Alina Mazurkiewicz „Dorota”

Archiwum Historii Mówionej
Alina Mazurkiewicz, z domu Dudzińska, urodzona 11 listopada 1925 roku. W czasie okupacji miałam pseudonim „Dorota”. [W czasie Powstania] służyłam jako patrolowa na składnicy meldunkowej K-1 przy Komendzie Okręgu Warszawskiego AK. Komenda Okręgu Warszawskiego była w gmachu PKO na rogu [Jasnej i] Świętokrzyskiej, natomiast nasza składnica mieściła się w Domu pod Orłami na ulicy Jasnej 1. Później, w miarę jak Niemcy burzyli nasze stanowiska, z konieczności przesuwaliśmy się w inne miejsca Warszawy, nawet za aleje Jerozolimskie, ale moje macierzyste miejsce to Dom pod Orłami [przy placyku Zgoda].

  • Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?

Przed 1 września 1939 roku byłam uczennicą [XIII Liceum i] Gimnazjum imienia Emilii Plater.
Cofnęłabym się jeszcze wcześniej. Ukończyłam szkołę powszechną numer 102 w Warszawie przy ulicy Królewskiej 19. Miałam wyznanie rzymsko-katolickie, tymczasem szkoła była przy zborze ewangelickim. Było tam mniej więcej trzydzieści procent uczennic wyznania ewangelicko-augsburskiego, dwadzieścia procent uczennic wyznania mojżeszowego, sporo więcej niż połowa wyznania katolickiego. Mniej więcej połowa uczennic nosiła z niemiecka brzmiące nazwiska. Zarówno uczennice, jak i nauczycielki dzieliły się na „hurra Polki”, nie miało to nic do brzmienia nazwiska, i osoby, które się czuły związane z narodem niemieckim, co dopiero wyszło później, w okresie okupacji. [W tych czasach było jasne, że przynależność do jakiegoś narodu z wyboru jest bardziej zobowiązująca, aniżeli ta z konieczności. Dlatego wśród nauczycielek i koleżanek o czysto niemieckim nazwisku było tak wiele patriotek – Polek]. W tej szkole było [także] rzeczą oczywistą, że zarówno ta, która idzie na lekcję religii do bożnicy, jak i ta, która chodzi na lekcje religii do zboru ewangelicko-augsburskiego, a także ta, do której przychodzi na teren szkoły ksiądz z kościoła Świętego Krzyża, to te same koleżanki, które tak samo bawiły się w berka czy w drobną kaszkę. To była tak wspaniała szkoła tolerancji, że do dziś nie mogę zrozumieć nietolerancji u dzieci, a tym bardziej [u] dorosłych.
Dyrektorem i właścicielką prywatnego gimnazjum była Emilia Sztenbokówna, która po I wojnie światowej, wtedy, kiedy powstało państwo polskie, w podarunku ofiarowała Polsce swoją szkołę. Z zastrzeżeniem, że chce być w dalszym ciągu dyrektorem tej placówki, aby poziom nie spadł. W roku szkolnym 1938−1939 moja dyrektorka została odznaczona Krzyżem Kawalerskim za to właśnie, że stać ją było na tego rodzaju podarunki dla nowopowstałego państwa polskiego. Dziś się tego rodzaju gestów nie spotyka.

  • Jak pani pamięta Warszawę sprzed wybuchu wojny?

To było cudowne miasto, miało swój charakter. Byłam córką kolejarza, mieliśmy zatem część biletów bezpłatnych, a cała reszta była po bardzo dużej zniżce. W związku z tym jeździłam po całej Polsce. Nawet ojciec mi przyrzekł, że niedługo pojedziemy za granicę mimo tego, że zniżka obowiązywała tylko do granicy państwa, dalej już trzeba było płacić normalne bilety. W każdym razie poznałam charakter wszystkich większych miast w Polsce. Do dnia dzisiejszego mam o nich to samo zdanie, które wyrobiłam sobie wtedy. Tam się zmieniło niewiele, z wyjątkiem Warszawy, która jest tak inna, tak pozbawiona własnego, tylko dla siebie charakterystycznego smaczku, widoku, [atmosfery]. Są, co prawda poszczególne wyspy, które pozostały, Stare Miasto, Łazienki, Trakt Królewski, ale to są okruchy w porównaniu z tym, co było kiedyś.

  • Gdzie pani mieszkała?

Mieszkałam na Rynku Starego Miasta po stronie Dekerta, czyli po stronie północnej, a nasze okna wychodziły na południe. W wielu magazynach były zdjęcia moje albo mojej siostry, jak na przykład uganiamy się jako małe dzieci za gołąbkami. To była wspaniała dzielnica.
Mój ojciec, człowiek z otwartą głową, bardzo często o tym mieście mi opowiadał i pokazywał najrozmaitsze zakątki, opowiadał o poszczególnych kamienicach, mówił, dlaczego ta kamienica jest na przykład „Pod Gołębiami”, a tamta „Pod Murzynkiem”, dlaczego ta ulica nazywa się Gołębia, tamta Piwna, a inna Szewska. Zresztą część z nich z biegiem czasu zmieniało swoje nazwy. Pokazywał wielkie kule tkwiące w obrębie murów Starego Miasta, które pamiętały [szwedzkie wojny] i opowiadał o tych zdarzeniach. Zresztą, oprócz wędrówek po Starym Mieście i nie tylko, wieczorami opowiadał mi opowieści na dobranoc, które bardzo lubiłam. Ponieważ byłam troszkę nietypowym, bo bardzo poważnym dzieckiem, nie znosiłam jak ktoś opowiadał mi bzdury, na przykład o Czerwonym Kapturku, którego jakiś wilk połknął i potem w całości zarówno Czerwony Kapturek jak i babcia wyskakiwały z jego brzuszka. To było dla mnie nie do przyjęcia. Bardzo się dziwiłam dorosłym, którzy opowiadają takie bzdury mądrym dzieciom [choćby] w wieku przedszkolnym.
Za to, jeżeli ojciec, na przykład w związku z powstaniem listopadowym, styczniowym czy kościuszkowskim, opowiadał mi o dziejach tych powstań, [śpiewał ich pieśni], kładł na kolana przedmioty związane z tymi powstaniami i opowiadał o kobietach, które [je przechowywały jak relikwie], to wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Wydawało mi się, że moje prababki trzymają mnie za ręce i prowadzą przez historię własnego kraju. To było mi bardzo bliskie.


  • Wychowana była pani w rodzinie z patriotycznymi tradycjami. Jak przyjęła pani rodzina moment wybuchu wojny, atak Niemiec na Polskę?

Między moim ojcem i moją matką była dość znaczna różnica intelektualna. W 1939 roku byliśmy na wakacjach w Albinowie, teraz tak nazywa się ta stacja, kiedyś nazywała się inaczej. To było w kierunku Mińska Mazowieckiego. Było wiele rodzin, które tam przyjechały, w związku z tym mieliśmy wspaniałe, cudowne wakacje zarówno z dużą ilością dorosłych, jak i młodzieży, od których wiele dowiedziałam się i nauczyłam. Ale te rodziny powyjeżdżały znacznie wcześniej, natomiast moja mama pisała wtedy do mnie, „bardzo poważnej”, bo trzynastoletniej osoby, że tam mam zdrowe powietrze, kwiatki, motylki i licho wie co, i żeby mi żadna wojna po głowie nie chodziła. Posłuchałam raz, drugi, trzeci. Wreszcie okazało się, że nie ma już cukru w sklepie, nie ma mąki, nafty, że pociągi odchodzą z ogromnymi opóźnieniami i czasami praktycznie bez rozkładu jazdy. W ostatniej chwili podjęłam decyzję, zabrałam gosposię, młodszą siostrą pod pachę i powiedziałam: „Ponieważ nie pozwalają nam już zabrać bagażu, jedziemy tak jak stoimy, bo to jest ostatni moment”. Mój ojciec dyskretnie milczał, czym doprowadzał mnie do rozpaczy.
Wbrew temu, co polecała mi moja matka, przyjechałyśmy na Dworzec [Wileński] o godzinie czwartej z minutami i pieszo, bo pieniądze też się skończyły, szłyśmy na Stare Miasto przez Most Kierbedzia. Wszystkie trzy widziałyśmy pierwsze bombardowania Warszawy zanim doszłyśmy do domu. To był dla mnie bardzo ważny moment, bo doszłam do wniosku, że na niektórych dorosłych nie można polegać i że najważniejsze decyzje w życiu trzeba podejmować samemu. [Wtedy] stałam się dorosła, mając trzynaście lat.

  • Czym zajmowali się pani rodzice w czasie okupacji, gdzie pracowali?

Mój ojciec w dalszym ciągu pracował w warsztatach kolejowych, tylko tyle, że przedtem pracował na Dworcu Warszawa Główna, później był przenoszony coraz dalej, aż wreszcie pod sam koniec okupacji pracował daleko na Pelcowiźnie.
Moja matka była kuśnierką, pracowała w firmie „Tytus Kowalski” na Nowym Świecie, gdzie czasami przychodzili bardzo wybredni i specjalni klienci. Tylko moja mama potrafiła z nimi rozmawiać. To w tym zakładzie futrzarskim ubierała się pani Składkowska, żona naszego premiera. Dochodziło czasem do zabawnych sytuacji, bo jeżeli jakiś transport skór przyszedł i na przykład zamiast czarnych, tak zwanych fok, wyszło futro w kolorze fioletowym, albo lis, który miał być czarny, wyszedł zielony, to szli wszyscy do pani Neli, żeby ratowała sytuację. Wreszcie ona powiedziała: „Dobrze, jak przyjdzie na przykład Składkowska, to dopiero mnie zawołajcie”. Spojrzała, ile tego towaru jest, co z tego dałoby się zrobić i potrafiła tak oczarować wizją panią Składkowską, że cóż to dla niej zafundować sobie futro pod kolor sukni, pantofli i torebki. Mama miała więc tam wyjątkowe fory i pozycję, ale niestety w 1939 roku bomba zlikwidowała całą firmę i wszyscy, którzy tam pracowali pozostali bez pracy.
Wobec tego matka zaczęła pracować w domu, przerabiała, czasem szyło się rzeczy nowe, częściej z trzech futer robiło się jedno albo z jednego futra robiło się kurtkę. W ten sposób bardzo poważnie przyczyniała się do tego, żeby rodzina nie chodziła głodna.

  • Czym pani zajmowała się w czasie okupacji? Kontynuowała pani naukę w gimnazjum?

Oczywiście kontynuowałam naukę w gimnazjum, w dalszym ciągu chodziłam na komplety. W 1944 roku zrobiłam maturę. Na naukę, zwłaszcza pod koniec okupacji, nie miałam czasu zupełnie, pozostawała tylko noc. Moi nauczyciele nie bardzo zdawali sobie sprawę z tego, jak naprawdę płynie nam życie i w związku z tym, jakimi obciążeniami można nas obłożyć.
Od marca 1940 roku kolportowałam „Biuletyn Informacyjny”, pracowałam w służbie łączności od samego początku. Ponieważ mieszkałam na Rynku Starego Miasta, polecono mi robić rysunki [tej dzielnicy ze szczegółowymi planami] przejść, które są i takich, które później przy pomocy stosunkowo niewielkich wkładów dałoby się stworzyć, żeby nie wychodząc na ulicę przechodzić z jednej kamienicy do drugiej, przedostając się pod jakiś inny adres. Zajmowało mi to bardzo dużo czasu, a dozorcy przeganiali, jak im się tylko żywnie podobało. Czasami to było bardzo uciążliwe.
Poza tym pracowałam w małym sabotażu i wieczorami, przynajmniej raz w tygodniu, wychodziliśmy na tak zwaną akcję. Przyklejało się jakieś nalepki ośmieszające Niemców, na przykład na niemieckich motocyklach czy samochodach. Pisało się listy do nadgorliwych Polaków, którzy na przykład wszelkie [napisy], nie tylko te, które musieli, pisali dwujęzycznie. Na przykład, jeżeli był telefon, to karteczka oznajmiała nie tylko „Czynny telefon”, ale także Telefon tätig. Fotografowie oczywiście trzymali w witrynach zdjęcia tych, którzy się tam fotografowali. Niektórzy, z wielką bezmyślnością lub może świadomie i z premedytacją, stawiali tam fotografie żołnierzy niemieckich w mundurach. Wobec tego [wysyłałam] im najpierw polecenie, później groźbę. Kiedy wysłałam listę ludzi, którym trzeba [dać] nauczkę, chłopaki z Mokotowa, wybijali im szyby, zrywali fotografie, albo zawiadomienia w języku niemieckim i tak dalej. A ja po ich akcji musiałam złożyć meldunek, czy wszystko zrobili, czy nic nie opuścili, czy zrobili tak jak trzeba. Miałam wtedy wielką frajdę, co prawda nie ja to zrobiłam, ale w każdym razie rzeczywiście jakiś skutek to odniosło. Wszystko [to] razem zabierało bardzo dużo czasu.
Poza tym byłam szkolona w zakresie łączności. Nigdy nikomu nie przyszło do głowy, że ta łączność będzie polegała na bieganiu na własnych nogach. Uczono nas łączności telefonicznej na bardzo starym i ciężkim sprzęcie, łączności radiowej i wszystkiego tego, co w tamtych czasach było, a przynajmniej nazywało się, na poziomie. [Jeśli chodzi o szkolenie ogólnowojskowe, reżim był bardzo ostry. Na przykład w musztrze szkolono nas twardo. Zgadzałyśmy się na to, bo zależało nam na tym, żeby chłopaki nie myślały, że dziewczyny to są takie pokraki, które się do niczego nie nadają. Uczono nas obsługiwania wszelkiego rodzaju sprzętu łącznościowego. Oczywiście ten sprzęt był bardzo ciężki, a trzeba było przenosić dwie skrzynie, bo telefonować trzeba z jednego aparatu do drugiego. To samo dotyczyło broni czy innych rzeczy, które naprawdę bardzo absorbowały i zajmowały dużo czasu.
Poza tym moja matka poza szyciem, próbowała jeszcze handlować futrami, ponieważ wiele sklepów futrzarskich leżało w gruzach, w ruinach. W związku z tym nosiłam na sobie na przykład po trzy futra włożone na swój własny płaszczyk, niekoniecznie w środku bardzo mroźnej zimy.
To wszystko zajmowało bardzo czas, nie mówiąc o tym, że ktoś musiał sprzątnąć w domu, ugotować obiad. Jeżeli matka była zajęta zarabianiem na życie, spadało to na mnie. Nie zawsze była jakaś osoba, która nam w tym pomagała. Wobec tego doba stawała się coraz krótsza i coraz mniej czasu zostawało na jakiekolwiek życie osobiste. Na przykład, gdy pod koniec okupacji chciałam się umówić na randkę, to czasami było tak, że na tę randkę zostawało piętnaście minut. To było wszystko, czym mogłam dysponować. Ale mimo wszystko życie jakoś toczyło się do przodu. Poza tym miałam wtedy chłopaka z „Zośki”, to był Bolek, serdeczny przyjaciel Jurka, który z kolei przechował moją fotografię [z tego okresu]. Oni często jeździli na wszelkiego rodzaju szkolenia [i akcje] „do lasu”. Odprowadzałam ich, kiedy wyjeżdżali, bardzo się cieszyłam, jak udało się im się cało i zdrowo stamtąd wrócić. Od czasu do czasu otrzymywałam jakieś wieści, które rozsyłałam do [ich domów].
Tuż obok naszego mieszkania była skrzynka kontaktowa. Dostawałam wieści, natomiast nie miałam dostępu do „Zośki”. Bardzo chciałam się do nich dostać, oni by mnie przyjęli z otwartymi ramionami, ale nie chciano mnie wypuścić z naszej łączności. Już wtedy byłam patrolową, szkoliłam mój własny patrol i w żadnym wypadku takiego przeszkolonego osobnika nie chciano wypuścić z rąk.

  • Mały sabotaż to było pani pierwsze zetknięcie z konspiracją, pamięta pani jak pani tam trafiła?

Przez ZHP. Wszystko, cokolwiek w życiu [wtedy] robiłam, miało miejsce przez ZHP. W czasie, kiedy jeszcze chodziłam do 102 szkoły powszechnej, chyba od czwartej klasy, chodziłam na zbiórki harcerskie. Początkowo traktowałam to jako jedną z wielu atrakcji i rozrywek, ale później bardzo mnie to wciągnęło. W czasie okupacji zostałam najpierw zastępową, a potem przyboczną. Wreszcie przyszło mi poprowadzić drużynę. Nie zostawało już na nic czasu, [ale w 52. Drużynie Harcerskiej imienia Klaudyny Potockiej pozostałam i prowadziłam dziewczęta do końca okupacji].
O godzinie dziewiątej, zwykle była to godzina policyjna, jak na przykład wracałam z akcji, nie mogłam od razu usiąść do książki. Trzeba przecież było coś zjeść, umyć się, ubranie doprowadzić do porządku, bo zarówno kieszenie w płaszczyku jak i rękawiczki usmarowane były klejem, smołą czy kredą, i świadczyły nazbyt wymownie o tym, co robiłam o godzinie policyjnej.
  • Pani rodzice wiedzieli o tym, co pani robi?

Nikt o tym nie wiedział. Zdawałam sobie sprawę z tego, że w takim domu, jakim jest mój dom, muszę mieć sprzymierzeńca, bo sobie z matką nie poradzę. Matka nie zdawała sobie sprawy ani z niebezpieczeństwa niemieckiego, ani w ogóle nie przychodziło jej do głowy, co taka grzeczna dziewczynka może wyprawiać na ulicy. Gdyby jej to ktoś powiedział, [stwierdziłaby], że to jest zupełnie niemożliwe. A jednak było możliwe i było prawdziwe.
Musiałam mieć kogoś, kto w razie czego stanie po mojej stronie. Szukałam wobec tego jakiejś sytuacji, która mi pomoże rozwiązać sprawę. Mieszkałam na rynku Starego Miasta. Mieszkanie było w amfiladzie, jeden pokój był za drugim. Na samym końcu, już w zupełnie ciemnym kącie była kuchnia, w której była wisząca górna lampa. W kuchni oczywiście lampeczek typu nocne nie było, wobec tego mój ojciec jak przychodził do domu z pracy, stawał na wysokim taborecie, rozkładał „Biuletyn Informacyjny” pod lampą i czytał. [Ten] „Biuletyn Informacyjny” był w strasznym stanie, poprzedzierany na wszystkich możliwych kantach. Czytał to w środę, a nowy egzemplarz wychodził we czwartek. Był już tak zdarty, tak sczytany, że trudno to sobie wyobrazić. Mało tego, tata jeszcze czekał na swojego siostrzeńca, żeby mu ten podarty i postrzępiony „Biuletyn” oddać. Któregoś dnia nie wytrzymałam i siedząc przy stole w ostatnim pokoju stołowym, jak ojciec siedział przy obiedzie, powiedziałam: „Tatku, wiesz co, nie ma sensu się tak wygłupiać. Dorosły człowiek chodzi po taboretach pod wysoką lampą, czyta coś co ma już cały tydzień i na brzegach jest tak podarte, że się nie da przeczytać, jeszcze oddaje bliźnim. Wiesz co tatku, co tydzień będę ci dawała nowy egzemplarz, jeżeli potrzebujesz, to nawet trzy, więcej nie dostaniesz, ale trzy mogę ci dostarczyć. Będziesz miał o właściwym czasie, będzie cały do przeczytania, żadnych dziur nie będzie i nowy egzemplarz możesz oddać komuś innemu dalej”. Ojciec był zdruzgotany, trzęsły mu się ręce, nie wiedział, co ma powiedzieć. Tak jak to on zwykle robił mnie, położyłam mu rękę na jego dygoczącej [dłoni] i powiedziałam: „Tatku, nie ma o czym rozmawiać, to ty kiedyś wieczorami opowiadałeś mi o rodzinie Rostafińskich, o Krajewskich, o Czajkowskich. Po prostu teraz przyszła pora na mnie, przejęłam tę sztafetową pałeczkę, nic więcej. Tylko tyle i aż tyle. Jeżeli przyjdzie teraz Mietek [Mieczysław Herter aresztowany w grudniu 1940 roku, wywieziony do Oświęcimia i Mauthausen – Gusen], bo zauważyłam, że dla niego to trzymasz, to proszę bardzo, będziesz to miał od przyszłego tygodnia”. Za chwilę przyszedł Mietek, ojciec prosi go do stołu, a ja w dalszym ciągu siedzę przy stole przy ojcu, bo wydaje mi się, że jest bardzo ważny moment. Mietek robi bardzo przerażoną minę, kiedy ojciec ten postrzępiony niemiłosiernie egzemplarz wyjmuje z kieszeni i mówi: „Spokojnie, ona jest swoja”. Mietek spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem. Miałam wtedy całe czternaście lat. W następnym tygodniu dostał trzy egzemplarze. I tak było.
Któregoś razu była taka sytuacja, że wpadli do nas Niemcy robiąc potworną rewizję i wywalając wszystko po kolei. Moja mama zupełnie nie orientowała się, co się dzieje w tym domu i zachowywała się nie tak, jak bym sobie tego życzyła. Natomiast ojciec natychmiast przejął ster: „Panowie sobie życzą, proszę bardzo, proszę oglądać, co wam się podoba”. Weszli do środkowego pokoju, czyli do sypialni, zaczęli wywracać łóżko, wyrzucać wszystko na podłogę, ojciec cierpliwie znosił to wszystko.
Za chwilę poszli za piec, powyrzucali drewienka na rozpałkę, chcieli otwierać piec. Ojciec się wtedy zdenerwował: „Co?! Jeszcze mi popiół tutaj wysypiecie? Co wy z tej chałupy robicie?!”, zaczął ich wymyślać i besztać. Tego było za wiele jak na panów świata, zaczęli się mocno irytować. Weszło ich kilku, jeden spośród nich, który przyszedł w cywilu i robił wrażenie najważniejszego chciał koniecznie na czymś usiąść, bo był bardzo tęgi. Zobaczył gondolkę, która stała przed toaletką. Meble były kupione tuż przed wojną w 1938 roku, aż pachniały świeżością. Ojciec krzyknął: „Proszę pana, niech pan tego nie rusza, bo to się pod panem zawali, będzie nieszczęście, przyniosę coś panu!”. Poleciał do kuchni. Patrzę, ojciec niesie taboret, w którym były włożone przeze mnie dwa pistolety. Zrobiło mi się zimno i gorąco. Szwab na tym usiadł, ojciec jeszcze położył poduszkę, żeby mu było wygodnie: „To jest stabilne, z tego pan na pewno nie spadnie”. Mimo ojca uprzejmości zachowywali się tak, jak się zachowywali.
Wtedy ojciec położył nogę na śrubie od pieca, włożył ręce do kieszeni i zaczął gwizdać. Mama była przerażona: „Kaziku, jak ty się zachowujesz, jakżeż tak można, panowie się obrażą!”. Ojciec to podchwycił i powiada: „A niech się obrażą, zobacz, co tutaj narobili, jak oni się zachowują”. Skończyło się tym, że ojciec dostał kilka razy w twarz, nawymyślali mu tak serdecznie jak tylko mieli na to ochotę i powiedzieli: „My tu jeszcze wrócimy”. „Proszę bardzo, serdecznie zapraszam”. Wyszli. Spojrzałam na ojca z uwielbieniem i mówię: „Tato, ja cię znałam pod wieloma różnymi względami, ale że z ciebie aż taki aktor, to by mi nigdy do głowy nie przyszło. Po coś wyciągał ten taboret?”. „A co? Mieli sami te dwa pistolety zobaczyć?”. „Dlaczego żeś się tak zdenerwował jak przewracali piec?”. „Jak to? Przecież [tuż obok] w szufladzie od nocnej szafeczki sama zostawiłaś zrolowane trzy egzemplarze „Biuletynu”. „Tatku, to ty jeszcze tego nie oddałeś?”. „Nie, wczoraj nie mogłem, są tam do tej pory”. Wyciąga szufladeczkę, pokazuje mi, tak jak włożyłam, tak to leżało. Powiada: „Za świeżo wydrukowany „Biuletyn”, jeszcze nie złożony i dwa pistolety dostać dwa razy w gębę, chyba musisz przyznać, że to jest bardzo niska cena”. Przyznałam. Nie ulegało wątpliwości. Przychodzili do nas potem wielokrotnie, ale byliśmy już uprzedzeni. W dalszym ciągu żadnej broni w domu, ani tego rodzaju rzeczy nie było. Było to dla nas bardzo dokuczliwe i dotkliwe, niemniej dzięki ojcu nie skończyło się żadną tragedią.

  • Przejdźmy teraz trochę dalej. Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

na wyznaczenie ponownego stanu pogotowia czekałam w domu. Byłam łączniczką przy komendzie okręgu, choć nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak blisko jestem całego „mózgu” Powstania. Mój ojciec po odwołaniu ostrego pogotowia, które podobno nigdy nie powinno być odwoływane, i Bolek, który stracił kontakt z plutonem „Alek”, nie wiedzieli o tym. Natomiast ja wiedziałam, że jest godzina „W” i szłam na swoją placówkę na ulicę Bielańską 4, gdzie zbierałyśmy się wtedy, kiedy drugi raz było zarządzone ostre pogotowie.

  • Jak pani pamięta moment wybuchu Powstania? Jak reagowali ludzie na pierwszych powstańców, których wtedy było widać na ulicach Warszawy?

Niestety nie cały mój patrol się zgłosił, bo rodzice niektórych dziewcząt w międzyczasie zorientowali się, że w ich plecakach są włożone przedziwne rzeczy, które, dalibóg, nie są potrzebne na jakąś byle jaką majówkę czy wycieczkę. [Z racji wakacji] część dziewcząt została po prostu wywieziona.
Wybuchła strzelanina. Na punkcie rozdano nam opaski i orzełki, które poprzypinałyśmy do beretów szkolnych, opaski włożyłyśmy na ramię. Wtedy, kiedy polecono nam to zrobić, jeden patrol za drugim przebiegałyśmy na miejsce naszego postoju na Jasną 1. Kiedy biegłam z patrolem starałam się biec tak, jak mnie nauczono. Jak jest seria, trzeba grzecznie czekać, jak się seria skończy, natychmiast wybiegać z za jakiejkolwiek osłony, biec do takiego punktu, w którym się znowu seria powinna zaczynać, tak żeby można było gdzieś przycupnąć i w ten sposób skokami przesuwać się dalej.
Po drodze leżał jakiś cywil, to już były zwłoki, przez które trzeba było przeskakiwać. W bramie, w którą weszłam, stała jakaś pani, przerażona wołała: „Ojej, co jest? Co się dzieje? Co tu się dzieje?”. Spojrzałam na nią i z przerażeniem rozpoznałam, że to jest moja nauczycielka historii. To była kobieta samotna, żyjąca wspomnieniami dawnych, lepszych czasów, tego narodu i tego państwa. Nie bardzo się orientowała, jak życie naprawdę wygląda. Maltretowała nas tą historią, bo jej się wydawało, że jedyną rzeczą, jaka mamy w tej chwili do roboty to jest pięknie poznać ojczystą historię i otrzymać [od niej] wynik co najmniej celujący. Nie przyszło jej nawet do głowy, że do nauki mamy wyłącznie noce, że tym razem między innymi i my tworzymy tę historię. Kiedy ją poznałam i ona poznała mnie, spojrzała na orzełka, na opaskę na rękawie, była zupełnie zdumiona, oniemiała. Tym bardziej nie rozumiała, co się dookoła dzieje, jeżeli dziewczynki, z jej klasy w ten sposób się zachowują [i tak] są poprzebierane. Za chwileczkę umilkła seria z karabinu, wrzasnęłam tylko: „Dziewczęta, za mną!” i pobiegłam dalej. Później okazało się, że ta pani przyszła na Stare Miasto, była u mojej matki. Niestety, ludzie na Rynku Starego Miasta byli zajęci tym, żeby utrzymać się jak najdłużej, żeby przeżyć jak najlepiej i żeby zadać Niemcom stosunkowo jak największe straty. Nie mogli się zajmować ludźmi, którzy zupełnie nie wiedzieli, co mają [ze sobą] począć. Mamie było bardzo przykro, ale przyznała mi się, że [nauczycielka] przyszła. Była zupełnie zdezorientowana. Gdy matka zaczęła jej szukać, to okazało się, że jej już nie ma, poszła gdzieś dalej. Podejrzewam, że świadomie do nas przyszła, ponieważ spotkała mnie wtedy w tej bramie, [ale] nie było możliwości zająć się nią [od razu], a za chwilę było już za późno. Nie wiem, czy wydostała się z Rynku Starego Miasta, czy została w tej dzielnicy do końca. Skazana na to, że zostanie wśród obcych sobie ludzi. Wpadła w pułapkę. Nie wiem, czy tam nie zginęła, ale pozostało po niej takie przykre wspomnienie, że człowiek, który pracował dla historii i, jak jej się zdawało, że robi wszystko, co może najlepszego dla niej, został przez tę historię zniweczony. To było dla mnie bardzo przykre i bardzo smutne.

  • 1 sierpnia opuściła pani Rynek Starego Miasta, kiedy pani tam wróciła, czy było to w czasie Powstania czy dopiero po nim?

Na Rynek Starego Miasta wróciłam dopiero wtedy gdy wróciłam do Polski. W międzyczasie przeżyłam całe Powstanie w Śródmieściu, [choć na Stare Miasto chodziłam kanałami]. Później były obozy: Fallingbostel, Bergen-Belsen i Oberlangen. Po wyzwoleniu pracowałam w charakterze świetliczarki w 2 Pułku Pancernym, który nas wyzwolił. Wreszcie pozbierałam rodzinę. Pojechałam po matkę i siostrę do Koburga na południe Niemiec i ściągnęłam je stamtąd do Maczkowa. Później odnalazł mnie ojciec. Przyjechał do Meppen nad Ems, bo usłyszał o jakimś Maćkowie. Maćków, to po polsku brzmiące słowo, wobec tego, ta miejscowość jest gdzieś w obrębie strefy okupacyjnej polskiej na terenie okupacji brytyjskiej Niemiec – rozumował. Uciekł po prostu ze szpitala i pojechał na północ. W Meppen na ulicy zobaczył kobietę ubraną w „pestkowski” mundur. Podszedł do niej i zapytał czy zna Alinę Dudzińską. Powiedziała, że mnie nie zna, ale zna moje imię i nazwisko, a pracuje w PSK w administracji i to imię i nazwisko na pewno gdzieś widziała, w związku z tym zaprasza go. Zaczęła grzebać w dokumentach i powiada: „Tak, zgadza się, 2. Pułk Pancerny, szwadron dowodzenia”. Ojciec był super szczęśliwy, ale powiada: „Dobrze, ale niech mi pani powie, gdzie tego drugiego pancernego szukać”. „Nie, tego nie mogę panu powiedzieć. Po pierwsze, nie wiem, a po wtóre to tajemnica wojskowa”. „Już był w ogródku, już witał się z gąską”… i co? Wobec tego bezradnie rozgląda się po ulicy. Był ciężko ranny, po pięciu operacjach, ledwo się trzymał na nogach. Jechał z samego południa Niemiec. Nagle zobaczył na ulicy generała Rudnickiego, zameldował się i zapytał: „Panie generale, czy może mi pan powiedzieć, gdzie teraz stacjonuje 2. Pułk Pancerny?”. „A pan kto za jeden i na co panu ta wiadomość?”. Znowu się pięknie zameldował i powiedział, że przed chwilą się dowiedział, że tam jest jego córka. Generał [wziął] go [do dowództwa], poprosił jakiegoś kapitana, żeby się ojcem zajął i odwiózł go do 2. Pułku Pancernego. Odwiózł. Tam pytał o Alinę Dudzińską, a nikt tam nie znał Aliny Dudzińskiej.
Byłam w Pułku razem z innymi koleżankami, które znały mnie z okresu okupacji, Powstania i wszystkie mówiły na mnie „Dorotka”, a zatem w 2. Pułku Pancernym także wszyscy żołnierze przyjęli to od nich i wiedzieli, że jestem „Dorotka”. Wobec tego ojciec chyba z pół godziny czy ze trzy kwadranse stał na placu kościelnym w Herzlake i słuchał długiej listy, jaka to pani, u jakiego sierżanta albo u jakiego plutonowego aktualnie zamieszkuje i czy to może być ta Alina Dudzińska czy nie. [Od takich wieści] nogi się [uginały]. Obok przechodził jakiś podchorąży. Słyszał tę rozmowę i mówi: „Co wy za głupstwa opowiadacie?” − „Ten pan się pyta o jakąś Alinę Dudzińską”. − „To trzeba było powiedzieć”. − „Co mam powiedzieć? Kto to jest Alina Dudzińska?” − „No, jak to kto? »Dorotka«!”. „Co ty za brednie opowiadasz?” − „To idźcie do kancelarii, w której pracuję. »Dorotka« tak naprawdę nazywa się Alina Dudzińska”. Podszedł wtedy do ojca i powiada: „Proszę pana, budynek, przed którym stoimy to jest kantyna, »Dorotka« jest właśnie tam”. Ojciec wtedy powiada: „Tak, to był jej pseudonim, ale że dotrwał z czasów okupacji do tej pory?”.
Ojciec wszedł, ustawiałam wtedy jakieś nasturcje w kieliszkach na stolikach i powiedział: „Cześć”. I stoi, tkwi bez ruchu. „Słucham ?”. Cisza. „Proszę, niech pan pozwoli”. Podszedł bliżej i [znowu] cisza. Zdenerwowało mnie to i myślę sobie: „Jakiś [dziwak zmizerowany]”. Furażerka francuska, battledress angielski, spodnie włoskie, chlebak jeszcze jakiś inny, cudak zupełnie. Rękę [też] trzyma jakoś dziwnie. Ojciec się w dalszym ciągu nie odzywa. Mówię: „Słucham pana? Czym mogę służyć?”. Ojciec podszedł aż do lady, przy której stałam, nic, tylko patrzył na mnie przerażony tym, co przed chwileczką wysłuchał i niedowierzający temu wszystkiemu, że mnie w tej chwili zobaczył, a przecież stał parę kroków od tego miejsca. Wiele różnych głupstw się nasłuchał, tylko nie tego, gdzie jestem i co robię. W pewnym momencie zobaczyłam że przecież ten człowiek ma oczy mojego ojca, mówię: „Tatku, to ty?!”. − „A kogo się spodziewałaś?”. Popłakaliśmy się obydwoje.
Potem zaprowadziłam go na kwaterę, dałam mu, pamiętam, jakąś kaszankę z cebulą i bułkę – to, co w tym momencie [miałam]. Ojciec to zjadł, wypił herbatę, wyciąga papierosa i mnie częstuje. Mówię: „Tatku, co to za pomysły?”. „Jak to? Jesteś już przecież sama, niby dorosła”. Mówię: „Jestem sama, ale nie po to żeście mnie przez osiemnaście lat wychowywali, żebym teraz pokazywała swoją »dorosłość«, przecież wiesz, że jestem harcerką”. Ojciec nie wiedział, co ma powiedzieć, ale pochylił głowę mocno i zobaczyłam przezroczyste krople kapiące na spodnie.
Powiedziałam: „Tatku, nic się nie zmieniło od momentu, kiedy wyszłam z domu, nie tylko z papierosami, ale ze wszystkim. Odpocznij, połóż się, postaram się załatwić wóz i jeśli to będzie możliwe, to jeszcze dzisiaj zawiozę cię do [Maczkowa do] matki”. Rzeczywiście zawiozłam go [te czterdzieści kilometrów] do mamy, [a sama dojeżdżałam tam na przepustkę raz na dwa tygodnie].
W ten sposób [po około roku] całą rodziną, co się wyjątkowo rzadko zdarzało w tamtych czasach, przyjechaliśmy do Polski. Wtedy właśnie po raz pierwszy zobaczyliśmy Rynek Starego Miasta. Stanęliśmy przed miejscem, gdzie stała nasza kamienica. Były tylko piwnice i kikuty od portalu naszego domu. Na tym portalu było napisane, gdzie jaka rodzina się przeniosła i jaki jest [ich] obecny adres. Z naszego mieszkania, które było na drugim piętrze, nie został ślad. Matka [twierdziła], że wychodziła z domu, który był [uszkodzony, bo] w środkowym pokoju wyleciał kawał środkowej ściany, ale zarówno fortepian jak i biblioteka, wielki, ciężki, dębowy stół, nasze biurko, wszystko stało na swoim miejscu. Jak wróciliśmy, nie było już nic. Czyli to wszystko, co zrujnowało do reszty nasz dom, co spowodowało, że wszystkie pamiątki z poprzednich powstań poszły w miazgę, stało się między wyjściem matki po kapitulacji Starego Miasta a naszym powrotem, czyli końcem wojny.

  • Wróćmy jeszcze do czasów Powstania. Jak zapamiętała pani żołnierzy, którzy brali udział w walce po stronie Niemiec?

Bardzo różnie. W różnych dzielnicach, do których początkowo myśmy biegały w stosunkowo dużym zasięgu, zachowywali się bardzo różnie. Dziewczyny, które biegały na Wolę twierdziły, że tam były straszne masakry. Niemcy byli wściekli i zachowywali się sposób urągający wszelkiemu człowieczeństwu. Urządzali, po raz pierwszy wtedy zastosowane, przynajmniej po raz pierwszy myśmy się o tym dowiedziały, żywe barykady z ludzi po to, żeby powstańcy do nich nie strzelali. Na Starym Mieście, dokąd tylko kanałami można się było dostać, bo bardzo szybko ta dzielnica została odcięta, walki też były bardzo zacięte i bardzo twarde.
Tam zresztą było bardzo dużo ludzi nie mających z narodem niemieckim nic wspólnego. Moja matka twierdziła, że wtedy, kiedy ją wyprowadzali z piwnic wszyscy byli obmacywani. Matka miała na ręku złoty zegarek, który był super damski, bardzo płaski, maleńki i oni pod szerokim mankietem nie wymacali go, ale ściągali z rąk wszelkiego rodzaju biżuterię, zwłaszcza byli łasi na zegarki. To byli często osobnicy o skośnych oczach, wręcz czarnych włosach, których trudno było nazwać Niemcami. Wtedy, kiedy matka z moją siostrą wychodziły z Warszawy właśnie te oddziały ich wyprowadzały i od czasu do czasu wyciągały z tłumu bardzo młode dziewczyny, słychać było tylko w ruinach trochę krzyków, potem parę strzałów i następowała idealna cisza. Wypadało tylko domyślać się, co się tam działo w międzyczasie. To nie byli Niemcy.

  •   Wspomniała pani o kanałach. Czy przenosiła pani meldunki, informacje również tą drogą?

Tak. Szkolono nas, ale mając zupełnie [inne założenia]. Tymczasem życie wymuszało na nas [co innego]. Od początku wiadomo było, że ani drogą telefoniczną, ani radiową nie da się w zasadzie [przesyłać] meldunków, biegałyśmy wobec tego i szczytem [sprawności stał się] „dobry charakter w nogach”. Później okazało się, że trzeba było korzystać z połączeń kanałowych. Na dodatek tak nieszczęśliwie się zdarzyło, że najpierw Komenda Główna, była na Woli, czyli z generałem „Borem” Komorowskim. Później, po kilku dniach dopiero udało mu się przedostać na Stare Miasto, [ale też nie długo].
Tu łączność od początku była albo niemożliwa, albo przynajmniej bardzo utrudniona. Poza tym, na Starym Mieście zgromadzone były rzeczywiście bardzo duże siły. Niemcy mieli tego rodzaju pomysł na zdławienie Powstania, że podzielili sobie miasto na poszczególne [kwartały], starali się je maksymalnie poszatkować, bo im [mniejszy był wycinek], tym łatwiej było sobie z nim poradzić. Starali się, więc żeby nie było żadnej łączności między jedną „dzielnicą” a drugą. Wobec tego, łączność kanałowa szybko stała się koniecznością. Zatem już na początku sierpnia zgłaszałyśmy się na ochotnika do łączności kanałowej. Jedną z takich łączniczek, które się tam na ochotnika zgłosiły byłam ja. Było nas tam [z K-1] siedem, może osiem, nie pamiętam dokładnej liczby. Łączniczki stanowiły tak zwane patrole specjalne. Oczywiście, wchodziłyśmy w dalszym ciągu w skład składnicy meldunkowej K-1 i do naszych obowiązków należało obsługiwanie tej składnicy. Później dopiero, dziewczęta dostały oddzielną placówkę, ale akurat tak się stało, że ja osobiście byłam wtedy delegowana z jakimiś ważnymi meldunkami w zupełnie inną stronę, wcale nie kanałem. W związku z tym one poszły, a ja zostawałam i tak się parę razy powtarzało. Na przykład najwęższym kanałem nie chodziłam nigdy. Chodziłam tylko w kanałach średnich i dużych. Nie pamiętam dróg w kanałach początkowych. Chodziło się [tam] całymi grupami. Dawali nam nosidła, które nosiłyśmy na piersiach i na plecach, przenosiłyśmy tam broń, środki opatrunkowe i to, co było dla nas najbardziej uciążliwe – butelki ze spirytusem denaturowanym. Te butelki były w specjalnych przegródkach, żeby się nie przewracały. W mniejszych kanałach to było trudne do przeniesienia, bo garb człowiek miał i z przodu, i z tyłu, a przecież w tym kanale trzeba się było czasami jakoś obracać, a czy to było sześćdziesiąt na sto dziesięć centymetrów czy sześćdziesiąt na sto czterdzieści i tak było mało. Dopiero w dużym było luźno. Najbardziej utkwił mi w pamięci ostatni etap moich kanałowych podróży, bo w powrotnej drodze prowadziłam ze sobą rannych ze zgrupowania „Sosny”. To było o tyle makabryczne, że ja, smarkula, szeregowiec, musiałam w jakiś sposób wymusić na oficerach, ludziach znacznie ode mnie starszych i mądrzejszych, bardziej pokrzywdzonych prze los, bo byłam wtedy tylko kontuzjowana, a oni byli ciężko ranni, żeby wykonywali czynności, które praktycznie biorąc nie były do wykonania przez ludzi w takim stanie, a tym bardziej w takim miejscu. Udało [mi] się ich przepchnąć, ale to było dla mnie bardzo przykre i najbardziej utkwiło mi w pamięci. Natomiast wtedy, kiedy szłyśmy całą grupą, kiedy szło się mocno pochylonym, niemalże nosem dotykało się pleców swojej poprzedniczki i szło się niejako na pamięć i troszkę bezmyślnie, to nie było trudne. Wiedziałam przecież o tym, gdzie się zgłaszam, zdawałam sobie sprawę z tego, na co się narażam i w związku z tym nie dziwiłam się, że w kanale są takie warunki, jakie są. Należało się ich z góry spodziewać. Natomiast to, że będę dowodzić dwudziestoma pięcioma ciężko rannymi mężczyznami było nie do przewidzenia i to mnie kosztowało troszkę za dużo.
  • Przejście kanałem wiązało się z dużym niebezpieczeństwem ze strony Niemców. Czy spotkała się pani z takimi sytuacjami w czasie przejść kanałami?

Znacznie dłużej chodziła kanałami moja łączniczka, Wanda [Wojnicz], która była puszczana od samego początku i której nie przytrzymywano siłą na K-1. Ona zaczęła od małych kanałów, w których się chodziło z kijkiem długości sześćdziesięciu centymetrów, który się wyrzucało przed siebie, potem pod tym przerzucało się nogę i cały ciężar ciała, potem znowu podrywało się kijek, znowu przerzucało się go przed siebie, rzucało drugą nogę, i tak dalej. To było bardzo trudne, zwłaszcza że, jak powiedziałam, nie szłyśmy same, tylko byłyśmy obciążone do granic możliwości. W tych kanałach z takimi ogromnymi ładunkami chodzić „żabim skokiem”, jak myśmy to nazywali, było bardzo trudno. Niemcy na górze bardzo często podnosili klapy, [nasłuchiwali], wrzucali czasami karbid, czasami granaty. Natomiast na Czerniakowie, gdzie [Wanda] później poszła, robili zapory z cementu, który ustawiali tuż pod włazem. Trzeba było dojść do tej zapory, potem dzięki naszym specom od kanałów, te zapory były w jakiś sposób rozluźniane od góry, po prostu był wydłubywany ten cement tyle, ile się dało, by człowiek się wczołgiwał na brzuchu na te worki i wpływał w bardzo wysoko podniesione, spiętrzone ścieki po drugiej stronie, zaciskając usta, żeby się tego świństwa nie napić. Oczywiście, już potem na Mokotowie i Czerniakowie było bardzo wiele oddziałów, które błądziły. Bardzo wiele Niemców używało do tych celów ludzi znających język polski, którzy nawoływali wręcz, żeby przyjść, żeby do nich wyjść, a potem jak ich wyciągnęli, to rozstrzeliwali na miejscu, nie wysilając się, żeby przenosić ich gdziekolwiek indziej. Mnóstwo ludzi w ten sposób zginęło. To były dosyć makabryczne czasy i przejścia.
Poza tym w kanałach było bardzo dużo swądu, bo miasto się przecież paliło i wszelkiego rodzaju gazy, które częściowo wytwarzały się w samym kanale, częściowo były dodatkowo jeszcze przez Niemców gromadzone nie ułatwiały przejścia, czasami było to naprawdę [przykre]. Często wtedy stanowiłyśmy grupę przewodników, którzy przeciągali poszczególne grupy ludzi. W wypadku Starówki wyglądało to tak, że przy ewakuacji Starówki każda z nas dostawała albo pięćdziesięciu żołnierzy zdrowych, albo dwudziestu pięciu rannych. Tragedia polegała na tym, że dookoła każdego włazu, do którego myśmy wchodzili, było bardzo wiele ludności cywilnej, która za wszelką cenę, nie zastanawiając się, co ich spotka w kanale, gdzie pójdą i co dalej zrobią, chciała wejść do kanału. To była po prostu paniczna ucieczka. Mieli zresztą do nas pretensje, że my wychodzimy a ich zostawiamy na pastwę Niemcom. Trudno było powiedzieć, że nie było jakiejś logiki w tym, co ci ludzie mówili. Starówka bardzo dzielnie się broniła. Ludzie, którzy mieszkali na Starym Mieście rzeczywiście w jakiś sposób się skrzyknęli, jeden drugiemu pomagał, to było tak zwarte społeczeństwo, tak wspaniale ze sobą współpracujące jak tylko Polak potrafi – wtedy, kiedy mu przystawiają pistolet do głowy. Jak już jest dobrze, to się zaczynają kłótnie i awantury. Starówka była w strasznej sytuacji, w związku z tym ludzie zachowywali się naprawdę bardzo dzielnie. Ze Śródmieściem nawet nie ma co porównywać.

  • Wspomniała pani o kolportażu „Biuletynu Informacyjnego”. Czy w czasie okupacji, a tym bardziej w czasie samego Powstania słuchała pani wiadomości radiowych?

Owszem, mieliśmy dostęp do jakichś wiadomości radiowych i wychodziły wtedy wszelkiego rodzaju komunikaty, które do nas docierały, ale to już nie był ten sam „Biuletyn Informacyjny”, który wychodził w czasie okupacji. Tylko jedno było dla nas bardzo przykre, że nic konkretnego od naszych sprzymierzeńców nie mogliśmy się dowiedzieć. Teoretycznie nazywali się sprzymierzeńcami, a praktycznie zostawili nas wilkowi na pożarcie. Z tego coraz bardziej zdawaliśmy sobie sprawę i wiadomo było, że do końca najprawdopodobniej niewiele w tej materii zrobią.
Jeżeli przyjeżdżali do nas jacyś lotnicy, jeżeli były zrzuty, jeżeli pojedynczy ludzie zdobywali się na nadludzkie wręcz bohaterstwo, to było tylko działanie tego człowieka, a nie jakiegoś zorganizowanego państwa, które świadomie chciało nam pomóc.

  • Jak pani oddział reagował na to, że Rosjanie stali już praktycznie na drugim brzegu Wisły, czy oczekiwali państwo wtedy pomocy z ich strony, czy państwo wierzyli w to, że oni przyjdą i pomogą?

Początkowo oczywiście wydawało nam się to oczywiste. Przecież dlatego Powstanie wybuchło, że Rosjanie byli na Pradze. Wiedzieliśmy, że „mają po drodze” i wiedzieliśmy, przynajmniej rozumując naszymi kategoriami, że wybuch Powstania ułatwi im sprawę, oczyści im drogę. Nie przyszło nam nawet do głowy, że można w taki sposób poświęcić nie tylko żołnierzy, określmy to – cudzych, ale nawet i własnych, tylko dlatego, żeby pokazać, co oni potrafią. To było zupełnie nieludzkie, ale, mój Boże, to się powtarza nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni. Tak było zawsze. To jest zupełnie inny, [jakiś] azjatycki sposób pojmowania sprawy. A my jesteśmy Europejczykami, którzy myślą kategoriami europejskimi i bez przerwy ciągniemy w tę stronę. Oni wolą [inne] metody i tu się nie dogadamy.

  • Czy może pani opowiedzieć, jak w czasie Powstania wyglądało pani życie codzienne, zdobywanie żywności, ubrania?

Ubranie mieliśmy tylko to, w którym poszliśmy do Powstania. Akurat było lato i w związku z tym byliśmy ubrani zdecydowanie po letniemu, [ale już w połowie sierpnia miałyśmy uszyte kurtki z kołnierzami zapinanymi na haftki pod szyją, z kieszeniami i naramiennikami i do tego pas ze skóry, gładka spódnica i furażerka. Wszystko uszyte było z czarnego drelichu. Na kołnierzyku i furażerce znajdowały się proporczyki biało-czerwone, a na rękawie biało-czerwona opaska z czarnym stemplem. Na białej części widniały litery WP i orzełek między nimi a na części czerwonej – litery WSK. Tak była umundurowana załoga składnicy meldunkowej K-1. Z powodu tych czarnych mundurków zwano nas często czarnymi łapiduchami, choć nikt z nas nie nosił opaski z czerwonym krzyżem. Załoga składnicy N miała podobne mundury ale w kolorze zielonym].
O żywność dbało kwatermistrzostwo. Początkowo były to zupełnie przyzwoite śniadania, obiady i kolacje. Później w miarę upływu czasu dostawy były coraz słabsze i coraz dziwniejsze, bo czasami zdobywało się coś, z czego trudno było zrobić [normalny posiek]. Pod koniec Powstania z browarów wyciągany był jęczmień, który był w jakiś sposób gnieciony, mielony byle jak i gotowany. Był on przez nas nazywany kaszą „pluj”. Tę kaszę „pluj” dostawaliśmy w coraz mniejszych racjach, niestety głód zaczynał nam doskwierać coraz bardziej. Żadnych jarzyn, żadnych owoców, żadnego mięsa, [czy w ogóle białka] rzecz oczywista, nie było, więc ginęły koty, psy, bo wszelkie rodzaju większe stworzenia zginęły już dawno.
Kiedy szliśmy do niewoli byliśmy już udręczeni do niemożliwości, mieliśmy buty kompletnie zdarte, bo przecież później chodziło się wręcz po stercie gruzu, z żołądkiem przyschniętym do kręgosłupa. Nigdy nie robiłyśmy z tego problemów, jeżeli jakaś łączniczka poszła z rozkazem akurat w momencie, kiedy zdarzył się jakiś posiłek, to już po powrocie ten posiłek na nią nie czekał, już było po posiłku. Były takie, które stosunkowo częściej dostawały wszystkie racje, a te, które się bardziej nadawały do tego, żeby z nich zrobić użytek, częściej głodowały. Tak to już było.

  • Czy podczas Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?

Owszem, życie religijne było od samego początku. W pewnym okresie brałam w tym bardzo czynny udział.
W 1939 roku jak tylko wybuchła wojna, to ludność cywilna, na przykład mieszkańcy naszego domu zachowywali się tak strasznie, że nie można się było z tymi ludźmi porozumieć. To była jakaś rozhisteryzowana, roztrzęsiona banda, a ja wychowana w harcerstwie, co to guziki zapięte pod samą szyję, pas ściśnięty i w tył zwrot przez lewe ramię, nie mogłam patrzeć na to rozłażące się towarzystwo z tego rodzaju spazmami, histeriami, płaczami, et cetera. Wpadłam na pomysł, że ponieważ ci ludzie zaczęli urządzać w bramie jakieś ołtarzyki, to powiedziałam: „Dobrze, będę z wami odmawiać nabożeństwa, przychodźcie o godzinie piątej”. Ponieważ zrobili już ten ołtarzyk, postarałam się, żeby modlitwy odprawiane codziennie w obecności prawie wszystkich, a w każdym razie większości lokatorów tego domu, były bardziej atrakcyjnie. Oprócz normalnych modlitw, po prostu zaczęłam sama pisać to, co życie w danym momencie dyktowało, co było polityczną aktualnością, za kogo i o co można by się było modlić w danym dniu. Sprawa tak chwyciła, że Burzowa, która była stróżem w naszym domu, patrzyła na mnie z ogromnym podziwem, bo [dotychczas] nie mogła sobie z lokatorami poradzić. Przy okazji odprawiania modlitw codziennie o godzinie siedemnastej w bramie, w jakimś sensie zgarniałam to towarzystwo. Nie wiem, jak to zrobiłam, skąd miałam tupet, żeby to zrobić, ale fakt faktem, tak było. Burzowa mnie zapamiętała i nawet nie przypuszczałam, jak bardzo mnie się jej wdzięczność za to przyda. Jak wracałam z akcji już grubo po godzinie policyjnej, Burzowa zawsze czekała na mnie w bramie. Nie wiem, skąd wiedziała, że wyszłam z domu, miała okno wychodzące na podwórze, a brama była z przeciwnej strony. Zawsze na mnie czekała. Wtedy, kiedy dobiegałam zziajana do wielkiej, ciężkiej, okutej żelazem bramy, [ta] otwierała się, wpuszczała mnie i natychmiast był przekręcany klucz. Nigdy nie zapytała mnie o nic, ja nigdy jej o niczym nie poinformowałam. Skąd ta kobieta wiedziała o mnie tyle rzeczy, to już jest jej tajemnica, ale mnie się to bardzo opłaciło.
W czasie Powstania od czasu do czasu przychodził do nas ksiądz. Były nawet odprawiane msze święte. Początkowo byliśmy na górze, była [tam] wielka sala […], ale szkło się posypało i wszystko zostało zburzone, później były to tylko mniejsze pomieszczenia biurowe. Wreszcie musieliśmy schodzić coraz niżej, aż nasza kwatera była w składach w piwnicy. To były składy „Naszego Sklepu Urania”, gdzie były ogromne ilości arkuszy papieru, a my miałyśmy na tych wielkich ryzach papieru swoje legowiska. Między stojakami, półkami z jednej strony a ogromnymi stertami papieru, które leżały z drugiej [strony], było szerokie przejście, w którym się wszyscy poruszali. Z tyłu był urządzony mini ołtarzyk. Lodka Raczyńska, która biegła kiedyś na Wolę, dostała polecenie, żeby pobiec tam z rozkazem w czasie mszy świętej. Podeszła do księdza, który właśnie odprawiał mszę, przerwała mu: „Czy ksiądz mógłby…?”. Nic więcej nie zdołała powiedzieć. Ksiądz wcisnął jej opłatek w usta, pobłogosławił i natychmiast wybiegła. W każdym razie to się wielokrotnie powtarzało.
Potem jak byliśmy w obozie, to rzecz jasna, nic takiego nie miało miejsca. Byliśmy oddzieleni, ale z chwilą, kiedy zostałyśmy wyzwolone, to natychmiast po zwaleniu drutów przychodzili także księża i co tydzień w niedziele odprawiały się msze święte. Za każdym razem przychodził ktoś inny, bo dwa tysiące kobiet [żołnierzy] w jednym obozie, to była atrakcja zupełnie nie z tej ziemi. Przypuszczam, że księża też chętnie przyjeżdżali, żeby zobaczyć dziwne [zjawisko], które do tej pory nigdy w Europie nie istniało. Po tembrze głosu, po sposobie, w jaki ten ksiądz mówił, po łacinie przecież, zakładałyśmy się, że dzisiaj jest Włoch, a następnym razem był Francuz czy Anglik. Okazało się, że zawsze miałyśmy rację. Każdy z nich mówił tylko po łacinie, ale my po tej łacinie doskonale rozpoznawałyśmy narodowość księdza.
Gdy byłam w 2. Pułku Pancernym, to już miałyśmy stałego kapelana, który odprawiał msze w kościele w Herzlake. Oczywiście, oprócz normalnych obowiązków, które były związane z tym, że tam był jeden z większych szwadronów do dowodzenia, chłopcy z innych [szwadronów] też często w dowództwie bywali. Księża musieli się zajmować [także] takimi sprawami jak śluby, które coraz częściej księdza absorbowały. Bo chłopcy czekali, czekali i aż tu nagle [spotkali prawie] dwa tysiące kobiet, z czego ogromna większość to młode dziewczyny. [Takich po] siedemnaście, dwadzieścia lat było najwięcej. [Było więc w czym wybierać].

  • Podsumowując czasy Powstania, proszę powiedzieć, jakie jest pani najlepsze, a jakie najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?

Najlepsze wspomnienie z czasów Powstania to było 1, może 2 sierpnia. To była noc, więc nie umiem powiedzieć dokładnej daty. Wyszłam z kwatery na Jasnej 1 i szłam do pułkownika „Radwana” na Plac Dąbrowskiego 2/4. Szłam prosto ulicą Jasną. Noc była bezksiężycowa. Był o czarno jak w beczce ze smołą. Raz i drugi zatrzymała mnie warta i zapytała o hasło. Otrzymałam odzew, przepuszczono mnie, znowu mnie ktoś zatrzymał, znowu hasło, znowu odzew, a za chwilę potem słyszałam: „Łącznik idzie, nie strzelać!”. Przeszłam kilkadziesiąt kroków: „Łącznik idzie, nie strzelać!”. Jak to się powtórzyło po raz któryś, było mi ciepło na duszy, nikogo nie widziałam, szłam prosto ulicą, ale ktoś opiekuńczymi skrzydłami mnie prowadził, ktoś mówił, że idę i że trzeba mnie w bezpieczny sposób doprowadzić. Jak doszłam do pułkownika, zatrzymali mnie znowu jacyś chłopcy, znowu pytanie o hasło i o odzew. Tu po oficjalnej wymianie zdań, nagle, już zupełnie nieoficjalny, wybuch radości. Zaczęli mnie obcałowywać po rękach. Proszę sobie wyobrazić, jak się czuła osiemnastolatka, którą nagle zaczęli po rękach obcałowywać, obściskiwać na wszystkie strony, powiedzieli: „Dziewczyny, nasze dziewczyny! Jesteście z nami, nie zostawiłyście nas, tylko jesteśmy razem”. Byli tak wzruszeni, nie chodziło im o to, że łączność działa, o sprawy wojskowe, im chodziło o sprawy ludzkie, że dziewczyny nie zostawiły chłopaków samych, że one też włączyły się w ten sam nurt, że jesteśmy razem, że jedno drugie wspiera, że każdy robi to, co może najlepszego w swojej sytuacji, według swoich możliwości. Zrobiło mi się tam tak głupio, że nie wiedziałam, czy mam się cieszyć, czy odwrotnie, uciekać stamtąd, bo ten wybuch radości był troszkę za duży w tym momencie. [Ale] potem nie było już tak przyjemnie. Załatwiłam u pułkownika „Radwana”, co miałam załatwić i wracam. Ten sam posterunek, który do tej pory przepuszczał mnie tak serdecznie i mówił: „Łącznik idzie, nie strzelać” i tym razem pyta o hasło, podaję to samo. Nie pamiętam już, w jakiej to było kolejności, ale do dnia dzisiejszego pamiętam te hasła, jedno z nich brzmiało: „Pistolet –Piastów”, a drugie „Karabin – Karczew”. Okazało się, że minęła właśnie trzy minuty temu godzina dwudziesta czwarta i to hasło jest już w tej chwili nieaktualne, musi być nowe. Wobec tego wróciłam do pułkownika „Radwana”. W podobny sposób odprowadzana, wracałam na swoją kwaterę. Takiej serdeczności, takiego ciepła i takiej owacji, że żyjemy, że istniejemy i że razem z chłopakami coś robimy, nigdy już później nie było.
Najbardziej przykre wspomnienie to wtedy, kiedy przeprowadzałam ciężko rannych ludzi ze zgrupowania majora „Sosny”. Zanim weszłam do kanału, dostałam cegłą. W kawiarence, która była na ulicy Wareckiej wybuchł pocisk i cała kawiarenka rozsypała się. [Pecyną] z tych cegieł dostałam. Uderzenie było tak mocne, że byłam rozpłaszczona jak przejechana przez samochód żaba i w ogóle nie mogłam się pozbierać. Przy włazie stał porucznik „Jur” i tak [się wydzierał], tak rzucał mięsem i tak się zachowywał, że aż się człowiekowi robiło zimno i gorąco. Wrzasnęłam tylko: „Jestem ranna!”, żeby mnie zostawił w spokoju. Ktoś podpełzł do mnie po tej dodatkowej stercie, która się zrobiła na naszych oczach i po nas leciała, i mówi: „»Dorota«, nic ci nie jest, dostałaś, ale tylko cegłami, nic ci nie będzie”. Dobrze, pocisku nie było, ale nie mogłam się ruszyć, pełzałam cały czas na lewym ramieniu, bo prawą ręką w ogóle nie mogłam poruszyć a czekała na mnie droga kanałem na Stare Miasto. Przecież nie szłam tak jak na spacer, tylko znowu obładowana wszystkim, czym tylko obładować nas mogli. [...]
Gdy wracałam dostałam dwudziestu pięciu rannych. Ci ludzie sami siebie uważali za takich, którzy byli w stanie utrzymać się na nogach, nie było mowy o tym, że są lekko ranni, [tacy nie leżeli w szpitalu]. Później w kanale okazało się, że byli ranni nie tylko w głowę czy w rękę, ale także w nogi albo w brzuch. Ładowali się do ścieków, bo innego wyjścia nie było. Zgoda. Tylko, że przechodziłam z nimi potworną mękę. Ci ludzie nie zdawali sobie sprawy z tego, [jak wygląda droga kanałami]. im zresztą było już zupełnie wszystko jedno. Ci, którzy byli najbardziej przytomni, powiadali do mnie: „Jaka to różnica, czy mam zgnić tu na dole, czy tam na górze? Dla mnie to zupełnie wszystko jedno”. Mówię: „Tak, ale dla mnie nie jest wszystko jedno. Żywego czy umarłego muszę przeciągnąć, bo przecież tarasujesz, drogę następnym ludziom, których bardzo dużo będzie przechodziło”. Musiałam tłuc po twarzach, musiałam kląć jak szewc. [Dla osiemnastoletniej dziewczyny to było coś strasznego. Ciągnęłam za klapy, za włosy, przepychałam, pchałam, ciągnęłam, oni nie byli w stanie utrzymać się na nogach. Przede wszystkim głośno jęczeli i klęli, a prowadziłam ich dużym kanałem pod Krakowskim Przedmieściem, czyli cały czas byliśmy pod Niemcami. Przy każdym włazie miał prawo stać szkop i słuchać, co się tam dzieje, a oni zachowywali się jak banda rozwydrzonych, rozwrzeszczanych, strasznie nieszczęśliwych dzieci: „Trudno, nic na to nie poradzę, muszę was przeciągnąć, nie ma innego wyjścia”. Przeciągnęłam ich. Ponieważ szłam pierwsza, oni za mną, początkowo wyciągałam ich z tego kanału, potem ktoś mnie zastąpił i następnych wyciągali już inni. Pamiętam, że [na Wareckiej] przy włazie [po powrocie ze Starówki] leżałam na wznak zupełnie bezwładnie i patrzyłam na zimne, wygwieżdżone niebo, [obojętne] na wszystko, co się u nas działo. Wychodząc stamtąd, usłyszałam, że mam ich zawieźć do kina „Atlantic”, takie dostałam polecenie. I oni nagle, nie mogąc się utrzymać na nogach, po takiej potwornej drodze kanałem, musieli teraz na własnych nogach dojść jeszcze, z początku Wareckiej przy Nowym Świecie do kina „Atlantic”, które było przy Marszałkowskiej. Znowu było to samo. Zauważyli, że w oknach błyszczą jeszcze szyby, że właściciele piesków urządzają wieczorne spacery, że tam jeszcze w ogóle psy żyją, a ludzie są egoistycznie nastawieni. Zupełnie coś odwrotnego aniżeli to, co miało miejsce na Starym Mieście, [bo tu] los innych ludzi w tym sobiepańskim Śródmieściu innych nie interesuje. Zdawałam sobie z tego sprawę, bo przecież biegałam między Starówką a Starym Miastem, [ale] oni byli odcięci i to był dla nich potworny szok. W jakiś sposób przeciągnęłam ich do dzisiejszego placu Powstańców. Mieliśmy wejść na ten plac, żeby dostać się do kina. W tym momencie powtórzyła się jeszcze raz ta sama historia, że ani kroku dalej, nie ma mowy.
Tymczasem [wschodził] księżyc. Niemcy puszczają świetlne pociski i oświetlają sobie pole widzenia jak tylko potrafią, a oni jak dzieci, że nie zrobią ani kroku dalej, a kino „Atlantic” już jest na wyciągnięcie ręki, już widać. Znowu było mi strasznie trudno [zebrać] tych dwudziestu pięciu ludzi, [z których] każdy cierpiał w inny sposób i dawał temu upust także inaczej. Przeciągnęłam ich jakoś, dowlekliśmy się do tego kina. Teraz myśleli, że powitamy ich tam jak bohaterów, że wreszcie będą mieli należne sobie miejsce, szpital czy choćby legowisko. Tymczasem dostałam dużą salę zasłaną matami i pokazano mi kąt, w którym mogę położyć tych rannych. Widocznie jednak w czasie tej podróży kanałem nawiązał się między nami jakiś kontakt, bo jak się dowiedzieli, że zostawiam ich, a sama idę na kwaterę, znowu wybuchł bunt, znowu potworna złość, gorycz tego wszystkiego, co ich spotkało i czego się jeszcze spodziewali, że w najbliższym czasie nastąpi, bo przecież nimi nikt się, praktycznie biorąc, nie interesował. Uciekłam zatykając uszy. Zdawało mi się, że zachowuję się jak małe dziecko, byłam bezsilna, nic na to nie byłam w stanie poradzić, chociaż zdawałam sobie sprawę, a jakiej sytuacji są ci ludzie, których zostawiłam. Nie miałam innego wyjścia, musiałam iść, zgarnąć się i jeszcze raz szurnąć obcasami, zameldować posłusznie, że zadanie zostało wykonane. Mój Boże, ile za tym zadaniem kryło się tragedii i zwyczajnej, ludzkiej męki! Tego [nikt] się [nie]dowiedział. Gdy się odmeldowałam, natychmiast się przewróciłam i zasnęłam tak jak stałam, nie wiedząc w ogóle, co się dookoła mnie dzieje. Miałam dosyć!

  • Czy pamięta pani moment zakończenia Powstania? Jaki nastrój panował wtedy w pani oddziale?

To, że Powstanie powoli upada, było [dla nas] oczywiste. [Służyłyśmy w łączności, a ta służba wymagała od nas poruszania się po dużym terenie. My pierwsze zatem wiedziałyśmy, w którą stronę przechylają się losy Powstania].
Początkowo pisałyśmy wzniosłe, bardzo wesołe piosenki, gdzieś do 10 sierpnia wiele [pozytywnych] rzeczy nam się wydawało. W drugiej połowie sierpnia już nie było tak radośnie [i] już wtedy, kiedy były uruchomione drogi kanałowe na Stare Miasto, wiadomo było, że jest źle. Ale we wrześniu tragedia [się nasilała, bo odpadała] jedna dzielnica po drugiej. Mówię z grubsza dzielnica, choć to był po prostu kwadrat domów w obrębie jakiejś dzielnicy, który udało się Niemcom odciąć. Tych miejsc odciętych od Śródmieścia było coraz więcej. Zdawaliśmy sobie z tego sprawę, że koniec może być tylko jeden, ponieważ myśmy wciąż czekali na tych, który stali na Pradze, i których działa słyszeliśmy, a potem te działa nagle umilkły. [Wiedzieliśmy], że jesteśmy sprzedani i przez wrogów i przez przyjaciół. Jesteśmy zostawieni sami sobie. [wszystko to jednak było szokujące dla młodzieży wychowanej w ZHP w idei szlachectwa ducha. Niedawno odzyskaliśmy niepodległość po niemal dwustuletniej niewoli. Byliśmy wyjątkowo ofiarni i dawaliśmy z siebie maksimum tego co możliwe. Zakładaliśmy także organizacje o szczytnych celach i ideach. W jakimś sensie żyliśmy wciąż w euforii. Nagle stanęliśmy do konfrontacji z okrucieństwem na skalę niespotykaną ze strony wrogów a potwornym egoizmem i wygodnictwem ze strony „przyjaciół” nawet do zgody na czyjś cyniczny bandytyzm. Dziś na szczęście zmienia się Europa. Wątpię czy nawet Unia Europejska rozwiąże wszystkie polityczne problemy, ale może je złagodzi. Mam nadzieję, ze nasz powstańczy zryw, w długim łańcuchu powstań o niepodległość okaże się zrywem ostatnim].

  • Czy na zakończenie wywiadu chciałaby pani dodać coś, czego być może jeszcze nikt nie mówił na temat Powstania? Czy chciałaby pani podsumować ten wywiad?

Chciałam powiedzieć jeszcze jedno, mianowicie w skład naszej Składnicy Meldunkowej K-1 wchodziło kilka patroli. Była wśród nich jedna dziewczyna, [studentka], miała pseudonim „Daśka”, była tą od broni, to znaczy dostarczała [i] załatwiała broń na wszelkiego rodzaju szkolenia. Kiedyś, to było pod koniec sierpnia, miałyśmy chwilę wolną w naszej składnicy. Rozmawiałyśmy, jak to będzie kiedyś po wojnie, jak już nie będzie żadnych walk, żadnych powstań i wszystko się jakoś ułoży. Wtedy „Daśka” powiedziała: „Wiecie co, wciąż mi po głowie chodzi, jak to będzie. Wiem, że wiele spośród nas jeszcze zginie, ale [przecież] nie wszystkie. Zawsze ktoś zostanie, ocaleje, przeżyje, wyjdzie za mąż, będzie miał dzieci. To będą nasze dzieci. To jest zupełnie nieważne, kto te dzieci urodzi, kto te dzieci będzie wychowywał, [bo] to wszystko będą nasze dzieci”. Powiedziała to z ogromnym smutkiem w głosie, tak jakby chciała nam dać do zrozumienia, że ona tych czasów już nie doczeka i tych dzieci nie zobaczy. Oczywiście, „nasze dzieci” mówiła w cudzysłowie, to nie chodziło tylko o dzieci, chodziło także o następców tych dzieci. W momencie, kiedy „Daśka” to mówiła, a ja byłam tego świadkiem, zdawało mi się, że ona gwałtownie posmutniała, tak, jakby wiedziała, że szybko zginie. To było w ostatnich dniach sierpnia.
4 września zostałam wysłana z meldunkiem. Nie byliśmy już w Domu pod Orłami, bo był już zawalony zupełnie. Na Placyku Zgoda był schron przeciwlotniczy, do którego cała nasza kwatera musiała być przeniesiona. W związku z tym biegłam do pułkownika „Radwana”. Polecono mi nawiązać z nim kontakt, żeby łącznik nas znalazł. Za chwilę mnie wrócono i powiedziano, żeby ktoś jeszcze się zgłosił, bo jest tak trudna sytuacja na zewnątrz i tak silny ostrzał, że małe jest prawdopodobieństwo, iż kontakt ten zostanie [nawiązany]. Pytałam, kto się wobec tego zgłasza, żeby ze mną pójść. Zgłosiły się trzy dziewczyny, dwie to były bardzo młode piętnastolatki, które właśnie przed chwileczką się dowiedziały, że straciły rodziców. Myślę sobie: „No, tak, [z tymi] to będzie raczej większy kłopot”. Jako trzecia zgłosiła się „Daśka”. Powiedziałam: „Chodź, »Dasiu« ze mną”. Wyciągnęła beret spod naramiennika, wciągnęła na głowę [i] wyskoczyłyśmy. Tam, gdzie się mieściła nasza Komenda Okręgu na rogu Świętokrzyskiej zostałam ranna. Wciągnięto mnie do szpitala i już przez ulicę krzyczałam, żeby tam doszła, [ale] wszystko jedno, kiedy będzie wracała, tylko żeby był nawiązany kontakt, [bo] naszemu kapitanowi bardzo na tym zależało. „Dobrze, dobrze, wiem”. Pobiegła dalej. Poczekałam w szpitalu na swoją kolejkę, „Daśka” zniknęła. Okazało się później, że „Daśka” [doszła], rozmawiała z pułkownikiem „Radwanem”. W drodze powrotnej w dom, pod którym „Dasia” stanęła, uderzył pocisk. Cała frontowa część, z balkonem włącznie, zawaliła się, „Dasia” została pod tym budynkiem otoczona balkonami i płonącymi belkami. „Dasia” nie zginęła, „Dasia” paliła się żywcem przez wiele godzin, zanim Niemcy skończyli to dywanikowe bombardowanie i kiedy można było dziewczynę stamtąd wyciągnąć. Miała spalone trzy czwarte ciała. Poszłam do niej, kiedy jakoś się pozbierałam, inne znacznie wcześniej pełniły przy niej dyżury, bo bardzo lubiłyśmy „Dasię”. 11 września „Dasia” zmarła. Musiałyśmy ją pochować. O trumnie nie było mowy, zawinięta była tylko w prześcieradło. Na jakichś drzwiach żeśmy ją spuściły do grobu, dostała jeszcze jakiś krzyżyk, na którym było wypisane nazwisko a tuż przy niej butelka, w którą włożyłyśmy karteczkę, kto to jest i kiedy zginął. Do grobu spuszczałyśmy ją na swoich własnych pasach.
Stojąc nad tym grobem, zobaczyłam, że jest na nim bardzo brzydka, zniszczona, poszarpana, miejscami wypalona opaska. Zdjęłam tę opaskę z krzyżyka, ściągnęłam swoją w dobrym stanie i powiesiłam na jej krzyżyku, a tę zniszczoną włożyłam na swój rękaw. Opaska „Dasi” leży u mnie do dnia dzisiejszego, to jest ta, z którą kończyłam Powstanie i ta, z którą przeżyłam niewolę.
[Po wyzwoleniu, gdy tylko jako tako doszłam do siebie od czerwca 1945 roku włożyłam inny mundur „pestki” PSK. Ten angielski mundur miał jednak swój znak szczególny – na szczytach rękawów czerwony, filcowy rogalik z białym napisem „POLAND”.
A dziś? Dziś, gdy patrzę na Muzeum Powstania Warszawskiego i dumnie przewijające się tam wycieczki szkolne, to scenka z K-1 z 1944 roku staje mi przed oczami, a w mózgu wciąż dźwięczy pytanie: czy dzisiejsze dzieci zdają sobie sprawę, że to wszystko, co robiliśmy było z myślą o nich?]


Warszawa, 25 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski
Alina Mazurkiewicz Pseudonim: „Dorota” Stopień: patrolowa Formacja: kompania łączności „K-1” przy Komendzie Okręgu Warszawskiego AK Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter