Aleksander Stegienka „Ned”

Archiwum Historii Mówionej

Aleksander Stegienka, urodzony 20 listopada 1922 roku w Warszawie, na Woli.

  • W jakim zgrupowaniu Armii Krajowej pan był?

Jak wstąpiłem do Armii Krajowej, składałem przysięgę w 1941 roku, [to była] 3. kompania, pluton 304.

  • W roku wybuchu II wojny miał pan siedemnaście lat. Czy zechciałby nas pan zapoznać ze środowiskiem, w którym pan wzrastał i wychowywał się? Dom rodzinny, rodzice, najbliżsi.

Z rodzicami razem mieszkaliśmy, był ojciec, matka, matka matki, czyli babcia nasza, trzy siostry i ja czwarty.

  • Do jakiej szkoły pan chodził?

Chodziłem do szkoły powszechnej na Młynarskiej, bo ojciec pracował w elektrowni tramwajów miejskich, gdzie dzisiaj jest Muzeum Powstania Warszawskiego, w tych zabudowaniach. Teraz się to zmieniło już trochę, ale właśnie w tamtym punkcie pracował.

  • Pamięta pan to miejsce z tamtych czasów, tę elektrownię tramwajową?

Zajezdnia tramwajowa była na Młynarskiej.

  • A to miejsce, gdzie ojciec pracował?

Za okupacji trochę tam ojca odwiedzałem, żeśmy tam robili tak zwany szaberek, bo tam stosy węgla były, to żeśmy ładowali węgiel i odwozili do składu, i sprzedawali. Było trochę pieniędzy więcej na utrzymanie, bo pensji przecież po [wejściu] Niemców i za okupacji nie podnieśli.

  • Przed wybuchem wojny nie zdążył pan zakończyć edukacji szkolnej?

Niby już trzecią [klasę zrobiłem], tylko nasze przysposobienie wojskowe zostało przerwane w pierwszym kwartale 1939 roku, bo już wszystkie organizacje wojskowe były zajęte raczej polityką, tym, co się dzieje, że zagraża nam wojna.

  • Jakie nastroje wśród młodzieży pan pamięta w tamtym czasie?

To było niesamowite, jak każdy był przeciw. Nawet jeszcze w szkole żeśmy urządzali taki wykrzyknik: „Precz z Niemcami!”. Przedtem jeszcze, jak były zatargi z Litwą, Czechami, to też klasa cała umiała krzyk zrobić: „Na Litwę!”. Albo: „Przecz z Czechami!”. O Zaolzie chodziło.

  • Jak pan pamięta wybuch wojny 1 września?

Pierwszego września jeszcze spaliśmy. Jak się obudziłem i w domu żeśmy powstawali, to usłyszeliśmy, że już pierwsze bomby spadły na Warszawę, na fabrykę Franaszka na Wolskiej koło Skierniewickiej. To była fabryka papieru. Tam już ludzie biegali oglądać.

  • W którym miejscu państwo mieszkali na Woli?

Na rogu Elekcyjnej i Wolskiej. Na naszym dawnym podwórku zrobiony został park, żeśmy pomagali nawet przy budowie tego parku, sadzeniu drzewek, wyrównywaniu terenu, wózki pchaliśmy.

  • To było miejsce, w którym mieszkali państwo przez całą okupację niemiecką?

Tak.

  • Jak rodzina żyła w czasie okupacji, z czego się utrzymywała?

Ojciec pracował w elektrowni tramwajów na Przyokopowej 28, a ja pracowałem dorywczo. Pracowałem najpierw w drukarni, bo tam mnie ze szkoły skierowano, i przez wakacje pracowałem.

  • Gdzie była ta drukarnia?

Na placu Bankowym.

  • Co pan tam drukował?

Tam mieliśmy konserwację maszyn. Tam już kolega, który rok wcześniej skończył szkołę, pracował i wzięli mnie do pomocy, bo on sam jeszcze nie dawał rady. Właściciele zgłosili do szkoły, żeby im przysłać kogoś.

  • To zajęcie pan kontynuował w czasie okupacji, czy było jakieś inne źródło utrzymania?

Tam bomba trafiła, jak bombardowali szpital (nie pamiętam, jaki to był) na Senatorskiej, koło placu Bankowego, z tyłu za naszą fabryczką. Została też zrujnowana nasza fabryka. Potem pracownicy się wybrali tam, chcieli to odbudować, odbudowali trochę i zatrudnili. Ale jak Niemcy zaczęli łapać fachowców metalowych i wywozili do Niemiec, to już się nie zgłosiłem tam do pracy. Mówię: „Przyjdą, zabiorą mnie i rodzina zostanie sama”.

  • Zatrudnił się pan w jakimś innym miejscu? Czy była to jakaś legalna forma pracy?

Nie, dorywczo. Koło nas badylarz Bogucki miał kawał pola i prowadził warzywa, i tam [zaczęła] się budowa. Kolegów paru i nas kilku potem się zatrudniło przy tej budowie. Później, jak ta budowa się skończyła, to zacząłem pracować (to już był 1943 rok chyba) w Baustofflager der Luftwaffe, to było na obecnej Łopuszańskiej, przedtem inaczej się nazywała. Tereny aż do samych torów kolejki EKD były tam zajęte przez magazyny.

  • Co pan robił tam?

Tam żeśmy pracowali, jak to w magazynach. Stamtąd wysyłali różne transporty na wschód, przeważnie budowlane. Jak ładowali materiały, to prawie połowa materiałów była zniszczona.

  • Czy pan się właśnie wtedy zetknął z konspiracją, czy może wcześniej? Kiedy był pierwszy moment zetknięcia się?

Pierwszy moment był już w 1940 roku.

  • Kto pana zapoznał z tą działalnością?

Nasz późniejszy kolega, który niby nami kierował, Jan Kryst.

  • Czy pan był w harcerstwie przed wybuchem wojny?

Nie.

  • Czyli pierwsze zetknięcie z konspiracją to był 1940 rok – przez pana Jana Krysta?

Tak.

  • Jak wyglądały pierwsze kontakty?

Żeśmy przychodzili na zbiórki na ulicę Krzyżanowskiego, tam było mieszkanie naszego dowódcy plutonu.

  • Jak się nazywał dowódca plutonu?

Adolf Żmiejko, pseudonim miał „Żmija”. U niego się zbieraliśmy i mieliśmy wykłady z broni, i różne wojskowe.

  • Ćwiczenia z bronią też były?

Żeby strzelać, używać broni, to nie, tylko rozłożenie, złożenie i tak dalej, jak się obchodzić z bronią, jakie kalibry są broni, wszystkie dane. Tam już w 1940 roku zaczęliśmy chodzić, ale mieliśmy po siedemnaście lat dopiero, więc nie chcieli od nas przysięgi przyjąć, [tylko] jak będziemy pełnoletni. Dopiero w 1941 roku oficjalnie składaliśmy przysięgę na żołnierzy Armii Krajowej.

  • Jak to wyglądało? Przed kim pan składał przysięgę i gdzie?

To był nasz dowódca kompanii, porucznik „Mat”.

  • Czy jego imię i nazwisko pan pamięta?

Mam zapisane, mogę zobaczyć.

  • Gdzie to było, w jakich okolicznościach pan składał przysięgę?

W domu u Żmiejki.

  • Czy tylko pan, czy jeszcze inni koledzy?

Nie, inni, którzy też chodzili, bo byliśmy prawie rówieśnikami. Kilku nas było z tego samego rocznika i żeśmy składali przysięgę razem.

  • Czy fakt złożenia przysięgi jakoś wpłynął na panów aktywność, czy jakoś się ona zmieniła?

Zawsze, gdzie się dało, gdzie pracowaliśmy, z kim mieliśmy styczność, to żeśmy ich uświadamiali trochę i buntowali, żeby nie pracowali, nie wysilali się. Tylko tyle o ile, żeby być w porządku i żeby Niemcy nie zamknęli gdzieś do obozu.

  • Mówił pan, że miał siostry. Chodziły do szkoły czy na komplety, pracowały? W jakim były wieku?

Siostry chodziły do krawcowych i tam trochę praktykowały, trochę pracowały, tak że niewiele zarabiały, ale płatne było, tak że troszeczkę budżet domowy był połatany. Najmłodsza była z 1925 rocznika, miała czternaście lat dopiero, to jeszcze chodziła do szkoły.

  • Czy jak zbliżał się wybuch Powstania, była jakaś szczególna aktywność w pana kompanii? Czy szykowali się panowie do akcji? Czy coś było wiadomo o tym wcześniej?

To było trzymane w sekrecie, tak że tylko wiedzieliśmy, że jak będzie potrzeba, to będziemy powiadomieni. Miejsce zbiórki było podane, tam mieliśmy się stawić i otrzymać broń. To było w miejscowości Groty koło Warszawy. Mieliśmy za zadanie zaatakować Fort Groty, gdzie Niemcy byli. To jedna grupa chyba z naszej kompanii. Jakiś pluton miał atakować koło Boernerowa i Powązek, gdzie były niemieckie warsztaty naprawcze.

  • Czy to był tylko plan, że państwo mają tam się zjawić, czy tak było w rzeczywistości? Gdzie pana zastał wybuch Powstania?

W domu. Żeśmy w kilku się wybrali, bo mieliśmy kontakty ze sobą, i żeśmy przeszli do Grot.
  • Pierwszego sierpnia?

Pierwszego sierpnia. Żeśmy po drodze musieli się chować, bo oddziały niemieckie przechodziły po drogach. Doszliśmy do Grot. W Grotach na strychu ze dwieście osób miało punkt zborny. Inne odziały miały z nami wspólnie atakować te obiekty wyznaczone.

  • Jakie tam były obiekty w pobliżu? Te warsztaty naprawcze, o których pan wspomniał?

Naprawy sprzętu wojskowego były i Fort Groty, tam Niemcy byli.

  • Była wówczas broń w posiadaniu żołnierzy Armii Krajowej?

Tak, broń była zmagazynowana i podobno była w magazynach na Górczewskiej, gdzieś koło Urlychowa, w którymś punkcie. Jak wybuchło Powstanie, to jakieś dwa dni przed tym zakwaterowali się tam Niemcy i nie było dostępu w ogóle do tych magazynów, żeby wydostać broń.

  • Czyli pan z Woli do Grot szedł jeszcze bez broni?

Bez broni. Tam żeśmy czekali na uzbrojenie, żeby przejść do akcji. Niestety, do akcji nie doszło, bo nie było z czym, mieliśmy w plutonie trzy polskie pistolety Vis.

  • Ta broń z Górczewskiej nie dotarła?

Nie dotarła i po półtora dnia dostaliśmy rozkaz, żeby przejść do Puszczy Kampinoskiej. Podzieliliśmy się na grupy, bo całą grupą nie było sensu, bo się przechodziło koło radiostacji transatlantyckiej na Boernerowie, na obecnym Bemowie. Całe szczęście było, że to były noce bardzo pochmurne i deszcz mżył. Na platformach radiostacji poustawiali Niemcy karabiny maszynowe i tam patrole zabezpieczali. Ale że pogoda była taka… Musieliśmy tam w pobliżu przechodzić, ale nie tak bardzo blisko, przy samych płotach, tylko trochę żeśmy się oddalali, żeśmy się jakoś prześliznęli grupami.

  • Ilu was było w sumie?

W naszej grupie było może sześćdziesięciu, siedemdziesięciu. Mniejszymi grupkami żeśmy przechodzili.

  • To było wszystko w pierwszych dniach sierpnia?

To był 1, 2 sierpnia. Trzeciego sierpnia byliśmy już w Puszczy Kampinoskiej. Tam była kawaleria porucznika „Doliny”, bo z Wileńszczyzny przyszli tutaj i zakwaterowali się w Puszczy Kampinoskiej.

  • W jakiej miejscowości?

Zostaliśmy zakwaterowani we wsi Truskawka. Kilometr czy półtora kilometra od nas były Wiersze, to tam, gdzie się zakwaterowało dowództwo całej grupy „Kampinos”, jak później się to nazywało. Następnego wieczora od razu wyszliśmy bez broni (tylko kilka osób było uzbrojonych, ubezpieczało nas) odbierać zrzuty, bo już samoloty były umówione, miały nadlecieć i zrzucać nam broń w pojemnikach.

  • W jaki sposób dotarła do panów wiadomość o zrzutach?

[Wiadomość] dostał tylko dowódca. Mieli już łączność w Kampinosie z naszą armią we Włoszech i stamtąd nadawali sygnały radiowe, kiedy i jakie samoloty miały nadlecieć z bronią. Żeśmy już na ten czas byli przygotowani i obstawiliśmy tam teren, chociaż bez broni, ale trzeba było [zrobić] jakieś zabezpieczenie i przygotować się na przyjęcie tego.

  • Jak wyglądało przygotowanie na przyjęcie? Robili panowie ogniska czy sygnały świetlne?

Były ogniska rozpalone. Z samolotu widocznie dali sygnały, że nadlatują, i zapaliliśmy ogniska. Powyrzucali pojemniki, zaraz wozy nadjechały i załadowaliśmy wszystkie pojemniki na wozy i w głąb puszczy.

  • Ile razy były takie zrzuty przyjmowane?

Chyba ze trzy razy odebraliśmy te zrzuty. Potem, jak już mieliśmy trochę broni, to nas uzbroili i mówili: „Będziemy szli na Warszawę”.

  • Broń była ze zrzutów?

Ze zrzutów. Tę broń i amunicję [braliśmy], ile kto mógł udźwignąć, po dwa albo trzy karabiny jeden niósł, żeby do Warszawy donieść.
Prowadzący nas oficer zabłądził i zamiast nas prowadzić trasą, która była uzgodniona (było przejście, można było przejść na Żoliborz), to wprowadził nas na Powązki. Na Powązkach pusto, tylko białe flagi na domach wiszą. Przechodziliśmy koło jakiejś szkoły, a tam pełno samochodów niemieckich, ale ciemno było, to stamtąd nie było widać, nie zobaczyli nas, bo żeśmy po cichu i chyłkiem przechodzili koło szkoły. Miało paru chłopaków, którzy dobrze biegają, zostać i poczekać trochę. Dostali granaty i mieli tymi granatami obrzucić samochody, ale jak już odeszliśmy troszkę, słyszymy warkot czołgów. Nie było już mowy o tym, uciekaliśmy. Kiedyś to się nazywał Parysów, tam była pustynia zupełnie, pagórkowaty teren, zaspy piaskowe były. Tam żeśmy się ukryli przed tymi czołgami. Czołgi oddały chyba dwa czy trzy strzały tylko w naszym kierunku i już dalej nie mieli przejazdu.

  • To wszystko było pod osłoną nocy?

Tak. Musieliśmy wrócić do Kampinosu. Wróciliśmy do Kampinosu, odetchnęliśmy trochę i za dwa dni z powrotem poszliśmy na Warszawę, i już nas doprowadzili na Żoliborz.

  • Czy kiedy byliście w Kampinosie, był jakiś kontakt z ludnością otaczającą?

Mieszkaliśmy w stodołach przeważnie, we wsi.

  • Wieś żywiła wojsko?

Były już kuchnie wojskowe, tak że na obiady chodziliśmy do Wierszy, bo tam było dowództwo i tam był oddział, który miał kucharzy i gotowali dla całej naszej grupy kampinoskiej, tam się wszyscy żywili.

  • Pan wyszedł do Powstania z Woli. Czy wiedzieli panowie, co się działo na Woli w międzyczasie, czy wieści o tym nie dotarły do pana kompanii?

Do mnie dotarły w późniejszym czasie. Doszliśmy na Żoliborz, już przy drugiej próbie, i później żeśmy usiłowali zrobić przebicie z Żoliborza na Starówkę, bo Starówka była odcięta od Żoliborza.

  • W którym miejscu na Żoliborzu panowie się usadowili?

Przy Dworcu Gdańskim i od Dworca Gdańskiego mieliśmy zrobić przebicie na Starówkę. To było 21 i 22 sierpnia, 21 sierpnia w ciągu dnia, po południu, nasze dowództwo przypuściło atak. Atakiem dowodził major „Okoń”, zrzutek z Londynu. Tak wyszło, żeśmy spokojnie sobie przeszli i zaatakowali Niemców, ale później, jak dostaliśmy silny ogień z broni maszynowej, nie było mowy, żeby przejść.

  • To było przy Dworcu Gdańskim?

Przy Dworcu Gdańskim. Musieliśmy się wycofać. Jak się okazało, na prawym skrzydle pluton przeszedł prawdopodobnie, ale nie na Starówkę, tylko do getta trafił i ślad po nim zaginął, już nie wrócił żaden z tego plutonu. Na prawo znów inny pluton się wycofał, bo nie mógł wytrzymać, bo nie dawali rady. Żeśmy też się wycofali i nad ranem, o czwartej godzinie rano, dowództwo zarządziło drugi atak, bo Niemcy nie będą się spodziewać, że po tamtym ataku, dopiero zakończonym, nastąpi drugi. Poszliśmy rano, zaczęło się już rozwidniać. Pociąg pancerny podstawili, Niemcy ściągnęli pociąg pancerny skądś. Już nie było mowy o tym, żeby coś… Zginął jeden pluton, drugi pluton, w naszym plutonie było też kilku rannych.

  • Pana pluton 304?

Tak. Musieliśmy się wycofać. Wycofaliśmy się w drugą stronę, jak były działki pracownicze, i tam żeśmy się położyli.

  • To już był Żoliborz?

Tak, Żoliborz był. Nie mogliśmy dalej iść, bo Niemcy, a trzeba było ulicę przeskoczyć. W końcu ulicy był klasztor czy samarytanek, czy jakiś inny. Niemcy klasztor zajęli i na piętrze ustawili karabiny maszynowe. Cały czas bili ogniem zaporowym po ulicy. Myśmy leżeli i leżeli, nas tam nie zobaczyli.

  • Wśród tych pomidorów i warzyw?

Tak, w pobliżu zaraz. Zobaczyłem pierwszy, muszę się pochwalić, czerwone na krzakach. Mówię: „Pomidory są! – Jeszcze było dwóch kolegów. – Chodźcie, podczołgamy się”. Dowódca mówi: „Nie rozchodzić się”. Ale co to da? Podczołgaliśmy się, żeśmy trochę zjedli tych pomidorów, później w czapki ile się dało, pełno. Przyszliśmy, rozdaliśmy chłopakom i leżymy, czekamy, aż w końcu po jakiejś godzinie czy półtorej ogień zaporowy Niemcy przerwali. Żeśmy się podczołgali bliżej do ulicy. Potem już widzimy, że jest przerwa, ale co i raz to serię puścili. Jak już serie puścili i przerwali, to od razu: powstań i biegiem. Żeśmy przelecieli ulicę. Po drugiej stronie był mur, który odgradzał podwórko. Tam wejście było zrobione i żeśmy za ten mur się schowali, przeszli. Ale mieliśmy później nieprzyjemny incydent. Nasz dowódca plutonu zrobił zbiórkę i się ustawiliśmy dwójkami w szeregu. Patrzymy, a z budynku, z jednych drzwi wychodzi kilka osób. Okazało się, że to był nasz głównodowodzący, major „Okoń”. Podszedł do naszego dowódcy i pyta się: „A co to za oddział?”. – „Żeśmy atakowali i musieliśmy wrócić, bo z pociągu pancernego był taki [ostrzał], że nie ma mowy. Dużo chłopaków jest rannych, z drugiego plutonu połowa chłopaków zginęła”. Oni nie mieli zasłony przed tym ogniem i jak Niemcy strzelali, to dużo ich zginęło. Zameldował, że właśnie taka sytuacja jest, a major „Okoń” do niego: „A kto wam dał rozkaz wycofać się?”. Od nas z szeregu wyskoczył jeden zawadiaka, a miał stena. Zarepetował tego stena i mówi: „Ty taki owaki, a gdzieś ty był do tej [pory]? Tylu chłopaków zginęło! Pytasz, dlaczego myśmy się wycofali?”. Ale zaraz dowódca mówi: „Chłopaki, tu jest wojsko, tu nie banda”. I [tamten] ucichł. Taka nieprzyjemność nas spotkała po tej całej bitwie. Byliśmy jeszcze jeden dzień i dostaliśmy rozkaz, żeby iść z powrotem, zostawić broń i do Puszczy Kampinoskiej po dalsze zrzuty.
  • Ten dzień był na kolonii żoliborskiej?

Tak. Tam w mieszkaniach byliśmy, ludzie przyjmowali.

  • Jak ludność cywilna przyjmowała?

Jeść nam naszykowali, jak ktoś miał.

  • Wiedzieli, że jesteście z Kampinosu?

Tak, przecież wiedzieli, że to Powstańcy. Żeśmy przeszli z powrotem do Puszczy Kampinoskiej. Tam znowu, przez trzy dni chyba, dostaliśmy sporo zrzutów. Z nami poszła grupa, która przeszła kanałami ze Starego Miasta na Żoliborz. Jak oni się nazywali, trudno mi przypomnieć. Od czasu do czasu się przypomina, ale jak potrzeba, to trudno powiedzieć. Poszli z nami razem do Kampinosu. Tam było [dużo] broni, to im dowództwo dało i oni wrócili do Warszawy. Co dalej z nimi było, nie wiemy, może dowództwo wiedziało, czy doszli spokojnie, czy przeszli na Starówkę, ale do nas ta wiadomość nie dotarła.
Żeśmy później dalsze zrzuty broni dostali, przyjęliśmy to, a w międzyczasie nas atakowali, bo tam była brygada „ukraińska”. Niemcy otoczyli Warszawę z tamtej strony, żeby nikt nie przeszedł, ale myśmy znaleźli jednak przejście. Z nimi żeśmy kilka starć mieli, jedno koło lasów, żeśmy tam byli na obstawie. Zaczęli atakować nas „ukraińcy”. Nasz pluton miał broń maszynową, już uzbrojenie mieliśmy niezłe, granaty i amunicji też sporo.

  • To było ze zrzutów wszystko?

To wszystko ze zrzutów. „Ukraińcy” zaczęli nas atakować, chmara szła, jeden na drugim. Żeśmy strzelali, jeden się przewracał, to drugi na niego wszedł i szedł dalej. Żeśmy jeden atak odparli, drugi atak. Później co oni się trochę cofną, to z tyłu ich pchają drugie oddziały, żeby szli naprzód.

  • To było na skraju Kampinosu?

Tak, bliżej Wisły. Myśmy mieli okopy małe, żeśmy się trochę okopali. Później patrzymy, samoloty niemieckie, wywiadowcze dorniery dwukadłubowe latają. Przeleciał jeden, drugi, trzeci przeleciał nad nami. Dowódca mówi: „Chłopaki, wycofujemy się stąd”. Jak zaczęliśmy się zbierać, „ukraińcy” znowu zaczęli atak. Myśmy się wycofali do lasu i na skraju lasu się obstawiliśmy. „Ukraińcy” wpadli na nasze pozycje poprzednie. Jak nadleciały sztukasy, jak zaczęły po naszych starych pozycjach [strzelać], to zaczęli krzyczeć, machać rękami do tych samolotów, w końcu zaczęli „ukraińcy” strzelać.

  • Do samolotów?

Tak, tych niemieckich. Niemcy nie byli powiadomieni, że myśmy się wycofali, że tam już „ukraińcy” zajęli. Wysiekli ich. Na Hornówku mieszkała kuzynka, trochę matki brat w czasie wojny, ale na początku złapali go Niemcy i zginął ślad po nim. Potem, jak byliśmy u nich, to mówiła, że trzy dni wozili „ukraińców”, tyle Niemcy nabili ich ze swoich samolotów.

  • Poza „ukraińcami” innych narodowości nie napotkaliście?

Jak szliśmy do Warszawy z Kampinosu, to żeśmy trafili na wieś (jak jest cmentarz, teraz jest przyłączona do Warszawy) i tam stał oddział węgierski, w obstawie Warszawy Niemcy ich postawili.

  • Jak wyglądał kontakt z Węgrami?

Doszliśmy tam, zobaczyliśmy, że Węgrzy są, to nie wiem, kto tam poszedł, w każdym razie dwóch czy trzech z dowództwa poszło do dowództwa węgierskiego. Żeśmy czekali chyba z godzinę, aż w końcu wrócili, mówią: „Idziemy”. Węgrzy mieli działa, armaty stały przy ulicy. Weszliśmy już na tę ulicę i patrzymy, a na armatach Węgrzy siedzą i nam machają rękami. Przemaszerowaliśmy i weszliśmy do Warszawy. Gdyby oni nas nie przepuścili, to nie wiem, czy tam by była walka i czy byśmy dali radę. Wtedy, jak przeszliśmy, to było przed atakiem na Dworzec Gdański. Potem, jak już wróciliśmy stamtąd, po ataku na Dworzec Gdański, to znowu odebraliśmy parę zrzutów, uzbroiliśmy się i znowu idziemy na Warszawę. „Ukraińcy”, co byli… Podobno wielka awantura była, bo w międzyczasie jedna nasza grupa przeszła prawie do szosy nad Wisłą i od tyłu zaszła wojska ukraińskie. Z tyłu nic nie było, bo wiedzieli, że dalej Niemcy są w Warszawie, nie spodziewali się. Została wybrana stuosobowa grupa, dostali dobre uzbrojenie, granaty i zdaje się jeszcze cztery konie ze sobą prowadzili, i zaatakowali. Weszli na dwie wsie, gdzie „ukraińcy” byli. Oni wszyscy na noc zapili się, pijani w większości byli. Powyciągali poduszki, pierzyny, wszystko ludziom pozabierali i spali na tym, jak sobie popili. Doszły dwie grupy już prawie do połowy wsi i rzucili granaty. Zobaczyli, gdzie były warty, i obrzucili granatami. A to wszystko pijane. Jak się zerwali ze snu, nie wiedzieli, co się dzieje. Łapali za broń i strzelali. Wystrzelało się ich tam tylu! Bo pijany, półprzytomny, to nie wie, kto strzelał, bandyci ich napadli. Potem, jak Węgrów „ukraińcy” zmienili, to po tych akcjach powiedzieli Niemcom: „Sami bijcie się z bandytami” i wycofali się spod Warszawy. Ale Niemcy tam obstawili jeszcze trochę, przejścia nie było w żaden sposób. Żeśmy co i raz gdzieś wypad robili i trochę z Niemcami, trochę z „ukraińcami” się biliśmy, nie wpuszczaliśmy ich na obszar Kampinosu. Tak to trwało prawie miesiąc, do 26 września. Był koniec sierpnia i żeśmy prawie miesiąc byli w Kampinosie. Stale, jak chodziliśmy na placówki, potyczki były z Niemcami czy z „ukraińcami”. Później, jak już front wschodni doszedł do Wisły, to wszystkie oddziały niemieckie przeszły na tę stronę. Niemcy nie mogli sobie pozwolić, żeby tutaj taki oddział był, taka grupa, i ich hamowała. A w międzyczasie któregoś dnia, już nie pamiętam dokładnie, kiedy to było, rano szum się zrobił, pobudzili nas wszystkich i mówią: „Wstawaj wszyscy i pod broń”. Jak się okazało, pojechała konnica, co przyszli z Wileńszczyzny, otoczyli ich i poddała się grupa Niemców. Rozbroili Niemców i mówią: „Przecież nie będziemy ich trzymać, jeść im dawać, jak my sami nie mamy za dużo”. Pogonili ich, żeby poszli do Niemców bez broni.

  • Czy przez czas pobytu w Kampinosie były jakieś wiadomości z Warszawy? Czy wiedzieliście, jaka jest sytuacja w poszczególnych dzielnicach miasta?

Niezupełnie, dokładnych wiadomości nie było, tylko wiedzieliśmy, że jednak dobrze się nie zanosi. Niemcy później, w końcu września, już zaczęli nas atakować i samoloty krążyły nad nami, robili zdjęcia. Zaczęli ostrzeliwać z armat tamte tereny. Dokładnie nie wiedzieli, gdzie jesteśmy, ale dużo szkód narobili, trafili trochę. Dwudziestego szóstego września żeśmy dostali rozkaz, że wycofujemy się z Kampinosu i idziemy na południe, w Góry Świętokrzyskie. Kawalerią dowodził porucznik „Dolina”. W miejscach, gdzie atakowali Niemcy, zostały patrole, żeby ich zatrzymać. Część ludzi, którzy byli z tamtych okolic, rozpuścili do domu, [żeby] zgłosić się do konspiracji. Jak będzie potrzeba, to zmobilizują z powrotem. A druga część, która nie miała gdzie iść, to idziemy w Góry Świętokrzyskie. Żeśmy poszli w kierunku na południe.

  • Jak liczna była grupa, która zamierzała przemieścić się w Góry Świętokrzyskie?

To trudno powiedzieć. W każdym razie tam było kilkuset, była dość duża grupa, żeśmy się tak domyślali, jaka mogła być ta grupa. Żeśmy przeszli pod Grodzisk Mazowiecki, tam gdzieś żeśmy noc spędzili i rano wyszliśmy.

  • Bez przeszkód do Grodziska dotarliście?

Nie do Grodziska, tylko w okolice. Tam w lasku jakimś żeśmy przenocowali. Rano wyszliśmy i poszliśmy jak Baranów, Wiskitki. Tam żeśmy przechodzili drogą (nie pamiętam, czy to były Wiskitki, czy Baranów), koło kościoła mur był przy cmentarzu. Tam nas czołgi niemieckie zaatakowały, a my w marszu byliśmy. Rozpierzchliśmy się, bo przecież co zrobimy z czołgami? Też tak uciekłem w jedną stronę i tam był rów odwadniający, ale dość płytki. Położyłem się i widziałem te czołgi, jak jechały. Na wierzchu byli i z karabinów maszynowych strzelali. Tylko usłyszałem szum koło siebie. Nie zorientowałem się w ogóle, co jest. Później się okazało, że cała seria z karabinu maszynowego koło mnie była. Na całe szczęście nie trafiła, to był metr, półtora. Potem, nie pamiętam już dokładnie, jakoś żeśmy się zebrali z powrotem w grupę i żeśmy się kryli, bo lotnicy latali i wypatrywali, gdzie się nasze oddziały ruszają.

  • Oddziały szły nocą czy dniem?

To było w dzień już. Jeden nasz dowódca kompanii, kapitan (też nie pamiętam, zapisany mam jego pseudonim), prowadził nas i żeśmy doszli do polany, i w krzaki. Nie wychodziliśmy już dalej, tylko zatrzymaliśmy się. Niemcy zaczęli ostrzeliwać, zaczęły pociski koło nas chodzić. [Kapitan] wyszedł z jednego końca i wszedł przed naszym oddziałem, frontem. Mówi: „Chłopcy, nie bójcie się, te kule to nie dla nas”. Taki był, nie bał się, że Niemcy strzelają, tylko chłopaków wszystkich podniósł. Mówi: „Do przodu, bo tam nasi chłopcy jeszcze są”. Żeśmy tam przeszli. Weszliśmy w duży, głęboki rów odwadniający, chyba miał ze dwa metry, a może i parę centymetrów więcej. W tym rowie już były nasze chłopaki. Niemcy zaczęli do nas strzelać, my zaczęliśmy odstrzeliwać. Nasze oddziały już miały piaty przeciwpancerne. Nie pamiętam, zdaje się, wiedzieliśmy, że to włoskie, bo z Włoch je nam zwrócili w zrzutach, a to podobno angielski wyrób był. To mało ważne, najważniejsze, że były, tylko nie było dużo amunicji do nich. Chłopaki zaczęli strzelać, rozbili trzy małe czołgi niemieckie „Pantery” i dwa samochody pancerne. Już się zmierzch zaczął robić. Pamiętam, ostatni czołg był rozbity, już w jednym końcu, co był piat, nie mieli amunicji i z drugiego końca mówią: „Dawaj na tamten koniec, bo tam atakują!”. Żeśmy sztafetą po trochu, po czterech, biegiem przelecieli z piatem do tamtych chłopaków. Strzelili i rozbili czołg, co już ich ostrzeliwał. Niemcy potem się bali już podjeżdżać. Już były trzy czołgi rozbite i dwa samochody pancerne. Dali spokój i nie podjeżdżali, tylko ostrzeliwali nas z daleka. Ciemno się zrobiło i przestało się strzelać, troszkę ucichło to.

  • W jakiej okolicy to było?

Baranów i Wiskitki, w tamtych terenach jakoś, ale dokładnie gdzie to było, to nie pamiętam. Nie znałem tego terenu, bo żeśmy tam tylko przechodzili. Żeśmy postrzelali trochę, i nad ranem mówią: „Amunicja nam już się kończy, już nie mamy skąd brać amunicji, trzeba coś zrobić”. Nie wiem, kto dał rozkaz. Mówi: „Wycofywać się!” – i wzdłuż rowu żeśmy się wycofali. Jakieś sto metrów od końca tego rowu stała stodoła. Wtedy księżyc był, jasno jak w dzień, a tam, gdzie był cień, to nie było nic widać prawie. Żeśmy biegiem za tę stodołę dobiegli, patrzymy, a tam leży sterta broni na dwa metry wysoka. To wszystko naszych chłopaków. Poszli do niewoli, Niemcy ich rozbroili, to będziemy sobie teraz wybierać co lepszego. Był karabin maszynowy. Miałem polski karabin kbk i amunicję do niego, i granaty. Mówię: „Karabin maszynowy. Teraz się uzbroimy”. Wziąłem go na ramię, dość ciężki był. Pomyślałem sobie: „Ale z czego będę strzelał tym karabinem, nie mam amunicji do niego, tylko mam pojedyncze kule”. Rzuciłem ten karabin maszynowy z powrotem, mówię: „Nie ma co, trzeba swojego karabinu pilnować”. Od stodoły rząd drzew był dość duży. Mówimy: „Gdzie teraz będziemy szli? Nie wiadomo. Tu strzelają, tam strzelają naokoło”. Jedna grupa się uformowała. Mówią: „Nie ma co, całą grupą nie pójdziemy, tylko będziemy próbować mniejszymi grupami wyjść”. Uformowała się jedna grupa, poszli w kierunku północnym. Dalej widać było wzgórze i lasek. Czekamy, słyszymy, strzelanina się zaczęła. Druga grupa poszła w innym kierunku i tam znowu strzelania. Mówią: „Nie ma co tutaj siedzieć, bo jak się rozwidni, to przecież Niemcy przyjdą i nas wygarną”. Poszliśmy wzdłuż tych drzew. Tam nie było drogi, tylko drzewa rosły. Nie wiem, co tam było urządzone. Doszliśmy do wsi, na koniec. Wychodzimy z tyłu za jedną chałupą, a tam niecka piękna, w świetle księżyca jaśniutko jak w dzień. Mówię: „Teraz tam iść, to jak kaczki nas wystrzelają”. Czekaliśmy, w końcu przeszedłem na drugą stronę domu, patrzę: na kuchni jeszcze gorący sagan żeliwny stoi z ziemniakami, jeszcze ciepłe. Mówię drugiemu chłopakowi: „Chodź, zobacz, jakie jedzenie stoi”. Żeśmy wzięli, zjedli po dwa, trzy ziemniaki i on poleciał: „Chłopaki, który głodny, ma apetyt? Gorące ziemniaki na kuchni”. Zaczęli się śmiać z niego, ale przyszli.
  • Mieszkańców tej wsi nie było?

Nie, pusta wieś była zupełnie. Wracamy, a koło domu, z tamtego końca, gdzie go obchodziliśmy, była piwniczka, jak to na wsiach, wykopana i obsypana ziemią. Ktoś wychodzi z tej piwnicy. Żeśmy się naszykowali, chłopak jakiś wychodzi: „Chłopaki, nie strzelajcie, to ja, Polak. Siedziałem, nie wychodziłem. Bałem się wyjść, myślałem, że to Niemcy. Jakieś pięć minut przed wami przechodziły całe oddziały. Naszych chłopaków prowadzili do niewoli, co się poddali. Jakoś nie zauważyli, jak przechodziłem koło tej piwnicy, była otwarta i wskoczyłem po schodkach”. Czekał, usłyszał głosy po polsku i wyszedł.

  • To był cywil?

Nie, on był z tamtego oddziału, co już poddał się Niemcom. Czekamy, nie mamy gdzie iść. Na wieś nie pójdziemy, bo tam mogą być Niemcy. Z drugiej strony znowu pusto, jest ta niecka dość duża, porośnięta trawką. Przyjemnie, ale co z tego? Nie można dalej iść. Tak czekamy, zaczęła się już szarówka trochę robić. Wychodzę za chałupę, patrzę, a nad trawką mgiełka gdzieś na metr wysokości. Paruje łąka i mgiełka jest. Żeśmy się cofnęli. Albo teraz, albo nigdy. Żeśmy weszli w to, trochę przykucnęli, nie na stojąco żeśmy przeszli tę nieckę. Dalej, z tamtej strony, było podwyższenie i droga była. Wyszliśmy na tę drogę i się rozglądamy, gdzie iść dalej. Słyszymy warkot. Mówimy: „Teraz to już chyba po nas”. Rozglądamy się, a tam dwa duże leje po pociskach były. Wtedy nas wyszło chyba ze dwudziestu pięciu czy sześciu, taka grupa nas została, jak żeśmy od stodoły wyszli, gdzie broń leżała, co Niemcy rozbroili naszych chłopaków. Mówimy: „Nie ma co”. Żeśmy jak śledzie jeden na drugi się pokładli, może nas nie zauważą. I tak się stało. Czołg przeleciał drogą, wtedy wstaliśmy, poszliśmy dalej w górę.
Doszliśmy do jakiegoś folwarku, słyszymy hałas. Już się dość widno zaczęło robić. Poszło tam dwóch chłopaków. Był jeden podchorąży z konspiracji, szkolony w podchorążówce. Objął dowództwo, że niby najstarszy jest. Wysłał dwóch chłopaków, chłopaki przyszli, mówią: „Tam baby krowy doją i wołają na siebie, latają”. – „To idźcie, powiedźcie im, że tu jest nasz oddział, niech coś zrobią”. Poszli do nich. Patrzymy, idą dwie kobiety i oni we dwóch. Dwa wiadra mleka niosą, drugi niesie dwa bochny chleba okrągłe, wielkie. Mówię: „No chłopaki, teraz trochę odżyjemy”. Żeśmy zjedli to. Zaraz przyszła do nas jedna kobieta stamtąd, jak się okazało, była nauczycielką z Warszawy. W czasie Powstania Niemcy wywozili z Warszawy ludność. Wywieźli gdzieś w pole i wysadzili: „Idźcie sobie na wieś i róbcie, co chcecie”. Ona też była wywieziona i była właśnie w tym folwarku. Przyszła do nas. Zaczęła rozmawiać z nami, mówimy, jak jest. Ona mówi: „Tu Niemcy obławy robią cały czas, tu spokoju nie ma”. […]

  • Pana oddziałowi udało się wyjść.

Naszej grupie. To nie oddział, to już nie był nasz pluton 304, tylko zbieranina Powstańców z innych ugrupowań. Nauczycielka nas wyprowadziła, mówi: „Wiecie co? − Był stawek zarośnięty, koło tego stawu były zarośla. − Tam już Niemcy przetrząsnęli. Ja was poprowadzę i tam poczekacie na mnie. Będę miała z wami kontakt”. Tam nas poprowadziła, tam żeśmy się rozłożyli, zakwaterowali. Na wieczór przyszła, mówi: „Niemcy teraz już przeszli w drugą stronę”. A w stronę, w którą chcieliśmy iść, jeszcze nie było mowy, nie wiadomo, jak tam dalej było. Poprowadziła do wsi i wprowadziła do jakiejś stodoły. Tam były pełne sąsieki snopków zboża i żeśmy wdrapali się na górę, przykryli snopkami i leżymy, czekamy na dalszą wiadomość. W międzyczasie przychodzi gospodarz do tej stodoły, otwiera drzwi, wszedł na dół, coś pogrzebał i do siebie mówi: „Nie mogę tu wytrzymać, coś mnie tak nijako jest” i poszedł. Ten nasz, który za starszego był, prowadził nas, mówi: „Chłopaki, trzeba iść do niego i mu powiedzieć, że miał rację, że nie jest w porządku w tej stodole, bo myśmy byli na górze schowani”. Poszedł do niego, on zaraz zawołał żonę, nagotowała wiadro zupy, żebyśmy pojedli tej zupy i przeszli w inne miejsce.

  • Jak długo trwała ta wędrówka, ten exodus? Dokąd dotarliście?

To na miejscu prawie. Jak żeśmy wyszli koło folwarku pod Jaktorowem, to były Wiskitki i Baranów, w tamtej okolicy gdzieś, w okolicy Jaktorowa.

  • Docelowo wędrowaliście do Gór Świętokrzyskich?

Mieliśmy iść do Gór Świętokrzyskich.

  • Gdzie zakończyła się wędrówka?

[Nauczycielka] przeprowadziła nas w drugie miejsce, mówi: „Tu już Niemcy obławę zrobili, teraz tu przesiedzicie i zobaczymy, co będzie dalej”. Przesiedzieliśmy dzień, nad wieczorem przyszła do nas, jeszcze było widno, mówi: „Wiecie, już jest luka duża, będziecie mogli się prześlizgnąć”. Wytłumaczyła nam: „Pójdziecie prosto, jak to drzewo widać. − To z kilometr było przynajmniej, było daleko widać drzewo. − Dojdziecie do tego drzewa, skręćcie w lewo. Tam będzie komin sterczał, do tego komina dojdziecie i później już będziecie mieli wolne, już wyjdziecie z tego terenu”.
Jak żeśmy doszli gdzieś pod Grodzisk Mazowiecki, żeśmy przenocowali w nędznej chałupce. Tam dwoje starszych ludzi mieszkało. Jak nas zobaczyli, to się rozpłakali. Mówią: „Chłopaki, co będziecie robić?”. – „Chcemy przenocować”. – „Ale co my wam damy jeść?” – „Nam kartofle z barszczem wystarczą”. – „Ale my i kartofli nie mamy”. – „A gdzie tu coś można będzie dostać?” To nam powiedzieli: „Tam jest dalej na wsi gospodarz bogaty, u niego drobiu pełno i wszystkiego”. – „To nie ma co, trzeba iść, bo z głodu nie będziemy mogli iść dalej”. Poszedłem ja i jeszcze drugi kolega. Żeśmy się uzbroili, wzięli pistolety maszynowe pod kurtki, granaty przy pasie, pistolet z drugiej strony. Mówię: „Idziemy”. Doszliśmy, chłopak jakiś biegał po podwórku, mówię: „Gdzie gospodarz? Zawołaj gospodarza”. Przyszedł: „O co chodzi?”. – „Mamy tu nasz oddział, chłopaki od trzech dni mało co jedli, głodni są teraz, coś do jedzenia dla nas byś dał”. – „Tu Niemcy wszystko zabierają, my prawie nic nie mamy”. Tak nam tłumaczy. Rozpiąłem się i do kolegi mówię: „Rozepnij się”. Naszą broń i granaty przy pasach widać. Tamten oczy postawił, trochę zbladł i zawołał: „Złap ze dwie kury!”. Zabili. Przyszliśmy, przynieśliśmy, mieliśmy gotować.

  • To był już początek października?

Nie, to był ostatni dzień września.

  • Wiedzieliście, że już Powstanie chyli się ku upadkowi?

Już wiedzieliśmy, że już Powstanie upadło.

  • Kto z kolegów, którzy zaczynali razem w plutonie 304, dotarł z panem do tego miejsca pod Grodziskiem? Czy to byli zupełnie nowi ludzie?

Nowi. Jeden kolega był tylko, który na Żoliborzu do nas się dołączył.

  • Jakie były nastroje wśród pana kolegów?

Były nastroje takie, że się nie damy, musimy wymknąć się stąd.

  • Pomimo tego, że wiedzieliście już o tym, co się dzieje z Powstaniem w Warszawie?

Ale wiedzieliśmy, że w terenie są nasze oddziały partyzanckie, więc mówimy: „I my musimy w jakiś teren swobodniejszy dojść i tam czekać końca wojny”.

  • Cały czas z bronią?

Już mieliśmy broń, bo jak żeśmy spod Jaktorowa wyszli, to mieliśmy pełne uzbrojenie i nas Niemcy nie rozbroili, bo myśmy się nie poddali.

  • Do końca?

Do końca.

  • Gdzie się zakończyła wędrówka?

Żeśmy wyszli z tamtej wsi, spod Grodziska i doszliśmy w okolice, gdzie stacja jest przed Rawką, las jest. Popularna nazwa, przed Skierniewicami jeszcze.

  • Tam się zakończyła wędrówka?

Nie, żeśmy tam doszli, przeszli przez tory i weszliśmy do lasu koło Puszczy Mariańskiej. Rozłożyliśmy się, mówimy: „Odpoczniemy i pomyślimy, co dalej robić”. Jak tam weszliśmy, żeśmy się skupili, to obstawiliśmy posterunki, żeby nas ktoś niespodzianie nie zaskoczył. W końcu przychodzi jeden z wartowników, mówi: „Jakiś gość chce koniecznie z komendantem się widzieć”. – „Daj go tu”. Przyszedł, przedstawił się, mówi: „Jestem z Zarządu Rejonowego Armii Krajowej. Ktoś was zauważył i dali mi znać, że tu jakiś oddział polski jest”. Przyszedł do nas, chyba trzy, cztery kilometry zrobił. Mówi: „Chłopaki, tu nie możecie siedzieć. W Puszczy Mariańskiej jest szkoła SS i oni często na ćwiczenia przychodzą do lasu, mogą na was najść i potem będziecie mieli trudności. Ja was doprowadzę, tu jest nasz duży oddział partyzancki”. Tam ponad sto osób było, mieli kuchnię polową, uzbrojenie mieli dobre. Mówi: „Ja was doprowadzę do oddziału i zobaczymy, co dalej będziecie robić”.

  • Jak on się nazywał?

Pseudonim miał „Sokół”, „Ukos”. Nazywał się Józef Kieresiński. Jak się okazało, był organistą w kościele w Puszczy Mariańskiej, a jakieś sto metrów od nich była szkoła SS. Przyszedł do nas i doprowadził nas do wsi, mówi: „Odpocznijcie, ja dam wiadomość do oddziału, że idzie taka grupa”. I poszedł. Za jakieś pół godziny mówimy: „Teraz trzeba coś zorganizować do jedzenia”. A tu przylatuje ktoś, mówi: „Niemcy są na początku wsi”. Teraz nie wiadomo, co robić. Ale gospodarz mówi: „Idźcie do lasu – mieliśmy sto, dwieście metrów, może trzysta do lasu. − Tutaj jest miedza dobra, idźcie pochować broń, żeby nie było widać broni i idźcie. Tylko nie uciekajcie, idźcie normalnie. Niemcy gonili nieraz Cyganów, pomyślą, że to Cyganie”. Tak zrobiliśmy. Mieliśmy jakieś pięćdziesiąt metrów jeszcze do tego lasu, a któryś Niemiec strzelił, za nim drugi. Kule gwizdnęły nam nad głowami, to już nie ma co, biegiem do lasu. Jak dobiegliśmy do lasu, to od razu stanęliśmy za drzewami, zajęliśmy pozycje i chłopaki naszykowali broń, przygotowali. Niemcy wyszli trochę za chałupy i chcieli w stronę lasu iść, ale daliśmy salwy. Nie było strzałów pojedynczych, tylko na rozkaz wszyscy strzelamy razem. Tak zrobiliśmy. Jak daliśmy salwę z broni, jaką tylko mieliśmy, to Niemcy w nogi i pouciekali. Przyszedł do nas później Kieresiński i zaprowadził jakieś dwa czy trzy kilometry do oddziału. Akurat było po obiedzie. Tam nas przyprowadzili, chłopaki rozłożyli ręce, mówią: „Chłopaki, teraz już żeśmy wszystko wyjedli, a wy głodni”. Ale coś wyskrobał kucharz i po troszku żeśmy zjedli, pieczywa każdy przegryzł trochę i jakoś było. Tak zostaliśmy w tym oddziale. Już front niemiecki zaczął się cofać na zachód, dowództwo sprawę rozpatrywało, mówią: „Nie mamy gdzie z takim taborem i z taką grupą się ukryć. Jak teraz wszystkie oddziały niemieckie się schodzą, to przecież nas wybiją, nie damy rady”.

  • Jak liczna była ta grupa spotkana w lesie?

Ponad stu. Zdaje się, mówili, że miało ich być 102 i nas było 25, to 127. Nas tam przyłączyli jako drużynę, bo ten oddział partyzancki się składał z czterech drużyn, a my byśmy byli piątą drużyną. Tak żeśmy chyba dwa czy trzy dni pobyli. W końcu mówią: „Tą grupą nie ma gdzie chodzić, trzeba grupę rozwiązać”. Wszystkich miejscowych poodsyłali do domu. Mówią: „Zgłoście się do konspiracji, żeby być w pogotowiu”. A my nie mieliśmy gdzie iść. Z Warszawy trochę było, dwóch czy trzech było ze wschodu, taka zbieranina. Podchorąży, który z nami był, niby nas prowadził, mówi: „Ja nigdzie nie idę, chłopaki. Zostać tu nie zostanę, najlepiej zrobimy tak: wyjdziemy na szosę, złapiemy jakieś niemieckie samochody, przebierzemy się za Niemców i samochodami do Austrii pojedziemy, do naszych, do Włoch”.

  • Odczuwaliście już, że front się przesuwa, że Niemcy idą na zachód?

Tak.

  • Widać było już te manewry, odczuwało się to, że front się zbliża?

Wciąż niemieckie samochody jeździły. Gdzie większa grupa jechała, to nic nie robiliśmy, nie warto było zaczynać, żeby się ujawnić. Zostaliśmy w jednej grupie i z tą grupą został dowódca naszej grupy, Sawicki. On był sierżant żandarmerii w Wojsku Polskim przed wojną. Był spod Rawy Mazowieckiej i podobno Niemcy się dowiedzieli o tym, że to on dowodzi oddziałem. Całą rodzinę, jego żonę z dziećmi, wyrzucili z gospodarstwa, bo tam mieli gospodarstwo swoje.

  • On objął komendę tej grupy?

On jedną grupę wziął. Drugi, porucznik (miał pseudonim „Władysław”), drugą grupę wziął i się rozeszliśmy. On poszedł na południe, my poszliśmy na północ, bliżej Skierniewic, a oni byli bliżej Rawy Mazowieckiej. Żeśmy obstawili parę razy szosę, żeśmy zatrzymali parę samochodów niemieckich, Niemców rozebraliśmy, bo przecież zima szła, chłopaki potrzebowali się ubrać trochę lepiej. Myśmy w sierpniu wyszli z domu, to nasz oddziałek przecież nic nie miał cieplejszego.
  • Pan wychodząc do Kampinosu, uniknął szczęśliwie losu mieszkańców Woli. Proszę powiedzieć, co z pana rodziną się stało i z bliskimi, którzy zostali na Woli?

Czwartego sierpnia zaatakowali. Niemcy utworzyli u siebie brygadę z więźniów, wszystkich więźniów uzbroili, mówią: „Nie będziecie siedzieć, pójdziecie na wojnę”. Reinefarth, generał niemiecki, ich prowadził. Doszli do Woli, wszystko palili.

  • A co stało się z pana rodziną?

Jak oni do Woli doszli, to wszystko niszczyli. Doszli do miejsca, gdzie zaczynały się zabudowania, ludzie mieszkali. Wszystkich wybijali, wyciągali z mieszkań, wyganiali i rozstrzeliwali. U nas też. To była Wolska 128, 130, 132, 129, Elekcyjna 4, 6, 8. Z tych domów wszystkich powyganiali do parku Sowińskiego i tam rozstrzelali wszystkich, pozabijali, później spalili. Cała rodzina moja – to była matka, ojciec, babcia (matki matka) i siostra. W międzyczasie, w czasie okupacji, po dwie siostry moje starsze przyszła policja i z domu zabrali na wyjazd do Niemiec. One były w Niemczech na robotach przymusowych, a tutaj było ich pięcioro, to wszyscy zginęli, zostali rozstrzelani. Teraz jeszcze na Woli jest wspólny grobowiec, gdzie po wojnie prochy wszystkich pozbierali, w jednym grobowcu umieścili i pomnik postawiony jest. Tam jest napisane: „Zginęli zamordowani przez Niemców”. Są podane adresy domów, z których ludzi rozstrzelanych pochowali.

  • Jakie wydarzenie z czasu Powstania utkwiło panu szczególnie w pamięci? Czy może przyjmowanie zrzutów, czy wędrówka na Dworzec Gdański? Co najmocniej pan pamięta jako szczególne wydarzenie?

Najgorsze nasze przeżycie to były ataki na Dworzec Gdański. Tam zginęła połowa naszych oddziałów i to utkwiło w pamięci. W tym czasie żeśmy już przeszli z powrotem do budynków na Żoliborz. Przychodzi jeden z kolegów, który z nami nie był, nie wrócił tam. Ich było dwóch braci, mieszkali Wolska 123 do Powstania. Mówi: „Mój brat leży ranny, koniecznie chce, żeby mu zostawić granat, bo jest ciężko ranny i nie przeżyje. Chłopaki, dać mu ten granat czy nie dać?”. – „A dostaniesz się do niego?” – „Doczołgam się wieczorem”. Poszedł i dał mu ten granat, ten chłopak się zabił. Później ten brat był w Tarnowie. Byliśmy w Laskach, gdzie jest zakład niewidomych, w siedemdziesiątym którymś roku. Wszyscy z naszej grupy z Kampinosu i inni zebrani byli i dostaliśmy Warszawskie Krzyże Powstańcze. Prawie siedmiuset nas było.

  • Ze swojego plutonu 304 miał pan jakichś przyjaciół do końca ze sobą?

Był jeden. Nawet żeśmy razem mieszkali, bo był sąsiadem moim w budynku, mieszkał pod numerem 20, a ja mieszkałem pod numerem mieszkania 22, na tym samym piętrze.

  • Jak długo był pan w lasach? Mówił pan, że powstały dwie grupy, jedna poszła na północ, druga na południe. Jak długo jeszcze pan wędrował?

Pod naszym dowódcą Sawickim (pseudonim miał „Lerman”) ten oddział podobno dwa lata istniał, od 1942 roku. Pogonił bandziorów z tamtych terenów i cieszył się wielką sympatią ludzi, bo Niemcom co i raz jakiś psikus zrobili, gdzieś na patrol niemiecki napadli i zabili. Z naszym dowódcą „Lermanem” Sawickim w lesie już nie byliśmy, tylko żeśmy codziennie prawie w nocy maszerowali, z miejsca na miejsce się przemieszczaliśmy.

  • To już się zbliżała zima 1944–1945?

Tak, to już był listopad. Jeszcze w międzyczasie miałem trochę humorystyczny wypadek. Zaraz na początku listopada (na letniaka byłem ubrany, tak jak żeśmy wyszli do Powstania) zaziębiłem się, miałem grypkę czy anginę. Nie mogłem dalej z oddziałem iść, to mnie we dworze w Zglinnie (miejscowość była Zglinna Duża) u dziedziców położyli i leżałem trzy dni. Później mnie przerzucili do Kazimierzowa, do sołtysa. Na niego ludzie warczeli trochę, bo mówili, że on trochę Niemcom sprzyjał. Jak mnie tam wsadzili, to mówili: „Będzie hak też i będą spokojni”. Za jakieś dwa dni przyszło dwóch chłopaków do nas, przynieśli broń i przyszli po mnie. Dowódca powiedział: „Przyjdą po ciebie. Jak wyzdrowiejesz, to cię zabiorą”. Przyszli, dali mi pistolet maszynowy, granaty, uzbroili. „Zbieraj się, idziemy do oddziału”. Poszliśmy. Wyszliśmy z wieczora, przeszliśmy jakieś pięć kilometrów. Koło lasu przechodziliśmy, chałupka stała, światło w tej chałupce jest. Podeszliśmy, patrzymy, a tam dwóch chłopaków i dwie dziewczyny sobie randkują. Zapukaliśmy, otworzyli nam. Pytał się: „Kto tam, czego?”. – „Leśne”. Otworzyli nam, weszliśmy do środka, zrobili nam herbaty, żeśmy wypili tę herbatę. Podziękowaliśmy im, pozdrowiliśmy, oni nas, my ich i poszliśmy dalej. Żeśmy przeszli jakieś dziesięć kilometrów, może więcej, dość duży kawałek. Już zmęczeni byliśmy. Doszliśmy do jakiejś wsi. Na brzegu tej wsi był majątek, był dwór, był ogródek, teren trochę zadrzewiony i ogrodzony. Była wielka, żelazna brama, podobna, jak w Warszawie była na placu Żelaznej Bramy, jak Ogród Saski był ogrodzony. Mówimy: „To co, chłopaki? Wstąpimy, niech nam dadzą, trochę się pożywimy”. Rozmawiamy, jeden mówi: „Będą zaraz płakać, że im wszystko Niemcy zabierają, sami nie mają. Chodźmy jeszcze kawałek, na końcu wsi jest ciotka”. Ciotką ją nazywali, znajoma była czy nawet kuzynka któregoś z chłopaków, już kwaterowali z odziałem dwa razy. To idziemy. Listopadowa noc była, księżyc trochę świecił. Idziemy sobie przez wieś, chodnik był, po tym chodniku idziemy. Śnieg zaczął prószyć, przyprószył drogę. „Chłopaki, zaśpiewamy coś”. Nie miał kto zacząć. Patrzymy, a we wsi w każdej chałupie światło. Mówią: „Cholera, wpół do dwunastej jest, jeszcze im się spać nie chce?”. Zaczęliśmy żartować. Doszliśmy pod koniec wsi, gdzie ta ciotka mieszkała, weszliśmy. Patrzymy, a tu okiennice… Na środku było wejście, z jednej strony był pokój i z drugiej strony. W jednym pokoju światło się świeci i okiennica zamknięta, słychać jakieś głosy, ale nie można odróżnić. „No to co?” – „Wchodzimy”. Zaglądamy do drugiego okna, ciotka już leżała na łóżku. Weszliśmy do pokoju, gdzie ona leżała. Ona się za głowę złapała: „Boże, Matko Najświętsza!”. Zaczyna wzywać wszystkich świętych. „Ciotko, co ci się stało, przestraszyłaś się nas?” – „Chłopaki, przecież tu w całej wsi Niemcy są, w każdej chałupie siedzą”.

  • Dlatego światło się paliło?

Tak, w każdej chałupie palili światło. Zatkało nas trochę.

  • Ilu was było?

Trzech. Dwóch tych, co przyszło po mnie, i ja trzeci. Ale mieliśmy już niemieckie buty na gwoździach. Mówię: „Chłopaki, wycofujemy się, jak oni tam siedzą, to żeby nas nie słyszeli”. Idziemy po cichu, słychać: łup, łup. Buty na gwoździach, to przecież odbijało, ale wyszliśmy na drogę. „Teraz, w którą stronę iść?” A dalej, jakieś sto metrów, rzeczka płynęła. Z boku płynęła i drogę przecinała, mostek był drewniany. „Chłopaki, którędy idziemy, którędy będziemy stąd uciekać?” – „Trudno, przez rzekę nie przejdziemy, bo zimno i nie wiadomo, jaka głębokość tej rzeki jest. Idziemy na most”. Żeśmy się podkradli na mostek, patrzymy: pusty, nie ma żadnego wartownika ani nic. Tak samo przez wieś przeszliśmy, też żadnego wartownika Niemcy nie wystawili. Jeszcze ciotka powiedziała: „Tu ze wschodu cały pułk wycofali i odpoczynek sobie zrobili w tej wsi”.

  • Udało się bezpiecznie dojść?

Żeśmy przeszli przez ten mostek. Już potem jeść nam się nie chciało i pić. Jakieś pięć kilometrów jeszcze i żeśmy doszli do oddziału.

  • Gdzie oddział wtedy stacjonował?

Trudno mi powiedzieć nazwę, bo nie znałem. Żeśmy doszli do tego oddziału i później w tej grupie żeśmy się znaleźli.

  • Jak minęła zima 1944–1945?

Żeśmy zrobili dwa czy trzy wypady na szosy, żeśmy rozbili parę samochodów, co jechały pojedynczo albo po dwa, nawet raz nam się trafiły trzy samochody niemieckie od razu. Koło Babska żeśmy też rozbili jeden samochód. Później rozbieramy tych Niemców, pościągali im chłopaki buty i mundury, mówimy: „Będzie nam cieplej, będzie w co się ubrać”. Patrzymy, a jakieś trzysta metrów za zakrętem światła, samochody jadą. „Chłopaki, chodu! Gdzie teraz?” Z jednej strony był las od tego miejsca, gdzie myśmy akcję zrobili, z drugiej rosło kilka drzew przy brzegu. Mówimy: „Do lasu”. A komendant nasz mówi: „W pole uciekamy, bo las zaraz spenetrują”. I tak było, przeczesali cały las, a myśmy sobie poszli, przeszli parę kilometrów, i we wsi się przespali.

  • Co się działo z oddziałem z nastaniem wiosny 1945?

Żeśmy w takich różnych wypadach dotrwali do świąt. Święta przeszły, byliśmy na Mariance wtedy. Żeśmy poszli na wieś, nawet u jednych patefon był, to żeśmy przynieśli.

  • Święta były na wsi spędzone?

Na wsi mieliśmy i spokojne. Potem, jak wyszliśmy stamtąd…

  • Jakieś wiadomości z frontu przenikały do was?

Trochę tak, między ludźmi przecież byliśmy stale, to ludzie trochę wiedzieli.

  • O wkroczeniu Armii Czerwonej do Warszawy już wiedzieliście?

Siedemnastego stycznia.

  • To już było wiadomo?

Tak. Już potem, jak już ruskie wkroczyli, to komendant mówi: „Chłopaki, teraz trzeba zlikwidować oddział, trzeba się rozproszyć, zakwaterować gdzieś, bo już nie ma co, żeby ruskie nas nie wzięli”. Żeśmy się rozkwaterowali. Jeszcze byłem na sylwestra. Oddaliśmy ten patefon na wsi i wyszliśmy dalej, i zakwaterowaliśmy się na skraju wsi, blisko lasu. Tam przenocowaliśmy. Rano, 31 grudnia, w sylwestra, mówią: „Niemcy są we wsi”. Komendant mówi: „Mieliśmy sporo policji, to Niemcy i policja granatowa z posterunku. Mamy przecież swojego człowieka w policji”. Posłał chłopaka gospodarza z budynku, gdzie byliśmy, [nazywał się] Kuczyński. „Dotrzyj do tego policjanta i powiedz mu, niech tych Niemców skieruje w drugą stronę. – Tam była odnoga. − Niech oni tam pójdą, a nie idą w tę stronę, bo my ich pokonamy, ale wieś spalą. Co z tego dla ludzi wyjdzie?” Za kilkanaście minut przylatuje ten chłopak, mówi, że Niemiec go złapał. „Co tam jest? Co tam się dzieje?” – „Któryś policjant powiedział, żeby tam nie iść”. – „Tam ktoś jest? To idziemy tam”. I poszli. Ten chłopak przyleciał, powiedział nam, że Niemcy tu mają przyjść zaraz. Naprzeciwko w bramie wejściowej na podwórko pieniek był. Mówią: „Weź się za to i rąb drzewo, jakby nigdy nic”. Komendant zaraz [kazał] okiennice pozamykać, bo akurat było tak, że drewniane okiennice te okna miały. Za oborę poszło trzech czy czterech chłopaków, za stodołę też tak samo, na górę komendant poszedł z kilkoma. Na strychu były deski, z tych desek powylatywały sęki, przez te dziury było trochę widać.

  • Wszystkim udało się ukryć.

Ukryli się, część nas została na parterze.

  • Kiedy komendant powziął decyzję o rozbrojeniu oddziału?

Później. W styczniu, jeszcze przed wkroczeniem Rosjan.

  • Jak to wyglądało?

Nasz komendant zginął 13 stycznia, już po rozkwaterowaniu oddziału.

  • Co stało się wtedy z bronią?

Każdy zdał broń i on zdał broń gdzieś do magazynu. Mówi: „Jak będzie potrzeba, to zaraz pościągamy i broń dostaniecie z powrotem”.
  • Oddział został rozwiązany w styczniu?

Jeszcze nie skończyłem mówić o Mariance. Rozstawił nas w całym gospodarstwie. Na górze sam stanął tak, żeby obserwować wejście na podwórko. Patrzy: idą. Idzie chmara, chyba było z dziesięciu, kilku policjantów granatowych, trzech żandarmów Niemców i cywil jeden. On później u Walendzików mieszkał.

  • To wszystko się dzieje na początku stycznia?

W sylwestra. Patrzymy, dochodzi cała ta grupa. Niemcy tamtych zatrzymali troszkę dalej, a sami doszli do bramy, patrzą na tego chłopaka i wołają go, a on drzewo rąbał. „Kto jest u was?” –„Nie ma nikogo”. Uderzył tego chłopaka w głowę. „Kto u was jest?” – „Nie ma nikogo”. Wziął za pistolet: „Bo cię zabiję, kto jest u was?”. – „Ja wiem? Są jacyś”. – „Co robią?” – „Kurę gotują”. Jeden z żandarmów podszedł do budynku, do okiennicy, kolbę wziął, stuknął: „Wyłaźta stąd!”. Jak kazał wyjść, to zaraz komendant wziął na muszkę jednego żandarma, co stali przy wejściu na podwórko, przy bramie. Ten upadł, drugiego zabił, a ten trzeci zaczął uciekać. Z boku piwniczki są na dole wykopane i przysypana była ta piwniczka ziemią. Za tę piwniczkę ten żandarm uciekł, a za tym żandarmem dwóch policjantów granatowych. Jeden to nawet był znajomy, ale to łajza była trochę, bo jak były imieniny czyjeś, to kupił bukiet kwiatów i obszedł wszystkich solenizantów z tymi kwiatami. Wypił sobie szklankę, wziął później te kwiaty i poszedł do drugiego.

  • Pan mówił, że komendant zdecydował o rozbrojeniu oddziału. To się działo w styczniu?

Jeszcze nie skończyłem o Mariance. To już koniec. Później Sawicki zginął.

  • W jakich okolicznościach zginął komendant?

Tam bandziorki grasowali i obrobili kogoś. Raz już ich złapaliśmy, dostali, przysięgali na kolanach, że już nigdy nikomu nic nie ukradną, nikomu nic nie zrobią. Syn Nagórki był też w tej bandzie.

  • To nie było w starciu z Niemcami, tylko jakaś banda?

To była banda, która rabowała, chodziła, obrabiała mieszkańców. Jak już nasz oddział został rozparcelowany, to [mieszkańcy] przychodzili do komendanta na skargę i w końcu żeśmy parę razy ich złapali. Przysięgali, że już nie pójdą.

  • Oddział został rozparcelowany, czyli każdy dostał jakiś przydział, była decyzja, że idzie w tę czy inną stronę? Jakie były decyzje komendanta odnośnie pana osoby?

Byłem przydzielony. Jeszcze nie skończyłem o Mariance. To miało też wpływ na to, gdzie mnie potem przydzielili. Jak tych żandarmów komendant zabił, tamci uciekli, schowali się. A za oborą byli nasi chłopacy i puścili parę serii, i zabili tych policjantów. Jeden policjant to był nasz sąsiad, dzieci pretensje miały, że partyzanci zabili im ojca. Później, jak policjanci zobaczyli, co się dzieje, chcieli uciekać, niektórzy z bronią gotową do strzału. To chyba trzech… Jak oni lecieli w stronę stodoły, tamci byli umieszczeni za stodołą, wyszli naprzeciwko nim. Jak widzą, że oni z bronią gotową, to nie czekali, tylko ich zabili. A ja dostałem, żandarm zdążył pociągnąć za cyngiel swojego z pistoletu maszynowego i jedna trafiła w rękę, przestrzeliła mi rękę. Już jak się rozchodziliśmy potem, rozparcelowali, mnie w najbardziej znajomą okolicę zakwaterował, z sąsiadem żony, bo z tą ręką miałem [kłopot].

  • Miał pan jakąś pomoc lekarską?

Tam był lekarz, opatrunki robił.

  • Jak długo tam był pan?

Siedemnastego stycznia przyszły już wojska. W międzyczasie ci bandyci, jak został oddział rozparcelowany, dowiedzieli się o tym, poszli i znowu napad zrobili. Ludzie nie mieli do kogo iść, bo już nie wiedzieli, gdzie komendanta szukać i oddziału nie ma. Poszli na żandarmerię, na posterunek. Zameldowali, że bandziory grasują. Wyszedł oddział Niemców. [Komendant] miał akurat dobrą kryjówkę u jednego sołtysa, a jego syn razem z tymi bandziorami chodził. Ci Niemcy szli, komendant był ukryty na tej posesji, myślał, że to może jego szukają.

  • Jakie były pana losy, gdzie pan się udał wtedy?

Wtedy byłem na wsi.

  • Jak długo pan tam był?

Tam byłem do...

  • Jak dotarła do pana wiadomość o zakończeniu wojny w maju, gdzie pan był wtedy?

Byłem w Dolecku jeszcze, na kwaterze.

  • Co pan robił przez wiosenne miesiące?

Tam byłem do 17 stycznia tylko, a potem został ogłoszony rozkaz komendanta głównego AK o rozwiązaniu Armii Krajowej, jak już ruskie przeszli na tę stronę. Mówią: „Gdzie my pójdziemy, przecież nie pójdziemy ludzi prosić, żeby nam jeść dali”. Żeśmy się wybrali, była grupka chyba pięciu osób czy coś, z Warszawy też. „Zbieramy się, idziemy do Warszawy”. Żeśmy w międzyczasie się zakręcili…

  • Panowie się znaleźli z powrotem w Warszawie?

Nie. Jak żeśmy wyszli, zmówiliśmy się, to każdy wziął po pół litra bimbru w kieszeń. Żeśmy poszli do Mszczonowa, za Mszczonowem później szliśmy na…

  • Z zamiarem pójścia do Warszawy?

Do Warszawy, tak. Żeśmy się wybrali szosą katowicką.

  • Wiedzieliście, że Warszawa już jest bez Niemców?

Że już Warszawa wolna jest – takie powiedzenie było. Wyszliśmy. Jednego dnia na wieczór doszliśmy gdzieś do wsi, mówimy: „Trzeba przenocować, bo przecież kawał drogi mamy za sobą już”. Nigdzie nie ma [nic do jedzenia]. Poszliśmy do sklepu, nie ma nic żywności, poszliśmy do gospodarza jakiegoś: „Nie mam, panie!”.

  • Decyzja powrotu do Warszawy nie mogła być realizowana?

W końcu żeśmy wpadli na pomysł, wyciągamy butelkę, mówimy: „Daj pan te pół chleba”. I tak żeśmy wszystko to wyczerpali.

  • Dokąd doszliście?

Doszliśmy do Milanówka. Słyszeliśmy, że w Milanówku już pociągi chodzą. Chcieliśmy iść na stację. Mówią: „Pociągi do Warszawy wstrzymane i z Warszawy nie idą”.

  • W jakim to miesiącu było?

To było w styczniu, zaraz po 17 stycznia, 18, 19 stycznia może.

  • Udało się wtedy dotrzeć do Warszawy?

Nie, nie było jak. Już butelek nie mieliśmy, a do Warszawy jeszcze tyle kilometrów jest. Jak będzie tak samo po drodze, to nie damy rady.

  • Co pan wtedy robił?

Nie ma co, wracamy. Żeśmy wrócili do Kawęczyna, gmina tam była. Tam byli też działacze z AK, członkowie niektórzy.

  • Jak pan spędził czas między końcem stycznia a początkiem maja, wiosnę 1945?

Doszliśmy do Kawęczyna.

  • Co było, jak się skończyła wojna, gdzie pan się znalazł?

Wróciliśmy do Kawęczyna, już wiedzieliśmy, że z Warszawą jest beznadziejna sprawa, nie wpuszczają Rosjanie. Jeden miał sklep też. Mówię: „Co teraz robić?”. − „Chodź, to się prześpisz. − Miał piętrowy budynek i sklep mieli. − Jakoś będziemy sobie radzić, zobaczymy, co będzie dalej”. Tam nas wciągnęli z początku do milicji. Milicja się formowała, to nas wciągnęli do milicji. W tej milicji byli przeważnie wszystkie chłopaki. Większość należała do AK, byli w konspiracji. A później zaczęli ich spławiać po trochu.

  • Wszedł pan w szeregi Milicji Obywatelskiej?

Tak.

  • Jak długo to trwało?

To trwał miesiąc czy półtora. Później mnie przenieśli do Skierniewic.

  • Też w ramach milicji?

Milicji. Chłopaków ze wsi pobrali, to wszystko było nie bardzo dokształcone, i wzięli mnie, jak uciekł im chłopak, który był ze Skierniewic i był tam kasjerem.

  • Jak długo był pan w Skierniewicach?

Wzięli mnie, a ja jakiś protokół napisałem. Wypadek jakiś był i napisałem protokół, oddałem im. Komendant zobaczył, to mnie zaraz wzięli. Chłopak gramotny, to wzięli mnie na kasjera.

  • Jak długo pan tam był?

Tam byłem rok prawie.

  • Koniec wojny zastał pana w Skierniewicach?

Nie, w Dolecku byłem. Stamtąd szliśmy do Warszawy, później wróciliśmy, wstąpiliśmy do milicji i z milicji, z Kawęczyna, przenieśli do Skierniewic.

  • Gdzie pan spędzał koniec wojny?

W Skierniewicach, to już był maj.

  • Już w Milicji Obywatelskiej pan był?

Tak.

  • Jak długo pan był w szeregach milicji?

Byłem chyba z półtora roku czy coś takiego. Później wróciły dwie siostry z Niemiec.

  • Już dowiedział się pan, co się stało z rodziną?

Już wcześniej się dowiedziałem, jak byliśmy w partyzantce.

  • Wcześniej już było wiadomo, co się stało na Woli?

Tak. Przed wymarszem z Puszczy Kampinoskiej.

  • Jak pan odnalazł siostry?

Ja ich nie odnalazłem, tylko one mnie odnalazły.
  • W Skierniewicach?

Tak. Przyjechały do mnie. Nie wiedziałem, jak do Warszawy się dostać, a ona przyjechała i mówi, że już w Warszawie są, mieszkają u ciotki, czyli matki siostry, zajęli gdzieś na Mokotowskiej. Na razie myślą, co dalej, jakiejś roboty szukają. Jedna siostra poszła do tramwajów, pracowała w zajezdni tramwajowej, a druga trochę krawiectwem się zajęła.

  • Czy to, że pan miał w czasach Powstania przynależność do Armii Krajowej, w jakiś sposób dawano panu odczuć?

Jak byłem w Skierniewicach, to był jeden zastępca komendanta powiatowego do spraw polityczno-wychowawczych i on też był w AK w Skierniewicach. Później chłopaki zaczęli się zgrywać. Powiedział, że w AK byłem i napisał podanie o zwolnienie mnie. Nie wiedziałem nawet o tym.

  • Kiedy to się stało?

Żeśmy zaczęli [protestować] – jak on może. Bo zaczął chłopakom dokuczać trochę, straszny komunista się zrobił. Byłem tam najmądrzejszy, to on mnie na pierwszego.

  • Jak długo pan był w Milicji Obywatelskiej?

Wszystkiego razem około dwóch lat.

  • Cały czas w Skierniewicach.

Byłem w Kawęczynie trochę i później, jak nas poprzenosili, to do Skierniewic.

  • Czy echa tego, że pan był w Armii Krajowej, odczuwał pan w późniejszych latach?

W międzyczasie, w Kawęczynie, to mnie nawet do gminy wzięli na pracownika, pomagałem przy rozliczaniu podatków. Później mnie nawet sekretarzem zrobili.

  • Miał pan jakieś kłopoty osobiste?

Później wyszło tak, że jednego pepeerowca, co był w komitecie partyjnym, syn wrócił z wojska. W wojsku chłopak zmądrzał przecież, [pepeerowiec] powiedział: „Jak to może być, żeby akowiec gminą rządził, od czego my tu jesteśmy?” – i mnie zwolnili, i swojego syna wsadził.

  • Później nie miał pan żadnych większych kłopotów?

Później, w 1949 roku poznałem żonę, jak pracowałem w tej gminie. Ona do pomocy trochę była angażowana. Ożeniłem się. Później, jak tak wyszło, to siostra mówi: „To przyjedź”.

  • Kiedy pan wrócił do Warszawy?

Siostra powiedziała: „Mamy duży pokój w Miedzeszynie, tam się zmieścicie, jak nie ma gdzie się podziać”. Żeśmy przyjechali do Warszawy, zamieszkaliśmy w Miedzeszynie.

  • Nie miał pan żadnych kłopotów?

Nie ujawniałem się. Było ujawnienie członków Armii Krajowej, była taka kampania, żeby się ujawniali, zgłaszali się do UB.

  • Nie zrobił pan tego?

Nie zrobiłem. Jak byłem w Kawęczynie, to ludzie wiedzieli, znali mnie jako partyzanta miejscowego. Mówię: „Jeszcze będę się ujawniał?”. I się nie ujawniłem do końca.




Warszawa, 10 października 2012 roku
Rozmowę prowadziła Krystyna Cedro-Cermużyńska
Aleksander Stegienka Pseudonim: „Ned” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Waligóra”, 3. kompania; Grupa „Kampinos” Dzielnica: Wola, Kampinos, Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter