Anna Zielińska „Hanka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Anna Zielińska z domu Dobulewicz. W Powstaniu brałam udział z pseudonimem „Hanka”.

  • Jak wyglądało pani życie przed wojną?

Mieszkaliśmy w Łodzi – moi rodzice i ja z bratem starszym ode mnie o półtora roku, Jerzym. [To] najszczęśliwszy okres, mój dom był bardzo serdeczny, dobry, rodziców miałam nadzwyczajnych, więc to był okres, który rzeczywiście wspominam wręcz serdecznie.

  • Czym zajmowali się pani rodzice?

Mój ojciec był wojskowym lekarzem, ordynatorem na oddziale chirurgicznym w dużym okręgowym szpitalu w Łodzi, a mama była w domu, można powiedzieć: nie pracowała, chociaż właśnie bardzo dużo pracowała, prowadząc dom.

  • A szkoła?

Chodziłam do szkoły Heleny Miklaszewskiej, to było prywatne liceum i gimnazjum w Łodzi, prowadzone przez, można powiedzieć, trzeci zakon. To były panie chodzące po cywilnemu, ale po złożeniu takich czy innych zakonnych zobowiązań. Był bardzo katolicki. Może nie będę już tego mówiła.

  • W szkole byli wyłącznie katolicy?

To była żeńska szkoła. Katolicy chyba nie wyłącznie, prawosławni też byli, było dużo Żydów, ale raczej chyba Żydzi już wychrzczeni. Miałam przyjaciółkę, z którą siedziałam przez wiele lat w jednej [ławce]. Miała absolutnie […] polskie nazwisko, ale była wychrzczona. Przeżyła holokaust, jej rodzice i rodzeństwo – nie.

  • Czy były jakieś nieporozumienia na tle narodowościowym?

Nie pamiętam, żeby jakiekolwiek były.

  • Do kiedy pani przebywała w Łodzi?

Do listopada 1939 roku.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny 1 września?

Chyba można powiedzieć, że byłam jedną z pierwszych osób, które się dowiedziały o wojnie, bo ojca obudzono w nocy, że przyjechali pierwsi ranni, z [Wielunia], miejscowości tuż nad granicą niemiecką, [gdzie działania wojenne rozpoczęły się o tej samej godzinie co na Westerplatte]. W każdym razie wiem, że wtenczas się też obudziłam, bo się zrobił ruch w mieszkaniu, światło elektryczne (to jeszcze było ciemno). Ojciec powiedział, że wybuchła wojna, że są pierwsi ranni.

  • Pamięta pani jakieś działania wojenne na terenie Łodzi?

Na terenie Łodzi były pojedyncze bombardowania, ale można powiedzieć, że w jakiś dziecinny sposób byłam rozczarowana pierwszymi dniami. Co to za wojna, kiedy nic się nie dzieje? Pierwsze wrażenie, które zapamiętałam, to jak patrzyłam przez okno na przystanek tramwajowy, który był pod naszym domem. Stamtąd odjeżdżał tramwaj idący na Dworzec Kaliski. Jechali poborowi żegnani przez swoje rodziny, przez matki, przez żony. Ich rozstanie to był pierwszy moment, że coś złego się dzieje. A potem mój ojciec dostał przydział stworzenia szpitala ewakuacyjnego i musiał wyjechać z Łodzi. Chciał, żebyśmy my przedtem wyjechali. Rzeczywiście, odwiózł nas na Dworzec Fabryczny w Łodzi. Mieliśmy jechać pociągiem przez Warszawę, do mająteczku brata mojej matki, gdzieś pod Brześciem. Całe szczęście, żeśmy tam nie dojechali, bo nas zbombardowali pod Skierniewicami. Tu było moje rozstanie z ojcem, który pojechał wtedy ze swoim przydziałem mobilizacyjnym i z całym zestawem lekarzy. Trzydziestu lekarzy miał pod sobą. Dojechali do Równego i tam ich zastał 17 września. Stamtąd wszyscy pozostali zostali wywiezieni dalej do Rosji, znaleźli się potem na listach katyńskich, starobielskich. Ojciec, ponieważ kończył [studia] w Sankt Petersburgu w 1912 roku, świetnie znał rosyjski. Był chirurgiem, który był bardzo potrzebny wtenczas. On i jeszcze dwóch lekarzy zostali zatrzymani jako jeńcy wojenni. Przez kilka tygodni byli przetrzymywani w szpitalu, potem zostali zwolnieni na kwaterę cywilną. Tego samego dnia, co zostali zwolnieni z dozoru, uciekli przez granicę do Warszawy.

  • Jak się potoczyły pani losy?

Myśmy jechali pociągiem, który został zbombardowany. Tam żadnych ofiar nie było, tylko tyle że była lokomotywa zniszczona i pociąg dalej nie mógł [jechać]. Stamtąd żeśmy szli piechotą, znaczy moja mama i nas dwoje, mój brat i ja. Cały pociąg to była ewakuacja rodzin wojskowych, więc wszyscy byli żonami, dziećmi, rodzinami wojskowych, którzy już byli w służbie czynnej. Żeśmy wędrowali ulicami, szosami. Pamiętam palące się Skierniewice, bardzo przerażający obraz. Szliśmy nocami, a w ciągu dnia gdzieś w polach żeśmy spali. Ponieważ moja mama była tęga, wielka pani, bardzo szybko się zmęczyła i siadła na jakąś podwodę wojskową, i żeśmy się zgubili. To był tragiczny okres z mojego życia, kiedy zostałam kompletną sierotą. Pamiętam, szłam wśród tłumu ludzi i krzyczałam: „Mamusiu! Pani Dobulewiczowa! Mamusiu!”. Takie były historie. Potem rzeczywiście żeśmy się spotkali. Moja ciotka zresztą była też wśród osób ewakuowanych. Żeśmy gdzieś zeszli z drogi, zresztą z drogi zeszliśmy zgonieni przez żandarmerię polską, że nadjeżdżają już Niemcy. Wtenczas lasami, opłotkami gdzieś… […] W rezultacie żeśmy doszli potem do Żyrardowa. W Żyrardowie byli znajomi moich rodziców, żeśmy u nich się zatrzymali. Tam żeśmy przetrwali do końca wrześniowej zawieruchy.

  • Jak duża była grupa osób ewakuowanych?

Cały pociąg. To było kilkaset ludzi. Potem myśmy się odseparowali w małe grupki, to byłam z ciotką, była jeszcze jedna żona lekarza z synem, było nas sześć osób, osiem osób, już nie mogę policzyć. Potem ci Żurkowscy, o których mówię, odeszli od nas, poszli swoją drogą. Myśmy w jakiejś wsi, pamiętam, trochę zjedli, nawet ciotka kupiła kurczaki czy kurę, żeby ugotować cośkolwiek, bośmy byli strasznie głodni, bo to był już chyba dzień czy dwa w zasadzie bez jedzenia. Ta kura się gotowała u tych chłopów, myśmy spali na ziemi w lesie, na jakichś czy kocach, czy pelerynach. Chłopcy byli ubrani w sposób idiotyczny, bo w harcerskich mundurach i w tych wielkich pelerynach harcerskich. To idealna rzecz była dla Niemców, a chłopaki duże, to byli już szesnastoletni, siedemnastoletni chłopcy. W pewnym momencie lasem nadbiegł ksiądz z lekarzem wojskowym: „Uciekajcie, Niemcy idą!”. No i myśmy uciekli, tej kury nigdy żeśmy nie zjedli. Tak że takie były przygody.

  • Kiedy pani się przeniosła do Warszawy?

Do końca działań wojennych żeśmy byli w Żyrardowie, ale potem wróciliśmy do Łodzi, [gdzie też wróciła moja mama]. W Łodzi byliśmy do połowy listopada. Wtenczas przyszły pierwsze wiadomości od ojca, że ojciec już jest w Warszawie. A w Łodzi, ściśle mówiąc w Zgierzu, była egzekucja stu osób z inteligencji polskiej, wśród nich lekarze, adwokaci, księża. Mama wtenczas dała znać do ojca, żeby nie wracał, że tutaj takie są rzeczy. Wśród tych osób w egzekucji było dużo naszych znajomych. Wtenczas zaczęły się [wysiedlenia]. Mieszkaliśmy w śródmieściu Łodzi, na ulicy Piotrkowskiej, to jest główna ulica w Łodzi (prócz tego jest Główna, ale Piotrkowska to jest ta pośrodku, największa ulica). Widzieliśmy w nocy, jak tramwaje zajeżdżają pod dom i wyładowują wszystkich ludzi, Niemcy wysiedlają. Żeby więc nie czekać, aż nas wysiedlą, moja mama nas sama wysiedliła […] do Warszawy. Z małymi walizeczkami, ile mogliśmy unieść, żeśmy przyjechali do Warszawy.

  • W której części miasta zamieszkaliście?

W Warszawie mieszkaliśmy u naszej rodziny na Filtrowej przy placu Narutowicza. Ojciec już był wtenczas w Warszawie i zaczął pracować w Szpitalu Ujazdowskim, i tam dostał kwaterę, znaczy jeden pokój. Po kilku miesiącach dostał przydzielone mieszkanie, notabene chyba to było mieszkanie po wysiedlonych Żydach. To było na ulicy Wielkiej. Byliśmy może miesiąc, może dwa w tym mieszkaniu, jak ta ulica była przyłączona do getta. Żeśmy się z kolei przeprowadzili na ulicę Piusa, gdzie do czasu Powstania Warszawskiego już mieszkaliśmy.

  • Jak wyglądało pani życie?

Od razu, jak żeśmy przyjechali do Warszawy, to zapisana zostałam (moja mama to zorganizowała, już nie wiem, przez kogo, jak) na komplety. Byłam wtenczas w czwartej klasie gimnazjalnej, zrobiłam czwartą klasę, potem jeszcze dwie klasy liceum. To były komplety przy Gimnazjum imienia [Juliusza] Słowackiego. Tam zrobiłam maturę w 1942 roku.
Potem chciałam iść na kursy Zaorskiego. To była szkoła, która się nazywała Szkoła Pomocniczego Personelu Medycznego. To był kryptonim, a dosłownie to była medycyna [uniwersytecka]. Tam wykładali profesorowie, ale był egzamin wstępny i nie [zdałam i] […] nie dostałam się. Wtenczas usiłowałam się dostać do szkoły pielęgniarskiej. Też nie można było. Trzeba było coś robić i trzeba było mieć jakiś ausweis. [To] poszłam do szkoły położnych i to była dla mnie wielka szkoła życia. Miałam siedemnaście, osiemnaście lat, w 1942 roku osiemnaście. Poszłam do szkoły położnych i do Powstania Warszawskiego byłam w szkole położnych, ale jednocześnie zapisałam się na komplety medyczne. [W] Roku 1943/1944 – przeszłam pierwszy rok medycyny na kompletach. Pod koniec roku dostałam jako jedyna z kompletu przydział do prosektorium. Ponieważ byłam w szkole położnych, miałam dyżury na porodówce, to uważałam, że nie wolno mi tu pracować i jednocześnie chodzić do prosektorium ze względów zasadniczych, przecież porodówka musi być absolutnie aseptyczna. Wtenczas, nawet z pewną burzą, bo pani dyrektorka nie chciała zwolnić mnie, ale ojciec mój załatwił z dyrektorem szkoły, że [zostanę]. Bo dyrektorka mi zabrała ausweis, legitymację, która była potrzebna, jak były łapanki. Niemcy uwzględniali, że jak ktoś się uczył, gdzieś był zatrudniony, to można było potem go wyreklamować. Jeżeli nie w pierwszej, przypuśćmy, łapance, to potem można było wyciągnąć. Zostawili mi legitymację tej szkoły i chodziłam dalej na medycynę. Pierwszy rok zrobiłam, ale nie wykorzystałam tego po wojnie. Jeszcze wojna trwała, kiedy się zapisałam do akademii boremlowskiej. Powstała, jak Rosjanie zagarnęli Pragę, na Pradze. W szkole powszechnej na ulicy Boremlowskiej był szpital i przy tym szpitalu został utworzony Wydział Medyczny. Myśmy to nazywali akademią boremlowską. Drugiego dnia po wyzwoleniu Warszawy piechotką z Pruszkowa… Mój ojciec już nie pracował ostatnie miesiące w Szpitalu Ujazdowskim, tylko pracował w szpitalu w Pruszkowie (był dyrektorem tamtego szpitala, ordynatorem oddziału chirurgicznego) na tej ulicy, gdzie trzy wille dalej potem byli więzieni nasi przywódcy akowscy. Tak że dosłownie, można powiedzieć, historia koło mnie się toczyła.
  • Czy w okresie okupacyjnym była pani świadkiem lub ofiarą represji niemieckich?

Sama osobiście – nie. Ale w tym mieszkaniu, gdzie mieszkałam na Filtrowej, trzykrotnie przychodzili Niemcy. Raz, można powiedzieć, w przyjaznych… Tym niemniej to była czwarta rano. Przychodzili, żeby nawiązać kontakt na zapotrzebowanie rodziny syna właścicieli tego mieszkania. Ich nie było, wyjechali, a ich syn był dziennikarzem. Był w wojsku i trafił do Sowietów, i był potem na liście katyńskiej. Był ożeniony z Włoszką, która przez takie czy inne swoje możliwości interweniowała, żeby jego gdzieś szukać. Niemcy przyszli właśnie do mieszkania na Filtrowej, pytać się, czy są jakieś wiadomości od „Neczka” [Bronisława Wierzejskiego]. A od niego był tylko jeden jedyny list. Tak jak wszyscy pisał w marcu czy w lutym. Jeden jedyny list, a potem cisza. To była jedna wizyta, a potem była łapanka, zabrali z tego mieszkania dwóch chłopaków, Jurka nie zabrali wtenczas. Jeden skończył w Oświęcimiu, drugi miał zatrudnienie (w niemieckiej firmie […]) przedstawiciela [sprzedającego] aparaty rentgenowskiego i to wystarczyło, żeby go wyreklamować. A ten trzeci, mój kuzyn, był w Oświęcimiu, ale ta firma też go wyreklamowała potem.

  • Jak się nazywali ci chłopcy?

Ten, który został wyreklamowany natychmiast, to był Lech Godlewski. Zresztą zamordowany przez UB [w] 1947 [roku], przed wyborami i przez pomyłkę, bo myśleli, że to jest jego ojciec, działacz PSL-u ówczesnego, [którego ten sam los nie minął]. A ten drugi, Janusz Godlewski, wtenczas też pracował właśnie w tej firmie. Przez kilka miesięcy, bardzo krótko był w Oświęcimiu. To wprost jakiś cud był, że jego ta firma wyreklamowała. Wrócił po kilku miesiącach zniszczony, znerwicowany potwornie, ale wrócił. Nie wiem, nie znam dużo przypadków, żeby z Oświęcimia ktoś wracał, ale ten był – Janusz Godlewski.

  • Czy w pani otoczeniu ktoś uczestniczył w życiu konspiracyjnym?

W zasadzie ja troszeczkę też. Myśmy przechodziły sanitarne szkolenia, ale to było bardzo delikatne, nie miałam na to czasu, byłam zajęta swoimi studiami, też konspiracyjne były przecież nasze komplety, wpierw matura, potem medycyna. Mój brat był w szkole podoficerskiej. On wtenczas jeszcze nie miał matury. Były sytuacje aż komiczne, bo kiedyś tak się złożyło, że nie porozumieliśmy się – mój brat ze mną. U mnie miał urzędowanie sekretariat kompletów medycznych, bo tam trzeba było opłaty jednak wnosić. […] Było umówione hasło jakieś i ktoś przychodził. A u Jurka było zebranie szkoły podoficerskiej. Był dzwonek do drzwi i oboje lecieliśmy, i stawaliśmy przed drzwiami. Nie wiadomo było, kto do kogo, straszna była draka. Szef Jurka zrobił mu bardzo wielką wymówkę, nie wymówkę, karniaka jakiegoś dostał. Taka sytuacja była, ale nic się złego nie stało.

  • Jakie były opłaty za komplety?

Zupełnie nie pamiętam, ale ci profesorowie musieli z czegoś żyć.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

Mnie wybuch Powstania zastał w domu. Miałam przydział i wiedziałam doskonale, gdzie mam iść na godzinę „W”. Przedtem byliśmy już w pogotowiu, jak był alarm kilka dni przedtem. W momencie kiedy się powtórzyło, moja mama się bardzo denerwowała, żebym nie szła z moją torbą sanitarną (dużą torbę miałam sanitarną) przez miasto, to odwiozła mnie dorożką, więc na punkt zborny jechałam dorożką. Przyjechałam kilka minut przed godziną „W”. Moja biedna mama wracała do domu na Piusa, a ja miałam na Złotej punkt zborny. Już po drodze zastały ją strzały i miała trudności z dotarciem do domu. A ojca nie było wtenczas w Warszawie, był już wtedy w Pruszkowie, już pracował w Pruszkowie.

  • Jak potoczyły się pani losy powstańcze?

Pierwsze dwa dni żeśmy były bez przydziału, wysłali nas pod jakiś adres, że mamy tam pójść całym patrolem i czekać na łącznika czy łączniczkę, że nas wezwie do naszej jednostki.

  • To były osoby z tej szkoły położnych?

Nie, nic z położnymi nie było wspólnego. Absolutnie nic z tej szkoły położnych nie było, zupełnie przypadkowe były. Jedna jedyna była moją koleżanką, […] nasza szefowa patrolu, Maria Krystyna Rostocka… Ona była pielęgniarką po skończeniu szkoły pielęgniarskiej, to była moja znajoma w innych sytuacjach towarzysko-rodzinnych, a potem razem byłyśmy na komplecie medycznym, wspólnie żeśmy medycynę studiowały, ten pierwszy rok. Wszystkie się znalazłyśmy tam, jeszcze była „Deda”, nie wiem, czy ona jeszcze żyje – „Deda” [z domu Błaszczyńska-Gawryszewska] z Warszawy, Marta Łada i Halina Bielska. To był nasz komplet. Pierwszą noc żeśmy przeżyły w jakimś pokoiku zupełnie obcych ludzi. Naokoło było trochę strzałów, trochę hałasów, trochę jakichś niepokojów. To była noc, kiedy strasznie się bałam. Muszę powiedzieć, że cały zasób strachu wyczerpałam tej jednej nocy. Nie zmrużyłam oka, a wszystkie dziewczyny spały jak złoto.
Rano bardzo, świtkiem, jak się tylko zrobił brzask, żeśmy wstały, wyszłyśmy na ulicę, żeby zobaczyć, co się dzieje. Jak żeśmy wędrowały zupełnie bez celu, bo nie wiedziałyśmy, gdzie mamy iść, to ktoś z mieszkańców powiedział (bo miałyśmy opaski biało-czerwone), że jest ktoś ranny. Żeśmy poszły do piwnicy, tam rzeczywiście jakiś chłopak był ranny w nogę. Ale był wielkie chłopisko. Żebyśmy mogły go same wyprowadzić, to było trudno. Nie miałyśmy noszy, ale miałyśmy podane w dokumentacji, gdzie jakie punkty sanitarne są. Jeden taki punkt (na jakiej to było ulicy, to już dokładnie nie wiem) był po drugiej stronie Marszałkowskiej. Żeśmy przeszły i zameldowałyśmy, że jest ranny pod takim i takim adresem, że trzeba tam pójść z noszami, a my nie mamy noszy. A tamten zestaw powiedział, że oni się boją, nie będą chodzić. Powiedziałyśmy: „To dajcie nam nosze, my go zabierzemy”. I dali nam te nosze. Tak zdobyłyśmy nosze, bo żeśmy nie oddały im tych noszy. Żeśmy wzięły tego chłopaka i zaniosłyśmy na Chmielną, tam była klinika prywatna Webera. Tam żeśmy miały właśnie punkt do znoszenia rannych. Tam go zaniosłyśmy i potem zaczęłyśmy szukać naszych chłopaków. Znalazłyśmy gdzieś na Złotej i żeśmy do nich doszlusowały dopiero pod koniec dnia.

  • Naszych chłopaków, czyli kogo?

„Poraja”. To był ten, który był do końca naszym dowódcą.

  • Czyli pani miała się zgłosić do „Poraja”?

Nie było powiedziane albo nie pamiętam tego. Nie było powiedziane, do kogo mamy pójść. Miałyśmy przydział w Śródmieściu. Chodziłyśmy po tej okolicy, żeby znaleźć kogoś, kto by nas chciał przyjąć, no i żeśmy trafiły. Być może, że trafiłyśmy przez przypadek, a być może był to nasz przydział, nie wiem tego do dziś dnia.

  • Jak dalej wyglądały dni?

Te dwa dni, bo to były chyba dwa dni, nim żeśmy się w końcu osiedliły, były bardzo burzliwe w tej okolicy. W tych dwóch dniach zginęły trzy sanitariuszki, bo przedwcześnie zaczęła się strzelanina. Oni broń wieźli, riksza z bronią się rozsypała (to wszystko wiem z opowiadania, to nie są moje przeżycia) i ranny był, leżał pośrodku ulicy. Dziewczyna, która chciała podejść do niego, zrobić mu opatrunek, została zabita, druga też, w każdym razie trzy dziewczyny w ciągu jednego dnia zostały zabite. To się odbiło potem na całym ciągu Powstania, bo potem dowództwo bardzo nas chroniło, tak że myśmy żyły na przestrzeni podwórek. Podwórka potem, w miarę dalszych powstaniowych akcji, były łączone podkopami, dziurami w murach i myśmy w tym, że tak powiem, zamczysku żyły. Miałyśmy swoje dyżury na pozycjach chłopców, ale prócz tego zajmowałyśmy się gospodarczo-administracyjną stroną i przy posiłkach. Same nie gotowałyśmy, bo zawsze były jakieś starsze panie, ja pojęcia nie miałam o gotowaniu. Tak czy inaczej tym się zajmowałyśmy.
  • Co się jadło?

Tak bardzo dobrze nie pamiętam, jakieś zupki, były jakieś zapasy. Był kwatermistrz, który się tym zajmował, dostarczał jakieś prowianty i to było w wielkich kotłach. Nasza rola ograniczała się raczej do wydawania, do nalewania do menażek, tak przynajmniej to sobie przypominam. Gotować nie gotowałyśmy, do tego były panie z cywilnej ludności. Ale brałyśmy też udział w odkopywaniu, bo tam był zbombardowany jeden dom i żeśmy odkopywały. Pamiętam, kilka osób zasypanych było, pył, bo to były stare domy. Potem, już w dalszym okresie, były pożary. Żeśmy gasiły te pożary. Naturalnie na terenie zawsze jakiś pocisk padł, też byli ranni, zabici. Kilka mam obrazów bardzo tragicznych, które mi utkwiły, bo w sumie mam zatarte to wszystko. Nie mam wyraźnych obrazów. Kilka takich tragicznych śmierci mam. Nawet mam wyrzuty sumienia, że przy jednym chłopcu… Zostawiłam go. Wydawało mi się, że jest ranny śmiertelnie, leżał. Potem przyszłam po pewnym czasie, żył jeszcze, potem przyszłam – już nie żył. Piękny chłopak był, nie wiem, nie był z naszej kompanii, był z sąsiedniej.
Potem miałyśmy też dyżury na posterunkach, a dyżury były takie (na Chmielnej na przykład to było), że po jednej stronie ulicy były nasze posterunki, a po drugiej byli Niemcy i nawzajem się ostrzeliwali. Myśmy nigdy nie były na pierwszym planie, tylko zawsze byłyśmy gdzieś z tyłu, blisko tego posterunku, ale we względnie bezpiecznym miejscu. Kiedyś wpadł tam granat czy granatnik, nie wiem już, jak to nazwać i trzech naszych żołnierzy było śmiertelnie rannych, nic nie poradziłyśmy na to. Taki obraz mam. Tak że zatarte mam to wszystko.
Ponieważ byliśmy blisko pozycji niemieckich, Dworzec Główny, to nie byliśmy tak bardzo bombardowani, ale co pewien czas [waliły] jakieś granatniki. Też taki na przykład mam obraz, jak żeśmy się gdzieś zbierali, mieliśmy gdzieś wyjść całą gromadką. Czy mieliśmy pójść odwiedzić kogoś do szpitala z naszych rannych, już nie wiem gdzie. W każdym razie staliśmy na naszym podwórku i obok nas przebiegł młody chłopak, że on też gdzieś idzie. „Cześć” i wybiegł przez bramę. W tym momencie „krowa”, słychać było wybuchy i tuż przed bramą, tak że gdybyśmy wyszli wcześniej, to byśmy wszyscy zginęli, a tak zginął tylko ten jeden chłopiec. Wyszliśmy, to leżał w tym prochu, w tym kurzu, a z głowy jego był półmiseczek puściutki.

  • Czy oprócz sanitariuszek tam był jakiś lekarz?

Był punkt sanitarny w naszym zgrupowaniu, już nie pamiętam, pod którym numerem. Był tam lekarz. On nie był [prawdziwym] lekarzem, wtedy się nazywał lekarzem, ale to był student. Po wielu latach przypadkowo się spotkałam. Nie znałam go z okresu powstaniowego, on jakoś się nie udzielał. Nie będę mówiła, [jaki] miał pseudonim, w każdym razie myśmy troszkę przekręcały ten pseudonim, żeśmy się podśmiewały z niego. Po wielu latach miałam gościa u mnie w domu i to się okazał właśnie ten pan. Tak śmiesznie było.

  • Jak pseudonim był zmieniany?

Było „g” w środku, a myśmy to czytały jako „ż”. Ale nie będę mówiła, bo zrobiłam kilka uwag. On chyba już nie żyje, ale po co tak się śmiać z kogoś? On nie ujawniał się poza tym punktem, nie wychodził nigdzie, nie wiem, dlaczego. A myśmy nie były zabierane na żadne akcje, na żadne wypady, nigdzie nas nie zabierali, bo tak się o nas troszczyli, bali się o nas, żeby nie było tak jak te pierwsze dni, kiedy trzy dziewczyny zginęły.

  • Czy ciężej rannych przynosiły panie do jakiegoś szpitala?

Tak, miałyśmy kilka punktów. Pamiętam dokładnie punkt Webera w klinice na Chmielnej, ale były jeszcze inne punkty, potem zorganizowane. Nie umiem powiedzieć dokładnie. Na Złotej też był (zresztą potem ten szpital był zbombardowany), trochę dalej od nas. Były [punkty]. Tam żeśmy zanosiły ciężej rannych.

  • Jak było z zaopatrzeniem w leki czy środki opatrunkowe?

Każda z nas przyniosła całą torbę różnych materiałów opatrunkowych, a potem chyba żeśmy dostawały. Nie umiem powiedzieć dokładnie, musiałyśmy chyba dostawać skądś, bo przecież tyle byśmy nie naniosły. Do końca naszej pracy nie odczuwałyśmy u opatrunków, bardzo prowizorycznych zresztą.

  • Czy pamięta pani czas spędzany razem z żołnierzami, którzy szli na akcję lub wracali z nich?

Jak wracali, to bardzo często przychodzili na naszą kwaterę. Myśmy miały kwaterę początkowo tuż koło kwatery komendanta naczelnego, który bardzo nas pilnował pod każdym względem. Nie było alkoholu, nie było żadnych rzeczy, które nie były dobrze widziane. To młode dziewuchy wszystko, po osiemnaście [lat], najmłodsza u nas była siedemnastoletnia Marta, a tak – dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat. Bardzo byłyśmy, że tak powiem, porządne dziewczyny wszystkie. Alkoholu nie było prawie nigdy, ale zdarzało się, jeden zresztą przypłacił śmiercią. [Mam] wspomnienie „Poraja” o jego zastępcy. Nie pisze tego w tym wspomnieniu, ale wiem, że [jego zastępca] wszedł pod obstrzał, będąc „pod muchą”. Był po alkoholu i poszedł w miejsce, gdzie nie wolno było pójść, bo wiadomo było, że jest pod obstrzałem. Myśmy mieli tylko przejścia pod ulicą, przekopane były przekopy, a wiadomo było, że górą nie można było pójść. On tam zginął, niepotrzebna śmierć absolutnie. A bardzo był pozytywny chłopak. Dojrzały mężczyzna, nie chłopak, to był trzydziestoparoletni pan. Tak że moje wspomnienia z Powstania są bardzo mdłe.

  • Jak wyglądała kwatera?

Zmieniałyśmy kwaterę kilkakrotnie, w miarę jak Niemcy wypalali pierwszy rząd budynków. Niemcy niszczyli do pewnego stopnia, w ten sposób się posuwali, wypalali. Pamiętam na przykład moment, kiedy był straszny pożar i myśmy gasili ten ogień, dosłownie żeśmy [przechodzili] po palącej się podłodze. Tak że na drugi dzień miałam w butach kompletnie spalone podeszwy, zupełnie. Nawet nie byłam tego świadoma, w momencie kiedy biegałam. Wody nie było, więc się tak gasiło, że się wyrzucało pewne rzeczy, czymś się przykrywało. Wodę mieliśmy, bo kilka tygodni był olbrzymi lej, na rogu Zielnej i Złotej chyba to było, gdzie padła bomba. Wtenczas uszkodzone były jakieś rury wodociągowe i tam się nalało dosłownie jezioro wody. Stamtąd żeśmy brali wodę. A prócz tego jeszcze było kino „Palladium”. Kilka przecznic trzeba było przejść i na drugą stronę Marszałkowskiej. W tym kinie też basen wody się utworzył i stamtąd wodę braliśmy. Bardzo było trudno. A potem były jakieś studnie podwórkowe, które się pompowało, już w wodociągach nie było wody. Zbyszek Dudziński był ranny pierwszego dnia Powstania. Potem mi się utrwaliło, że szliśmy na lokalizację ciała obcego. Żeśmy szli przez Aleje Jerozolimskie, kiedy jeszcze nie było przekopu i nie było ochrony, pod obstrzałem z hotelu „Polonia”. Niemcy ostrzeliwali cały ciąg Jerozolimskich. Był strzał, to się biegło i przebiegło się albo się nie przebiegło. Idioci – żeśmy biegli. Ale trzeba było iść do gabinetu radiologicznego (o którym wiedziałam, że jeszcze funkcjonuje, jeszcze był prąd, to były pierwsze dni Powstania), żeby zlokalizować ciało obce. Notabene to ciało obce okazało się niemagnetyczne, tak że on stracił oko po tym, wiele miesięcy później w Niemczech mu wyjęli to oko.

  • Na czym się spało?

Jakieś sienniki były. Myśmy miały malutkie kwatery, dosłownie jak ćwierć pokoju, pięć nas było i pokotem żeśmy spały. Jakieś sienniki, jakieś materace, już dokładnie nie przypominam sobie. Pierwsze kwatery były bardziej umeblowane, potem były raczej „siennikowe”. Ale potem przesuwałyśmy się i miałyśmy stosunkowo dobre kwatery. Mieściłyśmy się przy restauracji, cukierni, na zapleczu żeśmy urzędowali. Urzędowaliśmy w kuchni tej restauracji, a oni mieli swój lokal od strony Marszałkowskiej. To było do końca Powstania bardzo ładnie urządzone. To był [lokal] na bardzo dobrym poziomie, gdzie się wydawało obiady i jedzenie. Przez pewien czas miałam dyżury w kuchni. Nie gotowałam, ale do pewnego stopnia miałam nadzór nad kuchnią. Nie wiem, w jaki sposób mogłam mieć nadzór, kiedy nie miałam pojęcia o gotowaniu, ale tak czy inaczej było mi troszkę nieprzyjemnie nieraz, bo mój dowódca mówił: „Pilnuj, żeby nie wynosili naszego jedzenia”. Jak miałam pilnować? Wiem, że były jakieś drzwi tajemne, za którymi ginęła moja kucharka. Nie wiem, co tam było. Musiałam się siłą woli przemóc, żeby powiedzieć: „Co pani ma za tymi drzwiami?”. A to była komóreczka wielkości metra na metr i ona tam miała kilka worków takich czy innych zapasów żywności. Bardzo mi było wstyd wtenczas, że ją mogłam podejrzewać o cośkolwiek. Na samym końcu było mielenie. Niedaleko nas była fabryka piwa Haberbuscha i stamtąd chłopcy przynosili zboże, pszenicę, żyto, już nie wiem, jak te ziarnka się nazywały. Żeśmy to mielili na dużym młynku. To był młynek do kawy, duży. Trzeba było mleć niemalże całą dobę, żeby na kompanię [można] było „plujkę” ugotować.
  • Czy w pani otoczeniu były osoby z mniejszości narodowych?

W tym otoczeniu nie, ale w ostatnich dniach Powstania pokazało się tam kilku Żydów. Nie wiem skąd, nie wiem jak, wiem, że była jedna prześliczna dziewczyna i mówiła, że jest od Narodowego Zrzeszenia Syjonistycznego. Nie wiem dokładnie […]. Ale w samym naszym otoczeniu nie było. Grek był, ale to był absolutnie zasymilowany Polak. Wyjechał potem do Ameryki. Z nim kontakt miała Maria Krystyna, bo ona osiadła w Kanadzie. Skończyła w Belgii medycynę i była w Kanadzie. Nie żyje niestety już, to była najbliższa mi osoba z patrolu.

  • Czy była pani świadkiem zbrodni wojennych?

Osobiście nie. To znaczy całe Powstanie to była jedna wielka zbrodnia. Jestem bardzo związana z tymi wspomnieniami, przeżyłam to bardzo, do dziś dnia, jak zaczynam mówić, to potrafię płakać, ale jestem przeciwna, że to było. Pierwszy okres był cudowny, był nastrój taki jak, przypuśćmy, przy „Solidarności”, przy wyborach 4 czerwca. Ale pod koniec było bardzo ciężko i źle. Były szabry. Ludność cywilna była w opozycji do nas, bardzo było nieprzyjemne.

  • Zdarzały się jakieś konkretne incydenty?

Nie, nie widziałam. Myśmy tam mieli nawet jeńców niemieckich. Na zapleczu przy tej kawiarni niemieckiej (gdzieś mam zapisane, jak ona się nazywała, ale teraz nie pamiętam, bo mam zupełnie dziurawą głowę) był ranny. Bał się z początku, jak żeśmy mu opatrunki robiły, potem się już oswoił, że mu krzywdy nie zrobimy. To był Niemiec z PAST-y, bo PASTA była stosunkowo niedaleko nas. Po [zdobyciu] PAST-y byli jeńcy, do nas trafiło dwóch rannych, tam siedzieli, bardzo dobrze im się wiodło. Siedzieli sobie na podwórku, gdzie drzewka były, trochę zieleni. Nic nie robili, jeść dostawali. Bardzo mieli dobrze.

  • Czy w pani otoczeniu istniało życie religijne?

Był ksiądz, były msze w sobotę, w niedzielę, ale jakoś w tym nie uczestniczyłam. Znaczy chodziłam na msze, bo wszyscy chodzili, ale nie zostawiło to we mnie jakiegoś głębszego śladu, absolutnie nie. Mam opowiadanie „Poraja”, wspomnienia, ale trochę lukrowane, moim zdaniem. Nie powinnam mówić.

  • Czemu lukrowane?

To [trzeba] sobie przeczytać.

  • Pytam o pani wspomnienia dlatego, żeby ten obraz był prawdziwy.

Jak powiedziałam, śmierć zastępcy naszego dowódcy – moim zdaniem to była jego lekkomyślność, nierozwaga i był temu winien alkohol. W tymże opowiadaniu jest napisane, że był bohaterski i napisane jest tak, jakby zginął w walce, a nie zginął w walce.

  • Czy są jeszcze inne przeinaczenia w tych wspomnieniach?

Jak szli pod obstrzałem, on i ksiądz, i nie zostali ranni, bo Bóg czuwał. To dla mnie są rzeczy, które troszkę są śmieszne.

  • Czy miała pani kontakt z prasą powstańczą lub z radiem?

Tak, otrzymywaliśmy, gazetki jakieś były.

  • Pamięta pani tytuły?

Nie, nie pamiętam.

  • Czy na temat artykułów tych gazetek były jakieś rozmowy?

Nie.

  • Czy istniało życie kulturalne w pani otoczeniu?

Były jakieś koncerty w kinie, gdzieś, ale nigdy nie byłam na takim spotkaniu. Wiem, że dziewczyny i chłopaki od nas chodzili. Były jakieś śpiewy powstańcze, coś, ale na mnie zawsze wypadał jakiś dyżur czy inne zajęcie, tak że nigdy nie byłam na tym.

  • Jak długie były to dyżury?

Całą noc na przykład, pół dnia jedna, pół dnia druga, w ten sposób. Na tych stanowiskach, gdzie mógł być bezpośredni kontakt z Niemcami, zawsze była jedna albo dwie sanitariuszki. Tam żeśmy nocowały, też było jakieś łóżko, we dwie zawsze się kładłyśmy. Ale nie pamiętam (oprócz jednego wypadku, o którym mówiłam, że wpadł granatnik i były śmiertelne ofiary), żeby poza tym cośkolwiek było.

  • Jak była pani ubrana?

W pierwszych dniach dostałyśmy drelichy, tak jak zresztą na zdjęciach widać, z jakiegoś płótna, nie płótna, robocze drelichy. Wszyscy chodzili w takich drelichach.

  • Opaskę powstańczą pani miała od początku?

Od początku. Dostałam przy zgrupowaniu i miałam bez przerwy tą samą, do dziś dnia.

  • Wiedziała pani, co się dzieje w innych częściach miasta?

Wiedziałam, bo przede wszystkim miałam kontakt z bratem, do pewnego czasu naturalnie. On do mnie nigdy nie przyszedł, ale był u mojej mamy i przez mamę, bo ja z kolei do mamy chodziłam. Raz jeden wybrałam się z jednym z moich kolegów do Jurka na Powiśle. A potem zaczęły się już szturmy i wiedzieliśmy, że jest odbita Starówka i Powiśle potem atakowane. Przychodzili do nas ci z oddziałów Starówki. U nas kwaterowali przez jakiś czas, nim poszli na [Czerniaków]. Tak samo Jurek był na Powiślu […], a potem ich oddział poszedł na Wilanowską [na Czerniakowie]. Ale on już nie, bo on już był wtenczas... Są dwie wersje jego śmierci. Jedni mówią tak, drudzy inaczej, tak że nie wiem, którego dnia dokładnie zginął. Potem to wszystko się... Wyjechali, pisałam zresztą, prosiłam, żeby mi świadkowie… Nie dostałam od nich odpowiedzi.

  • Jak dowiedziała się pani o upadku Powstania?

Było zawieszenie broni na samym końcu, wtenczas było wiadomo, że... Pierwsza wersja była taka, że to jest zawieszenie broni, żeby ludność cywilna wyszła, a my zostajemy i będziemy dalej wojować. Z tym się godziłyśmy. Pamiętam, że wtenczas przyszła do mnie moja mama i jej siostra, bo jej siostra mieszkała normalnie na Mokotowie, ale dziwnym trafem w czasie Powstania znalazła się na Piusa i całe Powstanie na Piusa razem w piwnicy przetrwały. Przyszły do mnie pytać się, czy mają wychodzić, czy mają zostać. „Przecież jak chłopcy przyjdą…”. A ja wiedziałem już, że oni nie żyją. Zresztą któregoś dnia, jak się dowiedziałam o śmierci, to nawet byłam u mojej mamy i chciałam jej to powiedzieć, ale nie mogłam, bo wiedziałam, że ich życie jest nastawione w czekaniu, że oni przyjdą. Jakieś resztki żywności przechowywały, jakieś resztki kiełbaski suchej miały. Jedna mówiła: „Daj Hani”, a druga mówiła: „Ale jak chłopcy przyjdą?”, więc nie powiedziałam wtenczas. Potem, jak przyszły dwie, mam tragiczny obraz, bo w sposób bardzo brutalny im to powiedziałam. Stały u mnie i mówię: „Macie wyjść, jechać do Pruszkowa, do ojca, bo chłopcy nie żyją”. Koniec, kropka.

  • Kto oprócz pani brata wtedy zginął?

Kuzyn nasz, syn siostry mojej mamy. One obie mieszkały na Piusa w piwnicy i obie się wtenczas ode mnie dowiedziały, że oni nie żyją – Romek i Jurek.

  • Było zawieszenie broni. Jak się potem potoczyło?

Postanowione było, że zostajemy, ludność cywilna wychodzi, ale potem jakoś to się wszystko poukładało (już dokładnie nie wiem jak), że jednak kapitulacja jest całkowita i AK składa również broń i też wychodzimy. Wtenczas cały nasz patrol sanitarny postanowił iść do obozu z chłopakami. Poszłam wtenczas z jednym z moich kolegów pożegnać się z moją mamą i z ciotką, żeby wiadomo było, żeby powiedzieć, jak i co, do pewnego stopnia im dać zlecenie, żeby poszły do Pruszkowa. Tam zastałam dwie pielęgniarki z Pruszkowa. Pruszków to był przejściowy obóz w warsztatach kolejowych, gdzie wszyscy warszawiacy byli przetrzymywani. Tam była selekcja na roboty, do obozu, gdzieś. Okropne rzeczy tam się działy. Dużo personelu ze szpitala tam uczestniczyło, mój ojciec nie, bo mój ojciec był jako starszy już lekarz i nie miał czasu na to, ale miał tam mnóstwo swoich ludzi – pielęgniarki, młodsi lekarze. Oni zdobyli przepustki z „wroną”, to była pieczątka niemiecka z orłem i myśmy nazywali, że to jest pieczątka z „wroną”. „Wrona” nie tylko w czasie naszego stanu wojennego, ale tam też była. Dostały te przepustki i we dwie (jedna z nich zresztą była moją kuzynką, druga pielęgniarka, niezwiązana zupełnie jakimiś rodzinnymi więzami) w uniformach pielęgniarskich, w czepkach na głowie przeszły do Warszawy. Od strony placu Unii Lubelskiej i placu Zbawiciela doszły do mojej mamy, żeby mnie zabrać do Pruszkowa, żebym nie szła do obozu. Naturalnie uważałam, że to jest lojalność w stosunku do chłopców, że powinnam pójść. Zresztą głupio człowiek myślał, ale młody był i się wydawało, że bohatersko będzie razem z nimi wszędzie, a przecież rozdzielili te dziewczęta i chłopców natychmiast. Wtenczas Zośka powiedziała: „Chcesz ojca zobaczyć jeszcze żywego, to musisz iść, ojciec ciężko chory, gorączkuje, jest nieprzytomny”. Takie, siakie, owakie naopowiadała mi. Wtenczas się zdecydowałam jednak iść z nimi. Tak jak stałam, przebrałam się notabene z uniformu swojego, co nosiłam. Wszystkie lepsze sukienki były zamurowane w piwnicy. Ale mi było wszystko jedno wtenczas, co na siebie wkładam. Żeśmy w trójkę wyszły z Warszawy, idąc przez Polną do placu Zbawiciela i do placu Unii Lubelskiej. Dalej przez Rakowiecką koło ogródków działkowych, na szosę szczęśliwiecką. Notabene dopiero potem się dowiedziałyśmy, że w tych ogródkach stacjonowali „ukraińcy”. Może to nie byli „ukraińcy”, tylko ludzie z Azerbejdżanu, którzy robili te największe masakry w Warszawie, ale o tym nie wiedziałam, więc nawet nie miałam się czego bać. Doszliśmy do szosy i tam jechał niemiecki samochód ciężarowy. Widząc dwie pielęgniarki z dziewczyną po cywilnemu, zatrzymał się i pytał się grzecznie po niemiecku, gdzie idziemy, co robimy. Mówimy, żeby nas zawiózł do Szczęśliwic, bo kolejki EKD dochodziły tylko do Szczęśliwic. On nas bardzo serdecznie przygarnął do samochodu i zawiózł nas do Szczęśliwic. Tam wsiadłyśmy w kolejkę elektryczną i dojechałyśmy do Pruszkowa. Tak dojechałam do ojca.
Moja mama na drugi czy trzeci dzień, już nie wiem dokładnie, wyszła z ludnością cywilną i szczęśliwym trafem spotkała po drodze jakiegoś znajomego mojego ojca, pacjenta mojego ojca, który jechał furką. Zabrał ją na furkę i zawiózł ją do Pruszkowa, tak że moja mama z ciocią też nie przechodziły pruszkowskiego obozu. Tak żeśmy się tam znaleźli wszyscy. Tam pracowałam do stycznia w szpitalu jako pielęgniarka, cały dzień spędzałam […] przy chłopakach. Wszyscy zawszeni, łącznie ze mną, też wyszłam z Powstania zawszona okropnie. Nie wiem, czy w mieszkaniach warszawskich były te wszy, czy któraś z nas przyniosła, w każdym razie to był okropny ten okres. […] Potem, jak tylko została Warszawa oswobodzona, to drugiego dnia, 17 czy 18 stycznia, piechotą do Warszawy poszłam z jedną koleżanką i dwoma kolegami. Warszawski most był dopiero wtenczas budowany, żeśmy dosłownie czekali na koniec ostatniej deski. Pierwsza fala poszła wojskowych, a dopiero z pierwszą falą cywilów myśmy przeszli na Pragę, żeby się zapisać do akademii boremlowskiej na medycynę. Taki był pęd do nauki.

  • Jakie na pani wtedy zrobiła Warszawa wrażenie?

Strasznie było. Gruzy, gruzy, gruzy. Szło się gruzami, potworne. Potem zresztą mieszkałam w Warszawie, bo ojciec z Pruszkowa odszedł. Też zbieg okoliczności. Przyjechało dwóch jego kolegów z Petersburga, którzy byli wysokimi oficerami w Wojsku Polskim. Byli z pochodzenia Polakami, mówili po polsku, nazywali się Szacki i Nowodworski. Jeden był szefem sanitarnym Wojska Polskiego. Znaleźli ojca w Pruszkowie. Namówili go, żeby poszedł pracować do szpitala Mokotowskiego. Na ulicy 6 Sierpnia był szpital Mokotowski. Nie wiem, czy teraz jest tam jakikolwiek szpital. Róg 6 Sierpnia i alei Niepodległości był duży szpital z czerwonej cegły, w tamtych czasach nazywał się szpital Mokotowski. Tam [ojciec] został na oddziale chirurgicznym i tam żeśmy się przenieśli, a ja z kolei byłam na Pradze i piechotką z 6 Sierpnia szłam przez most pontonowy do Warszawy na studia. Z 6 Sierpnia piechotką na Grochów.

  • Czy z okresu od wyzwolenia do końca wojny zachowały się u pani jakieś specyficzne wrażenia, które są w jakiś sposób charakterystyczne dla tego okresu?

Może asymilacji mojego ojca w pracy. Nie mógł się przyzwyczaić, bo zawsze piastował stanowiska dyrektorskie. Na przykład w szpitalu w Pruszkowie od razu się zrobiła rada zakładowa i do tej rady zakładowej przystąpili ludzie o nie bardzo „super” etyce. Zaczęli się tak rozbijać, panoszyć, rządzić. Dlatego między innymi odszedł, pomijając to, że były tam umowy koleżeńskie, że on wszedł na miejsce jednego z kolegów, który był poszukiwany przez Niemców i musiał uciekać z Pruszkowa. Ojciec potem zajął jego miejsce i jak tamten wrócił, to siłą faktu mu oddał. Z drugiej strony mógł tam zostać, będąc zastępcą ordynatora, ale nie chciał. Poszedł do szpitala [wojskowego] i sobie wyobrażał, że będzie tak, jak przed wojną w wojsku – wojsko apolityczne zupełnie. Wtedy zobaczył, jaka jest sytuacja w tym wojsku, jak w 1945 roku było. Bardzo szybko zresztą zrezygnował i wyjechał. Była tułaczka, przez pierwsze lata po wojnie nie mógł się zupełnie zasymilować. To był okres dla nas najgorszy, bo wszyscy byliśmy stłamszeni Powstaniem, śmiercią Jurka i naturalnie polityczną sytuacją.

  • Czy w związku z udziałem w Powstaniu miała pani jakieś problemy?

Nie, nigdy nie miałam, bo nigdy o tym nie mówiłam nikomu. Jak poszłam na studia, to wszyscy, którzy tam byli, mieli za pazuchą jakieś powstańcze wykroczenia. Bardzo dużo osób stamtąd potem prysło za granicę, ale nigdy nie było jakichś [problemów].

  • Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?

Przyjaźń z kilkoma osobami. Pomijając nastrój pierwszych dni wolności, to niepowtarzalny nastrój. Tak, jak wspominamy „Solidarność”, to była taka właśnie euforia, radość z wolności, odczucie niesamowite. Ale potem wszystko gasło.

  • Co było najtrudniejsze?

To, ilu naszych najbliższych chłopaków ginęło i nadziei, że to wszystko jest bezużyteczne, [świadomość] że przecież taka ofiara absolutnie na marne poszła, zostaliśmy zdradzeni przez wszystkich. Już nie mówiąc o Rosjanach, ale przecież również cały Zachód nas wykołował w sposób straszny. Siła wyższa może, trudno, nie ma co teraz rozpamiętywać.

  • Jaka jest pani opinia na temat Powstania po latach?

Uważam, że to było tak napięte, tak przygotowane, że w zasadzie musiało się jakoś wyładować. Tak czy inaczej Rosjanie by nas nie przepuścili. Jeżeli nas by nie zniszczyli w ten sposób, rękami Niemców, to by powywozili gdzieś do Rosji. Nie wiem, co to by było, czy nie gorzej byłoby, bardziej hańbiąco, bardziej upadlająco. Przecież cała młodzież nie mogła zniknąć, gdzieś się rozejść. Ile tysięcy ludzi siedziało na swoich visach i innych piatach.


Sopot, 28 listopada 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Anna Zielińska Pseudonim: „Hanka” Stopień: strzelec, sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Gurt”; 1. kompania Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter