Aleksander Zubek „Julian”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Aleksander Zubek, pseudonim „Julian” urodzony 18 sierpnia 1928 w Toruniu.

  • W jakim Pan był oddziale?

Byłem żołnierzem 2. batalionu szturmowego „Odwet II” walczącego w Powstaniu Warszawskim w Śródmieściu, na Kolonii Staszica, potem na Politechnice i wzdłuż ulicy Noakowskiego, Piusa, Koszykowej.

  • Z jakiej Pan pochodzi rodziny i co Pan robił przed wojną?

Pochodzę z dobrej szlacheckiej rodziny herbu „Paprzyca”, ojciec przez cały okres istnienia II Rzeczypospolitej był oficerem zawodowym, artylerzystą, w 1937 roku mianowany do stopnia majora, był dowódcą II dywizjonu 8. Pułku Artylerii Lekkiej im. Bolesława Krzywoustego w Płocku. Tam do wojny w 1939 chodziłem do szkoły powszechnej. Gdy zaczęła się wojna miałem 11 lat.

  • Gdzie Pan mieszkał?

Ostatnie kilka lat mieszkaliśmy z rodzicami w Płocku, gdzie ojciec służył w wojsku. Tuż przed wybuchem wojny wraz ze swoim dywizjonem poszedł na front pod Mławę, a stamtąd po bitwie wycofano ich do Modlina. Tę twierdzę bronił do końca września, do kapitulacji. Matka ze mną, po krótkiej ucieczce, wróciła do Płocka. Po kapitulacji Modlina oficerowie wzięci do niewoli zostali zwolnieni przez Niemców i przy białej broni, z szablami wrócili do domów. Nie na długo, po tygodniu zostali aresztowani i wywiezieni do Niemiec, do oficerskich obozów zwanych oflagami, gdzie ojciec przebywał do końca wojny.
Mama i ja po miesiącu zostaliśmy wysiedleni z Płocka, który został włączony do Rzeszy. Popłynęliśmy statkiem do Warszawy, gdzie mieliśmy rodzinę matki. Mama imała się różnych zajęć, głównie piekła bułki na sprzedaż, pomagałem jej, ile mogłem. Poszedłem potem do szkoły. Powszechne nie zostały zlikwidowane. Skończyłem szóstą i siódmą klasę oraz pierwszą gimnazjalną, ale już na tajnym komplecie. Poza szkołą pomagałem matce przy pieczeniu bułek, próbowałem handlować różnymi rzeczami, tak by jakoś przeżyć. Raz za te bułki zostaliśmy z mamą aresztowani przez niemieckie Schupo na ul Willowej, ale na krótko. Nadszedł okres mieszkania w coraz to innym miejscu. Mama należała do AK. Prowadziła stołówkę na ulicy Bagatela 13, która też była tylko przykrywką organizacyjną. Trzeba było zmieniać miejsce. Kilka miesięcy mieszkaliśmy w Otwocku, mama prowadziła niby sklep mydlarski. Znowu wróciliśmy do Warszawy na ulicę Zawrat, tu znowu piekliśmy bułki. Z tych minimalnych zarobków mama wysyłała paczki żywnościowe do oflagu dla ojca. W pobliżu ulicy Zawrat na ulicy Idzikowskiego był internat dla chłopców synów wojskowych. Chłopcy należeli do AK, ja formalnie nie, z uwagi na wiek, ale woziłem różne groźne paczki po mieście, czasami trafiała się broń krótka.
Zbliżał się front zza Wisły, ostatniego dnia lipca mama wzięła mnie i zabrała do stryjostwa na aleję Niepodległości 227. Okazało się, że w mieszkaniu stryjostwa i sąsiednich mieszkaniach był punkt zborny 2. Batalionu Szturmowego „Odwet” AK, do którego należał mój starszy brat stryjeczny Marian ps. „Skok”. Było tam około 150 osób, chłopców i dziewcząt. Znałem wielu chłopców z tego batalionu, więc dołączyłem do nich z radością. Moja matka i stryjenka próbowały żywić tę gromadę przez dwa czy trzy dni. Powstanie wybuchło nazajutrz 1 sierpnia o godz. 17.00.

  • Jak Pan wspomina godzinę „W”?

Powstanie na kolonii Staszica zaczęło się salwami broni maszynowej na Politechnice i ruchem czołgów niemieckich wzdłuż alei Niepodległości. Zadaniem naszego Batalionu był atak na Heeres-Kraftfahrpark na rogu alei Niepodległości i Koszykowej. Ilość broni była znikoma, kilka pistoletów, granaty i butelki zapalające.

  • Jak liczebny był ten oddział?

Batalion „Odwet” liczył koło 300 osób, w budynku przy alei Niepodległości zebrało się w godzinie „W” około 150 osób, reszta była na placówkach w willach przy Prezydenckiej i Langiewicza.

  • Jak Pan ocenia ilość broni w posiadaniu tych 150 żołnierzy?

Według moich informacji w pierwszym momencie Powstania zgrupowanie posiadało sześć pistoletów, dwa peemy, kilkadziesiąt granatów ręcznych, w tym część niemieckich, reszta to „sidolki” produkowane przez podziemne rusznikarnie AK, oraz sporo butelek zapalających. Kilkunastu żołnierzy uzbrojonych tą bronią próbowało w pierwszym momencie zaatakować cel, czyli budynek Heeres-Kraftfahrpark. Dostali się pod silny ogień po zęby uzbrojonej załogi Parku. Późnym wieczorem i nocą zbieraliśmy rannych zarówno naszych żołnierzy jak i przypadkowych cywili postrzelonych przez Niemców na alei Niepodległości. Lekarz naszego Batalionu robił opatrunki, a nawet jedną poważniejszą operację w piwnicy zmienionej na salę operacyjną..
Na ulicy słychać było wrzaski „ukraińców” z oddziałów Kamińskiego oraz komendy niemieckie. Do domów jeszcze na początku bali się wchodzić..5 sierpnia przyszedł łącznik od dowódcy Batalionu ze Śródmieścia z rozkazem przejścia Batalionu przez Pole Mokotowskie na Polną. Pożegnanie z mamą było pełne łez, a potem skok przez oświetloną pożarami aleję Niepodległości, ostrzeliwaną z dwóch niemieckich bunkrów, jeden na rogu Wawelskiej a drugi na rogu [ulicy] 6 sierpnia, oraz przeprawa przez ogródki działkowe na Polu Mokotowskim, na tyłach gmachu Szpitala imienia Józefa Piłsudskiego zajętego przez Niemców. Niemcy dostrzegli nas w świetle rakiet świetlnych na spadochronach oświetlających okolicę i otworzyli ogień z górnych pięter gmachu szpitala. Czołgaliśmy się przez kartofliska i inne warzywa na Polną, było kilku rannych, ale niegroźnie. Nasi na Polnej też strzelali, bo nie wiedzieli, kto nadchodzi, niezbyt dobrze było to skoordynowane. Sanitariuszki z plutonu pod komendą „Grażyny”, dzielnej i ślicznej dziewczyny, zajęły się rannymi.
Dotarliśmy do placówek powstańczych na Polnej. Stąd skierowano nas do Architektury na Lwowską róg Koszykowej, gdzie był punkt dowodzenia i zakwaterowania Batalionu „Golski”, w skład którego zostaliśmy włączeni po translokacji z Kolonii Staszica. Z bratem Marianem byliśmy w tym samym Batalionie, ale zadania otrzymywaliśmy różne na innych barykadach i placówkach. W Architekturze poznałem dowódcę Batalionu „Odwet” porucznika „Romana” Sobolewskiego, stuprocentowego przedwojennego oficera, wspaniałego człowieka. W budynku Architektury, na przestronnych holach przez dwa dni usiłowano z nas zrobić wojsko, była musztra i śpiew. Jeszcze było w miarę spokojnie, nie sypały się bomby. Wtedy w Architekturze odbywały się koncerty artystyczne, między innymi śpiewał Fogg swoje przeboje. Panował entuzjazm, budynek był oflagowany, my byliśmy radośni i szczęśliwi, pewni wygranej przy pomocy sprzymierzeńców zza Wisły. Nikt nie spodziewał się, że sojusznik czy sojusznicy zostawią nas Niemcom na zniszczenie. Po dwóch dniach szkolenia rozpoczęliśmy służbę i walkę na barykadach Śródmieścia, na Polnej, Lwowskiej, gdzie gasiliśmy pożary po bombardowaniu, na Koszykowej, Piusa i Noakowskiego, ponieważ na teren Politechniki wdarli się Niemcy i „ukraińcy”, wiec nasze pozycje były oddzielone od nich szerokością ulicy Noakowskiego wynoszącą około dwanaście metrów. Bazą wypadową była Architektura, stąd szliśmy na ochotnika tam gdzie trzeba było walczyć, budować barykady, gasić pożary czy rozciągać kable łączności. Około 10 sierpnia padły dwie bomby na Architekturę, przysypało mnie i pękło mi żebro. Na wezwanie dowódcy plutonu porucznika „Sępa” poszedłem budować barykadę na rogu Koszykowej i Piusa vis-à-vis Kreślarni, a właściwie jej gruzów zajętych przez Niemców. Mój najbliższy przyjaciel i rówieśnik Tomek Wojtczak miał kłopoty żołądkowe i został w Architekturze. Barykadę wybudowaliśmy pod ogniem z Kreślarni i ze szpitala na rogu Koszykowej i Chałubińskiego w jedną noc. Nie wiem, jakim sposobem my piętnastolatki i szesnastolatki dawaliśmy radę dźwigać ciężkie worki, chyba ze strachu. Potem przez trzy dni broniliśmy tej barykady. Tam przeżyłem dwa znaczące dla mnie zdarzenia. Jedno podczas zastępstwa kolegi na strzelnicy od strony Noakowskiego na pierwszym piętrze, zgodnie z jego instrukcją i ostrzeżeniem o snajperach byłem ostrożny, obserwowałem okopy niemieckie na terenie Politechniki i próbowałem trafić z mauzera przebiegających Niemców. Wydawało mi się, że trafiałem. Wrócił kolega pseudonim chyba „Koń”, oddałem mu karabin, powtórzyłem ostrzeżenia o snajperze, on wyjrzał przez szczelinę między workami. Usłyszałem odgłos wystrzału i mój przyjaciel już nie żył. Snajper trafił go prosto w oko. Pomyślałem, że chwilę przedtem ja byłem w tej szczelinie. Popłakałem nad ciałem i poszedłem zameldować. Drugi przypadek to atak „goliata” sterowanego z czołgu na barykadę. Dobrze, że w nią nie trafił, lecz w dom sąsiedni. Trochę mnie przysypało w bramie. Szczęśliwie, podmuch wrzucił mnie do jakiejś metalowej szafy, która uchroniła mnie przed spadającymi cegłami, ale pękła ręka w nadgarstku Po trzech dniach wróciłem do Architektury i ogarnęła mnie rozpacz, mój Tomek nie żył. Poszedł ciągnąć kable na Piusa i tam dosięgnął go cekaem. Pochowaliśmy go w tekturowym pudle na najbliższym skwerku. To był dla mnie najtragiczniejszy moment w Powstaniu.
  • Proszę opowiedzieć o walkach, w których Pan uczestniczył.

O kilku zdarzeniach już opowiedziałem, ale wracając do pobytu w Architekturze, w trzecim dniu po ewakuacji z Kolonii Staszica przyszedł rozkaz przedarcia się kilku ludzi z powrotem przez Pole Mokotowskie zajęte przez „ukraińców” i Niemców na alei Niepodległości po pozostałą na Kolonii Staszica część Batalionu „Odwet”. Wezwano ochotników, zgłosiłem się natychmiast, nie z nadmiaru odwagi, lecz z tęsknoty za mamą, która tam została. Dostałem mauzera, który mi dodawał skrzydeł i poszedłem z kilku kolegami pod dowództwem podchorążego „Połanieckiego”. Do połowy Pola odprowadził nas pluton Batalionu „Golski” pod dowództwem porucznika „Wrona”. Dalej przemykaliśmy się sami do alei Niepodległości oświetlonej i ostrzeliwanej jak poprzednio z obu stron. Przeskoczenie jezdni było trudne i niebezpieczne. Podchorąży miał jakieś kłopoty i poprowadził nas w końcu kapral. Zdjęliśmy buty i skakaliśmy pojedynczo, co kilka sekund wyczekując na przerwy w seriach. Spotkanie z mamą było zalane łzami, ale już nie chciała mnie zatrzymać, ponieważ budynek przetrząsnęli poprzednio „ukraińcy” i rozstrzelali kilku młodych ludzi. Po dwu godzinach razem z kilkudziesięciu żołnierzami „Odwetu” wracaliśmy tą samą drogą. Karabiny, z których strzelaliśmy do szczelin bunkra nie były skuteczne, ale podnosiły nas na duchu.

  • Co to był z karabin?

Niemiecki mauzer z magazynkiem na siedem naboi, do bunkra wystrzeliłem sześć pocisków. Miałem jeszcze kaburę z zapasem naboi, ale trzymałem je na przeprawę przez Pole Mokotowskie. Na Polu część chłopców odbiła się od nas w ciemności i poszła w kierunku Rakowieckiej i Mokotowa. Nie wiem, co się z nimi stało, może dołączyli do „Baszty”.
Po powrocie do Architektury dowiedziałem się, że porucznik „Wron” poległ podczas naszego patrolu. Pogrzeb był uroczysty na dziedzińcu Architektury. Chyba za udział w tym patrolu dostałem później we wrześniu stopień starszego strzelca. To był jeden z niewielu radosny i pełen dumy moment w mojej powstańczej służbie i najważniejsza nominacja wojskowa, chociaż w końcu dosłużyłem się stopnia majora Wojska Polskiego w stanie spoczynku. Wracając do mojego udziału w walkach, po wspomnianym patrolu i walkach na wybudowanej i bronionej barykadzie na Piusa, rozkazem dowódcy Batalionu, zostałem włączony do plutonu plutonowego „Łana” broniącego budynku przy ulicy Noakowskiego 22 przed Niemcami i „ukraińcami” atakującymi nas z terenu zburzonej Kreślarni Politechniki Warszawskiej.
Na naszej placówce było nas dwunastu, uzbrojenie: jeden karabin mauzer z rozłupaną przez pocisk kolbą, jeden pistolet maszynowy, granaty i butelki zapalające. Niemcy atakowali prawie co noc próbując wyrzucić nas z budynku. Ich bliskość miała jedną dobrą stronę, nie baliśmy się sztukasów, nie bombardowali nas bojąc się trafić w swoich. Broniliśmy się głównie granatami i butelkami.
Z granatami miałem taką nieprzyjemną i groźna przygodę. Dostarczane na pierwszą linię granaty były rozmaitej konstrukcji zawsze bez instrukcji. Najpierw były niemieckie handgranaty z wyrywaną linką zapalnika, potem podobnie działające „sidolki” powstańczej roboty. Te również skończyły się i dostarczono blaszane puszki z trotylem i wystającym knotem, który trzeba było zapalać zapałką. To było groźne, zapalona w nocy zapałka ściągała ogień nieprzyjaciela cekaemów i snajperów, ale nie było alternatywy. Zapalało się lont w kącie pokoju i rzucało przez okno w nieprzyjaciela. Do wszystkiego się żołnierz musi przyzwyczaić. Granaty także skończyły się, nadeszły inne podobne puszki, ale zamiast knota wystawał nasiarkowany trzpień. Instrukcji żadnej. W nocy szkopy znowu puścili pijanych własowców do ataku. Było nas trzech w pokoju na pierwszym piętrze, złapałem granat i w rogu pokoju kazałem koledze zapalać go zapałką, jak poprzednie. Ten siarkowy trzpień wypalił mi w ręku, dobrze że nie cały granat. Ze strachu puściłem granat gdzieś między meble. Schowaliśmy się za ogromne biurko, granat wybuchł, ale uchroniło nas to biurko. Koledzy myśleli, że zginęliśmy i że granat był wrzucony przez Niemców. Wygrzebaliśmy się jednak. Ku własnemu zdziwieniu i radości, skończyło się na niegroźnych pokaleczeniach. Dostałem lekko odłamkiem w głowę i lewe udo. Okazało się, że te granaty trzeba trzpieniem pocierać o ścianę jak amerykańskie zapałki, jak się zatli rzucać. Nie zawsze mieliśmy łączność z Architekturą. Przy dużym ostrzale „Koszyków” nie przynoszono prowiantu, dokuczał nam głód. Szukaliśmy zapasów w mieszkaniach domu, jedzenia było mało albo wcale, ale znaleźliśmy spirytus w balonie po winie. Dobrze że czuwał plutonowy „Łan”, bo mieliśmy ochotę spróbować, a to mogło się bardzo źle skończyć na linii frontu. Poza głównie nocnymi walkami byliśmy wysyłani na ulicę Ceglaną do browaru Haberbuscha po jęczmień na „pluj-zupę”. Trzeba było przeskoczyć Aleje Jerozolimskie pod ciężkim ostrzałem, potem prześlizgnąć się podkopami pod ulicami Wielką i Zielną na Ceglaną. Podkop to wąski i niski tunel pod jezdnią chroniący przed ostrzałem, bardzo trudny do pokonania z dwoma workami jęczmienia. Utknąłem pod ulicą Wielką podczas ostrzału rakietami niemieckimi zwanymi „krowami” lub „szafami”, ryczały podczas wystrzału. Po kolejnym wybuchu w pobliżu, mój tunel zaczął się sypać i zapadać. Myślałem, że to już koniec, moje krótkie życie przeleciało mi przed oczami, zostawiłem worek i wygrzebałem się z trudem. Po ustaniu ostrzału wykopałem ten jęczmień. Innym razem w chwili wolnej od służby i walki poszedłem z kuzynem Zbyszkiem, żołnierzem z innego oddziału z ulicy Kruczej znowu przez Aleje Jerozolimskie na ulicę Chmielną 72, gdzie było mieszkanie mojej ciotki i gdzie również jakiś czas mieszkałem. Chcieliśmy w mieszkaniu ciotki poszperać i znaleźć jakieś wiktuały. No i coś niecoś znaleźliśmy, ale zostaliśmy aresztowani przez oddział AK zajmujący ten dom, jako szabrownicy. Dobrze, że w piwnicy była dozorczyni, która zaświadczyła, że tam mieszkałem. Skończyło się wesoło, ale prowiant z zapasów ciotki poszedł dla chłopców z tamtego oddziału. Jak wyglądał Pana dzień?
Trudno odpowiedzieć na to pytanie, każdy był inny, wszystko zależało od działań nieprzyjaciela na tym odcinku, jaki i kiedy był ostrzał, kiedy bandyci atakowali z Kreślarni, albo czy nadszedł specjalny rozkaz dla naszego plutonu od dowódcy Batalionu. Gdy atakowali, obsadzaliśmy frontowe pokoje i rzucaliśmy granaty i butelki lub strzelaliśmy jak było z czego i czym. Jak było spokojniej to spaliśmy kolejno w pokojach od podwórka, myliśmy się, jak było czym, jedliśmy, jak było co. Czasem plutonowy „Łan” wysyłał nas na poddasze celem obserwacji terenu Politechniki. Podczas takiej obserwacji snajper ranił będącego ze mną kolegę o pseudonimie „Budda” w rękę. Plutonowy „Łan” był podoficerem ułanów, walczył w 1939 pod Mokrą, gdzie otrzymał Krzyż Virtuti Militari, dla mnie był kimś wielkim. Ja syn oficera zawodowego, wychowany koło koszar uważałem wojsko za coś magicznego, najlepszego. Własnego ojca nigdy nie widziałem w cywilnym ubraniu. Moim marzeniem był Korpus Kadetów. Znalazłszy się w Powstaniu w AK, a więc w wojsku, wszystko jedno w mundurze czy kombinezonie byłem szczęśliwy, pomimo że okoliczności były tragiczne, ale ja miałem wówczas 15 lat, a plutonowy „Łan”, w moim pojęciu bohater z Krzyżem Virtuti, to było coś pięknego. Inną moją powstańczą męską miłością był mój dowódca Batalionu porucznik „Roman”. Był dla mnie wyrocznią, męski, dzielny, niezłomny, zdecydowany. Zginął w ubeckim więzieniu, na jego pamiątkę mojemu synowi nadałem imię Roman.

  • Proszę powiedzieć dalej jak wyglądał Pana dzień od początku.

Wydaje się, że na to pytanie opowiedziałem już sporo, nie było stałego rozkładu dnia, albo się walczyło, strzelało lub rzucało w bandytów granatami czy butelkami w budynku, w mieszkaniach od frontu lub na tej czy sąsiedniej barykadzie, albo się odpoczywało w części domu od podwórka, jadło, gdy było co, myło się, gdy było czym. Spaliśmy jak przestawali strzelać, nie istotne w jakiej porze dnia. Próbowaliśmy zdobywać żywność, chodziłem na wykopki ziemniaków do ogródków na Polu Mokotowskim. Jednego razu ruszyliśmy nocą z Noakowskiego we trzech, dwóch z workami i jeden jako obstawa z Visem. Kopaliśmy ziemniaki do worków, gdy nadszedł patrol „ukraiński”, dwóch ludzi, ciemno było, leżeliśmy w kartoflisku, może by i przeszli, ale kolega z bronią nie wytrzymał nerwowo i zastrzelił jednego „ukraińca”. Zaczęło się piekiełko, ostrzał z okopu nieprzyjaciela i od Polnej od naszych. Upadłem zupełnie przypadkowo na zabitego żołnierza i mimo woli złapałem za jego pistolet „Bergmann-Bayard”. Dalej uciekałem już z tym peemem a nie z workiem z ziemniakami. Udało się, wróciliśmy na Noakowskiego, ja z „Bergmannem” dumny jak paw z posiadania broni. Ale nie długo się nim cieszyłem, po trzech dniach przydzielono go komuś poważniejszemu, ja byłem rzekomo za młody.
Chodziliśmy na zrzuty broni i żywności. Zrzuty były różne: amerykański 19 września, gdy nadleciały eskadry fortec i zaroiło się od spadochronów. Serce każdemu z nas zabiło. Myśleliśmy, że to desant, i że przy takim wsparciu zwyciężymy. Ale nic z tego, to leciały zasobniki i spadały głównie na tereny zajęte przez Niemców. Nasz batalion nie zyskał z tego zrzutu nic ani broni ani żywności, oraz te radzieckie zrzucane bez spadochronów z kukuryźników lecących tuż nad dachami. Ta broń i amunicja w dużej mierze okazywała się być zniszczona przy upadku. Były pepesze, rusznice przeciwpancerne, amunicja radziecka i niemiecka, suchary, tuszonka. Chodziliśmy na placyk na rogu Wilczej i Mokotowskiej, tam paliliśmy ognisko sygnałowe. Czasem po zrzucie walczyliśmy na pięści z AL-owcami o te zrzuty.

  • Kto wygrywał?

Różnie, AL-owcy to były oddziały nieliczne, ale dobrze uzbrojone, spotkałem znajomego, stali na Nowogrodzkiej i w Alejach Jerozolimskich za Nowym Światem. Namawiali by do nich przejść. Bliżej kapitulacji przychodzili do nas po legitymacje AK. Dostawali je, dawały szanse na traktowanie zgodnie z Konwencją Genewską po dostaniu się do niewoli niemieckiej.

  • Jak oni byli traktowani przez Pana i kolegów oraz przez ludność?

Nie bardzo wiedzieliśmy o co tu chodzi, nie wiedzieliśmy nic o rozgrywkach między siłami politycznymi ani w II Rzeczypospolitej, ani o rządzie w Lublinie. Dowiedziałem się o nim będąc w Marynarce Wojennej w Anglii. Wiedzieliśmy, że nie są z AK, ale też chcą bić Niemców, nic więcej.
  • Czy w czasie Powstania czytał Pan jakieś gazety, czy słuchał radia?

Czytałem „Biuletyn Informacyjny”, ale rzadko na wysuniętych pozycjach, a tam przeważnie przebywałem. Prasa docierała z trudnością albo wcale. Radio było w Architekturze, a ja bywałem tam sporadycznie.

  • Czy dyskutował Pan z kolegami lub z kimkolwiek innym o sytuacji politycznej, o tym, co się dzieje na świecie?

Nie. Czy piętnastoletni chłopiec mógł sensownie dyskutować na tematy polityczne? Sprawy dotyczące przyszłości Polski były dla nas oczywiste. Był Rząd Polski w Londynie, który utworzył Generał Sikorski, był Generał Anders we Włoszech, był nasz dowódca Generał „Bór” Komorowski, byli alianci i wróg Niemcy, Włosi, Japończycy. Niuansów wewnątrz koalicji nie znałem, nie rozumiałem. O Komitecie w Lublinie wówczas nie wiedziałem, dla mnie było zupełnie oczywiste, że gdy Niemcy i ich koalicja padnie, rządzić będzie rząd, który powróci z Londynu.

  • Mówił Pan, że były koncerty, proszę coś więcej o tym powiedzieć.

Byłem na dwóch. Został mi w pamięci tylko koncert Fogga i piosenka „Zawiodły me sny, synku mój”. Śpiewała jeszcze inna śpiewaczka bardzo pięknie, ale nie pamiętam jej nazwiska. To miało miejsce na początku Powstania, gdy dostaliśmy się do Architektury. Na żadnych innych koncertach nie byłem, czas mi upływał na barykadach, a potem na obronie budynku na Noakowskiego 22.

  • Gdzie się odbywały koncerty?

Te, które widziałem i o których słyszałem miały miejsce w gmachu Architektury do momentu zbombardowania terenu obiektu.

  • Czy uczestniczył Pan w obrzędach religijnych, mszach, pogrzebach, spowiedzi?

Składałem przysięgę na ręce kapelana „Mietka” na terenie Architektury, brałem udział w pogrzebie porucznika „Wrona” oraz mojego przyjaciela Tomka Wojtczaka. Uczestniczyłem w dwóch mszach świętych w ciągu dwóch miesięcy. Na więcej nie było czasu i okazji.

  • Proszę powiedzieć jak Pan wspomina stosunek ludności cywilnej do powstańców, czy on się zmieniał?

Póki było co jeść i nie było trupów wśród ludności stosunki były wspaniałe, razem budowaliśmy barykady, kochaliśmy się i cieszyliśmy się wolnością. Potem im dalej było gorzej, nastał głód, bombardowania i duża ilość trupów wśród cywili. Stosunek do nas chłódł, my również przebijając przejścia w piwnicach między domami, widząc młodych mężczyzn melinujących się między kobietami zgrzytaliśmy zębami. W końcu słyszeliśmy pytanie: „Po co wam to było?”. To bolało bardzo.

  • I takie głosy można było słyszeć?

Tak, pod koniec, gdy ludzie byli głodni i poranieni.

  • Czy zetknął się Pan z jeńcami niemieckimi?

Tak, widziałem ich kilkukrotnie, ale ich nie pilnowałem, byłem przeważnie na linii, a nie na tyłach.

  • Jakie wrażenie na Panu zrobili?

Byli przestraszeni, nasi zachowywali się w stosunku do nich poprawnie. Niektórzy próbowali od nich kupić mundury za cywilne ubrania i żywność. Woleliśmy być w mundurach nawet niemieckich niż w ubraniach cywilnych.

  • Rozumiem, że istniał handel z Niemcami?

Tak, ten specyficzny, nie z Niemcami, ale z jeńcami niemieckimi, a to duża różnica. Ja miałem polski mundur, więc nie interesowałem się tym.

  • Czy zetknął się Pan z przypadkami zbrodni niemieckich na ludności cywilnej?

Owszem, widziałem kilka razy kobiety i dzieci pędzone przed czołgiem jako żywe tarcze na alei Niepodległości, ale nasi potrafili butelkami przerzucać ponad tymi ludźmi i trafiać w czołgi. Moja babka została żywcem spalona w domu na alei Niepodległości.

  • A czy miał Pan informacje co się dzieje w innych dzielnicach?

Tak, tyle ile zdołałem wyczytać z „Biuletynu Informacyjnego” oraz to, co nam przekazywali chłopcy-pocztowcy z „Szarych Szeregów”, ale najbardziej interesował nas teren Śródmieścia.

  • Czy miał Pan informacje o swojej rodzinie?

W alei Niepodległości zostawiłem matkę i stryjostwo z niedołężną babką .Trzeciego dnia po przejściu do Śródmieścia gasiliśmy zbombardowany, wysoki gmach na Lwowskiej, wszedłem na dach i zobaczyłem, że nasz dom na alei Niepodległości płonie. Wtedy wydawało mi się, że jestem półsierotą, popłakałem trochę. Okazało się, że matkę i stryjostwo pognali do Pruszkowa, spalili starych i chorych, zginęła moja babka. Ojciec był w oflagu, bracia stryjeczni w Powstaniu. To była moja cała rodzina.

  • Czy rozmawiając później z ojcem pytał Pan czy miał wiadomości, co się dzieje w Warszawie?

Będąc jeńcem w oflagu dopływ informacji niesprzyjających Niemcom miał bardzo ograniczony. Wiedział, że walczymy, ale szczegóły oraz że syn był powstańcem dowiedział się po wyzwoleniu.

  • Jak Pan był ubrany w czasie Powstania.

Miałem kombinezon oraz kurtkę mundurową żołnierza polskiego, z której byłem dumny, tęskniłem za panterką, ale nie zdobyłem jej do końca. W ostatnich dniach zdobyłem płaszcz mundurowy Poczty Polskiej, służył mi przez ostatnie dni Powstania i cały okres niewoli.

  • Czy chodził Pan w mundurze?

Oczywiście, tak.

  • A proszę powiedzieć, jakie były warunki zachowania higieny osobistej?

Na przestrzeni sześćdziesięciu trzech dni Powstania najróżniejsze, od kąpieli w wannie u znajomych na Placu Zbawiciela, co prawda kąpaliśmy się dwaj jeden po drugim w tej samej wodzie, po mycie się w szklance wody na Noakowskiego. Były znośne póki woda była w kranach, potem kopaliśmy studnie i woda była drogocenna. Na Noakowskiego mieszkańcy zostawili trochę wody w wannach i trochę mydła, i proszku. Najgorzej było z sanitariatami, kopaliśmy sławojki.

  • Proszę podać swoje najgorsze i najlepsze wspomnienie z Powstania.

Najgorsze to śmierć Tomka mojego przyjaciela oraz wieść o kapitulacji. Dobrych było kilka: a) nalot amerykańskich fortec i chmura spadochronów, euforia i przedsmak zwycięstwa, niestety złudna, spadły pojemniki i to przeważnie do Niemców. b) zdobycie pistoletu „Bergmann”, c) nominacja na starszego strzelca.
  • A czy jest coś z czego jest Pan szczególnie dumny?

Po pierwsze, że w wieku piętnastu lat byłem walczącym na pierwszej linii żołnierzem AK Powstania Warszawskiego, takim jak Lwowskie Orlęta. Po drugie robiłem to chyba dobrze skoro mnie awansowano do stopnia starszego strzelca.

  • A jak Pan wspomina kapitulację?

Psychicznie czułem się fatalnie, nie wierzyliśmy długo że to prawda, potem była czarna rozpacz. Do końca wierzyliśmy w pomoc Rosjan i zmianę sytuacji. Potem zajęty byłem wynoszeniem rannych do Szpitala imienia Józefa Piłdudskiego na [ulicę] 6 Sierpnia, gdzie ich przejmowali Niemcy. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że gdyby Rosjanie weszli, to dla większości z nas wojna mogłaby się skończyć nie obozem jeńców w Niemczech lecz długoletnim łagrem na wschodzie.

  • Jaka była droga Pana Oddziału po kapitulacji, którędy Pan wychodził?

Batalion „Odwet” razem z Batalionem „Golski” wychodził z ulicy Śniadeckich, wzdłuż ulicy 6 Sierpnia, aleją Niepodległości na teren Heeres Kraftfahrpark przy Koszykowej, tam zdawaliśmy broń krótką i karabiny, peemy, z lufami zalanymi kwasem solnym. Z Heeres Kraftfahrpark na Suchą koło Dworca Zachodniego, tunelem pod torami, kierunek na Ożarów, do obozu przejściowego. Po dwóch dniach załadowano po pięćdziesiąt osób do wagonów towarowych i wywieziono pod Bremen do dużego międzynarodowego obozu jenieckiego Sandbostel.

  • Jakie były warunki w Sandbostel?

Bardzo złe, baraki nieocieplone, bez prycz czy łóżek, spanie na betonie. My z bratem mieliśmy jeden koc, spaliśmy jeden tuż przy drugim, było trochę cieplej. Jedzenie fatalne, chleb-glina na siedem osób dziennie, kubek bardzo wodnistej zupy, kilka często zgniłych ziemniaków, kosteczka mikroskopijna margaryny, to było menu dzienne. Po trzech tygodniach tak osłabliśmy, że rano trudno było się podnieść. Tutaj dopadły nas wszy. Po trzech tygodniach pobytu w Sandbostel wyselekcjonowano chłopców młodszych niż osiemnaście lat. Ja wszedłem do tej grupy, brat nie. Wywieziono nas do Hamburga do nowo zasiedlonego obozu na 800 osób o nazwie Groß_Borstel.

  • Co Pan robił w Hamburgu?

Obóz Groß Borstel leżał na przedmieściu Hamburga, warunki były lepsze niż w Sandbostel, prycze z siennikami, lepsze, choć przeraźliwie jednostajne, jedzenie. Codziennie wożono nas tramwajami do Hamburga do pracy. Zajęcia były różne: odgruzowanie bombardowanych przez aliantów dzielnic, naprawy kanalizacji, budowanie strzelnicy dla Hitler Jugend, prace portowe, segregacja tytoniu w spalonej fabryce papierosów. Cały czas pobytu w Hamburgu upływał w czasie ciężkich bombardowań, w dzień chowaliśmy się gdzie się dało, do bunkrów w Altonie na ostatnim piętrze, bo tam na górze było najmniej bezpiecznie, akurat dla jeńców, w piwnicach i wykopach, nie wszyscy przeżyli. W nocy mieliśmy spokój, bombardowania były ciężkie, ale nadlatujący wiedzieli, gdzie jest Groß Borstel i tu nie bombardowali.

  • Gdzie Pan doczekał wyzwolenia?

Front zbliżał się do Hamburga, na początku kwietnia 1945 roku ustawiono nas w kolumnę i pognano w kierunku Danii w okolicę miasta Husum do miejscowości Schwesing, maszerowaliśmy z pieśnią na ustach jak zwycięzcy, bo widzieliśmy że to już koniec Rzeszy. W Schwesing był obóz jeńców francuskich, gdzie nas dokwaterowano oraz po sąsiedzku obóz Węgrów sprzymierzonych z Niemcami. Rzesza się waliła, a Niemcy wysyłali nas na pobliskie lotnisko wojskowe do budowy pasów startowych. Od jakiegoś dezertera niemieckiego kupiłem pistolet „Walther 7”, więc byłem w końcu jeńcem uzbrojonym. Gdy Anglicy byli już blisko zdarzył się tragiczny wypadek. Jeden z naszych, podoficer poczuł się tak pewnie, że napluł wachmanowi w twarz. Niemcy zwołali sąd wojenny i rozstrzelali podoficera polskiego. Zaraz potem nasi obezwładnili obsadę niemiecką obozu, zwołali sąd wojenny i rozstrzelali tego, który poprzednio wydał wyrok na Polaka. Przyszli Anglicy i także chcieli zwoływać sąd nad polskimi sędziami, ale sprawa się zakończyła niczym.
Po wejściu Anglików do obozu przyjechali oficerowie od Maczka. Wykąpano nas, odwszawiono i ubrano w nowiutkie mundury SS z przejętych magazynów, zdjęto jedynie szlify, oznaczenia i naszyto biało czerwone naszywki. Wkrótce dowiedziałem się gdzie jest mój ojciec i wyjechałem za zgodą dowódcy autostopem do Delmenhorst, gdzie kwaterował po wyzwoleniu z oflagu. Znalazłem, nie poznał mnie, ale się zameldowałem, radość i zdziwienie były duże. Że dorosły i że żołnierz. Wróciłem do Schwesing po brata Mariana. Do ojca w międzyczasie dołączył drugi brat stryjeczny Wiesław, który walczył w Pułku „Baszta” na Mokotowie. Było nas Zubków już czterech. Dostaliśmy się dzięki kolegom ojca do transportu jadącego do Paryża, gdzie zakwaterowano nas w koszarach Bessières. Po tygodniu przyjechali oficerowie Polskiej Marynarki Wojennej z Anglii szukając przedwojennych marynarzy. Zgłosiłem się natychmiast zawyżając wiek, jakoś to przeszło. Pojechałem do Marynarki Wojennej do Anglii, za mną po tygodniu przyjechał Marian. Służyliśmy w Marynarce Wojennej dwa lata z tego 10 miesięcy byliśmy w Polskim Gimnazjum Wojskowym imienia Juliusza Słowackiego w Bridge of Allan w Szkocji.

  • Kiedy Pan wrócił do Polski?

W czerwcu 1947 roku na statku Easter Psince.

  • Czy był Pan po wojnie represjonowany w Polsce?

Nie byłem więziony. Natomiast po skończeniu Politechniki Warszawskiej dostałem nakaz pracy do fabryki zbrojeniowej w Nowej Dębie, skąd wyrzucono mnie po zbadaniu mojej ankiety personalnej: Powstaniec AK, ojciec major zawodowy pozostał we Francji, Marynarz w Marynarce Wojennej. w Anglii. Różne wstręty okazywano mi do roku 1955.

  • Jakie Pan skończył studia i jaki zawód Pan wykonywał?

Skończyłem Wydział Mechaniczny Politechniki Warszawskiej w roku 1952. Pracowałem w trzech zakładach Przemysłu Maszynowego jako inżynier technolog. Potem przez siedemnaście lat w hucie w Częstochowie na stanowisku kierownika Wydziału Konstrukcji Stalowych. Następnie trzy lata jako wicedyrektor Zjednoczenia „Mostostal” w Warszawie, oraz rok jako wicedyrektor Przedsiębiorstwa „Megadex”. Następnie przeniosłem się do Handlu Zagranicznego do „Polimex CEKOP”, z ramienia którego pracowałem do 1984 roku w Iraku jako pełnomocnik. Po powrocie, do 1990 roku pracowałem w centrali „Polimex CEKOP”, po czym zostałem zatrudniony przez firmę duńską „Flexcon” jako Branch Office Manager w Warszawie i pracowałem do 1996 roku. Do 2007 roku pracowałem w firmie handlu zagranicznego.





Warszawa, 18 luty 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miazek
Aleksander Zubek Pseudonim: „Julian” Stopień: starszy strzelec Formacja: 2 batalion szturmowy „Odwet II” Dzielnica: Śródmieście Południowe, Ochota Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter