Alina Grabowska „Biruta”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Alina Grabowska, urodziłam się 14 sierpnia 1923 roku.

  • Pani Janino, jak pani pamięta swoje dzieciństwo, okres jeszcze przed wojną?

Był to bardzo sympatyczny okres, kiedy miałam… Mama moja zmarła, więc przed wojną byłam już bez matki, ale byłam z ojcem, miałam liczne rodzeństwo i wszystko było w porządku. Chodziłam do gimnazjum, bo wtedy szkoła średnia nazywała się gimnazjum, liceum było później.

  • Czuła pani w 1939 roku zbliżającą się wojnę?

Oczywiście, miałam przecież już prawie szesnaście lat i rozumiałam to wszystko. Szczególnie pamiętam film w kinie „Roma”. To był film, w którym grał aktor nastolatek, nazywał się Freddie Bartholomew. Byłam z ojcem na tym filmie. Kino „Roma” było bardzo eleganckim kinem i była kronika filmowa. To było tuż, tuż przed samą wojną i ta kronika już była pełna niepokoju. Pamiętam wielki napis, który zbliżał się: „Silni, zwarci, gotowi!”. Wszyscy bili brawo i był wielki entuzjazm.

  • Gdzie panią zastał 1 września 1939 roku?

1 września kończyły się wakacje. Byłam u mojej starszej siostry pod Radomiem, ponieważ miałam dużo starsze rodzeństwo. Przyjechałam do Warszawy ostatnim pociągiem, który wyruszył z Radomia do Warszawy i już było pełno wojska. Już wiadomo było, że zaczęła się wojna, już był zupełnie inny świat. Byłam bardzo… przerażona to chyba nie, bo nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale ojciec czekał na mnie z niepokojem. Przyjechałam, już lekcje miały się rozpocząć w szkole, ale się nie rozpoczęły i zaczęły się naloty. Z tym że mieszkałam pod Warszawą w Pruszkowie.

  • Jak pani przyjęła kapitulację Warszawy? Na pewno pogłoski dochodziły o tym, co się dzieje w samym mieście.

Ojciec mój był w Warszawie i brat był w Warszawie, oblężonej Warszawie i 4 września urodziła się właśnie moja młodsza siostra. Dlatego ojciec był, bo musiał być w związku z tą sprawą, a ja zostałam z żoną mego brata i przeżywałyśmy ogromnie. Najgorsze były naloty, całe niebo, huk był straszny, samolotów mnóstwo, zdawało się, że świat się zawala nad nami. Bałyśmy się cały czas o bliskich i o całą Warszawę. Spało się w piwnicach, bo przecież taki był czas i trzymały nas przemówienia Starzyńskiego, zachrypniętego. Czekało się na to jak on mówił i to nas podnosiło na duchu, że Warszawa się broni. Potem już przestała się bronić, on przestał mówić i to było straszne jak się widziało polskiewojsko, które się kochało, jak oni szli już bez broni, gonieni przez Niemców.

  • Czym się pani zajmowała, w momencie kiedy zaczęła się okupacja? Jak wyglądało życie, skąd państwo brali jedzenie, praca?

Tak się złożyło, że zostałam sama w domu, bo urodziła się moja młodsza siostra i zanim się spotkałam z moją bratową, to zostałam sama, więc wszystko znosiłam do piwnicy, bo tak mi polecono. Potem szli nasi żołnierze i wszystkie zapasy z piwnicy powynosiłam dla tych żołnierzy. Tak że jak po oblężeniu Warszawy ojciec mój wrócił, to w piwnicy nic nie było. Ojciec pracował w szkole, był nauczycielem, szkoły też nie były czynne, nie mieliśmy żadnych pieniędzy ani żadnych zapasów. Ojciec mój poszedł obrzynać buraki do rolnika, który te buraki miał. Mój biedny ojciec po to żebyśmy mieli co jeść, za obrzynanie buraków, czego nigdy nie robił, dostał kartofle i jarzyny. Tak się zaczęła okupacja, na głodno.

  • Pracowała pani w okresie późniejszym?

Chodziłam do szkoły na komplety, do szkoły imienia Narcyzy Żmichowskiej.

  • Ale komplety niejawne?

Oczywiście.

  • Ale jak pani w ogóle wróciła do szkoły?

Niemcy pozwolili otworzyć, to wszystkie gimnazja miały pozwolenie na otwarcie kursów dokształcających i normalnie do Żmichowskiej… To była oczywiście żeńska szkoła państwowa i uczyłyśmy się normalnie różnych przedmiotów, które powinny były być. To była czwarta klasa, jak zaczęłam chodzić na te komplety, bo przed wojną byłam już trzy lata w gimnazjum. Natomiast łacina, francuski i historia to już były komplety od razu. Potem, jak już zdałyśmy tak zwaną małą maturę, to już były tylko komplety. Miałam [profil] matematyczno-fizyczny, ale żeby mieć legitymację chodziłyśmy do handlówki raz w tygodniu chyba czy dwa razy popołudniu, już nie pamiętam.

  • Gdzie pani zdołała się skontaktować z Polskim Państwem Podziemnym? Jak wyglądała, jeżeli była, pani działalność jeszcze w czasie okupacji?

Byłam bardzo młodą dziewczyną, wiec stykałam się oczywiście, szczególnie z Konfederacją Narodu. To był tak zwany KN, pomagałam im, czasem coś przenosiłam.

  • Czyli w ten sposób została pani wciągnięta…

Oczywiście czytałam całą prasę podziemną, miałam zresztą duży komplet tej prasy. Tylko jak już skończyło się Powstanie, to po prostu bałam się i spaliłam to. Do dzisiejszego dnia żałuję, bo miałam przegląd prawie wszystkich wydawnictw.

  • Jak wyglądało życie w Pruszkowie?

Jeździłam codziennie do Warszawy.

  • Bez najmniejszych problemów?

Kolejką EKD. Bez problemów… po prostu każdy miał problemy, bo były łapanki i można było nie wrócić już do domu.

  • Czy ten terror, który był w Warszawie, w okolicach, dotknął panią w jakiś pośredni sposób?

Oczywiście, że mnie dotknął, Często uciekałam przed łapankami.

  • A bliscy, rodzina?

Rodzeństwo mieszkało w Lublinie, a ja tylko z moim tatą i z bratem byłam tutaj.

  • Tata się nie bał, będąc nauczycielem?

Oczywiście, że się bał.

  • Ale udało mu się przetrwać?

Nie był już taki młody, więc [jakoś się udało].

  • Jak się stało, że została pani sanitariuszką?

Byłam w jakiś sposób zaangażowana w przenoszenie prasy, znałam to wszystko. Wiadomo było, że trzeba coś robić. Dla nas słowo ojczyzna nie było pustym słowem. Narażało się życie, uciekałam wielokrotnie, w ogóle byłam raz złapana na roboty, ale też udało mi się jakoś uciec. Wydaje mi się, że w chwilach niebezpieczeństwa to się działa instynktownie. Pamiętam taką historię. Zabierałam tą prasę… jest kościół na Wolskiej, on stoi na środku ulicy i przy tym kościele odbierałam od koleżanki paczki. A Hala Mirowska jedna i druga była halą handlową w owym czasie i wokół tej hali też [handlowano]. Hale były cały czas z getta wydzielone, ponieważ można było tamtędy przejść. Z jednej strony było duże getto, z drugiej małe. W tym dniu właśnie, to był letni dzień, szłam ulicą Elektoralną do przystanku „osiemnastki” przy Żelaznej Bramie. To było inaczej niż teraz. Wydawało mi się, że Elektoralną idzie za mną ktoś, więc zatrzymałam się przy wystawie. Miałam wtedy mało lat, osiemnaście i chciałam sprawdzić czy ten ktoś po prostu idzie za mną jako za dziewczyną, to ten ktoś też się zatrzymał. No to się zatrzymałam przy innej wystawie, też się zatrzymał. Zaczęłam się bać. Między halami było wąskie przejście, myślę sobie – to wejdę tam gdzie jest targowisko, to się zgubię w tłumie. Skręciłam szybko, rzeczywiście zgubiłam się w tłumie. Krążyłam, krążyłam, mogłam te paczki gdzieś zostawić, bo miałam dwie dosyć duże. Ale ponieważ tam były kenkarty z fałszywymi nazwiskami, ale były i fotografie, to nie chciałam tego zostawić. Ucieszyłam się, że ten ktoś za mną nie idzie i jak już wyszłam przed halę na plac, który tam jest, to ten człowiek stał i czekał na mnie. Myślę sobie – do tej „osiemnastki” to ja chyba nie dojdę. Tylko czy jak zaczną bić, czy ja to wytrzymam. O to głównie chodziło, człowiek się boi takich [męczarni] fizycznych… Była boczna uliczka, już nie pamiętam, jak ona się nazywała i stamtąd wyjeżdżał tramwaj numer sześć, który miał przeciąć ten plac – zanim do „osiemnastki” bym doszła, to tramwaj przecinał linię tramwajową osiemnaście. Już stałam zrezygnowana, tramwaj miał trzy wagony i jakoś w ostatniej chwili wskoczyłam do trzeciego wagonu, na koniec. Wtedy ludzie sobie pomagali, ktoś mi pomógł, ktoś przyspieszył, że tramwaj zaczął szybciej jechać i ten człowiek został. Wszyscy mi oczywiście pomagali w tym tramwaju. Potem on miał skręcić w lewą stronę do Marszałkowskiej (bo tramwaje zupełnie inaczej jeździły), to ktoś mówi: „To ty tutaj wyskocz na rogu, bo ten kto na ciebie tam czyha, to przejdzie przez Żelazną Bramę krótszą drogą”. Tak po prostu uciekłam, zwyczajnie. To chyba nie odwaga, to po prostu działa instynkt samozachowawczy.

  • Pani Alino, powtórzę swoje pytanie. Czy skończyła pani jakiś kurs na sanitariuszkę?

Oczywiście, kończyło się te kursy. Umiałam świetnie takie podstawowe rzeczy robić, naturalnie.

  • Jak pani odczuła przełom, końcówkę lipca 1944 roku, kiedy już…

To już był niepokój, wiadomo było, że coś się dzieje, nikt nie znał tej godziny. W każdym razie wszystkie organizacje się dekonspirowały. Byliśmy wszyscy oburzeni, bo wiadomo było, że wszystkie organizacje się jakoś porozumiewają, tylko Stronnictwo Narodowe nie chciało się porozumieć z Armią Krajową i wszyscy o tym wiedzieli. Mieliśmy im to za złe.

  • Wybuch Powstania zastał panią w Pruszkowie?

Zastał mnie w Pruszkowie, tak. Nie miałam być w Warszawie.

  • Bardzo szybko się państwo dowiedzieli o Powstaniu?

Oczywiście, natychmiast, bo przecież była godzina „W”.

  • Nie było możliwości rozpoczęcia mobilizacji, walki również w okolicach Pruszkowa?

Była w lesie, ale ja się ciągle zajmowałam prasą podziemną.

  • Jak pani sobie przypomina widok Warszawy, bo z Pruszkowa można przecież zobaczyć?

Przede wszystkim był obstrzał. Jak sobie przypominam, to normalnie przecież widać było, że Warszawa płonie, co się dzieje. Wszyscy byli przerażeni. Nawet nie umiem powiedzieć, jakie to jest uczucie.

  • Jak się Niemcy wtedy zachowywali w Pruszkowie?

Okropnie, najbardziej baliśmy się oddziałów… to byli jacyś „ukraińcy” w kolorowych czapkach, często na koniu i z nahajkami. A Niemcy jak Niemcy, normalnie baliśmy się Niemców.

  • Jak został założony obóz w Pruszkowie?

To były naprawcze zakłady kolejowe, bardzo duży teren, było wiele hal. Przedtem nigdy tam nie byłam, bo w czasie okupacji tam byli Niemcy. To przecież były obiekty dotyczące kolei, więc można było tylko przez bramy widzieć, co się dzieje. Pewnego dnia (już nie pamiętam którego, musi być jakaś pierwsza data) przyszła koleżanka i powiedziała: „Słuchaj, robi się obóz w Pruszkowie. Przyjmują sanitariuszki i mamy iść”. Ojciec nie był zadowolony, że chcę iść, ale poszłyśmy oczywiście. Na teren nas wpuszczono i czekałyśmy na tych ludzi, którym miałyśmy pomagać. Czekałyśmy całą noc. Który to był sierpnia?… Nie pamiętam. Nie wypuszczono nas do domu, chociaż transport nie przyszedł. Oczywiście tata był przerażony, że nie wróciłam. Ale rano nas wypuszczono, bo tego transportu dalej nie było. Ojciec mi powiedział: „To ja cię już więcej nie puszczę”. Ale oczywiście po dwóch czy trzech dniach wróciłam, wtedy obóz już był pełen i trzeba było pracować w tym obozie. Głównie po to, żeby jak najbardziej komuś pomóc i wyprowadzić z tego obozu. Głównie po to tam byłyśmy, żeby ludziom kultury, nauki i tak dalej, pomagać wyjść i to robiłyśmy. Było gestapo oczywiście. Jak by się która naraziła, to daleko nie było, pod zielony wagon i do widzenia.

  • Czyli miała pani tak naprawdę swobodę poruszania się. Mogła pani wychodzić z tego obozu?

Mogłam wyjść, tak. Miałyśmy przepustki i każdego dnia się wracało.

  • Jak to wyglądało, bo musiały panie dokonać jakiejś selekcji, kogo wyprowadzić z obozu? Ludzie, którzy byli przerzuceni z Warszawy na pewno byli…

To były całe ogromne transporty. W halach były maty słomiane, na których… to były hale do naprawy wagonów, więc były tory kolejowe. Tak jak normalnie jeden tor od drugiego oddzielony jest peronem i w wielu halach były takie perony. Nie we wszystkich, inne nie miały, tylko było klepisko. Przychodził transport do Piastowa i bramą od Piastowa tych ludzi pędzono w kierunku drugiej bramy, która była od Pruszkowa, gdzie były te hale. Dokonywano selekcji, więc miałyśmy za zadanie jak najwięcej osób skierować… Wiedziałyśmy, która grupa, do której hali. Była hala dla rodzin z dziećmi i dla niezdolnych do pracy. Uczulałyśmy niektórych ludzi, którzy nie podpadali pod to, tylko żeby im pomóc, żeby oni się jakoś przebrali, żeby się zrobili zaniedbani, żeby widać było, że ktoś jest stary chociaż nie był stary, żeby trafił do hali matek z dziećmi. Do tej hali, to była jedynka chyba, podchodziły pociągi, bo tam ludzie byli dwa trzy dni góra i dalej już ich rozwożono. Z tej hali ludzie jechali i wysiadali w jakichś wiejskich [miejscowościach], o czym wiedziałyśmy. Natomiast inne hale… była selekcja na ludzi zdolnych do pracy, na… Była jedna hala dla rzekomo chorych i pomagałyśmy jak umiałyśmy.

  • Jak wyglądało takie wyprowadzenie człowieka z obozu?

Bardzo różnie. Była hala chorych, urzędował tam niemiecki doktor, chyba nazywał się Kenig, o ile pamiętam… ale nie jestem zupełnie pewna, czy to był Kenig. Była tam hrabianka Tyszkiewiczówna i była pani, której nazwiska już teraz nie pamiętam, a jeszcze niedawno pamiętałam. Te panie były przy lekarzu niemieckim, bo znały świetnie niemiecki i jak lekarz badał tych ludzi, którzy byli chorzy, to on decydował, czy tego człowieka uzna za niezdolnego do wywózki dlatego, że jest chory. Te panie wpisywały na listę do zwolnienia tych, którzy normalnie wychodzili z obozu. Cały dowcip polegał na tym, że jeżeli [miało się] kogoś, na kim bardzo zależało, żeby wyszedł z obozu, to się podawało jakoś niezauważalnie, żeby doktor nie widział i te panie narażając się bardzo, wpisywały na tę listę osoby, które chciało się wyprowadzić. Po wojnie już słyszałam, że do tej pani jakieś pretensje mieli – do hrabianki Tyszkiewiczówny chyba nie, tylko tyle, że była hrabianką. Ale ta pani dla nas sanitariuszek była niesłychanie ważna, bo bardzo nam pomagała.

  • Jak wyglądały warunki życia w obozie? Na pewno były ciężkie. Nie podejrzewam, żeby służba medyczna była dobrze wyposażona.

Ale oczywiście, najlepiej wyposażona była hala numer 2, gdzie był doktor. Ale bandaże były papierowe, jakieś leki były. Maty były zawszone, leżały na podłodze.

  • Jak było z zaopatrzeniem w żywność?

Ponieważ ci ludzie, którzy produkowali żywność dla Warszawy, nie mieli możliwości dostarczenia do Warszawy, to bardzo dużo ogrodników przywoziło swoje produkty za darmo do obozu. Wpuszczano ich, przy okazji czasem im udało się kogoś wywieźć. Ale tych produktów przywozili ile mogli. Był taki okres, ale nie od początku tylko później… Już nie pamiętam. Po jakimś czasie powstała kuchnia na terenie obozu. Pierwszym jej kierownikiem był znany warszawski aktor komediowy, nazywał się… Nie pamiętam, ale wiele znanych postaci w tej kuchni się przewinęło. Potem wojskową kuchnią, którą chyba Niemcy dawali – tak przypuszczam, bo nie znam szczegółów – jechało się i wylewało ludziom zupę, która się ugotowała. Przy okazji można było się w moim młodym wieku przekonać, jak ludzie walczą, nie zważając na słabszych. Tak że starą młodszy odrzucił, bo się łatwiej mu było do kotła dopchać. Przynajmniej dla mnie to była niezbyt miła prawda o życiu.

  • Miała pani praktycznie styczność dzień w dzień z ludźmi, którzy napływali z Warszawy.

Tak.

  • Jak oni odnosili się do Powstania Warszawskiego?

Różnie, wszyscy płakali przede wszystkim. Ludzie wszystko stracili, czasem nie tylko bliskich, w ogóle wszystko tracili. Tracili bliskich i dorobek całego życia, płakali po prostu, byli nieszczęśliwi.

  • Jak się wyrażali o powstańcach, o walce w Warszawie?

Chyba tylko dobrze. Zresztą, kto wtedy dyskutował?

  • Miała pani styczność z tymi ludźmi, którzy byli wywożeni później do obozów koncentracyjnych, do obozów pracy?

Oczywiście, bo z jakiejś hali, gdzie ładowano młodych mężczyzn, to wiadomo było, że jak już przychodzi pociąg bardzo obstawiony Niemcami i tych młodych mężczyzn się wyprowadza, to wszyscy wiedzieliśmy, że oni jadą do obozów. Ale do tego pociągu już nie można było dojść. Aha, jeszcze były z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża jakieś artykuły, które podawałyśmy przeważnie matkom z dziećmi. Do takiego pociągu, gdzie mężczyzn młodszych [wywozili], to już trudno było w ogóle podejść.

  • Czyli tak naprawdę już było z góry wiadome, że ci ludzie są…

Tak i myśmy, żeby wejść do hali numer 2, gdzie był ten lekarz, to trzeba było mieć skierowanie od lekarza na innej hali. Na przykład jak była hala numer 5, to polski lekarz z tej hali, bo oczywiście to wszystko byli ci ludzie z Warszawy wypędzeni, lekarz musiał napisać przepustkę, że osoba czy dwie, takie i takie mają takie czy inne dolegliwości, trzeba żeby zbadał je lekarz, bo one powinny wyjść z obozu. Z taką przepustką i z tymi ludźmi przechodziłyśmy do hali numer 2. Oczywiście byli żołnierze, którzy sprawdzali te przepustki. Był jeden taki żołnierz niemiecki, z którym nigdy nie zamieniłam ani jednego słowa. Było tak, że on wpuszczając sanitariuszkę z tymi ludźmi, powinien był tą przepustkę zabrać, ale on czasem nie zabierał przepustek. Zaliczałam się do tych sanitariuszek, którym on tych przepustek nie zabierał. Wykorzystywałam to ile mogłam. Nie mogłam [za dużo], ale trzy, cztery razy dziennie. Nigdy z nim słowa nie zamieniłam. Pokazywałam, on mówił, żebym weszła. Potem z tą samą przepustką wracałam i zupełnie innych ludzi wprowadzałam. Tak to było.

  • Tak że zachowania Niemców były też bardzo różne.

Różnie, nigdy chyba nawet dzień dobry mu nie powiedziałam, ani on mnie. A niektórym okropnie, niektórym zabierał przepustki i wrzeszczał na nie. Na mnie nie wrzeszczał. Miał kilka takich, na które nie wrzeszczał.

  • A zachowanie Niemców w stosunku do więźniów, do osób, które przechodziły przez ten obóz?

Jak normalnie.

  • Czyli już nie dochodziło do…

Różnie, było tyle, że można by opowiadać niewiadomo dokąd. Pamiętam szczególnie taką okropnie smutną sytuację, kiedy w hali numer 2 na zawszonych matach leżał prezydent Wojciechowski z rodziną, nasz prezydent. Oczywiście ile można, to trzeba było, żeby chociaż te maty zawszone zamienić na świeże, bo były straszne wszy. To był już wtedy staruszek z siwą brodą. Byłyśmy bardzo przejęte, ale też nie mogłyśmy za bardzo kręcić się koło niego, żeby Niemcy się nie zorientowali, że to jest prezydent. Był już starszym człowiekiem, więc normalnie wyszedł, legalnie. Na tej liście był umieszczony, jakoś udało się to załatwić, że wyszedł. Ale widzieć prezydenta na zawszonej macie, to było straszne dla nas przeżycie, przynajmniej dla mnie. I jak pierwszy raz robaki na ranie zobaczyłam, to też było… Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić.

  • Czy jest pani w stanie podać jakiś rząd, ilość osób, które zostały wyprowadzone, które udało się w taki sposób przemycić przez niemiecką kontrolę?

Sporo chyba, każdej z nas się udawało.

  • Czyli tak naprawdę wszystkie osoby, które były w tym obozie na takiej zasadzie jak pani, uczestniczyły w tym procederze?

Oczywiście, były różne, były też takie, które za pieniądze wyprowadzały.

  • Czy doszło do tego, że Niemcy odkryli ten proceder?

Myślę, że Niemcy musieli się domyślać, nie wiem. W każdym razie na przykład fałszowanie list, miałam taką zdolność, że umiałam podrabiać podpisy. W związku z tym w hali numer 2 na antresoli była starsza pani sanitariuszka, nie pamiętam już jej imienia, chyba Wiktoria… Jak były te listy gotowe, to czasami Niemcy skreślali na tej liście jeszcze ileś osób. Na przykład pan Iksiński miał lat czterdzieści, a pisało się, że sześćdziesiąt pięć. Bo w końcu jak się wyprowadzało całą [grupę], sanitariuszka prowadziła tych z listy, to ci Niemcy, którzy stali i wypuszczali, to nie mogli wszystkich sprawdzić i tak się udawało.

  • Przy takiej masie…

Tak, to był ruch. Na przykład przyjeżdżali ogrodnicy, to fura ma deski i byli ranni. Poukładało się w poprzek nosze, na których byli ranni, a pod nosze ze dwóch czy trzech młodych ludzi – ilu się zmieściło – i paczkami się zakrywało, bo każdy miał tobołek. Kiedyś wyprowadzałam taki transport, nie pamiętam już ilu chłopców było pod noszami. Ale wśród Niemców, którzy wypuszczali na zewnątrz, był jeden, który znał francuski i lubił mówić po francusku, może to był Alzatczyk. On mnie spytał czy dużo mam tych chłopców pod noszami, to powiedziałam, żeby zobaczył, ale po francusku i on nie zobaczył, bo gdyby zobaczył, to byśmy wszyscy byli pod zielonym wagonem.

  • Największa fala mieszkańców Warszawy została wprowadzona do obozu już w momencie, kiedy było po Powstaniu Warszawskim.

Tak, też jeszcze dzielnicami. Najgorzej wyglądali ludzie ze Starego Miasta. Potem też były oddziały wojskowe Armii Krajowej i wtedy już taka hala była otoczona. Ale też można było jakoś dobrnąć do nich.

  • Jakie były wtedy nastroje? Powstanie zakończyło się klęską, tak że wtedy nastrój tych ludzi już musiał być chyba…

Taki jaki mógł być.

  • Do kiedy pani pracowała w tym obozie?

Do końca tego obozu, a potem w Piastowie w szpitalu jeszcze pomagałam tym ludziom, którzy nie mieli się gdzie podziać.

  • Czy miała pani później kontakt z jakimiś ludźmi, których pani udało się wyprowadzić?

Miałam kontakt z „Wiechem” – Wiecheckim, którego wyprowadziłam w różnych tarapatach. Potem jak już wojna się skończyła i byłam studentką, mieszkałam w akademiku przy Polnej, bo byłam studentką Politechniki i miałyśmy dzikich lokatorów, których chciałyśmy się pozbyć. To był żeński dom akademicki, a to byli jacyś panowie, którzy na jednym z pięter mieszkali i jeszcze chcieli podrywać studentki, więc myślałam, że „Wiech” pomoże. Ale on niestety nie mógł pomóc. Myślałam, że coś napisze na ten temat, ale sam się chyba bał. Nawet napisał w „Przekroju” na ten temat duży artykuł po wojnie. Tam byli moi profesorowie od Żmichowskiej, widziałam kolegów, znajomych. Bardzo niemile wspominam… bo się też koncerty odbywały. Można sobie wyobrazić co to było, taki koncert w obozie. Był tancerz, nazywał się Parnel, przed wojną bardzo sławny zdaje się, po wojnie zresztą też tańczył. Ten Parnel był z grupą aktorów, nie wiem, kto komu zaproponował, prawdopodobnie Niemcy go poprosili, żeby jakiś koncert zorganizował i zorganizował. Po to, żeby ten koncert mógł się odbyć, byłam tam poprzedniego dnia, to matki z dziećmi, które miały dyzenterię, jedna wielka rozpacz, głód i można sobie wyobrazić… Na drugi dzień nam wszystkim sanitariuszkom kazano pójść na koncert do tej hali, która była całkowicie opróżniona i oczyszczona. Musiało być bardzo brudno, przecież dzieci się tam załatwiały i tak dalej. Pan Parnel urządził przedstawienie, tak że miałam okazję być na koncercie z gestapowcami. Siostra Tyszkiewiczówna powiedziała: „Idźcie, idźcie. Musicie iść”. No to poszłyśmy. Byli gestapowcy ze swoimi kobietami obrzydliwymi, które były poubierane w jakieś wspaniałe rzeczy, które ukradli w Warszawie i pan Parnel, który prowadził konferansjerkę po niemiecku. Sobie pomyślałam, że po wojnie powinni go wyrzucić. Ale nie wyrzucili, dalej tańczył.

  • Kiedy pani po wojnie już po raz pierwszy zobaczyła Warszawę?

18 stycznia było wyzwolenie, a ja przechodziłam przez Wisłę chyba 30 stycznia.

  • Jak to wyglądało?

Warszawa jeszcze dymiła, wszędzie leżały trupy, było bardzo zimno. Szło się przez ulice piechotą i płakało oczywiście. Mostów nie było, już budował się most drewniany, ale zwodzonego jeszcze nie było. Przechodziłam przez Wisłę piechotą, bo był mocny lód. Szło się w dużych odległościach, jedna osoba od drugiej. Chciałam się skontaktować z moją rodziną w Lublinie i tam zaczęłam studia zresztą. Tylko musiałam potem w kwietniu przyjechać po maturę, którą mi wydano już w kuratorium. Wszystkie szkoły warszawskie składały tam listy swoich maturzystów i mam maturę z okresu tajnego nauczania.

  • Jak potoczyły się pani losy po wojnie? Wiem, że skończyła pani studia.

Tak, wyszłam za mąż, urodziłam dzieci, mój syn jest architektem.

  • Cały czas mieszkała pani w Pruszkowie?

Nie, już w Pruszkowie nie mieszkałam, tylko w Warszawie.

  • Może już tak na koniec. To pytanie raczej zadaje się kombatantom, ale jaki był pani osobisty stosunek do Powstania Warszawskiego, do tej walki, która wtedy tutaj w Warszawie rozgorzała?

Uważałam, że trzeba było wyjść z honorem z tego wszystkiego. Tak zawsze uważałam. Rozumiem, że dowódcy mieli dylemat, ale przecież nie było innego wyjścia.

  • Jak pani patrzyła na historię powojenną? Już była pani osobą na tyle ukształtowaną, przecież na pewno dochodziły głosy, co się dzieje z tymi ludźmi, lata czterdzieste, początek lat pięćdziesiątych.

Przecież wszyscy wiemy, co się z tymi ludźmi działo. Wielu moich kolegów w 1956 roku wypuszczono z Wronek. Różni serdeczni koledzy. Jeden potem umarł w pociągu na zawał, chociaż już był wolny. Niedawno był film o takim koledze, ale paskudny film w telewizji. […]
Warszawa, 4 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadził Paweł Bajda
Alina Grabowska Pseudonim: „Biruta” Stopień: sanitariuszka Formacja: Obwód VII „Obroża”, obóz Dulag 121 Dzielnica: Pruszków

Zobacz także

Nasz newsletter