Anita Majdecka

Archiwum Historii Mówionej

Anita Majdecka. Mieszkałam na ulicy Mokotowskiej, a w czasie Powstania byłam w okolicy kościoła Świętego Michała.

  • W jakim środowisku się pani wychowała? Kim byli pani rodzice?

Ojciec nauczyciel, matka też.

  • Miała pani rodzeństwo?

Nie, jedynaczka.

  • Jak pani wspomina lata przedwojenne?

Lata przedwojenne wspominam dobrze, do momentu dopóki nie była okupacja. Wtedy miałam trzynaście czy czternaście lat i już zetknęłam się z okrucieństwem niemieckim. Po prostu powiem taki przykład, że w styczniu czy w grudniu roku 1940, ponieważ myśmy mieszkali z rodzicami na ulicy Złotej, pierwszego dnia bomba nasze mieszkanie pięciopokojowe rozwaliła. Tak że przeszliśmy do przyjaciół na ulicę Żurawią i tam spędziliśmy, u państwa Jaworskich, trzy lata. Przygarnęli nas, znaczy mnie, mamę i tatę. Pamiętam jedną rzecz, że – to było w grudniu 1940 roku – słychać było po godzinie policyjnej strzały pod naszym oknem. Ponieważ miałam bardzo rozsądną i mądrą matkę, która zorientowała się, że zwłoki gestapowca leżą przed naszym domem. W związku z czym, mimo że to była… Muszę jeszcze dodać, że miałam bardzo dzielną i mądrą matkę, po raz drugi to mówię. Godzina policyjna, matka wyskoczyła na dół i przeciągnęła tego gestapowca na róg ulicy Kruczej i Żurawiej. Oczywiście za nią też jak ogonek poleciałam, zacierając ślady krwi. Ponieważ ona już rozumiała, że może to być dla nas rzeczą niebezpieczną. To było więc moje pierwsze zetknięcie się z Niemcem zabitym. To by było tyle.

  • Pamięta pani wybuch wojny?

Tak, tak – oczywiście. Ponieważ mieszkałam na ulicy Złotej, a naprzeciw mnie mieszkał słynny pan Kusociński, biegacz, który zawsze mnie, jako dziewczynce, imponował. Ponieważ myśmy mieszkali na drugim piętrze i zanim wsiadłam do windy, i dojechałam na drugie piętro, to on już był u siebie w mieszkaniu, więc dla mnie to był szczyt biegu. Mieliśmy bardzo ładne mieszkanie pięciopokojowe. Pierwsza bomba jaka w ogóle była w Warszawie, to w nasz dom strzeliła, na ulicy Złotej. W związku z czym właśnie od razu przeszliśmy, z jakimiś tobołkami, do przyjaciół na ulicę Żurawią. Tam spędziliśmy, znaczy ja, mama i ojciec, trzy lata. Później załatwiono nam mieszkanie na ulicy Mokotowskiej. Ten dom teraz jeszcze jest, tam jest tablica cechu mistrzów mularzy. Tam otrzymaliśmy pięciopokojowe mieszkanie i do momentu wyjścia z Warszawy mieszkaliśmy.

  • Czy w czasie okupacji chodziła pani do szkoły?

Tak. To były tajne komplety, które były u mnie w domu. Skończyłam tajne komplety, mam świadectwo. To się nazywało mała matura, cztery klasy gimnazjalne, coś takiego.

  • Pamięta pani koleżanki, które przychodziły na lekcje?

Miałam i mam jeszcze koleżanki ze szkoły, wtedy się mówiło powszechnej, teraz podstawowej. Z tymi koleżankami dwoma mam jeszcze kontakt. To też takie starocie.

  • Mogłaby pani powiedzieć, jak się nazywają?

Jedna nazywa się pani Starkiewicz, z domu była Waligórska, a druga była żoną aktora… […] W każdym razie to jest starszy pan mocno.

  • Kto prowadził lekcje, jacy nauczyciele?

Ponieważ jestem ewangeliczką i mam nazwisko niemieckie, to też było bardzo ciężkie, dlatego że część ewangelików i Niemców optowała na korzyść [Hitlera], powiedzmy sobie, folksdojczami byli. Myśmy tego nie zrobili, w związku z czym mieliśmy trochę kłopotów. Ponieważ matka moja, mówię, była bardzo rezolutna, więc przez całą okupację, przez sześć lat – zresztą na górze mam świadectwo – przechowywała oficera Wojska Polskiego w mieszkaniu, właśnie na Mokotowskiej, pana Mieczysława Sowińskiego. Ażeby zabezpieczyć pięć pokoi i tego właśnie oficera, ponieważ był nabór Niemców do większych mieszkań, więc moja matka zgłosiła się do jakiejś niemieckiej [organizacji] – to znaczy wszyscy Polacy to robili – i powiedziała, że ma pięć pokoi, z czego jeden wolny i byłaby bardzo zadowolona, gdyby jakiś Niemiec zamieszkał. Wtedy ten byłby kryty. I tak też się stało. Zgłosił się jakiś pan, który był chyba kierowcą, miał dwóch synków, którzy chyba byli w Hitlerjugend, i on z żoną i z chłopaczkami mieszkał w jednym z naszych… w mieszkaniu naszym, a moja matka tak się z nim bardzo zaprzyjaźniła, że wieczorami słuchali bum-bum-bum. To znaczy rozmawiali pięknie… On był wrogiem w ogóle Niemców, tak że z jednej strony to było zabezpieczone mieszkanie, z drugiej strony jak nawet byli, bo czasami u nas były naloty do domu, to zawsze matka mówiła: „Niemiec mieszka, więc proszę bardzo naprzód do niego”. Tak że tak mniej więcej byliśmy zabezpieczeni. W tym czasie, poza panem Sowińskim, parę osób było w naszym mieszkaniu, którzy się ukrywali, bo matka im załatwiała różne nazwiska, pracowała w RGO i takie. Tak żyłam, w takim, powiedzmy sobie, już okupacyjnym, wrogim do Niemców otoczeniu i nastroju. Przemieszkałam tam do dnia 1 sierpnia.

  • Brała pani udział w działaniach konspiracyjnych?

Nie, matka moja brała udział, a ja od czasu do czasu jakąś broń w jakimś wózku woziłam, ale czy to się nazywa… chyba tak. Tak, bo matka jakieś lewe papiery załatwiała i zawsze wychodziłam… Nawet mam zdjęcie z wózkiem, z czasów okupacji, gdzie idę z jakimś dzieciaczkiem, a pod spodem broń i takie różne rzeczy.

  • Może jeszcze inne działania? Może ulotki pani roznosiła?

Nie, nie, nie, nie. Bo chodziło o to, żeby ukryć paru ludzi, tak że gazetki nie wchodziły… Chociaż matka z RGO miała dużo wspólnego z jakimiś tam… Nie pamiętam tego dokładnie. Wiem, że byłam przelotowym gońcem i matka mówiła: „Tu pójdziesz, tu pójdziesz, tu zaniesiesz”.

  • Czy ktoś z pani rodziny został aresztowany?

Ojciec mój był aresztowany przez Niemców, ale to już pod koniec chyba, i siedział na zamku w Lublinie. Pod koniec wojny.
  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania Warszawskiego?

Właśnie bardzo tak nędznie, dlatego że o godzinie piątej, 1sierpnia, zadzwoniono do mnie. To była taka, powiedziałabym, pół… To nie była jakaś taka… W każdym razie wyglądałoby to w ten sposób, że miałam być przy kościele Świętego Michała i odebrać coś dla mamy, jakieś papiery. Znalazłam się 1 sierpnia właśnie, punktualnie o godzinie piątej stawiłam się koło kościoła i od razu strzelanina tam wybuchła. Bo tam byli „ukraińcy” i strzelali, w kogo chcieli. W związku z czym, z wielkiego strachu, ukryłam się na podwórku, gdzie była apteka, znana w Warszawie, Gąseckiego. Wszystkie środki, które oni tam mieli (lekarstwa), mieli w takich opiłkach… Jakby to powiedzieć – wióry były. Ze strachu, ponieważ nie wiedziałam, co robić, z koleżanką z którą się zupełnie przypadkowo spotkałam, wpadłam w te wióry i na tym podwórku leżałam. Wtedy, pamiętam, moje pierwsze zetknięcie z „ukraińcami” było takie, że oni wpadli na podwórko, powiedzieli: „Czy ktoś jest?”. Spuściłam łeb ze strachu i oni puścili salwę w naszą stronę. Tak że myśmy się uratowały. A później to już kanałami, to znaczy piwnicami, przez cztery tygodnie szłam do domu.
Jak Niemcy wyskoczyli i zdaje się nawet kogoś zastrzelili, poszłam z koleżanką do jakiegoś… poszłyśmy do piwnicy. Piwnice były tak rozbudowane wtedy, że miały przelotowe przejścia, żeby z piwnicy do piwnicy przejść. Myśmy przeszły z jakiejś piwnicy i weszłam do jakiegoś mieszkania na pierwsze piętro, gdzie tak czasami w filmie jest – i herbatka była ciepła, i jeszcze coś. Nie bardzo byłam religijna, ale zobaczyłam krucyfiks i z tym krucyfiksem, który zdjęłam ze ściany, przez całą okupację szłam, mając go w ręku. To nawet było dość śmieszne, dlatego że taka bardzo religijna nie byłam. Ale uważam, że ten krucyfiks… Podarowałam go zresztą komuś, księdzu jednemu podarowałam. Tak że zeszłyśmy na dół i znalazłyśmy się już w piwnicy, gdzie było dość dużo osób, którzy też zeszli, ukrywali się. Sprawa wyglądała następująco: siedziałam w piwnicy na beczce z Marylą, ze swoją koleżanką, koło mnie siedziało dwóch panów, którzy byli ociemniali, siedziała matka z małym dzieciaczkiem – i to mnie utkwiło w pamięci, że dziecko miało zielonego pajacyka w ręku. I parę innych osób tam było. Długo nie posiedzieliśmy, kiedy otworzyły się drzwi do piwnicy i gestapowiec powiedział: „Wszyscy wychodzą! A ten, kto nie wyjdzie, to albo granatem, albo strzałami wykończymy”. Ponieważ jestem dość uparta i nie wierzę w ogóle niczemu, więc pierwsza pani poszła z dzieciaczkiem i masa innych osób, ja zostałam, dwóch ociemniałych zostało i jeszcze jakieś trzy osoby. Ociemniali nawet myśleli, że jestem chłopcem i pytali mnie: „Słuchaj, chłopaku, czy ty wyjdziesz?”. Mówię, że: „Nie, nie jestem chłopakiem. Nie wyjdę”. Myśmy słyszały strzały na górze, później to ucichło, później poleciałam na górę. Cóż zobaczyłam? Pierwsze dziecko z pajacykiem zastrzelone, z matką, i kupa zwłok tych, którzy nacięli się na tego Niemca. Tak że to było już straszne. Już człowiek w ogóle nie wiedział, jak żyć. Ale trzeba było.
Tymi, powiedzmy sobie, w piwnicy przejściami przeszłam do domu, który się znajdował… w tej chwili trudno mi powiedzieć, gdzie jest, ale tam jest chyba poczta w tej chwili. W każdym razie znalazłam się w takim miejscu, gdzie musiałam przejść z koleżanką do rogu na Bielaka. Bo ciągle chciałam pójść do Chełmskiej, żeby dostać się do domu. Tam w tej chwili jest, naprzeciw to jest chyba ambasady, chyba to jest radziecka ambasada. Były krzaki i sobie myślę: w tych krzakach to się troszkę ukryję i do Chełmskiej to jest niecały przystanek – przejścia do ulicy Chełmskiej. W pewnym momencie krzaki się rozchylają i taki piękny gestapowiec w hełmie, mówi: Komm, komm. Bardzo słabo znałam niemiecki. Pyta się mnie: Name, Vorname? (imię i nazwisko). Nie wiem, o co chodzi. Chyba pomyślał, że jestem jakaś ogłupiała. „Imię! Imię!” – po polsku. Rzeczywiście, szok. Nic nie wiedziałam. Koleżanka za mną stała i tylko się trzęsła, mówi: „On nas zastrzeli. On nas zastrzeli”. Mówię: „Przestań gadać. Jak zastrzeli, to zastrzeli. Nie ma sprawy”. Zobaczył, że jakieś półgłupie dwie i mówi, żebyśmy: Weiter (poszły). To był dość duży kawałek, bo trzeba było przejść do ulicy Chełmskiej, co dla mnie osobiście było w ogóle drogą przez mękę. A moja koleżanka wtedy zupełnie mądrze powiedziała: „Ale ty idź druga, bo on ci strzeli w plecy”. I tak to wyglądało, że pod karabinkiem… Można sobie wyobrazić, jak ktoś idzie taką drogę, którą można przejść w pięć minut. Jak doszłyśmy do rogu Chełmskiej, wtedy skręciłyśmy kawałek i salwa poleciała, więc on chciał pokazać, że mógł, ale taki był życzliwy.
Stanęłyśmy tam, na górze gdzieś snajper strzelał, a na środku, z kanału, pokrywę ktoś podniósł i mówi: „No, wchodźcie do tego kanału”. Teraz jak tu iść, jak się boję? Bo wiem, że ten na górze… „No, chodźcie! Głupie, chodźcie, dlatego że i tak was postrzelą, i tak”. Jak się tam znalazłam, to nie wiem – razem z koleżanką. Ale wlazłam do tego kanału i zetknęłam się z parszywą, powiedziałabym, sytuacją, ponieważ tak wygląda w kanale sprawa, już nie mówię o odchodach, o szczurach, które pływają, ale kanały mają takie obniżenia, że prawie twarzą [trzeba] czołgać się z tymi gównami, za przeproszeniem. Trzeba było tak iść, ponieważ tam było chyba piętnaście osób. Pierwszy, który z przodu był, mówi: „Jak już wstaniecie i będziecie szli, to jeżeli powiem: »Lewa noga«, to macie wszyscy podnosić lewą nogę”. Nie bardzo rozumiałam, o co chodzi, ale się później zorientowałam. Ponieważ były włazy i widać było but gestapowca, więc żeby nie było chlupotu, to jak lewa noga, to lewa noga, jak prawa noga… Trwało to bardzo długo. Myśmy chyba kawałek do Książęcej, gdzie w tej chwili jest szpital Czerniakowski, cały dzień szłyśmy. To tak: na dół buźką, no to buźką na dół, a tu szczur płynie, a człowiek idzie właściwie na czworakach, trup leży. No i trzeba było tak przebyć drogę. Trochę też przeżywam, chociaż już nie bardzo. Na Czerniakowskiej wyszłyśmy z tego kanału, brudne, śmierdzące i tam już byli nasi, wojsko. Jakiś chyba był porucznik, powiedział: „To trzeba te kobiety schować gdzieś, bo tu są cywile, którzy nie wiedzą, o co chodzi, co się działo. A wy jesteście brudne i śmierdzące i co my z wami zrobimy?”. Drugi żołnierz akowski siknął na nas, mówi: „Już są czyste”. W ten sposób wędrowałam do domu przez dwa tygodnie.
Piętnastego sierpnia wróciłam do domu, gdzie moja matka, którą zostawiono – kobieta może nie miała jeszcze czterdziestu lat – była siwiuteńka. Pamiętam, że ojciec, który był wtedy komendantem, to była ochrona, obrona przeciwlotnicza, krzyknął do matki, że: „Ona idzie!”. Matka zobaczyła mnie, oczywiście spokojnie powiedziała: „Czy ci nikt krzywdy nie zrobił? Czy ktoś cię nie zgwałcił?”. To było pierwsze pytanie. Mówię: „Nie”. – „Słuchaj, tu jest taka sprawa, że nie mamy dużo jedzenia”. Myśmy mieszkali na Mokotowskiej, gdzie ludzie starali się poprzez plac Zbawiciela dostać na pola po pomidorki, po ziemniaki. To właściwie wyglądało bardzo nędznie, dlatego że tam leżało dużo ciał, które sześć tygodni leżały spuchnięte. Dlatego że oni strzelali, tam się nie można było dostać. Tak że nie wiem, co myśmy jedli. Wiem jedno, że wspólny kocioł matka urządziła. Myśmy mieszkali na pierwszym piętrze, na dole mieszkała rodzina Juliusza Fałata, to był brat. To byli wtedy starzy ludzie, pan i pani Fałat, oni mieli już około osiemdziesiątki. Już nie będę mówiła, jak wyglądały sprawy jedzeniowe, dlatego że tam nic nie było do jedzenia, ale matka jakiś kocioł robiła, coś tam gotowała, no i karmiłyśmy Fałatów i jeszcze tam kogoś z tego domu. Później, po sześćdziesięciu trzech dniach, nie powiem już, jakie one były, w międzyczasie jeszcze „Monter” przyjechał – to słynny był „Monter”, który był zastępcą chyba generała „Bora”… Była tam barykada zrobiona u nas, no i po sześćdziesięciu trzech dniach jeździł samochód z tubą i mówili, że: „Wychodzić! Wychodzić, dlatego że będziemy rozstrzeliwać tych, co zostali. Będziemy bombardować i zniszczymy ten dom”. Moja mama więc tego wysłuchała, poszła, umyła sobie głowę dokładnie, i mnie też, spakowała parę kocy, jakiś sweterek dla mnie i mydło. Włożyła mi jakiś plecak i mówi: „A teraz pójdziemy na dół, żeby ratować biednych Fałatów”. Wtedy, pamiętam, pierwszy raz była awantura moja z moją matką, bo ci staruszkowie… Wiem, że miał jakieś dwa ruloniki, swojego brata widocznie to były jakieś obrazy, no i to, co starzy ludzie mogli wziąć, ale ręce im się trzęsły, nic nie było. Mama skombinowała kawał kija i mówi: „To my będziemy im niosły te plecaki”. Byłam więc rozwścieczona, bo nie dość, że jeszcze nasze, to jeszcze te właśnie nieśliśmy.
Tak doszłyśmy do Dworca Zachodniego, gdzie był duży plac i Niemcy rozdzielali: jedni do Krakowa, drudzy do pracy. Matka się spojrzała i mówi tak: „Jestem stara, to mnie wezmą do Krakowa. A tobie zrobimy ciążę”. Już kolejka stoi do gestapowca, rozbieram się, matka mi pakuje jakieś… Idę w tej ciąży, żeby z matką się dostać do Krakowa. Idzie pierwsza moja matka. Na marginesie chciałam powiedzieć, że żaden Niemiec do mojej matki nigdy nie powiedział „ty”, zawsze było: Frau Lidia. I mówi: Cracow. Idę ja. Patrzy się na mnie, mówi: „Rzesza”. Wtedy matka spokojnie się odwróciła i mówi tak: „Na koniec. Wyjmuj te ciuchy i jeszcze raz idź do kolejki”. Trzeba było mieć jakiś taki, prawda… splin. Zrobiłam to samo. Poszłam do kolejki, odwróciłam się, wszyscy się patrzyli, wyrzuciłam ciuchy i poszłam na tą stronę. W ten sposób dostałyśmy się do grupy, która jechała do Niemiec.
Później był, dwa tygodnie chyba, Pruszków… Nie, to nie był Pruszków. Takie olbrzymie… Tu, w Warszawie, na dworcu leżeliśmy wszyscy, czekaliśmy na jakiś, diabli wiedzą, jaki przydział. Na słomie. Później Niemcy powiedzieli, żebyśmy się w grupki ustawiły, że pojedziemy na roboty. No i tak też się stało. Dostałam się z mamą do bydlęcego wagonu i jechaliśmy, bo to i mężczyźni byli, i kobiety, około chyba tygodnia, ponieważ były bombardowania i Niemcy nas zostawiali, żeby jak zbombardują, to proszę bardzo, jak nie, to nie. Dojechałyśmy do miejscowości, która nazywała się Arnstadt. Tam dostałyśmy się do fabryki, która produkowała duże płyty, ponieważ już wtedy były bombardowane Niemcy i z tych płyt oni budowali domki. Do nas należała bardzo ciężka praca, dlatego że trzeba było ten beton czy co to było, w sztance wkładać, przekładać, później to trochę schło i oni z tego budowali domy. W każdym razie pracowaliśmy tam bardzo ciężko. Z tym że mieszkałyśmy w baraku, nas było osiemnaście Polek. Zresztą to wszystko było starsze panie, inteligentne i mama moja naturalnie została jakąś taką, jak to nazywali Niemcy, sztubową. Z tym że pierwsze zetknięcie z Niemcem, który… Właściwie to był Polak z Poznania, który tam pracował jako Niemiec. Pierwsze moje zetknięcie, gdzie już zgorzałam ze strachu, bo ten pan się nazywał Marciniak i zaczął nam opowiadać o cudowności niemieckiej armii, a moja matka jemu powiedziała: „Pan to jest świnia”. Wtedy myślałam, że umrę ze strachu, bo przecież nic innego, tylko taką zastrzelić, prawda? A on mówi: „Nie! Nie jestem świnia. Uważam, że pracuję dla narodu, który was wyzwoli”. I takie były historie. Tak mniej więcej mieszkałyśmy tam do końca wojny. Tak, do końca wojny myśmy tam były i pracowałyśmy. Troszkę brukwi tam zbierałam, pracowałam przy sztancach. Aha, jeszcze byłyśmy w takim obozie, Łambinowice. To był przejściowy obóz, właśnie z Łambinowic zostałyśmy tam skierowane. Pamiętam dwie sytuacje, gdzie nam wydzielali po kosteczce masła, kawałek chlebka na cały dzień i łyżeczka cukru. Ktoś w naszej sztubie, to się tak nazywało, powiedział: „Pani Lidio, nas okradają, bo nie ma wagi to masło”. Moja matka poszła do dyrektora i pamiętam, że rozmawiała z nim bardzo długo i powiedziała, że nie wolno… bo nas nazywali „Cywilbanda z Warszawy”. „Nawet, jeżeli jest »Cywilbanda«, do której my się nie zaliczamy, nie wolno okradać nas”. – „A pani, kim jest?” – „Jestem sztubową tych osiemnastu pań”. – „Pani zarzuca Niemcom kłamstwo?” – „Nie. Nie zarzucam żadnego kłamstwa, tylko niedokładność”. – „To pójdziemy do kuchni i zważymy”. Wtedy sobie myślę tak: kula w łeb dla mnie i dla mojej matki. Okazało się, że nie było w gramach tam coś. Przeprosił i od tego czasu dostawałyśmy lepsze masło. Tak tam przeżyłyśmy ślicznie do wyzwolenia.

  • Pamięta pani święta Bożego Narodzenia w obozie?

Pamiętam. Była chyba jakaś… coś w rodzaju świeczki, były kolędy i składałyśmy sobie życzenia.

  • A jeszcze jedna sytuacja?

A sytuacja taka, że myśmy stamtąd, z tego właśnie Arnstadtu, zostały przewiezione do Weimaru. W tymże Weimarze Niemcy nas schowali do jakiejś piwnicy, zamknęli nas w piwnicy. Myśmy się później zorientowały, że tam już była okupacja amerykańska. Ci Niemcy, cwaniacy, zamykając nas w tej piwnicy, a nas tam było chyba piętnaście czy dwanaście osób, tłumaczyli Amerykanom, że oni pilnują jakąś grupę, która jest jakaś taka… Żeby sami siebie uratować. Wiem, że myśmy tam wrzeszczały, krzyczały z tej sutereny: „Ludzie! Ludzie, powiedzcie, że tu siedzi grupa Polek!”. Rzeczywiście ktoś powiedział, doniósł. W każdym razie myśmy zostały zwolnione.
Stamtąd Amerykanie… ubrali nas troszeczkę i piechotą wracałyśmy do Warszawy. Był później jakiś PUR, w tym PUR-ze trzeba było się meldować, bo to był jakiś Państwowy Urząd Repatriacyjny, dostałyśmy jakieś legitymacje, dostałyśmy jakieś kartki na jedzenie. Po dwóch czy trzech tygodniach wróciłyśmy do Warszawy. Oczywiście pierwszą rzeczą, jaką było, to żeśmy poszły na Mokotowską, która rzeczywiście była zupełnie wypalona. Ale moja matka przed tym zakopała jakieś fotografie, jakieś moje… Właśnie niedawno znalazłam świadectwo ze szkoły… takie różne rzeczy. Zegar, u nas bardzo w rodzinie ten zegar, zdaje się, przetrwał przez wiek cały. To był taki nakręcany, dzwonił, tak że to tylko było. Stamtąd miałyśmy się spotkać na ulicy Polnej – zaraz kończę, bo to trochę nudne jest. Na ulicy Polnej miałyśmy się spotkać z… Była taka pani doktór Reicher, to była podobno bardzo mądra pani profesor, reumatolog – znana jeszcze sprzed wojny. Tak, ona się tak nazywała. Na ulicy Polnej nam powiedziano, że tam zetkniemy się z ludźmi, którzy nas jakoś dalej poprowadzą. No i poszłyśmy na Polną, mając jakiś swój węzełek. Otworzył nam drzwi bardzo elegancki pan, powiedział że: „Panie, weźcie…”. – „Właśnie do pani doktór Reicher”. – „A panie znają?” – „Nie, ale…” – „No i bardzo dobrze”. Weszłyśmy, a w mieszkaniu siedziało trzydzieści pięć osób, to już było UB. Wpuszczać to wpuścili, a wypuszczać już nie wypuścili, bo to był kocioł i oni czekali na kogoś. Tak że myśmy tam były chyba jakieś dziesięć dni. Z tym że jedna osoba z ubowcem wychodziła, no i oni załatwiali jakieś jedzenie, przecież myśmy tam siedziały głodne. Nie wiem, czy oni kogoś złapali, czy nie, ale po dziesięciu dniach powiedziano nam, że możemy sobie iść.
No i gdzie by iść? Tu spalone, tu nie wiadomo, co. Były takie ogłoszenia, że jest zbiórka na dworcu, żeby jechać na zachód, kto nie ma gdzie się podziać w ogóle zupełnie. Tak że myśmy poszły z tym węzełkiem na zachód, wsiadłyśmy do pociągu i matka moja zgłosiła się jako krawcowa. Trochę szyła, ale była po konserwatorium. Ale wszystko jedno. Dojechałyśmy do takiej miejscowości, która w tej chwili nazywa się Kożuchów, to jest koło Nowej Soli. Tam wysiadłyśmy i z węzełkiem stanęłyśmy, nie wiedziałyśmy, co tu właściwie robić. Jakiś facet się do nas przyczepił z parasolem, to był jakiś handlarz i mówi: „Co, nie wiecie, co robić? Nie wiecie, co robić? Idźcie sobie i weźcie jakieś mieszkanie, bo już Niemcy wszyscy pouciekali”. A moja matka taka praworządna, mówi: „Jak?”. – „Nie ma już ich – mówi – to, co sobie wybierzecie, to tam będziecie”. Stałyśmy na jakiejś ulicy, to weszłyśmy na pierwsze piętro i rzeczywiście ładne, trzy pokoje. Jeszcze stały filiżanki z ciepłą kawą, więc oni musieli tak uciekać szybko, że… Zostałyśmy w tym mieszkaniu i później kupiec, ponieważ my we trójkę tylko byliśmy w tym Kożuchowie, mówi: „Widzę, że pani jest jakaś taka nierozgarnięta, trzeba wysłać małą, niech idzie po mieszkaniach i niech pani zgarnie coś. Pani ma jakiś garnek?”. – „No skąd garnek? Ona tak nie bardzo jest rozgarnięta” – mama mówi. – „To ona pójdzie ze mną”. Rzeczywiście prowadził po tych mieszkaniach i pamiętam, jakaś filiżanka, jakiś rosenthal stał, to wzięłam rosenthala, wzięłam jakiś garnek – żeby coś można było gotować w tym mieszkaniu. A w mieszkaniu stało pianino – wszystkie rzeczy, jakie Niemiec mógł zostawić. W pewnym momencie moja matka, która też grała na pianinie, chciała pedał sprawdzić i mówi: „Coś tu nie chodzi”. Otwiera, a w pianinie oni pochowali pościel, więc myśmy miały jakąś pościel. Wtedy matka zgłosiła się do urzędu, to się nazywało Starostwo Powiatowe, i tam się zatrudniła jako urzędniczka. Tam była chyba około półtora roku.
Natomiast ja byłam… Właściwie to byłam nikim, ale później tam były kursy jakieś, jakaś inspektor się znalazła i zapytała, co bym chciała robić i co mam za wykształcenie. Mówię: „Mam małą maturę”. – „To w takim razie pani będzie nauczycielką” – pani starościna powiedziała. „Tak, ale nie mam pojęcia, co robić”. – „To nie szkodzi. Pójdzie pani na kurs. Dwa miesiące, pani skończy, będzie pani nauczycielką i będzie pani uczyła w szkole dzieci zabużańskie”. Dobra. Miałam pięć kilometrów do miejscowości, to jakaś była wieś, gdzie Zabużanie mieszkali. Zabużanie byli o tyle prymitywni, że na przykład Niemcy mieli łazienki, no lepsi byli, powiedzmy sobie, jeśli chodzi o względy kulturalne. A nasi w wannach trzymali kury, koguty – jednym słowem to było coś okropnego. Ale przyszłam jako pani nauczycielka i miałam uczyć w dwóch czy w trzech klasach. W ogóle nie miałam pojęcia, o co tu chodzi, ale porobiłam te dwie klasy. Tak jakoś pięknie, dostałam jakąś książeczkę: uczyć czytać, literki. Tyle [samo] wiedziałam, co nie wiedziałam, ale już byłam panią nauczycielką. Ale proszę sobie wyobrazić, jacy ci ludzie byli, powiedziałabym, nieżyczliwi. Pięć kilometrów codziennie musiałam iść do tej wioski i pięć kilometrów, niezależnie czy śnieg, czy nie śnieg, czy błoto, czy nie błoto. Oni mieli furki, ale nie wzięli mnie na tą furkę. Wędrowałam. „Nasza nauczycielka idzie. Nasza nauczycielka idzie”. Dobrze. Miałam klasy połączone. Czego te dzieci nauczyłam, to wątpię, czy czegoś nauczyłam. W każdym razie wiem, że nauczyłam je pisać. Przyszła do mnie pani na kontrolę, pani inspektor. Mówi: „Dobrze, ma pani połączone klasy. A jak sobie daje pani radę z przyrodą?”. Mówię: „A to miałam też uczyć przyrody? Nie uczyłam”. – „O, to błąd”. – „Mnie nikt nic nie mówił. W ogóle nie mam pojęcia o nauce”. Krótko mówiąc, długo tam nie byłam. W Nowej Soli było liceum pedagogiczne, do którego się dostałam. Liceum skończyłam, już miałam świadectwo, że jestem po liceum, mogę uczyć. Wtedy powiedziałam mamie, że mam tego wszystkiego dość i jadę do Warszawy, bo chcę studiować. Pojechałam do Warszawy i zdałam egzamin do Wyższej Szkoły Higieny Psychicznej. To była szkoła, powiedziałabym, elegancka, bo pani, która była kierownikiem całej szkoły, była żoną generała Albrechta, który był w Londynie. Środowisko było bardzo piękne, no i skończyłam tę szkołę.
  • Brała pani udział w odbudowywaniu Warszawy?

Tak, oczywiście. Oczywiście. Cegłę podaj dalej – owszem, owszem. Jugosłowianie wtedy byli, tak żeśmy też odbudowywali. Tak później się stało, że skończyłam i psychologię, i pedagogikę, i poszłam na medycynę. Zrobiłam doktorat, tak że jestem szalenie wykształcona. I to by było tyle na mój temat.

  • Chciałam jeszcze dopytać o „Montera” i o barykadę.

Barykada więc była, „Monter” był, ale ja w tym czasie byłam… matka mi dała jakieś zlecenie, do jakiejś staruszki musiałam pójść, coś ją opatrzyć. Tak że on był bardzo krótko, zrobił wizytację, rozmawiał z moim ojcem krótko i powiedział, że długo to my się tu nie utrzymamy. „Nie utrzymacie się tutaj długo”. To później ojciec matce mówił, że nie wiadomo, jaki nas los czeka. Taki los nas czekał, że po sześćdziesięciu trzech dniach, tak jak mówiłam, Niemcy jeździli, mówili: „Wychodzić! Będziemy palić”. No i przy nas spalili ten dom. Tak to wyglądało.

  • A tato?

Tato był w Lublinie na zamku. Później się odnalazł, ale jakoś się nieładnie znalazł, dlatego że chyba tato się zakochał w kimś tam i… I tylko byłam z mamą.

  • Po powrocie do Warszawy gdzie pani zamieszkała?

Po powrocie do Warszawy wróciłam do przyjaciół, którzy nas na ulicy Żurawiej przechowywali, i córka tych przyjaciół była administratorką w domu Cechu Mistrzów Mularzy, właśnie na Mokotowskiej 21. Załatwiła nam pięciopokojowy lokal. Tam mieszkałam właśnie.

  • Jak dzisiaj ocenia pani Powstanie, jego słuszność?

Chyba nie [pozytywnie], bo nie można było w zamkniętym mieście… Przecież ile ludzi zostało powystrzelanych, ile ludzi zostało… Niby odpowiedź była taka, pamiętam, że były niemieckie ogłoszenia, że trzeba się zgłaszać do urzędu, do Arbeitsamtu, bo jeżeli nie, to będziemy wywiezieni. Miała to być więc taka odpowiedź, powiedzmy sobie, będziemy walczyć, ale – wydaje mi się – walka z Niemcami była zupełnie nie… Dużo tysięcy… Właściwie ile tysięcy? Sto tysięcy ludzi chyba padło w czasie Powstania. Ale trudno jest powiedzieć. Z jednej strony bali się, że nas wszystkich powywożą, pozabijają. Z drugiej strony walka, walka. Nie była to dobra walka, niestety.

  • Czy chciałaby pani jeszcze coś dodać?

Nie.

Warszawa, 20 kwietnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Rozwoda
Anita Majdecka Stopień: cywil Dzielnica: Mokotów, Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter