To wydarzyło się naprawdę. Niemiecki obóz pracy dla polskich dzieci w Łodzi

We wrześniu ubiegłego rynku roku ukazała się książka „Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi” autorstwa znawczyni tematu Jolanty Sowińskiej-Gogacz i publicysty Błażeja Torańskiego. Opisuje ona jedną z bardziej przejmujących i jednocześnie mniej znanych niemieckich zbrodni dokonanych podczas II wojny światowej. Zbrodni tak strasznej, że przez lata była wypierana ze zbiorowej świadomości. Przywracamy zasłużoną pamięć o „piekle na ziemi” skazanym na zapomnienie.

W grudniu 1942 r. rozpoczął działalność Prewencyjny Obóz Policji Bezpieczeństwa dla Młodzieży Polskiej w przemianowanej na Litzmannstadt i wcielonej do III Rzeszy Łodzi (niem. Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt), nazywany potocznie obozem na Przemysłowej (od ulicy prowadzącej do jego bramy). Ulokowano go wewnątrz getta, na terenie graniczącym z cmentarzem żydowskim i oddzielono od reszty getta wysokim na 3 m szczelnym drewnianym płotem zwieńczonym drutem kolczastym. W założeniu chodziło o izolację polskiej młodzieży, która sprawiała problemy okupantom i tym samym mogła wpływać demoralizująco na młodych Niemców.

Plan obozu wykonany na podstawie schematu J. Witkowskiego. Fot. AusLodz, CC BY-SA 3.0, via Wikimedia Commons

Byli to młodociani, którzy w trudnych warunkach okupacyjnych, pozbawieni opieki, dokonywali drobnych przestępstw. Kradli żywność czy owoce i warzywa z cudzych ogrodów, jeździli na gapę, wałęsali się po ulicach. Nierzadko były to dzieci, których rodzice zginęli lub zostali wywiezieni do obozów lub pracy przymusowej, dzieci opuszczone i bezdomne. Kolejną grupę stanowiły te, których rodzice nie podpisali niemieckiej listy narodowościowej, tzw. volkslisty. Stawały się one zakładnikami przetrzymywane w obozie do czasu, aż rodzice zdecydowali się na podpis. Do obozu trafiały także dzieci zatrzymanych działaczy polskiego podziemia, świadków Jehowy i wysiedleńcy, m.in. z Zamojszczyzny.

Głównym kryterium wywiezienia do obozu była narodowość polska i jakaś forma niedopasowania do narzuconych przez okupanta warunków czy to przez same dzieci, czy ich rodziców. Nie było podobnych osobnych obozów dla dzieci innych narodowości.


Początkowo mieli tu trafiać chłopcy w wieku od 8 do 16 lat. Jednak już w pierwszym transporcie była dziewczynka. Wiek więźniów szybko oficjalnie obniżono do 6 lat. Zwożono tu także dzieci mniejsze, nawet 2-letnie. Zdarzały się też niemowlęta. Starsze dziewczęta odsyłano do filii obozu w majątku ziemskim we wsi Dzierżązna. Młodzież po ukończeniu 16 roku życia kierowano do obozów koncentracyjnych dla dorosłych, m.in. Auschwitz i Ravensbrück.

Dokumentacja obozu została zniszczona przez niemiecką obsługę przed wkroczeniem Armii Czerwonej. Większość danych pochodzi z nielicznych zachowanych dokumentów, w tym ze szpitala w getcie, raportów wysyłanych do Berlina oraz z powojennych relacji więźniów i świadków. Dlatego nieznana jest dokładna liczba więzionych i zmarłych. Pierwsza większa publikacja dotycząca obozu autorstwa byłego więźnia, Józefa Witkowskiego, „Hitlerowski obóz koncentracyjny dla małoletnich w Łodzi” z roku 1975 podaje jego szacunkowe obliczenia na 12-13 tys., z czego zmarło około 4 tys. Śledztwo IPN wykazało, że w świetle zachowanych dokumentów w obozie jednorazowo przebywało około 1000 więźniów. Przez 3 lata działalności przewinęło się ich około 3000, a zmarło sto kilkadziesiąt.

Formalnie nie był to obóz koncentracyjny, lecz prewencyjny. Praktycznie jako miejsce przetrzymywania bez wyroku sądu dużej ilości osób uznanych przez władze z różnych powodów za niewygodne spełniał wszystkie jego warunki. Dzieci przywożono w transportach ciężarówkami. Na miejscu golono głowy, odbierano przedmioty osobiste, wykonywano fotografie z numerem obozowym i wydawano drelichowy mundurek oraz drewniane trepy. Zakwaterowane były w drewnianych barakach. Na miejscu wykonywały różne prace na rzecz niemieckiego wojska lub prace polowe na rzecz obozu. Pracowały niewolniczo po 1214 godzin dziennie.

Całkowicie pozbawione opieki, nadzorowane były przez niemiecki personel. Żyły w wyniszczających warunkach, poddawane okrutnemu rygorowi, pracy ponad siły i karom przechodzącym w tortury, które niejednokrotnie kończyły się śmiercią. O tym, jak tragiczna była ich sytuacja, świadczy to, że dzieci przewiezione do Łodzi z obozu w Auschwitz chciały tam wracać.

 


Karl Ehrlich, szef niemieckiej policji kryminalnej w Łodzi, wizytujący obóz. Archiwum Fotograficzne Stefana Bałuka, Public domain, via Wikimedia Commons

W obozie panował chłód, głód i strach. Na wyżywienie składała się pajda chleba dwa razy dziennie i zupa z brukwi na obiad. Głodne dzieci musiały pracować w warsztatach lub przy pracach porządkowych w obozie. Najcięższą z nich, stosowaną jako kara, było zaprzęganie małych więźniów do wielkiego walca do wyrównywania terenu. Niedożywione, nie były w stanie wykonywać prac, za co były karane. Ciągle szukały czegoś do zjedzenia; odpadków, paszy dla zwierząt gospodarskich, dzikich gruszek. Przyłapane na podjadaniu, były karane. Karano je także za brak higieny i brudne ubrania, jednocześnie nie zapewniając nawet dostępu do mydła. Myły się cały rok w zimnej wodzie na podwórzu. Paczki od rodziców, jeżeli dochodziły, były okradane przez obsługę obozu.
Kara polegała przede wszystkim na chłoście – nadzorcy przechadzali się po obozie z pejczami w dłoniach. Niektórzy z nich odznaczali się szczególnym okrucieństwem. Sydonia Bayer, funkcjonariuszka policji bezpieczeństwa, pełniła funkcję kierowniczki obozu dziewczęcego i ambulatorium. Dzieci nazywały ją „Frau Doktor”. W procesie powojennym udowodniono jej bezpośrednie morderstwo dwóch dziewczynek. Jednak w wyniku jej metod „leczenia” wiele więcej dzieci zmarło. Była inicjatorką utworzenia specjalnego oddziału dla dzieci bezwiednie moczących się – baraku, gdzie chore na zapalenie pęcherza i zestresowane dzieci spały na gołych deskach, przykrywane starymi kocami. Była to umieralnia, gdzie jęk konających łączył się z płaczem jeszcze żywych. „Frau Doktor” sama decydowała, czy i komu należy się leczenie. Dzieci bały się ambulatorium, bo mało kto opuszczał je żywy. Tam niewielkie racje żywnościowe były jeszcze ograniczane – przecież dziecko nie pracuje. Nie otrzymywały też żadnych leków. Dzieci chorowały głównie na zapalenie płuc, pęcherza, opon mózgowych, miały liczne owrzodzenia. W roku 1943 odnotowano dwie epidemie: duru brzusznego i tyfusu plamistego. W roku 1944 – jaglicy. Ci, którzy przeżyli obóz, do końca życia zmagali się z problemami zarówno zdrowotnymi, jak i psychologicznymi, wywołanymi traumą.

Obóz funkcjonował do stycznia 1945 r. Po ucieczce niemieckiej załogi na terenie zostało około 900 małych więźniów. Część na własną rękę próbowała powrócić do rodzin. Pozostałymi zajęły się organizacje opiekuńcze. Na apel Józefa Witkowskiego, szukającego współwięźniów na początku lat 70., odpowiedziało około 300 osób.

Sydonia Bayer i tzw. wychowawca Edward August zostali zaraz po wojnie, w 1945 r., osądzeni i skazani na karę śmierci, którą wykonano. Temu drugiemu udowodniono zamordowanie dziesięciorga dzieci. Nie doczekał wyroku nadzorca obozu, Teodor Busch, aresztowany i pobity na śmierć przez współwięźniów. Wiele lat po wojnie więźniowie rozpoznali kolejną sadystyczną funkcjonariuszkę – Eugenię Pol, wówczas 20-letnią dziewczynę. Jej proces przypadał na inny okres w historii PRL. Po powojennym czasie rozliczeń, w latach 70., chcąc ocieplić stosunki polsko-niemieckie, łagodzono oskarżenia i kary. Eugenia Pol została skazana na 25 lat pozbawienia wolności i wypuszczona za dobre sprawowanie.

Podobóz dziewczęcy. W drzwiach nadzorczyni, Eugenia Pol. Fot. Autor nieznany/domena publiczna

Niewiele śladów pozostało w Łodzi po obozie na Przemysłowej. Większość budynków zburzono i wybudowano nowe osiedle. O jego istnieniu przypomina tablica na dawnym budynku komendantury, obecnie własność prywatna, oraz tzw. Pęknięte Serce z roku 1971. Pamięć o obozie stopniowo przygasała. Początkowo nawet nikt nie chciał wierzyć w opowieści tych, którzy przeżyli, przypisując je dziecięcej wyobraźni. Kiedy dorośli, zaczęli mówić i mogli być wysłuchani.


Pomnik Martyrologii Dzieci (tzw. Pęknięte Serce) w Łodzi, lata 70. Fot. Ignacy Płażewski , CC BY-SA 3.0 PL, via Wikimedia Commons

Rok 1965 to „Reportaż z pustego pola” łódzkiego dziennikarza Wiesława Jażdżyńskiego. W roku 1970 powstały dwa filmy: dokumentalny „Obóz na Przemysłowej”, oparty na materiałach Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, oraz fabularny autorstwa Zbigniewa Chmielewskiego „Twarz Anioła”. Rok 1971 – wspomnienia Tadeusza Raźniewskiego „Chcę żyć”, a rok 1975 to wspomniana monografia Józefa Witkowskiego. Na kolejne lata historia znów została zapomniana. Rok 2012 przyniósł dokument Urszuli Sochackiej „Nie wolno się brzydko bawić”, opisujący trudne relacje córki byłego więźnia z ojcem. Ostatnie lata to przypominanie tej tragedii, m.in. w badaniach IPN i nagraniach Świadków Epoki w Instytucie Pileckiego. Publikacja „Mały Oświęcim...” ma na celu wydobycie tej historii z niepamięci i upowszechnienie wiedzy o niej, aby stała się tak samo powszechna jak wiedza o innych obozach koncentracyjnych.

 

 

Zobacz także

Nasz newsletter