z Londynu. Na wszystkie strony już się coś zaczynało dziać, wyjeżdżali za granicę. No i dyskusje, dokąd jechać, czym jechać? A nasze środowisko, bo akowcy to są tacy… to do kraju. Przynajmniej w naszej grupie część pojechała, bo do dzisiaj jeszcze mam kolegów [za granicą], trochę ich żyje, ale mało, ale są jeszcze [rozsiani] po świecie. To środowisko, w którym się bliżej obracałem, to co byliśmy razem i w Warszawie blisko siebie, i tam, i razem żeśmy wracali do kraju. To tak trzeba było. Najpierw musiałem się zameldować z żoną, bo byłem podoficerem, jak chciałem przyprowadzić kandydatkę na żonę do pułkownika, do dowódcy (bo to było coś tak w randze jak pułk, bo jednostka numer miała jakiś), to się musiałem zameldować i dostać zezwolenie na zawarcie związku małżeńskiego. Bo tak było przed wojną i tak było w Niemczech, w polskim wojsku, naszym, ci co organizowali to wojsko. No to mam nawet na piśmie, bo później jak rozkaz przeczytali rano, zawsze rozkaz dzienny i w tym rozkazie było, że zezwalają, a ja dostałem na piśmie, mam, do dzisiaj przechowuję. Śmieszna sprawa, ale dostałem to zezwolenie.
A to jeszcze nie koniec z tym meldowaniem się. W końcu jedziemy do kraju, no to jedziemy. Ale jak? No, trzeba się meldować, trzeba dostać zezwolenie, bo jestem przecież skoszarowany, człowiek wojskowy. No to poszliśmy po kolei, ja też poszedłem, no i gadka, mowa z oficerem. A po co? A co? A dlaczego? A to, a śmo. Propaganda o tym, co się dzieje w kraju, była niesamowita, tak jak w kraju była, co się dzieje tam.
  • I co było mówione?

A! Że ruski gwałcą, że kradną zegarki, że żony, że tego. O rany! Dokąd my się pchamy? Ale taka śmieszna sprawa, bo… „Z Niemcami myśmy sobie dawali radę, a z ruskimi nie damy rady?”. Taka była nawet gadka między nami. Ale przyjechałem do tego kraju.

  • Jak wyglądała podróż?

Wagonami ciężarowymi jechaliśmy kupę czasu. Żeśmy jechali do kraju, przyjechaliśmy do Legnicy po całych perturbacjach. Stał ten pociąg na bocznicach. Jak cały pociąg ludzi i to wojsko, to ani się nie martwili, czy mamy co jeść, czy nie, nieważne było. W każdym bądź razie dotarliśmy do Legnicy i zamurowało nas. Najpierw oglądaliśmy, jak wjechaliśmy do NRD, to gdzie są te żołnierze ruskie. Myśmy chcieli zobaczyć, jak ta ich armia wygląda. Jeniec to nie żołnierz jeszcze, a to wcale żadna różnica nie była. No dobra, w końcu dojechaliśmy do Legnicy. Pociąg wchodzi w perony, drzwi się otwierają i jest nasze wojsko w rogatywkach i krzyczą: „Pilnować! Wagony zamykać, jak się wychodzi!”. Kurczę blade. To jak to? Do kraju wolnego i ja już mam [nadzór]… Nie wiedzieliśmy, że tam jest główne dowództwo, że tam są Rosjanie. Od cholery przecież ruskich w Legnicy było do samego końca. Ale to coś nie… Trzeba się jakoś ruszyć, trzeba iść, zobaczyć. W każdym bądź razie, nim żeśmy się rozejrzeli (tam był urząd repatriacyjny), jakiś nasz wojskowy, polski, mówi: „Kto umie pisać?”. Nawet tak. „Kto umie pisać, a chce sobie zarobić, to jest proszony, jest okazja. Będzie wypisywał”. Takie karty były PUR-u, Polski Urząd Repatriacyjny. No to kurczę, pisać umiałem, to się zgłosiłem.
Poszedłem, pracowałem. Pierwszy dzień pracy i od razu napisałem się [mnóstwo] tych zwolnień. W końcu mi wypłacili jakieś pieniądze. Przyszedł Marian (bo my zawsze obaj razem wszędzie, od tej szkoły, tak do samej śmierci; nawet go ogoliłem na drogę wieczną), idziemy we trójkę, mam forsę polską, zarobioną, to trzeba coś z tym fantem zrobić. Za to, co zarobiłem, to kupiliśmy tak: paczkę papierosów [marki] Wolność (takie były polskie papierosy, nie pamiętam, ile kosztowały, ale kupiłem paczkę papierosów wolność), butelka oranżady i po drożdżówce. Nie było [reszty], mój zarobek dzienny poszedł. To widocznie strasznie dużo musiałem zarobić, skoro [tyle kupiłem], ale przy okazji zobaczyliśmy, co się dzieje na mieście, bo myśmy poszli na miasto, na Legnicę. Ruskich niesamowita ilość. Jezus Maria! Jeżeli tak jest w każdym mieście w Polsce, to dokąd myśmy przyjechali? Jak to? To nie dało się pogodzić, bo tu naładowani tak tą chęcią jechania do Polski, a tu raptem wpada się… Ale trudno, już jesteśmy, nie będziemy wracać. Dostawało się tą kartę, co ja ją wypisywałem, to bezpłatny przyjazd do domu. Pojechaliśmy. Małżonka była z Lublina, ja z Warszawy. Pojechaliśmy do Lublina, nie ma jej rodziców na Ziemiach Odzyskanych. Zostawiłem ją (nota bene jest w ciąży), jadę do Warszawy. Mówię: „Siedź, ja zobaczę, jadę do Warszawy”. Do Włoch, chałupa stoi, dziadek z wąsami, okazuje się, że to ojciec macochy, ale chałupa, dach nad głową jest. „Gdzie są starzy?”. – „A, w Gdańsku”. – „A po co?”. Bo mój ojciec był kolejarzem. Potrzebowali worek kolejarzy, no to pojechał do Gdańska. Przed wojną kolej była zmilitaryzowana, miała takie same regulaminy jak wojsko. No dobra, no to ja do Gdańska.

  • A jakie w ogóle było pierwsze wrażenie, jak pan wrócił do Warszawy?

Nie potrafię powiedzieć, jak to wyglądało, jak ja to odczułem. Byłem podniecony, to po pierwsze, że w ogóle jestem, sam fakt że jestem. Jak wysiadłem, [byłem zaskoczony], że nie byłem w centrum, jak przyjechałem. Chyba na Zachodnim, nie wiem. Jakoś… w każdym bądź razie już Warszawę widziałem zgruzowaną, bo wychodziłem, więc miałem wyobrażenie. Myśmy dyskutowali, ile lat trzeba będzie, żeby Warszawę odbudować. Myśmy tak sobie dyskutowali, jak w obozie się siedziało. W każdym bądź razie co robię? Odszukałem koleżankę. Ona mówi, że tak się składa, że ona jedzie do Gdańska i ona widziała czy wiedziała, gdzie moi mieszkają, no i się z nią zabrałem. Pojechałem do Gdańska. Macocha była w domu, ojca nie było, przyszedł. Ale teraz trzeba staremu powiedzieć, mało że żyję, ale przecież nie jestem sam. No to przywitaliśmy się serdecznie i tak dalej. Powiedziałem ojcu, jak jest. Popatrzył, mówi: „Synku, jak sobie pościeliłeś, to tak się wyśpisz. Ja mam trzy pokoje z kuchnią. Jeden możecie zabrać, robotę jakąś w Gdańsku czy w Gdyni się znajdzie. Nie ma sprawy”. Mówię: „Dobra, dobra, ale ja zdecyduję dopiero później”. Tu do Gdańska, tam ona na Ziemiach Obiecanych. Jak wróciłem do niej, to przed samymi świętami wtedy tam przyjechałem… Wróciłem tam i mówię: „Siedź, Zosiu, ja jadę do Warszawy i nasze miejsce będzie w Warszawie”.

  • A gdzie żona była wtedy?

Oni byli pod Polanicą gdzieś, na gospodarstwie chyba, to było takie małe gospodarstwo czy domek i działka ogrodowa. Nie wiem, bo byłem tam, to tylko przywitanie, buźka, buźka, łódka i do domu. Mówię: „Jadę do Warszawy”. Pomyślałem sobie: nasze miejsce będzie w Warszawie. Ja nie będę ani tu, ani tu. Będziemy [próbować] na własną rękę. Co tam. Mam przecież dopiero dwadzieścia dwa lata… Chyba tak… To jest początek 1946 roku. No i co robić? Ursus pod bokiem. Dokąd pójść? Ale wyjeżdżając do Polski, starszy ode mnie człowiek, też z Powstania, dał mi list i mówi: „Janku, jak dojedziesz szczęśliwie i zastaniesz, to jest list do mojej żony”. A on żył tam z Niemką. Mówię takie szczegóły, ale już nie żyją, to może nie [zdradzam tajemnic]… Bo ja jej tego nie powiedziałem.

  • Może i lepiej.

Z nią się dogadałem, podziękowałem. „Co pan będzie robił?”. – „Ja roboty szukam. Nie wiem, muszę coś poszukać”. A ona mówi: „Ja, proszę pana, pracuję w ministerstwie, ale ja nie jestem urzędniczką, ja jestem woźną. To ja porozmawiam z kadrówką”. Porozmawiała. „Niech pan do mnie przyjdzie”. Przyszedłem, a ona powiedziała: „Rozmawiałam z kadrówką, a kadrówka powiedziała, żeby pan przyszedł”. Idę, jestem jeszcze na zielono, jeszcze nie mam ciuchów cywilnych. Rozmawiam z tą kadrówką, a ponieważ skończyłem zawodówkę i mam [dokumenty], że jestem elektryk, ona tak na mnie patrzy… Powiedziałem do niej [wcześniej]: „Proszę pani, mnie wszystko jedno co. Mogę być nawet wartownikiem. Potrzebuję pracy”. Bo wtedy jak się nie pracowało na państwowej posadzie, to mogli mnie wykurzyć z mieszkania. Trzeba było mieć glejt.

  • A mieszkał pan we Włochach?

We Włochach, w dalszym ciągu, tam ten dziadek mieszkał i mieszkałem z nim, parę dni przecież to było. „No to wie pan co? To ja panu coś powiem. My nie mamy tu w tym ministerstwie ani centrali telefonicznej, nie mamy ani telefonów, nie mamy nic. Trzeba założyć jakąś łączność. Podejmie się pan tego?”. Mówię: „Wprawdzie to nie moja specjalność, ale blisko, pokrewna niemal, spróbuję”. Wstała: „No to wobec tego jest pan kierownikiem centrali telefonicznej”. Byłem kierownikiem centrali telefonicznej, nie mając centrali i nie mając telefonistek, nikogo. Ale udało się. Pojechałem, jeszcze raz trafiłem do Legnicy.

  • A nie miał pan nigdy problemów spowodowanych przeszłością w AK?

Nie, miałem później, to na tle odznaczeń, innych historii. Bo od początku nie ukrywałem. Zarejestrowałem się w WKR-ze i w WKR-ze powiedziałem, że byłem w Armii Krajowej, że byłem w Powstaniu i w ministerstwie w życiorysie moim napisałem, że byłem, tak że nie byłem pod kreską. Nie dochodzili, a kto to przyjechał, skąd, co? Wiedzieli, że jestem z Armii Krajowej. Jak by mieli mnie zwinąć, to by mnie zwinęli. Ale jakoś szczęśliwie nie. I tak to było. Później przyszło dziecko i trzeba było [wszystko poukładać]… Jakoś się żyło. Tak że mniej więcej cały życiorys ze szczegółami takimi opowiedziałem, że o Jezu!

  • A jeszcze jedno takie pytanie odnośnie Powstania. Jak by pan miał wybrać jeden najlepszy moment, to co by pan wybrał?

Ale co, słowo moment w sensie jakim? Nieszczęścia, szczęścia, glorii? Ja wiem? No czego? Nie wiem czy bojowy? Chodzi prawdopodobnie o moje odznaczenie – skąd? Nie wiem. Wiem, że to jest za całe Powstanie, prawdopodobnie. Przecież nie ja sobie napisałem wniosek na order. To musieli mnie ocenić moi dowódcy jakoś.

  • A co w Powstaniu było najlepsze dla pana, cokolwiek by to znaczyło.

Był taki moment, że myśmy należeli do ZBoWiD-u, bo myśmy wychodzili z założenia, że krew jest czerwona, czy to będzie taki człowiek, czy będzie inny, czy o takim poglądzie, czy… Ale wszyscy pod tym względem są jednacy. Tak że nie można… Człowiek czasami zaczął przez palce [patrzeć]. Myśmy wiedzieli, że to też [się skończy], bo to się mówiło: „To jeszcze rok”. Tak jak za okupacji było, że za rok będzie koniec, za rok. Później, jak się zaczęło po 1946, to też było przy każdych świętach: „A bo ostatnie, bo już następne”. I tak to trwało sześćdziesiąt parę lat, sześćdziesiąt chyba czy parę, już nie wiem. Trzeba by to policzyć. Ale tak że czy ja wiem co bym [uznał za najlepsze]… Bo pani tak postawiła pytanie czy przypisać sobie?… No nie wiem… Że to dzięki mnie?… Może się przyczyniłem miejscami, bo w ferworze… Gdyby zapytać mojego Mariana o mnie, to by powiedział więcej jak ja w tym momencie. Mówię tylko o tym pytaniu. Myśmy przecież byli razem, bo to różnie bywało. Czy ta akcja ważniejsza od tamtej, czy ta jest mniej ważna. Czy to, że myśmy na tych deskach na placu Kercelego przytrzymali i to było [tak], że można było poginąć, bo się leżało na dachu. Z nieba się lało, wszystko gorące i człowiek głodny cały dzień. To był chrzest bojowy, ja to tak przynajmniej odbieram, że uważałem, że miałem szczęście. Bo byli dekarze, jak to wszędzie się dekują po kątach. I dzisiaj takich bohaterów mamy na pęczki, którzy naczytali się. […]

  • Czy zechciałby pan jeszcze podsumować jakoś udział w Powstaniu?

Chciałbym podsumować, jeżeli można, żebym mógł jeszcze trochę pożyć i żeby jeszcze nasze sprawy akowskie dojrzały i żeby ta polityka nie wchrzaniała się, no bo… Ale to już zupełnie prywatnie powiem. Przecież to muzeum to też polityka, była polityka i [będzie]…




Warszawa, dnia 18 lutego 2011 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Smyrska
Jan Pyszka Pseudonim: „Zbigniew” Stopień: kapral, drużynowy Formacja: Batalion „Kiliński” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter