Alicja Wielgoławska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Alicja Wielgoławska, jako dziecko nazywałam się Alicja Ignaczak, bo Wielgoławska to moje nazwisko po mężu.

  • Gdzie się pani urodziła?

Urodziłam się w Warszawie na Woli, jestem dzieckiem Woli. Mieszkaliśmy przed wojną na ulicy Okopowej 61. Do niedawna jeszcze ten dom stał, blisko Powązkowskiej. Z chwilą wybuchu wojny już zaczęłam chodzić do szkoły, bo byłam dziewczynką siedmioletnią, kiedy wybuchła wojna i już zaznałam szczęścia chodzenia do szkoły.

  • Kontynuując wątek dotyczący pani życia przed wybuchem wojny: jak pani wspomniała, miała pani lat siedem, osiem…

Przed wojną byliśmy bardzo szczęśliwą rodziną. Mój brat był starszy, chodził wyżej ode mnie do szkoły. Chodziłam do pierwszej klasy, byłam z tego bardzo dumna. Odprowadzała mnie mama. Mój ojciec był przedwojennym instruktorem harcerskim, co przypłacił później, podczas okupacji, życiem. Niemcy go namierzyli, niestety ojciec zginął, matka została z naszą dwójką: brat starszy i ja. Tak że krótkie było moje szczęśliwe dzieciństwo przed wojną. Później przyszedł okres okupacji, kiedy ojca już nie było. Pamiętam borykanie się matki z dwojgiem dzieci. Potem weszłam, już ze świadomą myślą w okres powstańczy, chociaż ciągle jeszcze byłam dziewczynką w wieku szkolnym.

  • Gdzie chodziła pani do szkoły, gdzie szkoła się znajdowała?

Ta szkoła istnieje do dzisiaj, tam jest chyba jakieś technikum. To jest również na ulicy Okopowej, w stronę [Towarowej]. Zwykle odbywają się tam teraz imprezy dotyczące żołnierzy Powstania, bo obok jest wielki plac.

  • Czy zawierała pani jakieś przyjaźnie, znajomości w szkole?

Tak, miałam koleżankę Jasię, Jasia Cichocka. Mieszkałam na pierwszym piętrze, a ona na czwartym chyba. Zawsze, jak zbiegała, to mnie wołała: „Lala!”, bo byłam Lala, jak byłam mała. Razem szłyśmy do szkoły, niedaleko była, na tej samej ulicy, w stronę ulicy Towarowej.

  • W jakich warunkach pani żyła? Chodzi o to, jak wyglądało pani mieszkanie, jakby je pani oceniła?

Nie pochodziłam z bogatego domu. Matka nie pracowała, ojciec był monterem elektrykiem, chodził do pracy. Nie zawsze miał pracę, ale byliśmy bardzo szczęśliwą rodziną. Mieszkanie było małe, ale wiem, że był balkon. Był pokój z kuchnią. Mieszkaliśmy w niewielkim mieszkaniu. Matka nie pozwalała nam wychodzić na podwórko, bo była piekarnia na dole, [przyjeżdżały] wozy, rozwożono chleb. Byli starsi chłopcy, którzy mówili brzydkie wyrazy. Mama zawsze nas wołała przez okno, żeby wracać do domu. Myśmy się chowali za węgłem, żeby nas nie wypatrzyła, bo bardzo chcieliśmy być na podwórku z dziećmi. Ale matka miała jakieś wyższe aspiracje, nie pozwalała nam się bawić z nimi.

  • Jak pani zapamiętała wybuch II wojny światowej?

Można powiedzieć, że bardzo humorystycznie. Od dziecka byłam wielką elegantką, zawsze ubierałam się w ciuchy mojej mamy. Tego dnia założyłam szpilki mojej mamy, wyszłam przed dom na ulicę. Usłyszałam strzały, usłyszałam warkot samolotu, zobaczyłam, że ludzie zaczynają uciekać. To nie było już tak rano, wiem teraz, że wojna wybuchła bardzo rano, ale gdzieś na Pomorzu, natomiast do Warszawy może trochę później dotarły strzały. Zaczęłam uciekać, bo się bardzo bałam, żeby tylko do bramy się dostać. Pogubiłam pantofle mamy. Bardzo się bałam, że mama mnie skrzyczy, że zgubiłam jej pantofle. Okazało się, że nie miało to miejsca, że jest jakaś sprawa. Wtedy zrozumiałam, że jest to coś ważniejszego niż to, że zgubiłam mamy szpilki. To jest bardzo humorystyczne. Dopiero później tragizm wojny odciął się na moim życiu. Ale to pamiętam do dziś.

  • Jak wyglądało pani życie od wybuchu wojny do czasu Powstania Warszawskiego? Czy zmieniali może państwo miejsce zamieszkania?

Tak. Potem nastąpił pogrom ludności cywilnej na Woli, a myśmy mieszkali właściwie w oku cyklonu: ulica Okopowa, dalej aż do Płockiej, gdzie był szpital, gdzie ludność została przecież spalona i wybici chorzy. To do nas docierało, matka uciekła stamtąd, uciekliśmy. Już nie pamiętam, jak matka uciekała, chyba przez cmentarz Powązkowski, bo blisko mieszkaliśmy. Było dużo Powstańców [ukrytych] w grobach. Myśmy uciekli na ulicę Krochmalną, blisko Hali Mirowskiej.

  • O jakim okresie pani mówi?

O czasie Powstania i jeszcze wcześniej, o okupacji. Mój ojciec pracował pierwsze lata, bo zginął w 1941 roku, jeszcze zdążył pracować z chwilą, kiedy już byli Niemcy, kiedy była okupacja. Pracował w fabryce „Dzwonkowej”, to była elektryczna fabryka na Grochowskiej. Wracał wieczorami. Myśmy siadywali z bratem na ciepłym piecu, na górę nas windował. Przynosił nam „Płomyki”, „Płomyczki”, myśmy sobie czytali, oglądali, bardzo nam było wtedy dobrze. Nie zdawałam sobie sprawy, że jest wojna.
Okres, można powiedzieć, nawet biedy zaczął się dopiero z chwilą, kiedy matka została sama. Już chodziliśmy do szkół. Wiem, że podczas okupacji stale zmienialiśmy lokale szkolne. Czekaliśmy, gdzie nas nauczycielka zaprowadzi. Później już, pod koniec, tuż przed Powstaniem chodziłam do szkoły na Miodową. Pamiętam doskonale, już matka była sama. Matka utrzymywała nas, tak jak wszystkie samotne kobiety mające dzieci, z handlu. Jeździła gdzieś w stronę wschodu, na Siedlce, przywoziła stamtąd żywność. Wywoziła stąd, sprzedawała nasze ubrania, różne nasze rzeczy domowe. W ten sposób żyliśmy aż do Powstania. Matka bardzo ciężko pracowała, żeby nas utrzymać, a brat w niczym nie mógł pomóc, bo wiecznie był zajęty, o czym nie wiedziałam. Chodziłam do szkoły, byłam prawdopodobnie beztroska, jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, chociaż, jak piszę w swojej książce wspomnieniowej „Tamte lata”, już tragedie dotykały i mnie. Bałyśmy się, wracając ze szkoły, bo już nosiłyśmy w teczkach jakieś skrypty, jakieś książki niedozwolone.

  • Wracając jeszcze do czasów, kiedy pani tata żył: pani wspomniała, że tata był harcerzem. Czy była może pani świadkiem albo rejestrowała jakieś fakty, które mogłyby być związane z tym, że pani tata pracował w konspiracji?

Tak. Co prawda za okupacji nie byłam wtajemniczona w działalność mojego ojca, zdawałam sobie sprawę, że mógł działać. Natomiast pamiętam [czasy] przedwojenne. Mój brat chodził na zbiórki, które organizował ojciec, były różne wyjazdy, jakieś kolonie, mnie również zabierano. Pamiętam ogniska, pamiętam piosenki harcerskie, pamiętam, jak mój ojciec grał na gitarze, śpiewał razem z [harcerzami], tak że dla mnie, jak sięgam przedwojennym wspomnieniem, to była wielka przygoda. Bardzo chciałam być harcerką, co zresztą uczyniłam po wojnie, bo od razu się zapisałam do harcerstwa. Zaczęłam swoją zawodową pracę w harcerskim piśmie „Świat Młodych”. Do dziś wspominam to bardzo mile, tak jakbym chciała spuściznę po ojcu przenieść na siebie. Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że ojciec jest mocno zaangażowany w harcerstwie, dla mnie to była wielka przygoda.

  • To zaangażowanie taty miało jakieś odzwierciedlenie w sytuacji, która panowała w domu? Czy na przykład wspominał o tym?

Nie podczas okupacji. Pamiętam okres tuż przedwojenny, kiedy były wszystkie zbiórki, zjazdy, wyjazdy. To było wszystko jawne. Bardzo chciałam zawsze być, ojciec mnie zabierał. Natomiast podczas okupacji nie miałam kontaktu słownego ani z bratem, ani tym bardziej z ojcem. Nie pamiętam, żeby się w ogóle mówiło o harcerstwie. Prawdopodobnie była to tajna organizacja, do której nie miałam jeszcze wtedy dostępu, żeby nie wygadać.

  • Wspomniała pani o tym, że kiedy chodziła pani do szkoły, miała pani z koleżankami jakieś zakazane książki. Czy mogłaby pani powiedzieć, co to były za koleżanki, czy się poznałyście w szkole, czy spędzałyście razem czas wolny?

Z jedną koleżanką chodziłam do wcześniejszej klasy podstawowej, później z nią przeniosłam się na Miodową, a moje trzy następne koleżanki, z którymi byłyśmy blisko, poznałam na Miodowej. Właśnie wtedy zaczęły się nasze dziewczyńskie rozmowy, bo jedna mieszkała na Starym Mieście, druga również na Starym Mieście, tylko bliżej Śródmieścia. Ona ocalała, natomiast ta, która była ze mną blisko, mieszkała blisko mnie… Myśmy ciągle do siebie chodziły, ciągle gadałyśmy, ale nie były to żadne zbiórki, nie były to żadne konspiracyjne spotkania. Myśmy chodziły do parku, miałyśmy piłkę, chodziłyśmy niby w piłkę grać, ale siadałyśmy na ławkach i rajcowałyśmy: co żeśmy widziały, co która przeżyła, kiedy pójdziemy na most [na Chłodnej], żeby zobaczyć, co się dzieje w getcie. Były to rozmowy czysto okupacyjne, ale zdaję sobie dzisiaj sprawę, że to były jeszcze dziewczyńskie rozmowy. Nie byłyśmy dojrzałe. Jedna z nas była bardziej może dojrzała, bo była starsza. Nawet pamiętam, przyszła kiedyś w odwiedziny do mojej matki, czy by matka nie pozwoliła mi dostać się z nią do jakiejś organizacji. Matka zdecydowanie powiedziała nie, bo już ma dosyć kłopotów z bratem. Nie wiedziałam, dlaczego ma kłopoty. Zostałam w domu, matka mnie trzymała krótką ręką. Ta Stasia, którą później, po powstaniu spotkałam, bo też przeżyła, była Powstańcem. Miała już chyba piętnaście, szesnaście lat, starsza od nas. Prawdopodobnie chciała nas wciągnąć w konspiracyjną robotę, ale myśmy sobie jeszcze nie zdawały sprawy z tego, że coś takiego istnieje. Natomiast towarzysko bardzo byłyśmy ze sobą związane.

  • Pani wspomniała, oprócz tego, że wymieniałyście się doświadczeniami, to chodziłyście na most, żeby zobaczyć, co się dzieje w getcie.

Most był blisko mojego miejsca zamieszkania, [usytuowany był róg Żelaznej i Chłodnej, łączył stronę aryjską z gettem]. Przychodziły do mnie, żeśmy razem chodziły.
  • Czy były panie świadkami jakiegoś mordu czy represji?

Akurat na mieszkańcach getta nie, chociaż stale obserwowałyśmy leżące na ulicy [zwłoki]. To było straszne, matka nawet zabraniała mi tam chodzić, bo nie mogłam w nocy spać, krzyczałam, budziłam się. Natomiast byłam świadkiem dwukrotnego rozstrzeliwania zakładników na ulicach. Raz, jak wracałam ze szkoły [z Miodowej], na ulicy Senatorskiej. Byłam z jedną z koleżanek, obie bardzo [to] przeżyłyśmy. Drugi raz, jak szłam z matką ulicą [Towarową], było też rozstrzelanie, ale matka mnie szybciutko [zabrała], w ogóle matka mnie oszczędzała, podejrzewam, nie chciała mnie do tych tragedii dopuszczać. Trzeci raz widziałam powieszonych zakładników na Lesznie przy Sądach. Sama tam pobiegłam, bo blisko mieszkaliśmy. To było jeszcze przed Powstaniem. Pamiętam, że wtedy policjant mnie przepędził, powiedział: „Uciekaj, dzieciaku, uciekaj stąd!”. Bardzo grzeczna byłam, uciekłam, ale to były dla mnie bardzo [silne] przeżycia, coraz bardziej wchodziłam w ten straszny świat. To było wszystko do Powstania. Powstanie to było apogeum.

  • Czy miała pani kontakt z żołnierzami armii okupacyjnej? Czy ma pani wspomnienia z nimi związane? Jak ich pani zapamiętała?

Nie, matka mnie chroniła. Moja matka [tak], bo niejednokrotnie ją rewidowali, miała na nich sposób. Wtedy były modne czarne, tiulowe welony po śmierci osoby bliskiej. Moja matka po śmierci męża, po śmierci ojca chodziła cały czas w kirze żałobnym, tak że być może Niemcy ją jakoś szczególnie traktowali. Kiedy łapali wszystkich, rewidowali, zabierali towar, niektórych zabierali na Skaryszewską – był taki punkt, gdzie zabierali handlujących – matka nigdy tam nie była. Niemniej towar jej zabierali, wracała ze wsi, mówiła: „Nawet nie mam chleba dzisiaj dla was, bo wszystko zabrali”. Wiem, że represje ze strony okupanta bardzo ją dotykały.

  • Pamięta pani okoliczności związane z momentem poświęcenia przez pani tatę życia dla Polski?

Pamiętam tylko, że Niemcy ojca znaleźli, bo on się ukrywał. Moja matka była bardzo zaradna. Kiedy go trzymała zamkniętego w drugim pokoju, jak widziała, że Niemcy idą na rewizję, czy przechodzili gdzieś, kładła go do łóżka, nakrywała kocem, mówiła: „Proszę tu nie wchodzić, bo tu jest gruźlica”. Albo: „Tu jest tyfus”. W ten sposób ojciec kilkakrotnie ocalał. Ale przyszedł moment, że wyszedł. Nie pamiętam tego. Ojca zabrali, musiał być torturowany, musiał być przez nich bardzo niszczony, bo oddali go na trzy dni przed śmiercią do domu. Nie wiem tego, bo matka mnie nie wtajemniczała jeszcze w takie straszne rzeczy. Wiem, że ojciec zmarł w szpitalu. Przyszli po niego jego koledzy, zabrali go na noszach – to pamiętam – do szpitala. Za dzień czy za dwa umarł. Pamiętam jego pogrzeb, bo oddali ciało matce, ojciec został normalnie pochowany. Wiem, że bardzo płakałam na pogrzebie. Tyle pamiętam z okoliczności jego śmierci.

  • Jak pani zapamiętała, gdzie panią zastał wybuch Powstania Warszawskiego? Ile miała pani wtedy lat?

Chyba [jedenaście]. To było lato, sierpień. Ciągle musiałam być w domu, ciągle byłam zajęta jakimiś małymi dziećmi. Wiem, że u nas w drugim pokoju [na Krochmalnej] mieszkało małżeństwo – matka wynajęła – z małym Waldusiem, którym się ciągle opiekowałam. Chodziłam z nim, miałam instynkty opiekuńcze. Kiedy sierpień się zaczął, stałam w bramie na ulicy Krochmalnej, z Waldusiem właśnie. Raptem usłyszałam strzały na ulicy. Biegło dwóch chłopaków, takich jak mój brat, w białych płaszczach. Pobiegłam szybko do domu, akurat była matka, i mówię: „Mama, strzelają, uciekają jacyś, chodź, zobacz!”. Jeszcze nie zdawałam sobie sprawy. Matka mówi: „Ty się nie pokazuj”. Matka od razu wybiegła przed bramę, ludzie już biegli, zaczęli krzyczeć. To był pierwszy dzień, który zapamiętałam. Wszyscy zaczęli krzyczeć: „Nareszcie, nareszcie Powstanie!”. Brata już nie było, bo brat dwa dni wcześniej wyszedł z domu, nic nie mówiąc. Właściwie siedem dni Powstania u nas był spokój, a siódmego dnia już byliśmy spaleni. Mieszkaliśmy blisko hal [Mirowskich] – Hale Mirowskie, które są do dzisiaj. [Niemcy] od razu zajęli hale, wyciągnęli z piwnic ludzi, którzy się tam schronili, bo myśleli, że będzie bezpieczniej. Matka tam biegała, bo były jeszcze możliwości, żeby jakieś jedzenie zdobyć. Wtedy poszła ze mną, to było szóstego dnia Powstania. Nie było u nas Niemców w ogóle, sami Powstańcy. Krochmalna należała do Powstańców, Żelazna też. Byliśmy szczęśliwi, dzieci biegały po podwórku, było bardzo fajnie. Mówię: „Nareszcie coś się dzieje”. Wtedy, szóstego dnia Powstania, matka mnie zabrała pod Halę Mirowską, że może jeszcze zostały na straganach owoce czy warzywa.

  • W trakcie tych pierwszych dni pani utrzymywała kontakt ze swoimi koleżankami, z bratem?

Nie. Nie było możliwości. Już nie było w ogóle żadnych kontaktów. Zresztą nigdzie nie wychodziłam, byłam w domu, matka mnie trzymała przy spódnicy. Matka też nie wychodziła. O bracie nie wiedzieliśmy nic. Każdy, jak Powstanie zastało go we własnym mieszkaniu, to był szczęśliwy. Wiem, że stale mówiło się o tym, że odcięta została matka od dzieci, dziecko gdzieś było, nie wróciło do domu. Pierwsze tragedie to były rozłączenia rodzin. Myśmy na szczęście były same.

  • Wspomniała pani o tym, że w pierwszych dniach miała pani kontakt z Powstańcami. Jak pani ich zapamiętała? Czy brała pani może czynny udział w pomaganiu im w jakiś sposób? Czy może pani mama się zaangażowała?

To, że bliższy kontakt miałam z Powstańcami, było znacznie później. Do siódmego dnia, dopóki mieliśmy mieszkanie, to myśmy jeszcze – mówię o mamie i o sąsiadach, którzy w tym domu mieszkali – nie odczuwali tak [silnie skutków wybuchu Powstania]. Byliśmy wszyscy pełni euforii. Dopiero jak staliśmy się bezdomni, a właściwie [jak nastąpiła] tragedia z wypuszczeniem nas przed czołgi, jak byliśmy w Hali Mirowskiej, groza Powstania do mnie dotarła. Już myślałam, że to jest koniec, moja matka zresztą też. Dopiero jak udało nam się uciec, co również opisuję w książce, po raz pierwszy spotkałam na barykadzie Powstańca prawdziwie walczącego. Bo po mojej ulicy stale się przemieszczali, przychodzili do matki, dostawali jakieś jedzenie, matka rozmawiała, sąsiedzi też, to była, można powiedzieć, sielanka. Dopiero kiedy zostałyśmy bezdomne, nie było powrotu do domu, bo dom spłonął i trzeba nam było iść na tułaczkę w głąb miasta, gdzie byli Powstańcy, gdzie były ich kwatery, gdzie przyjmowali wszystkich nas bieżeńców, wtedy dopiero poznałam Powstańców, poznałam tych, którzy dowodzili. Na naszym [nowym] podwórku, [gdzie dotarłyśmy z Krochmalnej na Grzybowską, a potem na Pańską, gdzie stacjonowali powstańcy i były ich kwatery], była kuchnia, był lazaret. Tam się kręciłam. Trudno powiedzieć, że to była jakaś pomoc. Były starsze ode mnie dziewczyny – sanitariuszki, łączniczki, które się ciągle przewijały. Stale byłam z nimi, bo mnie to ogromnie pasjonowało. Ale mnie pilnowała matka, strzegła mnie jak oka w głowie. To był [tylko] taki kontakt. Podawałam coś, stale coś przynosiłam, dopóki nie zaczął się właściwy nalot, ostrzał, strzelanie coraz bardziej zbliżające się do Śródmieścia. Bo dopóki były walki na Starym Mieście, to myśmy w centrum Śródmieścia mieli względny spokój. Jeszcze wszystko działało, radiostacja była, na naszym podwórku była komenda, tak że wszystko w zasadzie było.

  • To było po tym, jak pani uciekła sprzed czołgu?

Tak. [Niemcy zagarnęli spod Hal Mirowskich wszystkich ludzi i popędzili przed czołgami na powstańczą barykadę przy ulicy Elektoralnej. My z mamą też tam wpadłyśmy. Szliśmy pod lufą czołgu na tę barykadę właśnie. Był krzyk, płacz… Matka kurczowo trzymała mnie za rękę. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że idziemy na śmierć, ale Powstańcy nie strzelali do nas. Czekali aż podejdziemy bliżej i wtedy oni rzucą granatniki zapalające na czołg. – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo.] […]
Hala Mirowska była cały czas zajęta przez Niemców. Niemcy wszystkich ludzi, którzy w okolicach Hali Mirowskiej się gromadzili, czy byli, czy się schronili w piwnicach, wszystkich zabrali ze sobą przed czołg. Ale to, co mówię o społeczności powstańczej na podwórku, [o tym], co się działo, to już był drugi etap, kiedy nam się udało uciec z terenów, gdzie mieszkałam, do zupełnie mi nieznanych. To była ulica Pańska. Najpierw byłyśmy na Grzybowskiej, skąd uciekłyśmy przed Niemcami, bo Niemcy się posuwali i wypierali Powstańców.

  • Jak się pani udało uciec sprzed czołgu? Jak rozumiem pani z matką, z innymi ludźmi, miały pełnić rolę żywych tarcz?

Tak. Szliśmy przed czołgami. Czołg jeden czy dwa, już nie pamiętam tego, przed którym szłyśmy, jechał powoli w stronę barykady powstańczej. Wszyscy szli [pędzeni przez Niemców]. Wiem, że strasznie płakałam, bałam się. Matka mnie trzymała za rękę. Matka była bardzo zdeterminowana, ale wiem, że była tak zaradna, że na pewno myślała o tym, co zrobić. Jak blisko dojechały czołgi z [idącymi] ludźmi do barykady, to Powstańcy zaczęli krzyczeć, że będą strzelać, żeby uciekać na boki. Ludzie już nawet mówili: „Strzelajcie, bo czołg wjedzie w waszą barykadę”. Powstańcy się wstrzymywali, dopiero w ostatniej chwili zaczęli strzelać, jak już byliśmy bardzo blisko. Matka do pierwszego szeregu przeszła ze mną, udało jej się jakoś bokiem. Nie mogę już sobie tego przypomnieć, bo to był stres, to było bardzo dramatyczne. Wiem tylko, że nagle znalazłyśmy się w podkopie pod barykadą. Byłyśmy po stronie Powstańców. Tym ludziom, którzy razem z nami przeskoczyli, udało się bez draśnięcia przelecieć, [przebiec do powstańców]. Wszyscy się całowali, płakali, krzyczeli, obejmowali. To była euforia wręcz. Powstańcy [krzyczeli]: „Uciekajcie! Idźcie dalej, bo tu jest placówka!”. Tam była placówka, a za nimi już byli nasi, już byliśmy u swoich.

  • Czyli czołg został zatrzymany?

On chyba nawet płonął. Nie oglądałam się, ale ludzie krzyczeli: „Dobrze mu tak!!”. Takie pamiętam szczegóły. Przecież nie byłam jeszcze świadoma całej tej [sytuacji]. To znaczy byłam świadoma tragedii. Później znowu – jak to młodociane nastolatki – myślałam, że to wszystko przejdzie, to jeszcze nie jest tragedia, która jest [tragedia] ostateczną. Później znowu znaleźliśmy się na [naszym] terenie. Trzeba powiedzieć, że ulice od strony Grzybowskiej, które ciągną się do dzisiejszego Dworca Centralnego: Pańska, Śliska, Sienna, Towarowa, Żelazna, to były w rękach Powstańców. Poczuliśmy się znowu jak u siebie, była wolność, wisiały flagi, były jeszcze całe domy, bo Niemcy byli zajęci, Starym Miastem, jeszcze tam walczyli. Śródmieście było oazą wolności, to doskonale pamiętam. Zostaliśmy przyjęci przez znajomą znajomych, bo wszyscy, jak można było, tak gościliśmy się w piwnicach. Nawet początkowo, może z tydzień albo więcej, mieszkaliśmy w mieszkaniach, bo domy [jeszcze] nie były zburzone w Śródmieściu. Dopiero później przechodziliśmy pomału do piwnic tegoż domu. Piwnice nieraz były zasypywane, matka mi mówiła, że jedenaście razy byliśmy zasypywani w piwnicach.

  • Zanim piwnice zostały zasypane, zanim pani z matką sprowadziła się do piwnic, jakie panowały warunki? Czy mieliście dostęp do żywności, wody?

Matki, kobiety przeważnie… Mężczyzn nie było wielu wśród naszej gromady bezdomnych, bo przeważnie walczyli albo nie mogli się dostać z pracy do domu. To było przecież tragiczne rozdzielenie rodzin. To wybuchło nagle. Cywile prawdopodobnie nie musieli wiedzieć o wybuchu Powstania. Bardzo dużo rodzin zostało rozdzielonych, dopiero po wojnie się mogli spotkać. Poza Powstańcami, którzy byli na naszym podwórku, nie przypominam sobie mężczyzn z nami w piwnicy. Przeważnie starsze babcie z kotami, matki z dziećmi. Maleństwa nawet umierały przy piersi, bo matka nie miała pokarmu, sama to widziałam. Była więź między nami wszystkimi, tak jakby to była jedna wielka rodzina. Ale to nie trwało długo. Później zaczęły się „krowy” osławione.
  • Bomby zapalające?

Tak. Już nawet nie można było wychodzić na podwórko, już się siedziało po piwnicach, razem ze szczurami zresztą. Kobiety wychodziły po żywność. Usłyszały, że jest rozbity „Haberbusch”, tam można było dostać kaszę czy siemię. Jak było „Społem” rozbite, to też wszyscy biegli, żeby stamtąd coś wyciągnąć. Wiem, że Powstańcy nam dawali w woreczkach mąkę. Najwięcej było grochu, groch był z robakami. Gotowało się groch, a robaki wychodziły, potem się wylewało wodę. Powiedziałam, że nie będę w życiu jadła grochu po wojnie, jak przeżyję. Kobiety były bardzo zaradne i zapobiegliwe. Musiały szukać miejsca, gdzie można było coś zdobyć do jedzenia. Powstańcy bardzo pomagali, bo jak zdobyli jakiś magazyn, to część brali dla Powstańców, a część oddawali matkom z dziećmi.

  • Ta grupa ludzi, z którymi pani przebywała, była bardzo zżyta. Jaka panowała atmosfera, nastawienie do sytuacji, która się dzieje w Warszawie?

Niestety to się zmieniało. Obok nas na [ziemi] w piwnicy leżała pani, której nazwiska nie pamiętam, natomiast pamiętam jej synka: Wojtuś. Myśmy zawsze przekomarzali się z nim, czesałam go, nawet nie myłam, [bo wody nie było, tylko] wycierałam mu buzię. On miał cztery latka. Bardzo lubiłam dzieci i nim się zajmowałam, jak już Lusi nie miałam przy sobie. Kiedy jeszcze było spokojniej, to ta matka, a ona była lokatorką tego domu –mówi: „Wojtuś, pójdziemy do domu, może ci przyniosę jakieś ubranko”. Mieszkali na parterze. Poszła z Wojtusiem do mieszkania, do siebie. Zostałam w piwnicy, ona poszła [z synkiem]. W pewnym momencie – tylko nie wiem, co to było: czy to był pocisk, czy granat, czy może nawet już zaczęli bombardować – oficyna budynku, gdzie my w piwnicach byliśmy, została od góry aż do dołu rozwalona. Tak że gruzy z pięciu pięter [osiadły już w głąb piwnicy]. Na parterze ta matka z dzieckiem została zagrzebana żywcem. Było straszne poruszenie w piwnicy, że ci, co poszli właśnie przed chwilą, zginęli. Jak się już uciszyło pod wieczór, to wszyscy wyszli, [bo powstańcy nas wyciągnęli przez okienka]. Powstańcy [też] zaczęli odgrzebywać gruzy [z zawalonego budynku], ale to było nie do przerobienia. Pięć pięter cegieł i gruzu na parterze, nie wiem ile to trzeba by [pracy]. Ale dogrzebali się do nich, bo mąż się dowiedział, był Powstańcem, przybiegł, rozpaczał, prosił Powstańców. Pamiętam doskonale, Wojtusia też wygrzebali. Byłam na ich pogrzebie, na podwórku ich się zakopało. Takie to było przeżycie. Wtedy już zaczęli bombardować Śródmieście, już siedzieliśmy cały czas w piwnicy, już nie było mowy, żeby wychodzić na zewnątrz.

  • Kim była Lusia?

[Ona mieszkała razem z rodzicami na ulicy Krochmalnej. Byli naszymi sąsiadami. Jej rodzice pracowali a ja często opiekowałam się Lusią gdy wracałam ze szkoły. Gdy wybuchło Powstanie, trzyletnia Lusia już w ogóle była stale ze mną, bo jej matka biegała z żywnością. – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo.] Byłam starsza, oczywiście byłam bardzo mądra dla niej, wszędzie ją woziłam, odprowadzałam, przyprowadzałam. Jak jej matka wracała późno z pracy, to Lusię brałam do swojego pokoju i ją usypiałam, spała. Potem matka przychodziła z pracy, to jej oddawałam. Lusia była moją zabawką, była moją młodszą siostrą, moją lalką. Cały czas po powrocie ze szkoły zajmowałam się Lusią, myśmy się obie bardzo kochały. [Wtedy gdy byliśmy pod Halą Mirowską, Lusia też była przy mnie, bo jej matka gdzieś się zawieruszyła. Sprzed czołgu uciekłyśmy więc z Lusią. Na szczęście jej ojciec pełnił wartę przy barykadzie, gdzie nam się udało wyrwać. Skierował nas z Lusią do swoich znajomych na Pańską. Tam poszliśmy… – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo.]

  • W trakcie Powstania nastąpiło rozłączenie?

[Moja] matka spotkała sąsiada, [ojca Lusi] na barykadzie [nieopodal] Hali Mirowskiej, Jankowskiego, pamiętam doskonale. Na drugi dzień [jego] żona się odnalazła, widocznie wiedziała, gdzie on jest na barykadzie. Rozpaczała, że zginęła Lusia. On powiedział: „Nie martw się, Lusia jest u Ignaczaków, zabrali ją, są tu i tu”. W ten sposób odzyskałam jeszcze na kilka dni Lusię. Wróciła jej matka, poszli dalej gdzieś. Później ich jednak spotkałam, [w dniu kapitulacji powstania]. Po wojnie matka się dowiedziała, że Lusia mimo wszystko im zginęła. Podawali ją z rąk do rąk, [wychodząc z tłumem po kapitulacji], każdy niósł jakieś toboły, szli do Pruszkowa. Kto miał małe dziecko, to liczył, że ocaleje. Lusię raz ojciec raz matka sobie podawali, a tłum szedł. Słyszałam [o tym] później. Podobno dłuższy czas, kilka lat jej szukali po wojnie. Dziewczynka miała chyba z piętnaście lat, jak dopiero ją odnaleźli. Ale to nie są sprawdzone wiadomości. Tak słyszałam, że takie były później losy Lusi.

  • Nie wie pani, co się z nią stało potem?

Już jej nie widziałam, jak wyszli. Oni wyszli do Niemców dobrowolnie.

  • Wracając do momentu przed bombardowaniem Śródmieścia, czy uczestniczyła pani może w jakichś formach praktyk religijnych?

Tak. Co prawda nie na naszym podwórku, ale na sąsiednim podwórku była kapliczka. Dopóki nie było nalotów, to co odważniejsi – a należałam do odważnych, dlatego że matka mnie nigdzie nie puszczała, to jak mogłam się wyrwać, uważałam, że jestem bardzo odważna, też tam biegałam – zawsze śpiewali: „Zacznijcie wargi nasze chwalić” albo „Królowo Korony Polskiej”. Przeważnie do Najświętszej Marii Panny śpiewaliśmy. Wszystkie religijne pieśni śpiewałam. A później już nie, bo raz jak poszłam, dostałam odłamkiem w nogę. Nawet nie zauważyłam tego, wróciłam do piwnicy, byłam zakrwawiona. Matka mówi: „Co się stało?”. – „Tak mnie łydka boli”. Matka patrzy – miałam [draśnięcie] zwykłą kulką. Może jakiś snajper strzelał do nas przy kapliczce? W każdym bądź razie nosiłam dłuższy czas bandaż, byłam szczęśliwa, że jestem ranna.

  • Spotkała się może pani z prasą podziemną?

Tak, „Biuletyn” był stale u nas, Powstańcy przynosili „Biuletyny”. Powiem pewną dygresję. Odbiegam daleko: po latach, jak już byłam dziennikarką, byłam w Anglii, pracowałam w „Dzienniku Polskim” w Londynie, spotkałam naczelnego, który nazywał się Podgórski. Zaczęłam z nim robić wywiad. On mówi, że był Powstańcem, opowiadał mi o Powstaniu. Mówię: „Też Powstanie przeżyłam”. − „A gdzie pani była?”. − „Byłam tu”. − „A ja byłem tu”. Zgadaliśmy się, że on w tejże właśnie kwaterze był zastępcą dowódcy, Wacław Podgórski. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy w Londynie, on mi opowiadał wszystko: „A pamięta pani… Pamiętam dziewczynkę”. − „Na pewno nie mnie, bo tam dużo było dziewczynek”. W każdym razie była między nami bardzo miła komitywa i bardzo dużo mi dodał różnych wiadomości i opowieści o tym, jak to wyglądało ze strony Powstańców.

  • Wracając jeszcze do „Biuletynu Informacyjnego”, czy oprócz prasy słuchała pani radiostacji?

Nie, tego nie było. Tam był taki łomot, strzały, huki, bomby, „krowy”, że radia w ogóle nie sobie przypominam, żeby gdziekolwiek było. Być może, że w kwaterach powstańczych tak, ale u nas, wśród cywilów, nie zetknęłam się z tym.

  • Co się stało z panią, z pani mamą, jak Niemcy bombardowali Śródmieście?

Żyliśmy w piwnicach. Odgrzebywali nas, jak nie było mocno zasypane, bo przeważnie nad nami dom zostawał zwalony i gruzy usunięte, nie było co osiadać, tylko z podmuchów podwórkowych zasypywało nam okienka. Wtedy, ponieważ Powstańcy wiedzieli, że w piwnicach są ludzie, odkopywali okienka. Wyciągali nas przez okienka albo odkopywali wejście do piwnicy, bo czasem wejście było zasypane. Tak się żyło. Żyliśmy, nie mogę mówić, [że] bez nerwów, bo do dzisiaj mam uraz. Żyliśmy razem ze szczurami niestety. Ale szczury były nam przyjazne. Wypijały nam wodę. Mieliśmy kadzie, każdy, kto szedł po wodę, to do wspólnej kadzi wlewał wodę. Były też gąsiory i duży baniak, soki kiedyś może robili czy coś, wlewało się [do nich] wodę. Szczury były tak samo głodne, spragnione jak my, właziły, topiły się, wyjść nie mogły. Trzeba było wodę wylewać, rozbijając słój. Bardzo nie lubiliśmy szczurów, ale one nie robiły nam krzywdy, tylko trzeba było się mocno zakrywać na głowę kocami. One nas nie gryzły.

  • Pani została tam do końca Powstania?

Moja matka wychodziła a to po wodę, a to się kontaktowała z innymi ludźmi, żeby wiedzieć, jaka jest sytuacja. Dowiadywała się. Później stamtąd odeszli Powstańcy, bo byli wypierani [przez Niemców]. Dużo ludzi w piwnicach, w których byliśmy, zastanawiało się, co zrobić. Wszyscy mówili: „Trzeba wyjść, bo już się kończy Powstanie”. To już żeśmy wiedzieli. Moja matka powiedziała, że nie wyjdzie, że woli zginąć niż iść [dobrowolnie] do Niemców, bo miała [przed oczami] obraz swojego męża. Część ludzi z piwnicy zdecydowała się poszukać sobie jakiejś względnie całej kryjówki. W nocy trzeba było wyjść, kiedy nie było nalotów. Przenieśliśmy się [do innej, niezawalonej gruzami] piwnicy. Już zostało mało ludzi, bo były chyba dwa dni kapitulacji [zawieszenia broni], gdzie nie strzelali, ludzie wychodzili do Niemców. To już było na początku października. My też wyszliśmy na [podwórko], żegnaliśmy ludzi, którzy odchodzili, płakaliśmy, a sami − matka, ja, kilkoro tych, z którymi przeżyliśmy Powstanie w piwnicy [na Pańskiej] – przenieśliśmy się w inne miejsce. Każdy jakieś zapasy z sobą wziął. Siedzieliśmy [tam], aż nas znaleźli Niemcy, już długo po [upadku] Powstaniu, [koło 20 października]. Wtedy już nie wychodziłam wcale [z tej kryjówki w gruzach].

  • Czyli w zasadzie spędzała pani cały czas w piwnicy? Jak wyglądał pani czas wolny? Czy w ogóle można o takim mówić? Czy kontaktowała się pani z innymi dziećmi?

Nie. Leżało się na [gołej ziemi na kartonach], nakryta byłam na głowę kocem, najczęściej się spało. Byliśmy bardzo głodni, nie mieliśmy co jeść. Nie mieliśmy siły nawet po schodkach pójść. Matka mnie bardzo często na plecach wynosiła, bo taka byłam chuda, zabiedzona, jak dziecko z getta. Zresztą później, po wyzwoleniu zachorowałam, jak byłam studentką. Lekarze mówili: „O, to są dzieci piwniczne”. Nas wysyłali do sanatorium, już studentów.
Pamiętam nasze wyjście, jak nas znaleźli Niemcy. Niemcy podpalali opuszczone, jak im się wydawało, piwnice. Mieli miotacze, do okienek albo do gruzów [przykładali], od razu buchał [płomień]. Osoby, które to widziały, zaczęły krzyczeć, bo lepiej wyjść do Niemców niż być spalonym żywcem. Wiedzieli, że Niemcy chcą zburzyć nasze małe siedlisko. Niemcy byli bardzo zdziwieni, wysłali psa czy dwa nawet, żeby zobaczyły, co się dzieje, bo [usłyszeli] jakieś głosy, krzyki. Psy nas wytropiły, oni: Raus!, z karabinami. Wszyscy zaczęliśmy wychodzić, matka mnie na plecach wynosiła. Ustawili [nas], do dzisiaj pamiętam, jak matka mówiła: „Sto rodzin znaleźli jeszcze w tych zakamarkach”. Popędzili nas pod ścianę, bo było obwieszczenie, że kto po kapitulacji zostanie w Warszawie, będzie rozstrzelany. [Rozstawili] nas na rozstrzelanie. Zdarzył się cud, nas nie rozstrzelali, choć staliśmy już pod ścianą.
  • Jak to się stało, że nie zostaliście rozstrzelani?

Zatrzymali nas pod ścianą, w szeregu. Stałam przed matką, pluton już trzymał karabiny, czekał na rozkazy, żeby [strzelać]. Matka ściskała [i] trzymała mnie, oczy mi zasłoniła. Przyjechał jakiś Niemiec w hełmie, na motorze, coś zaszwargotał do dowódcy, który miał już dać rozkaz, żeby puścić salwę. Wtedy on powiedział, żeby przerwać, że nie będą strzelać. Popędzili nas do obozu na ulicę Miedzianą. Niedaleko od miejsca, gdzie nas znaleźli, utworzyli obóz dla ocalałych cywilów, już nie Powstańców, bo Powstańcy dawno wyszli w ramach umowy kapitulacyjnej. My, cywile, musieliśmy być zagospodarowani. Niemcy utworzyli obóz, wysyłali do odgruzowywania głównych szlaków w opustoszałej Warszawie. A dzieci, które zostały z tymi ludźmi znalezione, musiały być ukrywane, bo trzeba było nam też dać jeść, a nie chodziliśmy do roboty, tylko chodzili dorośli. Była lista, siedzieli Niemcy, trzeba się było podpisać. Nie wiem, jak matki mające małe dzieci, wyżywiały je. Mnie moja matka wyżywiła w ten sposób… Moja matka była Alicja i ja Alicja, ona była Ignaczak, ja Ignaczak. Ona była na liście pracujących, przychodziła, podpisywała się, potem ja szłam, też mówię: „Alicja Ignaczak”. On mówi: „Już tutaj była”. − „Nie, to ja jestem przecież”. Na jedno nazwisko dostałam [garnuszek] zupy gorącej. Może się domyślał, może nie, w każdym razie w ten sposób jakoś przeżyłyśmy.

  • Pani wspomniała, że długo po Powstaniu jeszcze byliście w tych gruzach.

Do 24 października, bo 4 października była kapitulacja, a dwadzieścia dni byłyśmy jeszcze z ludźmi w gruzach. Wyjść nie można, ani jedzenia, ani wody, ani nic. Nie wiem, jak to matki przeżyły. [Byliśmy w tych gruzach takimi „Robinsonami Warszawskimi” – jak nas później, po wyzwoleniu nazywano].

  • Jakie jest pani najgorsze i najlepsze wspomnienie z Powstania?

Wszystkie były najgorsze. To zapadło we mnie tak, że dzisiaj, gdy opowiadam, widzę to po prostu. Najlepsze to chyba to, jak 15 sierpnia był Dzień Żołnierza. Myśmy byli ciągle z naszymi Powstańcami, na obszarze: Sienna, Śliska, Złota, Pańska. Matka mi pozwoliła pójść do kościoła z jakąś dziewczyną, łączniczką, która powiedziała, że mnie dostarczy z powrotem. Brałam udział w kościele w mszy powstańczej. Jak oni śpiewali, jak się modlili! Uważałam, że jestem razem z nimi, zapamiętałam to. Wszystkie inne [wspomnienia] były straszne. Na przykład kot, który rozdarł gardło swojej pani, bo ona spała w [naszej] piwnicy, ruszała jej się kostka, [grdyka] a on był tak samo głodny. Zastaliśmy ją rano nieżywą, a kot leżał, mruczał. To też jest straszne przeżycie dla młodej dziewczyny.

  • Co się z panią działo od momentu, kiedy już uprzątaliście gruzy, do zakończenia wojny, do 1945 roku?

Matka uciekła z transportu [pruszkowskiego] razem ze mną, pociągnęła mnie, w pole.

  • Byliście transportowani do Pruszkowa?

Do Pruszkowa, już jak zlikwidowali obóz na Miedzianej. Widocznie już nie chcieli nas rozstrzeliwać, chociaż byliśmy na to przygotowani. Prowadziło nas kilku „wermachtowców” szosą na Włochy, na Opacz, do Pruszkowa. Było już ciemno, mrok, bo to już była przecież jesień, było zimno. Matka z kimś się dogadała, słyszałam, że jak tylko się ściemni, dojdą gdzieś do zabudowań albo do pól, to uciekają, bo czujki niemieckie były luźno rozstawione: na przedzie, w środku, na końcu. Matka tak lawirowała, żeby jak najdalej od straży. Rzeczywiście, złapała mnie za rękę, udało nam się uciec w pole kapusty. W tych główkach [przesiedziałyśmy] do rana. We Włochach ci, którzy na trasie do Pruszkowa mieszkali, przyjmowali warszawiaków. Myśmy doczekali do rana. Przyjęli nas, we Włochach pod Warszawą przezimowałyśmy. Matka oczywiście zaradna była, od razu po Nowym Roku albo jeszcze w grudniu zapisała mnie na lekcję języka francuskiego, żebym się uczyła, żeby nie być bezczynną, bo szkoły przecież nie było, nie chodziłam. Chodziłyśmy do Grodziska, [była] tam jakąś [nasza] rodzinę. Trzymała się blisko Warszawy, wiedząc, że jak tylko Warszawa [będzie wolna], to ona musi wracać, żeby szukać [mojego] brata. Tak się też stało. Siedemnastego stycznia, jak tylko wjechali Rosjanie do Warszawy, my na piechotę [doszłyśmy] z Włoch do Warszawy, [prosto do zburzonego domu] na Krochmalną, na gruzy. Kartkę zostawiłyśmy na murze dla brata: „Żyjemy! Idziemy do babci”. Babcia na szczęście mieszkała na Pradze, nie miała zrujnowanego domu, miałyśmy gdzie przenocować. W ten sposób spotkałyśmy się z bratem, który walczył w Powstaniu na Pradze, kilka dni tylko i dzięki temu też przeżył.

  • Gdzie się spotkaliście?

Na środku zmarzniętej Wisły, on szedł od Pragi, a my w stronę Pragi. To było wielkie przeżycie dla matki, dla mnie. Matka mówi: „Wreszcie się skończyło!”. Co też nie było prawdą, bo dopiero drugi etap walki się zaczął. Chorowałam bardzo, nie mogłam dojść do siebie, stale byłam w sanatoriach.

  • Po 1945 roku?

Tak, to już było po wyzwoleniu. Do szkoły [poszłam] o dziwo, zawsze cud jakiś mnie [spotykał]. Szłyśmy do babci. Na ulicy, na Pradze matka spotkała moją nauczycielkę, polonistkę z Miodowej. Ona mówi do mnie: „Dziecko, ty żyjesz! Biorę ciebie do mojej szkoły”. Na Pradze miała szkołę [na Odrowąża], od razu w lutym już byłam w szkole. Tak że takie szczęśliwie z nieszczęśliwymi dniami.

  • Czy już po wojnie spotkała się pani ze swoimi koleżankami?

Tak, spotkałyśmy się [po wojnie]. Do dzisiaj jesteśmy [we trzy], to znaczy jedna [z nas] już umarła niedawno, a trzy jeszcze zostały. Jesteśmy już babcie, mamy swoich wnuków, mamy swoje dzieci. Znałyśmy swoich mężów, bywamy u siebie. Zwłaszcza z jedną, z Mirką. Z Janką też, ale Janka już jest chora, nie może chodzić, jeździmy do niej. W każdym razie jest to ewenement, że dziewczynki, które siedziały w jednej ławce teraz, jako stare babcie, odwiedzają się, bywają, wyjeżdżają razem do sanatoriów czy [na wczasy]. Takie przyjaźnie dawne są bardziej wartościowe niż dzisiejsze.

  • Jak pani ocenia wybuch Powstania Warszawskiego? Czy było warto?

Dzisiaj, z perspektywy dorosłej kobiety, dziennikarki po studiach, mogę powiedzieć, że mam światopogląd zupełnie inny niż niegdyś, jako nastolatka, która w euforii patrzyła na wszystko. Dzisiaj uważam, że to była nieuchronna historycznie rzecz, to musiało się wydarzyć. Dzisiaj zupełnie inaczej na to patrzę, ale rozmawiałam kiedyś z profesorem Bartoszewskim, z [Bronisławem Trońskim], który był Powstańcem. Jako dziennikarze przyjaźniliśmy się, [Troński] dziennikarz i ja. Uważam, że to było nieuniknione, bo nawet gdyby były sprzeczne rozkazy, to i tak młodzież by poszła. Spytałam [kiedyś] młodych, [czy] dzisiaj, gdyby cofnąć czas, też by poszli? Bo to było [przecież] irracjonalne. To tak narosło jak wrzód – przychodzi moment, że pęka. Młodzież [odpowiedziała, że] by samowolnie poszła do bitwy, [i dziś] nawet gdyby dowódcy nie pozwolili. Tak, że to było nieuniknione, tylko nie było dość wyobraźni, żeby się zorientować: raz, że straciło życie tylu młodych ludzi, a po drugie – straciliśmy również miasto wraz z jego zabytkami. Natomiast dziś, wydaje mi się, że gdyby nawet uchronić młodzież, uchronić zabytki i miasto, to i tak [wszystko] byłoby zupełnie inne. Jak nastała druga okupacja, to prawdopodobnie Warszawa też byłaby niszczona, też by powstawały inne gmachy, też by młodzi Powstańcy albo wyginęli w więzieniach, albo by zostali przekształceni na inną politycznie modłę. Tak trudno dzisiaj [to] oceniać. [Tak się zresztą stało i było to naszą drugą tragedią].

  • Czy spotkała się pani, a może pani matka, ze względu na działalność taty, z jakimiś formami represji podczas drugiej okupacji, Peerelu?

Matka nie. Ponieważ miałam „dobre pochodzenie”, tak jak i mój brat, bo ojciec był elektrykiem pracującym, dostałam się na studia [i] brat się dostał na studia [medyczne]. Na studiach nie należałam do ZMP, ale mój brat musiał należeć. Mój brat się nie ujawnił, nawet nie musiał, bo był po stronie praskiej. Tam go dobrze obrobili enkawudziści, był w jakimś obozie w czasie trwania Powstania Warszawskiego. Był chyba więziony. Nie chciał nawet o tym mówić, ale na Pradze byli Rosjanie. On już swoje ucierpiał. Później pozwolono mu studiować medycynę, był w Warszawie. Tak to wyglądało. Potem skończyłam studia. Dobrym akcentem jest dzisiaj to, że po południu mam spotkanie z członkami STS-u, czyli naszego dawnego studenckiego teatrzyku, który sobie organizowaliśmy w czasie studiów, gdzie Agnieszka Osiecka pisała teksty. Henio Malecha dziś ma imieniny, też jest dziennikarzem, zawsze robi happeningi i spotykamy się po południu w Domu Dziennikarza, robimy spotkanie. Tyle lat minęło, jak byliśmy studentami, a teraz ciągle się przyjaźnimy. Warto przypomnieć, że napisałam książkę o Powstaniu: „Tamte lata”, jako młoda dziewczyna, która została dziennikarką i później mogła napisać swoje wspomnienia. Zresztą drugą książkę napisałam o swoich latach studenckich, gdzie też inaczej się to przeżywało, ale ciągle było nie to, co powinno być. Dziś, kiedy w zasadzie można już wszystko, to człowiek się zestarzał. Tylko można na młodych popatrzeć, którzy chcą o tym wiedzieć, co bardzo jest chwalebne.



Warszawa, 1 kwietnia 2011 roku
Rozmowę prowadził Maciej Kryczka
Alicja Wielgoławska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter