Andrzej Korczak-Branecki „Biały Bóbr”, „Bóbr”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Andrzej Korczak-Branecki. Urodziłem się w Warszawie w 1930 roku. Mieszkałem najpierw na Nowym Świecie pod czterdziestym. Tuż przed rozpoczęciem wojny mieszkałem Oboźna 7, róg ulicy Sewerynów. Teraz tego budynku już nie ma. Tam jest teraz budynek numer dziewięć, nowy, a Oboźna 7 jest poniżej.

  • Proszę powiedzieć coś o rodzicach, rodzinie, czym się zajmowali?


Mój tatuś był urzędnikiem państwowym. Mieszkaliśmy chyba do 1936 roku w Krzemieńcu Wołyńskim, tata pracował tam jako pełnomocnik rządu do spraw polskości na tamtych terenach. W 1937 roku przyjechaliśmy z powrotem do Warszawy. Tata pracował w firmie „Fungus”, znał kilka języków. Mama była w domu. Nas było czworo dzieci, ja byłem najmłodszy, siostra z bratem średnim bliźniacy i najstarszy był Wojtek. Na Oboźnej róg Sewerynów zastała nas wojna. Tata został zamordowany w 1939 roku, w maju. Nie została wyjaśniona sprawa, czy to był mord polityczny, czy mord rabunkowy.

  • Czyli jeszcze przed wojną, tak?


Przed wojną, tak. Nawet w książce „Almanach” z ubiegłego roku, jest pod datą 20 maja, że tata mój zaginął, a potem zwłoki odnaleziono. Tak że mama została z nami, z czwórką dzieci. Ja w 1939 roku miałem dziewięć lat. Mieszkanie zostało w czasie wojny częściowo zbombardowane, zniszczone. Jeden pokój został, tam mieszkaliśmy.

Zaraz po wojnie [wrześniowej] zacząłem chodzić do trzeciej klasy szkoły podstawowej numer 34 na róg Dobrej i Drewnianej. Jesienią 1939 roku zacząłem uczęszczać do ogródka jordanowskiego na Wybrzeżu Kościuszkowskim, tuż przy moście kolejowym (wtedy się mówiło średnicowy). Chodziłem przez kilka miesięcy, a ponieważ było bardzo ciężko w domu, bieda się zaczęła, musiałem przestać chodzić do ogródka jordanowskiego i zacząłem sąsiadom pomagać – podłogi pastowałem, rąbałem drewno i za to dostawałem drobne datki pieniężne, które oddawałem mamie. W ogródku jordanowskim kierownikiem był pan Zbigniew Kamiński i w roku 1940, na początku, przyszedł do naszego domu chłopiec z kartką, żebym zgłosił się do ogniska RGO numer 25 na Lipowej. To Lipowa albo 12 albo 8, nie pamiętam dokładnie. Z tą kartką poszedłem tam, to był zakład księży salezjanów, to tak mieściło się między Lipową a ulicą księdza Siemca. Kościół Świętej Rodziny i zakład dla… Księża salezjanie prowadzili dla biednych dzieci jakby dom opieki. Przyszedłem tam, podałem tę karteczkę… Aha, bo to było na Lipowej 8 albo 12. Wchodziło się po schodach przez hol i zobaczyłem napis: „Ognisko RGO numer 25”. Wszedłem najpierw do dużej sali i w tej sali podałem tą kartkę jednemu z chłopców, którego tam spotkałem i on mnie zaprowadził do małej sali, w której zobaczyłem właśnie tego pana. Potem wiedziałem, że Zbigniew Kamiński… On do mnie powiedział, że wie, że u nas w domu jest dosyć ciężko, że biednie i żebym zaczął przychodzić tutaj do ogniska, bo będziemy dostawać jakiś posiłek, będą nam pomagać przy odrabianiu lekcji i będą zajęcia. A jeszcze zapomniałem, że w tym ogródku jordanowskim najbardziej lubiłem prowadzać chłopców po alejkach i śpiewać jakieś piosenki, „Płonie ognisko”, bo już znałem sprzed wojny. I on mówi, że pamięta mnie właśnie z ogródka jordanowskiego i że będę mógł sobie tutaj zabawiać się. Powiedział trochę inaczej, w każdym bądź razie [o to chodziło]. I zacząłem chodzić do tego ogniska.

Po jakimś czasie zorientowałem się, to znaczy zobaczyłem, że mamy jakby takie ćwiczenia harcerskie różne.

Zostałem przydzielony do któregoś z zastępów, były zbiórki i zaczęły się różne marsze. Na przykład taki marsz Dobrą do mostu Poniatowskiego, przez most Poniatowskiego na Pragę, aleją Zieleniecką, Targową, mostem Kierbedzia i z powrotem do ogniska z zadaniem, żeby spisywać numery samochodów niemieckich. Chodziło o wyrobienie spostrzegawczości. Potem zaczęły się zbiórki na czas, to znaczy trzeba było w przeciągu, nie pamiętam, minuty czy dwóch minut, ustawić się zastępami, składać meldunek. Zastępowi składali starszym uczestnikom, bo tam nie było wtedy jeszcze stopni harcerskich, tylko były stopnie kandydat, uczestnik, starszy uczestnik i wódz ogniska. To po to, żeby… no, to tajne było wszystko, tak żeby nie było można się jakoś zdradzić, że ma się jakiś stopień harcerski. To trwało kilka lat.
W roku 1941 złożyłem przyrzeczenie harcerskie. To do dziś pamiętam: „Mam szczerą wolę służyć Bogu i ojczyźnie, nieść chętnie pomoc bliźnim i być posłusznym prawu harcerskiemu”. To było dla mnie bardzo takie wzruszające przeżycie, które pamiętam bardzo dobrze i to się składało w tej małej sali, była żarówka osłonięta czerwoną bibułą, ułożony mały stos drewna, była poduszka z orłem, ktoś trzymał małą biało-czerwoną flagę i Zbigniew Kamiński trzymał tą poduszkę, na tej poduszce krzyż z drzewa brzozowego, składało się przyrzeczenie. Zaczęliśmy dostawać indywidualne jakieś, trudno powiedzieć, że to rozkaz, raczej było pytanie najpierw, czy chce się to zrobić, czy nie. Roznosiliśmy paczki z bibułą. Nie jestem pewien, ale prawdopodobnie, ponieważ księża salezjanie prowadzili drukarnię na ulicy księdza Siemca, tego nie jestem pewien, ale teraz tak sobie myślę, że właśnie tam był drukowany między innymi „Biuletyn Informacyjny” i myśmy to roznosili. Dostawałem różne zadania do wykonania. W ognisku był pan Zbigniew Kamiński, Irena Kujawa, pan Janek. Potem dowiedziałem się, ale to już w czasie Powstania, po Powstaniu, że był w Batalionie „Zośka”. W każdym bądź razie byli instruktorzy, pan Janek, „Col”, „Wierzba” i jeszcze jeden, w tej chwili nie pamiętam pseudonimu. W każdym bądź razie któregoś dnia, to już było w roku chyba 1942, było jakieś takie bardzo duże zamieszanie w ognisku. Nie wiem, czy ktoś ostrzegł, czy co, że trzeba było… I Kamiński wezwał mnie, czy chcę przenieść ciężką walizkę z ogniska na ulicę Topiel, przy Tamce. Zgodziłem się. Szliśmy ulicą Browarną do Topiel, w kierunku Tamki. Przede mną, za mną i po drugiej stronie ulicy szło trzech innych chłopców. Chyba „Ziarnik”, „Lis”… to był pseudonim i jeszcze… W każdym bądź razie dotarliśmy na Topiel, chyba drugi dom przed Tamką. Na trzecie piętro wniosłem tą walizkę. Ten co ze mną szedł przede mną, to też poszedł, a ten z boku co szedł i z tyłu, wrócili do ogniska, żeby zawiadomić, że wszystko się udało. Po wejściu do tego mieszkania zauważyłem, że jest… Otworzyła mi jakaś starsza pani, powiedziałem, że mam przesyłkę. „Proszę bardzo”. Wszedłem i zobaczyłem w drugim pokoju właśnie tego instruktora, pana Janka. Ucieszyłem się, że jego znam, że… Nie wiedziałem jeszcze dokładnie, co w tej walizce było, ale ona była ciężka. Otworzył przy nas i tam było kilka pistoletów Vis, kilka granatów obronnych, takich „jajek” i amunicji trochę. Byłem bardzo zdziwiony i ten mój kolega, co przyszliśmy też, a on mówi: „Chłopcy, nie bójcie się, tu jest takie mieszkanie”. Wtedy odsłonił na łóżku karabin maszynowy ręczny, z talerzem bębenkowym. Powiedział, że: „Do tego pokoju, dopóki będzie amunicja i ja będę żył, to nikt nie wejdzie”. Wtedy zaczęliśmy rozmawiać na temat broni. Taka komoda stała z szufladami, otworzył tą komodę, te szuflady i zaczął pokazywać, co jest w tych szufladach. Pierwszy raz wtedy zobaczyłem materiał wybuchowy plastik. Jest podobny do szarej plasteliny, jak się umieściło w nim zapalnik, to on się przylepiał na przykład do czołgu i wtedy wybuchał. W każdym bądź razie to było dla mnie takie duże przeżycie, że tak zobaczyłem to wszystko. Potem miałem inne… Jeszcze między innymi na ulicy Siennej, w mieszkaniu jakiegoś państwa (Sienna 81 albo 91) ćwiczenia z rozkładaniem karabinu Mauzera. Rozkładanie zamka, składanie. Tak że zacząłem mieć do czynienia więcej z bronią.
Pewnego razu musiałem przewieźć worek, taki jakby po cemencie, z obierkami. Jeszcze nie wiedziałem dokładnie dokąd. To miał rano ktoś zagwizdać pod oknem, bo mieszkaliśmy na parterze wtedy, ktoś kto będzie mnie prowadził dokądś. Po drodze jeszcze spotkaliśmy trzeciego kolegę, starszego ode mnie i okazało się, że poszliśmy na dworzec. Z Dworca Głównego pojechaliśmy do Chotomowa. W Chotomowie tym zaprowadził nas ten trzeci do domku, w którym byli starsi państwo. Starsi, no wtedy dla mnie starsi, byli w wieku gdzieś czterdzieści parę lat W tym właśnie worku, w obierkach, też był pistolet Vis i dwa obronne granaty. Tam mieliśmy… ten pan, który nas tam przyjął, uczył nas, mnie i jeszcze jednego, który ze mną szedł, rozebrania tego pistoletu i składania. Potem dostaliśmy zadanie, bo tam przebiegała niedaleko granica między Generalną Gubernią a Rzeszą. Od tego domu około trzysta [metrów], może pół kilometra był las i mieliśmy każdy oddzielnie iść i oznaczyć wszystkie dukty przy tej granicy. Do Chotomowa jeszcze jeździłem kilkakrotnie, zawsze w celach raczej przewiezienia czegoś. To był Chotomów, a mieliśmy jeszcze różne marsze ćwiczebne do Wilanowa, do Świdra i jeszcze w którymś… w każdym bądź razie w okolice Warszawy i tam zawsze mieliśmy jakieś zadanie w celach wywiadowczych, jak można powiedzieć. Pewnego razu dostałem zadanie, abym naprzeciwko Muzeum Narodowego – tam stacjonowała jakaś jednostka niemiecka – spisał numery samochodów ciężarowych i osobowych wyjeżdżających i przyjeżdżających do muzeum. Poszedłem tam, znalazłem takie miejsce w alei 3 Maja, mniej więcej naprzeciwko obecnego Muzeum Wojska Polskiego, trochę bliżej Nowego Światu i tam przez kilka dni siedziałem, spisywałem te numery samochodów, które się czasami powtarzały, czasami się nie powtarzały. Teraz to zdaję sobie sprawę, że to była raczej taka akcja dla wywiadu, bo na pewno te meldunki szły gdzieś dalej i to potem jakoś organizacyjnie było [wykorzystywane], jaka jednostka stoi czy coś. Ale to nieważne.
Już w 1942 roku zostałem starszym uczestnikiem i w roku 1943 na takim dużym zgrupowaniu młodzieży, nie tylko z tego naszego ogniska numer 25, ale jeszcze z Bielańskiej… Ale to później. Przedtem było, jesienią 1943 roku, na Nowym Świecie przy Wareckiej, tam przed wojną było kino „Majestic”, byli rozstrzelani zakładnicy. Do szkoły przyszedł kolega z ogniska, żebym jak najszybciej zgłosił się w ognisku. Po szkole zgłosiłem się i Kamiński spytał mnie, czy chcę wykonać pewne trudne zadanie. Powiedziałem, że tak. Dostałem szarfę biało-czerwoną, zrolowaną bardzo ściśle i że mam w tym miejscu, gdzie byli rozstrzelani, rozrzucić tą szarfę. Ze mną szedł pan Janek i „Col”, szliśmy normalnie Tamką pod górę. Zobaczyłem to miejsce. To był mur z cegieł, tak na zmianę murowany. Tam była jeszcze krew na chodniku i Niemcy chodzili wkoło tego miejsca, żeby nie móc przechodzić koło tego. A ten pan Janek mówił mi, że powinienem wejść od tyłu, przez bramę i przez te otwory w cegłach wyrzucić tą szarfę. Oni zostali, ja przeszedłem na drugą stronę, to tak było mniej więcej… Przed wojną był hotel „Savoy” po drugiej stronie Nowego Światu. Przeszedłem na drugą stronę kilka bram dalej, rozejrzałem się, bo tam było długie podwórko asfaltowe, i zobaczyłem, że za tym właśnie murem była sterta gruzu i zobaczyłem, że widzę czubki hełmów tych Niemców, którzy chodzili dookoła tego miejsca. Widziałem, że trudno będzie przeskoczyć przez te gruzy. Trochę się przestraszyłem, wyszedłem jeszcze raz na ulicę Nowy Świat, popatrzyłem i postanowiłem, żeby wykonać to zadanie. Wszedłem jeszcze raz, przeczołgałem się przez tą stertę gruzów, zamocowałem wolny koniec tej szarfy i przez otwór rzuciłem, ona się rozwinęła. Zacząłem uciekać, już nie czołgać się, tylko biegiem. Wtedy usłyszałem strzał. Potem się okazało, że… Potem pan Janek opowiadał mnie, że Niemcy mnie spostrzegli i ponieważ mieli na ramieniu karabin, to zdjęli, chcieli strzelać i on oddał strzał w górę. Oni też zaczęli strzelać, ale nikt nie został ranny. Wszyscy ludzie, którzy byli po drugiej stronie Nowego Światu, zaczęli uciekać, a ja miałem już przez pana Kamińskiego powiedziane, że mam tym podwórkiem wycofać się na ulicę Warecką numer 11, na drugie czy na trzecie piętro, nie pamiętam. Tam mi otworzyła drzwi pani, wpuściła mnie. Byłem trochę podenerwowany na pewno i po jakiejś godzinie powiedziała, że już jest spokój, że mogę iść już do domu. Wróciłem wtedy do ogniska, zostałem pochwalony przez Zbigniewa Kamińskiego i po jakimś czasie powiedział Zbyszek Kamiński, żebym przyszedł odświętnie ubrany. Nie powiedział po co. Któregoś dnia przyszedłem do ogniska i wtedy zauważyłem, że jest oprócz naszej grupy… W ognisku były dwie grupy, jedna ranna, druga popołudniowa. Bo ci, co chodzili rano do szkoły, mieli w ognisku zajęcia po południu, a ci co chodzili po południu do szkoły, to mieli rano zajęcia w tym ognisku. Ale oprócz tych chłopców, których znałem już, i z rannej grupy, i z popołudniowej, była jeszcze inna młodzież, nawet starsza ode mnie. Wtedy dostałem rozkaz od Kamińskiego, żebym zrobił ogólną zbiórkę. Więc to trzeba było: „Na moją komendę wszyscy baczność”. Już taka typowo wojskowa była. Wtedy zostałem mianowany wodzem ogniska. To się dostawało buławę, ta buława była z drewna, rzeźbiona, pomalowana na srebro, na srebrny kolor. Byłem bardzo dumny z tego. W każdym bądź razie po tym dniu zostałem wodzem ogniska, co się równało ze stopniem harcerz orli, ale to mnie Kamiński później powiedział. Powiedział mnie, że nie dostałbym tego, gdybym nie wykonał tych wszystkich zadań, które wykonywałem. Bo trzeba było mieć skończone szesnaście lat, żeby dostać harcerza orlego.

W międzyczasie jeszcze mieliśmy taki wyjazd do Skórca, całe ognisko, do Skórca za Siedlce, koło Siedlec w każdym bądź razie. Przyjechaliśmy do Skórca… nie, do Siedlec pociągiem. Wieźliśmy z Warszawy różne kociołki, kotły, jakąś kawę erzac, jeszcze coś i jeszcze coś z żywności. Przyjechaliśmy do Siedlec, z Siedlec podwodami zawieźli nas do Skórca i jeszcze właściwie kawałek za Skórzec, gdzieś około kilometra. Tam zostaliśmy zakwaterowani w szkole. To była szkoła powszechna i tam mieliśmy różne ćwiczenia z topografii, marsze różne. Miedzy innymi taki marsz jeden prowadziłem… Aha, bo to myśmy uczyli się odczytywać też mapy wojskowe. Taka ciekawostka była, że na ulicy Traugutta był sklep piśmienny i na odpowiednie hasło można było w tym sklepie piśmiennym kupić ołówki 4H, kalkę i mapki typowo wojskowe (skala 1:100000) i z tych właśnie korzystaliśmy. W Skórcu właśnie mieliśmy różne takie. Między innymi kiedyś prowadziłem grupę chłopców. Dostawaliśmy kopertę zapieczętowaną, którą można było otworzyć dopiero na trasie, i w tym pisemku było, co mamy wykonać. Myśmy szli grupą, ubezpieczeni czujkami z przodu i z tyłu. Szliśmy przez jedną z wsi, szliśmy dwójkami, śpiewaliśmy piosenki oczywiście, bo w tych ogniskach uczyli nas między innymi piosenek, to znaczy takich okupacyjnych jak „Hej, chłopcy, bagnet na broń”, „Jesienny deszcz”. To pisała Krahelska, z tym że myśmy jeszcze jej nie znali, nie wiedzieli kto to, ale wiedzieliśmy, że ona pisze te piosenki. Jak żeśmy maszerowali, w pewnym momencie czujka z przodu, [daje znak] że Niemcy. Myśmy się rozeszli, a za nami zrobiła się grupka chłopców, z tej wsi widocznie szli za nami. Przechodziliśmy koło budynku, przy którym stał posterunek niemiecki, ale to nie był Niemiec, tylko jakaś formacja… Myśmy mówili na nich „kałmucy”, ale to byli jacyś tacy ze Wschodu, z tym że w niemieckich mundurach. Jak myśmy przechodzili koło niego, to jeszcze tak krzyknął: Eto szto za nasjenie?! A myśmy udali, że nic nie wiemy, przeszliśmy dalej. Kilku z nas niosło właśnie między innymi „Biuletyn Informacyjny” i doszliśmy do jednego z zabudowań, gdzie mieliśmy te „Biuletyny” rozdać. Po powrocie do Skórca, znowuż zostaliśmy pochwaleni, że bardzo dobrze się to udało. A w ogóle ta ludność w Skórcu jakoś nas przyjmowała bardzo serdecznie, może między innymi dlatego, bo myśmy robili takie różne przedstawienia dla młodzieży w Skórczu, ale i starsi przychodzili. Między innymi były takie chińskie cienie, nie wiem, czy wszyscy wiedzą. Ale to było prześcieradło i oświetlenie z tyłu. Na stole któryś z nas leżał i takim z drzewa jakby rozcinał, a publiczność była z drugiej strony, tak że widziała tylko cień, że ktoś leży, że… No i tam z brzucha wyjmował różne narzędzia i inne rzeczy. Więc młodzież to nie orientowała się, zresztą i starsi nie wszyscy wiedzieli, o co chodzi, jak to jest robione. Tak że musieliśmy kilka razy to przedstawienie pokazywać. W Skórcu zrobiliśmy z naszej inicjatywy… Bo między szosą a cmentarzem, jak żeśmy jechali, to szedł pogrzeb i po błocie szli i myśmy powiedzieli między sobą kiedyś, że trzeba zrobić tak, żeby wybrukować to dojście. To nie był duży kawałek. No i tam zorganizowali miejscowi podwody i kamieni skądś [nanieśli], piachu i żeśmy wybrukowali. Tak że nas tam bardzo serdecznie przyjmowali. Chodziliśmy do kościoła, jakieś około kilometra od szkoły. Też zawsze dwójkami, czwórkami, śpiewaliśmy te piosenki, które znaliśmy, i pod kościołem zawsze byliśmy przyjmowani bardzo serdecznie oklaskami i w kościele staliśmy wszyscy jak wojsko. Potem już, kiedy mieliśmy wyjeżdżać stamtąd po miesiącu, to w wakacje było, to dostaliśmy z mleczarni, jakoś nam ufundowali, każdy dostał ser żółty, około kilograma. To był rarytas na tamte czasy wielki. Tak dotrwaliśmy do 1943 roku, do jesieni.
Jesienią 1943 roku ja i mój zastęp, jeden plus pięciu, zostaliśmy przekazani, dokładnie trudno mi powiedzieć, jak to się odbywało, do podchorążego „Daszewskiego”. On mieszkał na Tamce 45. Przestałem już chodzić, nas sześciu przestało chodzić do ogniska, tylko mieliśmy zbiórki albo u mnie w domu, Oboźna 7, albo u Witka Mroczka „Bury miś”, Oboźna 9, albo u tego podchorążego „Daszewskiego” na Tamce. W 1944 roku wiosną ten kierownik Kamiński został aresztowany w ognisku. Przyszło trzech Niemców do ogniska… w ogóle znam to z relacji kolegi, który nadal jeszcze uczęszczał do ogniska. Został aresztowany, pobity jeszcze na miejscu przez tych Niemców, wyprowadzony. Kilku zostało aresztowanych i zostało potem zwolnionych, a Zbigniew Kamiński, potem się dowiedziałem, że on miał stopień harcmistrz Rzeczypospolitej, został prawdopodobnie rozstrzelany na Pawiaku. Podchorąży „Daszewski”, on nazwisko miał zupełnie inne, to był pseudonim, któregoś dnia pod koniec lipca powiedział do mnie, że jest ostre pogotowie, żebym nie wychodził z domu, będę zawiadomiony, co dalej. To było gdzieś tak 27 albo 28 lipca. Potem jeszcze raz się z nim spotkałem, że jest przesunięte… Nie było wtedy w ogóle powiedziane, że to godzina „W”, tylko że odwołane ostre pogotowie, ale nadal jest pogotowie. Tak że 1 sierpnia nie dostałem się do oddziału, bo nie wiedziałem, nikt mnie nie powiadomił.


3 sierpnia, ponieważ ten dom był naprzeciwko uniwersytetu, w nocy weszli Niemcy, podpalili dom i kazali wszystkim wymaszerowywać. To było trzeciego czy drugiego… 1 sierpnia – to była noc – był u nas ranny, bo atakowali z Oboźnej 5 i wpadł do nas ciężko ranny. To była noc z pierwszego na drugiego. 3 sierpnia wieczorem wpadli Niemcy z uniwerku, zaczęli podpalać dom i wszystkich wypędzali na ulicę Oboźną. Szliśmy pod górę w kierunku Krakowskiego Przedmieścia, a tam Niemiec kazał, to duża grupa była, bo to cały budynek, a tam bardzo dużo mieszkańców było, koło teatru iść w kierunku Kopernika. Na ulicy Kopernika zauważyliśmy biało-czerwone chorągwie. Radość nas ogarnęła wielka, że jednak… Wtedy myśmy jeszcze nie słyszeli, że na Woli takie rozstrzeliwania są, to był w ogóle początek Powstania. Nas dużo… ktoś nam pokazał, żeby iść na Kopernika 13 i tam zostaliśmy po różnych mieszkaniach rozdzieleni. Następnego dnia poszedłem na Tamkę 45 i dowiedziałem się, że podchorąży „Daszewski” jest na ulicy Smulikowskiego w oddziale. Poszedłem, zastałem tam właśnie podchorążego „Daszewskiego” w pokoju u porucznika „Wrzosa”, zameldowałem się, zostałem przyjęty i wtedy właśnie dowiedziałem się, że to jest Grupa Bojowa „Krybar”, III Zgrupowanie „Konrad”, 1. kompania, właśnie porucznika „Wrzosa”. Potem dostaliśmy opaski biało-czerwone z orłem, z tym że było WP i był numer 1113, pluton 1113.
W czasie Powstania chodziłem z różnymi rozkazami. Teren u nas był rozległy, bo od mostu Poniatowskiego do ulicy Karowej, nawet kawałek za Karową, a tu od Wybrzeża Kościuszkowskiego do Nowego Światu. Różne były przygody takie, że musiałem się przedostawać piwnicami z jednego budynku do drugiego. Ale ponieważ Powiśle znałem już wcześniej, to jakoś mi się wszystko udawało. Nie byłem nigdy ranny, chociaż koło mnie zdarzały się takie wypadki, że było dużo rannych.
Między innymi któregoś dnia, to było chyba w pierwszej połowie Powstania, na ulicy Tamka, gdzie było przejście z tego domu na Zajęczą, rano wpadł pocisk z granatnika i tam ludzie stali na podwórku. Było bardzo dużo rannych, stamtąd przynosiliśmy tych rannych do nas, do szpitala na Smulikowskiego. Jak raz niosłem bardzo ciężko rannego, bo był ubrany, podobno nawet był w butach oficerkach, a został prawie nago. Jedną nogę to musieliśmy zgarnąć na nosze, a druga była w różnych miejscach ranna, a takich ran na ciele miał bardzo dużo. Przynieśliśmy go do nas na Smulikowskiego do szpitala. Pamiętam słowa jego: „Koledzy, jak macie papierosa, poczęstujcie”. Co z nim się stało, nie wiem, bo odnieśliśmy go w pierwszej kolejności na salę, to było w piwnicy, tam był pan doktor… w tej chwili zapomniałem [nazwiska]. Po wojnie jeszcze był profesorem, chirurgiem, nieważne, w każdym bądź razie nie wiem, czy został uratowany, wątpię. Tam był też ranny ojciec mego kolegi, Tadka Kowalskiego. Dużo rannych w każdym bądź razie wtedy przynieśliśmy. Ten dom, w którym stacjonowaliśmy, to był dom Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych. Teraz tam jest Związek Nauczycielstwa Polskiego i co dziwne ten dom stoi i stał naprzeciwko ogródka jordanowskiego, do którego zacząłem chodzić w 1939 roku. W ogródku jordanowskim, ponieważ to było przy moście kolejowym, były ustawione dwa działa „osiemdziesiątki ósemki” i one wstrzeliwały się w ten nasz budynek, bo to była tylko jezdnia i ogródek jordanowski. Bo oni bronili między innymi mostu kolejowego. Jak były jakieś naloty, to taki ich przyczółek był przy moście. Tam tak podcięli część trzeciego piętra, że czwarte osiadło aż na drugie. Na dole, na parterze, w budynku obok była grupa tak zwanych rafałków. Oni na hełmach i na ramionach mieli żółty trójkąt z trupią czaszką. Któregoś dnia, jak raz myśmy mieli ćwiczenia, bo ta hala była długa, po jednej stronie ćwiczyliśmy trójkąt błędu na karabinie maszynowym. Dowódca tych „rafałków” nazywał się porucznik Potulicki. Ten oddział „rafałków” dostał Piata, to jest taka broń przeciwpancerna, to ze zrzutów kiedyś otrzymali. Chciał wstrzelić się do tego ogródka w którąś z armat. Wewnątrz budynku był krużganek, bo było wejście i on pierwszy raz jak strzelił z tego Piata, to za blisko ten pocisk padł przed armatami. Drugi pocisk też padł za blisko i on już nie celował podobno przez celownik, bo przez okno strzelał. To od okna było oddalone jakieś osiem, dziesięć metrów. Nie mógł z okna strzelać, bo Niemcy mieli karabiny maszynowe, cekaemy, oprócz tych dwóch dział „osiemdziesiątek ósemek”. Tak że nie mógł dojść do okna, bo by go od razu rozstrzelili. W każdym bądź razie ten pocisk z Piata trafił w sam róg okna i te odłamki na niego poleciały, on został ranny. Przenosili go jak raz, jak myśmy ćwiczyli ten trójkąt błędów. On jeszcze żył, ale zaczym go znieśli na dół, bo to było na pierwszym piętrze, i zaczym na drugą stronę Smulikowskiego, bo szpital był na drugiej stronie, to nie dożył. Potem był jego pogrzeb, pochowany został na ulicy Smulikowskiego, na chodniku. To z takich tragicznych [wydarzeń]…

W czasie Powstania u nas były normalne msze święte. Pamiętam 15 sierpnia – uroczysta bardzo. Bo w kościele Świętej Teresy na Tamce był ksiądz, kapelan nasz… Nazwisko przypomnę sobie. W każdym bądź razie później został rozstrzelony w „Alfa Laval”. Bo w „Alfa Laval” też był szpital. To był „Alfa Laval” na rogu Tamki i Smulikowskiego. Już jak myśmy się wycofywali z Powstania, to został rozstrzelany wraz z rannymi w tym szpitalu.


Tak dotrwaliśmy do 6 września 1944 roku. 6 września rano zaczęliśmy wycofywać się. Elektrownia była przecież obok nas. Zaczęliśmy wycofywać się w górę Tamki. Raniutko była zbiórka. Od Solca weszliśmy do ogrodów sióstr Świętego Kazimierza. Przez ogrody dotarliśmy na wprost ulicy Topiel. Tam byłem przydzielony do sekcji, która… Trzech miało ręczny karabin maszynowy talerzowy i ustawili… To był „Borsuk”, trzech ich było… Znowu zapomniałem pseudonimów. W każdym bądź razie to było na wprost ulicy Topiel. W pewnym momencie zobaczyliśmy, że ulicą Topiel od strony Browarnej, jedzie czołg. Nie wiem, czy nas zauważył. Wystrzelił, ale nie trafił w okno, tylko w mur między oknami. Nas odrzuciło do środka, do pokoju, ale nikt nie został ranny. Wycofywaliśmy się dalej Tamką pod górę. Z bramy zakładu Kazimierza wychodziło się znowuż na ulicę Tamkę. Dostałem rozkaz, żeby podejść dalej Tamką w kierunku Kopernika, czy nie atakują Niemcy od Kopernika. Taki był moment, że doszedłem właśnie do Tamki 45. Tam były wejścia na klatkę schodową z wnękami. Tam było 45 A, B i C chyba, nie pamiętam, ale do którejś z tych wnęk doszedłem i naprzeciwko zobaczyłem trzech Niemców uzbrojonych po zęby, w hełmach. Bo dostałem rozkaz [sprawdzić], czy Niemcy nie idą w naszą stronę, a oddział jeszcze był poniżej, przy wyjściu z ogrodów Świętego Kazimierza. Przestraszyłem się, ale chyba i ci Niemcy się przestraszyli, bo zacząłem szybko z powrotem biec w dół i nie padł ani jeden strzał. Nie wiem, czy oni widzieli, że wycofują się i może ich tylko było trzech. W każdym bądź razie to było takie zdarzenie, że cudem uniknąłem, bo gdyby tylko strzelił, to i tak by nasz oddział nic nie poradził. Ale może ich było tylko trzech i oni tam patrol mieli, nie wiem. Doszedłem do oddziału i powiedziałem, że tam Niemcy są i myśmy schodami drewnianymi przy zamku Ostrogskich wyszli na ulicę Okólnik. Przez gruzy, tam był przed wojną budynek cyrku Staniewskich, przez te gruzy przeszliśmy na drugą stronę. Zajęliśmy stanowiska po drugiej stronie, tam nocowaliśmy. Niemcy atakowali nas właśnie od tych gruzów cyrku Staniewskich, częściowo jeszcze stało trochę tego budynku. Tak że do rana jakoś dotrwaliśmy. Rano musieliśmy się wycofywać i znowuż przez mur przeszliśmy do ogrodów Pierackiego, tak pod górę i na ulicę Foksal. Tam widziałem taką trochę makabrę. Po lewej stronie stał barak, podobno z „ukraińcami” i z takimi, którzy zostali w czasie Powstania aresztowani. „Gołębiarze”, to ci, którzy gdzieś na budynkach wysokich strzelali do powstańców, Niemcy oczywiście. I ten barak został podpalony. Tę scenę to widzę zawsze. Jeden [z nich] wyskoczył z tych płomieni, biegł poza tym barakiem, ktoś rzucił „filipinkę”, wybuchła ta „filipinka”, on przewrócił się do tyłu, prawdopodobnie został zabity. Trzech, co było przy karabinie, to był: „Ryś”, „Żbik” i „Borsuk”. Oni cały czas Powstania byli z tym karabinem maszynowym. Już dochodząc z Pierackiego do Kopernika, dostaliśmy rozkaz, żeby wyjść na róg Kopernika i Ordynackiej, żeby osłaniać wycofujące się oddziały od uniwerku. Tam znowuż zajęli stanowisko w narożnym domu, róg Ordynackiej i Kopernika. To już była druga noc taka całkowicie nieprzespana. W pewnym momencie jeden z tych, co przy karabinie maszynowym byli, powiedział do mnie: „»Bóbr«, idź, prześpij się w piwnicy, w razie czego to my cię obudzimy”. Niestety, rano usłyszeliśmy w piwnicy krzyki niemieckie: Schnell! Raus! Okazało się, że ci trzej z karabinem maszynowym wycofali się tuż przed zajęciem tego domu przez Niemców. Ja zostałem w piwnicy, a muszę powiedzieć, że miałem nawet pistolet, bębenkowiec „siódemkę”, na pasku. Ale nie było amunicji do niego, niestety przez całe Powstanie nie miałem. Ludzie w piwnicy szybko mi zdjęli opaskę, zabrali pas, z tyłu gdzieś schowali. Teraz wiem, że zrobili dobrze, wtedy nie byłem bardzo zadowolony. Wychodziliśmy z piwnicy na podwórko. Część ludzi, co była niezameldowana w tym domu, odstawiali na bok. Tam znalazła się nas grupa może dwudziestu, może trzydziestu i nas oddzielnie, a resztę oddzielnie. Już wtedy pomyślałem sobie, że nas rozstrzelają. Ale jakoś, dzięki Bogu, dołączyli nas do jeszcze innej grupy, z innego budynku. Prowadzili nas oddzielnie, a ludność, dzieci, kobiety i mężczyzn też, oddzielnie. Tak żeśmy przeszli przez Uniwersytet Warszawski, tam dołączyli do nas znowu jeszcze większą grupę i całą tą trasą wolską do Dworca Zachodniego. Ale nasza grupa oddzielnie już szła, a inna ludność oddzielnie.

Po załadowaniu w pociągi elektryczne, przywieźli nas do Pruszkowa i od razu wzięli na halę numer 6. Następnego dnia albo drugiego dnia załadowali nas około trzech i pół tysiąca osób w wagony towarowe bydlęce, zaplombowali. Na brekach były ustawione karabiny maszynowe i jechaliśmy w nieznane. W pewnym momencie jeden w naszym wagonie, przez zakratowane okienko zobaczył napis Monachium i powiedział: „Panowie, jedziemy do Dachau”. Tak się okazało, że to była prawda, bo za kilka godzin, w nocy, przy krzyku: Schnell! Raus!, szczekaniu psów, wyprowadzili nas z tych wagonów. To była noc. Przesiedzieliśmy na placu apelowym do rana, a rano ustawieni w piątki, maszerowaliśmy z apel placu do budynków. To był jeden ogromny budynek w Dachau. Najpierw trzeba było oddać wszystkie dokumenty, jakie się miało. Przeważnie nikt nie oddawał, ja oddałem legitymację szkoły powszechnej numer 34. Ludzie wiedzieli, bo starsi więźniowie mówili, że jak ktoś ma jakieś złoto albo zegarek, albo coś, to lepiej, żeby im oddać, tym więźniom starym, którzy już byli dawno w obozie. Oni pomagali ustawiać nas czy coś takiego. Ale szło się po stosie papierów, dokumentów, w zegarkach, obrączkach, bo nie chcieli ludzie dawać do tego depozytu. Tam nas spisali, potem przechodziliśmy przez… Ogolili nas wszystkich, gdzie tylko kto miał włosy, potem trzeba było pod prysznice. Potem spod prysznicy do takiego jakby basenu, zanurzyć się, to był jakiś roztwór formaliny i stamtąd się szło do Schreibstube, gdzie dostaliśmy pasiaki biało-niebieskie. To było jakieś płótno sztuczne, mówili że to z pokrzyw. Bo wszystko trzeba było wcześniej oddać, swoje ubranie. Dostało się koszulę, taki mantel i spodnie tylko. Dostało się czerwony winkiel, trójkąt z literą „P”, oraz numer. Dostałem numer 106016 i to trzeba było potem przyszyć sobie na tym mantlu, marynarce. Poszliśmy, trafiłem na blok dziewiętnasty, na kwarantannę. Po około dwóch tygodniach zebrali nas i [zebrali] na apel na placu, [gdzie] był taki przegląd jak gdyby. Byli cywile i wojskowi, spisywali numery, pytali się o zawód. Powiedziałem, że jestem uczniem, a tuż przed Powstaniem skończyłem szkołę powszechną i zdałem egzamin nawet do gimnazjum na Śniadeckich. To było, że niby szkoła ogrodnicza, a to było gimnazjum. Że jestem uczniem i ogrodnikiem. Spisywali numery, na drugi dzień na blokach wyczytywali numery i między innymi mój wyczytali. Wymarsz na dworzec, znowu w pociąg towarowy, wywieźli nas do Mannheimu. Mannheim-Sandhofen zakwaterowali nas w szkole, w budynku szkolnym. Wywieźli nas tam około 1 200, to byli sami Polacy. Stamtąd chodziliśmy do fabryki Daimler-Benz-Puch, około pięciu kilometrów od tej szkoły do fabryki.
Tak dotarliśmy do grudnia 1944 roku. W grudniu było bardzo silne bombardowanie alianckie. Częściowo i ta szkoła została zniszczona, te zakłady Daimler-Benz-Puch też. Nas tam zginęło… Jeden mój kolega, też z Powiśla, został zasypany, bo pracował jak raz dla wojska na kuchni, na miejscu w Sandhofen. Przenieśli nas do bunkra przy fabryce i parę dni przed Bożym Narodzeniem wywieźli nas z Mannheimu, ale nie wszystkich, około 350, do Buchenwaldu. Boże Narodzenie właśnie… Skąd się orientowałem w ogóle, że Boże Narodzenie? Jak nas wieźli, to już widziałem w niektórych oknach choinki. W Buchenwaldzie znowuż dostałem nowy numer 99055, znowuż kwarantanna i po kwarantannie w styczniu wywieźli nas z Buchenwaldu do Frankfurtu nad Menem. Tam pracowaliśmy w fabryce Adlera i to było do początku marca 1945 roku. Znowuż było wielkie bombardowanie Frankfurtu nad Menem. Ta fabryka została prawie cała zniszczona. Tam były straszne warunki. Najpierw zdawało się, że Dachau to było bardzo złe, a potem Mannheim, że jeszcze gorsze. Ale we Frankfurcie było najgorzej. Głód, bicie, wszy. To było jedno z najcięższych, człowiek nie mógł się od tego uwolnić, bo to były na człowieku tysiące tych wszy. I najgorsze było bicie. Tam pracowałem na wiertarce wielowrzecionowej. Otwory wierciłem w takim kole napędowym do gąsienicy. Kiedyś mi takie koło upadło na nogę, miałem straszny krwiak. Majster mi powiedział, żebym nie przychodził parę dni do fabryki. Ale jak się zgłosiłem do Lagerältestera, on miał zielony winkiel, też był więźniem, ale to był jakiś zbrodniarz albo bandyta, albo złodziej, bo zielony winkiel to tacy ludzie mieli. Strasznie znęcał się nad nami. Najpierw powiedział, jak zgłosiłem się w tym dniu, że majster mi powiedział, żebym nie przychodził przez trzy dni do pracy, to się zgodził, a następnego dnia, jak zobaczył mnie leżącego na pryczy, to ciężko aż opisać, wyrwał deskę z tej pryczy i chciał mnie bić. Pomiędzy pryczami jakoś uciekłem i dostałem się z powrotem na ten dział gdzie pracowałem, powiedziałem to majstrowi. To był starszy człowiek, potem się dowiedziałem, że jego dwaj synowie zginęli na froncie wschodnim. To był wyjątkowo jakiś człowiek, bo czasami zostawił mnie na maszynie kawałek chleba. Ale też bał się, bo zawsze mówił, żebym wziął ten chleb wtedy kiedy Grossmeister, główny majster nie widzi. Głównym majstrem był Niemiec. W NSDAP musiał być, bo w brązowej koszuli z czerwoną tą i ze swastyką czarną. Więc się też jego bał, żeby nie widział, że ja coś dostaję od niego. To był najcięższy obóz, jaki przeszedłem – we Frankfurcie nad Menem.
To trwało do marca 1945 roku. W połowie marca 1945 roku alarm w nocy, schodzimy wszyscy, bo mieszkaliśmy na hali fabrycznej, w strasznych warunkach, bo tam nie było szyb, a mieliśmy tylko te mantle takie, pasiaki i jeden koc każdy, a na deskach się właściwie spało. Już nie wracamy z powrotem do tej hali, tylko ustawiają nas w piątki i jest wymarsz. To był mój pierwszy marsz śmierci z Frankfurtu nad Menem do Buchenwaldu. Z Frankfurtu wyszło nas około 1 100, do Buchenwaldu doszło 350. Po drodze reszta została rozstrzelana. Kto nie miał siły, kładł się do rowu i pierwszy Niemiec, który nas eskortował, strzelał i to strzelali z kul dum-dum, że głowa się rozpryskiwała. Doszliśmy po około dwóch tygodniach do Buchenwaldu. W Buchenwaldzie było tak, że Niemców nie interesowało, czy ktoś żyje, czy nie, aby się stan zgadzał. Jak nas przyprowadzono do mykwy, to znaczy tam, gdzie się stare pasiaki oddawało, dostawało się inne, dostawało się nowy numer, ktoś widocznie… Bo była policja obozowa Lagerschutz, ale to byli też więźniowie i to różnej narodowości więźniowie byli, i Polacy, i Czesi, i Rosjanie. Ktoś widocznie powiedział, że jest między nami ten Lagerältester z Frankfurtu, bo my już byliśmy wychudzeni, słabi, a on nadal wyglądał jak taki mięśniak. Ktoś widocznie poskarżył się i jeden z tej policji obozowej, jak żeśmy byli po mykwie jeszcze nago… Byłem też w tej pierwszej pięćdziesiątce, bo pięćdziesiątkami się wchodziło do tej myjni. Jak wyszliśmy, to on od razu poznał tego Lagerältestera i mówi do niego: Du bist Lagerältester. A on tak na baczność jeszcze stanął: Ja wohl. A ten policjant obozowy był w rękawiczkach, nie wiem, czy miał coś w tej rękawiczce, czy nie, i uderzył go ręką w skroń, tamten się przewrócił. Co dalej? Zdaje się, że został zabity, nie wiem, czy od tego uderzenia, czy później jeszcze. W każdym bądź razie tam było kilka takich… Jednego kapo to później ukamienowali ludzie, bo też właśnie znęcał się we Frankfurcie nad nami i ktoś go na baraku poznał, wyciągnęli go i podrzucali go do góry, on spadał na kamienie, kamieniami w niego. To była makabra. To trwało, tak że myśmy tam [wiele przeżyli]…
Wielkanoc była jakoś na początku [miesiąca], 8 albo 10 kwietnia. Znowu zostałem wyczytany, mój numer. Buchenwald był na takiej górze, żeśmy zeszli do Weimaru, tam znowu załadowali nas w pociąg i wywieźli nas do stacji kolejowej Tachau, to było na granicy niemiecko-czeskiej. Stamtąd nas zaprowadzili do obozu koncentracyjnego Flossenburg. To już był kwiecień 1945 roku. Pewnego dnia, wkrótce po naszym przemarszu, zostają wywieszone flagi białe i ogłoszone zostaje, że obóz podda się aliantom. Ale więźniowie starzy zaczęli chodzić po barakach i mówić, żeby nie wychodzić z baraków, bo mogą nas rozstrzelać. Ten obóz był na zboczu góry, a dookoła też były wzgórza i podobno były ustawione karabiny maszynowe, że jakby tylko zaczęli więźniowie wychodzić czy chcąc uciekać… podobno. Niestety, na drugi albo na trzeci dzień flagi zniknęły i wyprowadzili nas. Każdy dostał przy bramie w myckę, bo myśmy mieli takie mycki, pasiaki też, pół litra żyta na drogę. To było jedno co złe, że to było żyto… z głodu jedliśmy wszystko. To żyto pęczniało, się potwornie chciało się pić, a nas pędzili, to myśmy gdzie tylko była jakaś woda, nawet ścieki, to w miskę, bo tylko miski i koce mieliśmy. To był straszny głód, straszna męczarnia. Myśmy już nogami sunęli, tylko ja tak zostawałem do jednej z ostatnich kolumn. Wtedy widziałem, jak jeden mój kolega z Powiśla, Włodek, też już nie miał siły iść, zostawał, położył się do rowu i zasłonił się kocem. Nie chciał widzieć, jak ten Niemiec będzie w niego strzelał. A ten Niemiec odczekał, aż on się odsłoni, dopiero strzelił i głowa się rozprysła. To tak jak się widzi czasami na filmach, jak w arbuz strzelają i ten arbuz się rozlatuje. W rowach, ponieważ to była wiosna, to nie płynęła woda, tylko płynęła krew z wodą. Wtedy któregoś dnia zobaczyłem napis: „Dachau 17 kilometrów”. Przez całą drogę, muszę powiedzieć, że bardzo się modliłem… Nie powiedziałem o braciach, którzy zginęli, ale może później powiem jeszcze. Żeby mama jeszcze chociaż mnie, bo wiedziałem, że Zbyszek i Wojtek nie żyją, żeby mnie chociaż zobaczyła.
Przyszliśmy do Dachau 26 kwietnia i na placu apelowym przewróciłem się i to już tylko z opowiadania innych więźniów wiem, że wzięli mnie do baraku. Podobno tylko mówiłem: „Pić, pić, pić”. Już zacząłem widocznie wtedy chorować na tyfus plamisty, a poza tym byłem tego wzrostu, co w tej chwili jestem, a ważyłem trzydzieści dwa kilo. To była skóra i kości właściwie. 29 kwietnia Dachau zostało wyzwolone przez Amerykanów, ale to też nie tak od razu całkowicie wyzwolone, bo tylko czołówka amerykańska zawiadomiona przez dwóch więźniów Polaków, którym udało się dostać przez front do takiej czołówki amerykańskiej. Wjechało kilka czołgów i tylko dziesięciu żołnierzy. Dachau było okrążone przez grupę pancerną „Wiking”, bo Dachau miało być zlikwidowane właśnie tego dnia, kiedy Amerykanie wkroczyli. To był rozkaz Himlera, żeby nie było śladu po Dachau i po więźniach. Oni jak wkroczyli podobno, to powiedzieli, żeby wymaszerowywać z baraków piątkami, że oni będą nas osłaniać, a jeżeli będzie zielona rakieta, to znaczy, że przyszły posiłki amerykańskie. Wieczorem dwudziestego dziewiątego była rakieta zielona, przyszły posiłki amerykańskie i już było wiadomo, że obóz nie zostanie zniszczony.


Mnie zaprowadzili na izbę chorych, to też wiem z opowiadań współwięźniów. Uciekałem, bo myślałem, że jeszcze są Niemcy i bałem się na izbie chorych lekarza. W końcu jakoś zrobili mi zastrzyk, leżałem dwa tygodnie nieprzytomny. W pewnym momencie obudziłem się, siostra robiła mi zastrzyk strzykawką i była kroplówka. Spojrzałem, przy łóżku był stolik i na stoliku biały chleb. Chciałem od razu złapać i jeść, a ta siostra mi zabrała. Podobno zacząłem krzyczeć, że dlaczego mnie zabiera, ja jestem głodny. Ale ona poszła po lekarza, przyszedł lekarz, wszystko zabrali, bo na stoliku było jedzenie, a nie wolno nam było jeść, bo jedzenie takie normalne by jeszcze nas zabiło. Po jakimś czasie, jak już nie miałem zarazków tyfusu, wzięli mnie i innych do takiego szpitala dla rekonwalescentów. Tam nas Amerykanie bardzo odżywiali. Dostawaliśmy po trochu, siedem razy dziennie jedzenie, po troszeczku. Tam przeleżałem, nie wiem, miesiąc czy więcej. W każdym bądź razie już odżyłem. Wyszedłem kiedyś, bo myśmy musieli leżeć w łóżkach, a kiedyś podniosłem się, wyszedłem do drzwi, zobaczyłem ławkę jakieś dwadzieścia metrów od budynku, piękna pogoda. Myślałem, że dojdę do tej ławki, niestety przewróciłem się i nie miałem siły dojść. Już ciało było, ale to był właściwie tłuszcz, a nie mięśnie. Złapała mnie siostra, zaniosła z powrotem na łóżko. No i tak po odżywieniu, już Polaków samych wywozili do Freimannu koło Monachium. To był obóz tylko dla Polaków.
Stamtąd przyjechałem do Warszawy 8 sierpnia 1945 roku. Po drodze były różne przygody, ale szedł transport samych więźniów, tak że… To można opowiadać o tym długo, jak myśmy jechali. Zostałem okradziony, ale przyjechałem do Warszawy, dotarłem i poszedłem na Oboźną 7, bo część budynku Oboźna 7 została. Spotkałem tam właśnie mamę, siostry jeszcze nie było, bo siostra też była wywieziona, ale była w obozie pracy i zaczął się normalny, szary dzień po Powstaniu. Nasze mieszkanie zostało całkowicie zniszczone, mama mieszkała u sąsiadów i u tych sąsiadów zostaliśmy przez jakiś czas. Potem siostra wróciła, ja wróciłem w sierpniu, ona chyba w październiku. Od razu pomyślałem, że trzeba, bo nie mieliśmy nic właściwie, zacząć pracować i uczyć się dalej. Najpierw zacząłem pracować w księgarni na Nowym Świecie, potem po miesiącu chyba przestałem, zacząłem w sklepie spożywczym. Potem też zobaczyłem, że to nie… Zacząłem pracować w wytwórni aparatów elektrycznych inżyniera Wiśniewskiego na Pradze, to była prywatna fabryka i w 1946 roku zacząłem uczyć się w prywatnym gimnazjum dla elektryków monterów na Złotej 58. Potem chodziłem do liceum na Różaną, też elektryczne. Fabrykę na Tykocińskiej tego inżyniera Wiśniewskiego, chyba w 1952 roku upaństwowili. Przyszedł taki „lebiega w pepegach”, myśmy go nazywali, co nie znał się w ogóle. Robiliśmy bardzo poważne rozdzielnie okapturzone wysokiego napięcia dla kopalń węgla. Nawet Anglicy i Belgowie chcieli kupować u nas, ale władza ludowa się nie zgodziła na to, żeby produkować dla nich i sprzedawać tam. A po upaństwowieniu ten inżynier Wiśniewski, właściciel, został właściwie wypędzony z zakładu, jak przyszli upaństwawiać. A ten, co został kierownikiem, to po jakimś czasie okazało się, że kradnie różne materiały, wywozi, sprzedaje. Ale to się okazało dużo później, bo jeszcze po upaństwowieniu tam pracowałem. To wyszło na jaw, ale i tak jemu nic nie zrobili. W każdym bądź razie zmarnował tą fabrykę.
Potem zdawałem na politechnikę, po liceum. Egzamin zdałem, ale miałem za mało punktów za pochodzenie, bo pisałem prawdę, że pochodzę z rodziny inteligenckiej. Żebym napisał, że pochodzę z rodziny robotniczej, to może bym wtedy się dostał. Ale nieważne. W każdym bądź razie po upaństwowieniu jeszcze pracowałem w przemyśle terenowym. W latach pięćdziesiątych, w 1956 czy 1957 roku kilku nas, chcieliśmy wprowadzać rady robotnicze do zakładu, no to niestety mnie i kilku wezwali do wojska. A po wojsku już nie mieliśmy miejsca pracy w tych zakładach. To były też ciężkie czasy w PRL-u dla mnie. W końcu zacząłem pracować w Instytucie Podstawowych Problemów Techniki Polskiej Akademii Nauk, przy materiałach piezoelektrycznych. To można by było też dużo opowiadać. Potem ożeniłem się, w tej chwili mam troje dzieci, sześcioro wnucząt, dwoje prawnucząt.
Jeszcze chciałbym coś powiedzieć o swoich dwóch braciach, o Wojtku i Zbyszku. Zbyszek w czasie okupacji często… Myśmy wzajemnie o sobie właściwie nic nie wiedzieli. Gdzie kto należy, co robi? Zbyszek wyjeżdżał często na wschód, między innymi do Baranowicz. Robił jakieś rysunki. Wiem, że kiedyś jakieś plany lotniska. Wojtek też był gdzieś. Bo Zbyszek był średni, a Wojtek był najstarszy, też gdzieś należał i mieli problemy. Zbyszek kiedyś zaczął pracować w szpitalu na Książęcej i wiedział, że wiozą kokainę samochodem ciężarowym. To było dla Niemców, którzy z frontu wschodniego byli przywożeni. On tamtą kokainę gdzieś na wybrzeżu wyrzucił z samochodu. W każdym bądź razie doszli Niemcy, że to on. Został aresztowany, był na Feldpolizei, to była taka polowa żandarmeria na Krakowskim, w tym domu bez kantów wtedy to się mieściło. Tam był bardzo zbity. Po kilku dniach przyszedł do domu, jakoś go zwolnili. Brat starszy Wojtek, też był w organizacji. Za pobicie Niemca miał sprawę, groziła mu kara śmierci. Nie wiem, organizacja chyba mu pomogła jakoś z tego się wyplątać. W każdym bądź razie w Warszawie zostali spaleni i w 1944 roku wiosną wyjechali grupą. Od nas z podwórka pojechało moich dwóch braci, dwóch braci Michał i Stefan Matczakowie i ojciec z synem, pan Staniak. Wyjechali jakoś, tego dokładnie nie wiem, że zostali skierowani do Norwegii, ale to musieli jakoś… to nie oni załatwiali, to im jakoś ktoś, nie wiem, organizacja załatwiła, że wszyscy jadą do Norwegii. Oni jechali po to, żeby przedostać się z Norwegii do Szwecji. Do Norwegii przyjechali, zaczęli tam pracować i któregoś dnia zaczęli uciekać grupą. Szli przez jakiś czas po fiordach. To wiem od pana Staniaka, bo on przeżył i przeżył Stefan Matczak, byli ciężko ranni. Podobno ich wydał Polak, Niemcy ich już przy granicy szwedzkiej dosięgli z karabinów maszynowych, zostali rozstrzeleni. To właśnie moi dwaj bracia, jeden z braci Matczaków i syn pana Staniaka. A pan Staniak był ciężko ranny, dostał w policzek, przeszła mu kula koło krtani, tak że jak przyjechał, to mówił takim szeptem tylko i to od niego wiemy, jak to się odbywało. Że ich podobno wydał Polak, który też był w tym obozie. Podobno to był obóz organizacji Todta, to tacy co… pomocnicza organizacja niemiecka jakaś. W każdym bądź razie oni zginęli i jeszcze dwóch zginęło. Nazwiska teraz nie pamiętam, ale mam na zdjęciu ich grób. Tak że oni zginęli w maju 1944 roku, w czasie ucieczki z Norwegii do Szwecji. To tak w wielkim skrócie by było. To, co pamiętam, to powiedziałem.




Warszawa, 30 lipca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Natalia Kowalik

 

Andrzej Korczak-Branecki Pseudonim: „Biały Bóbr”, „Bóbr” Stopień: łącznik, strzelec Formacja: Grupa „Krybar”, III Zgrupowanie „Konrad” Dzielnica: Powiśle Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter