Antonina Maria Kalinka „Nina”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Antonina Maria Kalinka z domu Górzyńska. Urodziłam się w 1924 roku. W czasie Powstania miałam pseudonim „Nina”. Byłam łączniczką w Śródmieściu, u dowódcy 2 Rejonu, który nazywał się „Radwan”. To był oddział dywizji bojowej.

  • Zacznijmy od czasu sprzed wybuchu II wojny światowej, sprzed 1 września 1939 roku. Czy byłaby pani uprzejma opowiedzieć o swojej rodzinie, o domu, w którym się pani wychowała, o tradycjach, w jakich pani wzrastała?

Mój ojciec [Antoni Górzyński] z zawodu był nauczycielem. [Na podstawie dokumentów wiem, że był aresztowany przez Rosjan za naukę dzieci polskiej historii. Przed I wojną światową ojciec wstąpił do Legionów Józefa Piłsudskiego. Urodziłam się w Nowym Sączu, ponieważ ojciec był kapitanem w stacjonującym tam 1 Pułku Strzelców Podhalańskich. W 1929 roku wystąpił z wojska i przenieśliśmy się do Torunia. – Tekst nieobecny w nagraniu wideo, dopisany na podstawie informacji przekazanej do Muzeum Powstania Warszawskiego].
Przed wojną mieszkaliśmy w Toruniu, z tym że [gdy wystąpił z] wojska zmienił swój zawód i pracował jako urzędnik państwowy w województwie w Toruniu. Tam skończyłam drugą klasę gimnazjalną i gdy wojna się zaczęła, w październiku mój ojciec został przez Niemców zaaresztowany i wzięty do więzienia, a my zostałyśmy ewakuowane z Torunia, dlatego potem mieszkaliśmy w czasie wojny w Warszawie.

  • Czy w Warszawie mieszkała pani tylko z mamą?

I moje dwie młodsze siostry. Ojca zwolnili i ojciec do nas dołączył. I oczywiście był w AK, zresztą tak jak ja.

  • Wracając do czasów szkolnych, jaki wpływ na pani postawę, na fakt, że wzięła pani udział w Powstaniu, miała szkoła, jakaś organizacja, na przykład harcerstwo?

Ja byłam rzeczywiście szczęśliwa z tego powodu, że mój ojciec miał tyle znajomości, więc jak przyjechaliśmy do Warszawy, to nie musiałam na komplety chodzić, tylko chodziłam do gimnazjum Hoffmanowej pod pokrywką szkoły przygotowawczej do szkół zawodowych drugiego stopnia. Ponieważ chciałam studiować SGGW, to zmieniłam liceum, które było pod nazwą Prywatna Żeńska Szkoła Rolnicza II stopnia, i z tego powodu w czasie dwóch wakacji musiałam pracować w majątku i właściwie ja nie powinnam brać udziału w Powstaniu, bo byłam na praktyce. Było nas cztery z tego samego liceum. Ale wyjeżdżając z Warszawy, musiałam zostawić adres w AK i łączniczka po mnie przyjechała, tak że w ostatniej chwili przyjechałam do Warszawy.

  • Czy była pani harcerką w czasach przedwojennych?

Oczywiście, oczywiście. Toruń był miastem wojewódzkim i było mnóstwo żołnierzy, to było miasto dla żołnierzy, więc w harcerstwie oczywiście byłam. Żołnierze wyjeżdżali na manewry raz w roku i potem szkoły witały tych żołnierzy z kwiatami i tak dalej. Ja mam bardzo przyjemne wspomnienia z dzieciństwa.

  • Czym zajmowała się pani mama?

Nami. Miałam dwie młodsze siostry.

  • Jak wspomina pani wybuch wojny, który zastał panią w Toruniu?

Urzędnicy państwowi... Była przymusowa ewakuacja, więc musieliśmy wyjechać z Torunia. Z tym że jak wróciliśmy – co nas bardzo zabolało – było już mnóstwo chorągwi niemieckich. Bo Toruń… Ja, pomimo że byłam dzieckiem w dwudziestym dziewiątym roku, jak przyjechałam do Torunia, to dziwnie było: pani poszła do sklepu – wszędzie po niemiecku mówili, wszędzie pani słyszała język niemiecki, więc chodziło o to, żeby ludność zaczęła mówić po polsku. Na przykład mój ojciec znał mnóstwo języków, do wojny nie wiedziałam, że znał perfekt niemiecki, ale jeżeli ktoś przyszedł do niego i zaczął po niemiecku mówić, to z miejsca powiedział: „Ja nie rozumiem”. I do trzydziestego dziewiątego roku już niemiecki język zniknął, wszędzie po polsku się mówiło. I taki szok był, że jak myśmy po trzech tygodniach wrócili do Torunia, to znowu wszędzie pani słyszała język niemiecki. Toruń nie był zniszczony zupełnie, ale nas wysiedlili.

  • Czyli wybuch wojny zastał panią w Toruniu i później było to wysiedlenie.

Tak, tak. Myśmy byli jedni z pierwszych wysiedlonych z Torunia. [...] Po drodze zatrzymaliśmy się w Kutnie, bo ojciec był w więzieniu w Toruniu i mama chciała paczki dowozić. Mama zapisała nas do gimnazjum. Po trzech miesiącach Niemcy zamknęli gimnazjum, bo nie chcieli, żeby Polacy byli wykształceni, więc oczywiście do szkoły nie chodziłyśmy. I potem, jak nas wysiedlili [z Kutna]… Tak jak powiedziałam, byłam w szczęśliwym położeniu, że nie musiałam chodzić na komplety. Pomimo że nie chodziłam na komplety, to [do szkoły] nie wolno nam było przynosić książek, bo gdyby Niemcy wpadli i zobaczyli, że to jest gimnazjum, to byłyby konsekwencje. Ale mieliśmy szczęście. Właściwie to szczęście było dlatego, że była segregacja – nie przyjmowali kogoś, kogo nie byli pewni, tak że mogli na nas polegać, że my na temat, że to jest gimnazjum, nie rozmawialiśmy.

  • Gdzie zamieszkała pani rodzina po przyjeździe do Warszawy?

Mój ojciec przyjechał trochę wcześniej, żeby znaleźć jakieś pomieszczenie, ponieważ jak wojna się zaczęła, sytuacja była okropna. Bo tak, z jednej strony Niemcy szli i Niemcy wyrzucali, więc Polacy [jechali] do Warszawy, z drugiej strony Rosjanie szli, więc Polacy starali się przyjść do Warszawy, więc o pokój było bardzo ciężko. I tutaj właśnie mam taką ciekawą historię do opowiedzenia. W Warszawie była organizacja RGO, która opiekowała się wysiedleńcami. Mój ojciec znalazł pokój jeden, do którego mogliśmy się sprowadzić. Nas było pięcioro wtedy, więc [wieczorem] rozkładało się łóżka, rano się te łóżka składało. Dzięki RGO [siostry] urszulanki miały internat, tak że ja i moja średnia siostra dostałyśmy się do tego internatu. Polegało to na tym, że miałyśmy tam mieszkanie, utrzymanie. Oczywiście w sali tam nas po dziesięć było w jednym pokoju, ale każda z nas chodziła do swojej […] szkoły. W razie jak trzeba było, siostry chciały wiedzieć, jaki jest wynik naszej nauki, więc chodziły na wywiadówki do naszej szkoły i atmosfera była bardzo przyjemna. Jedna strona tego budynku, który był wysoki, to tragedie się tam działy, bo to był [widok] na getto. [...]My przez okna z jednej strony widziałyśmy wszystko, co się działo w getcie. Dajmy na to, kiedyś widziałam, że kamienica się paliła. Na trzecim piętrze, na balkonie była kobieta, jedno dziecko trzymała na ręce, drugie stało koło niej. Jedno dziecko wyrzuciła, drugie dziecko wyrzuciła, potem sama skoczyła. Myśmy takiej histerii dostały, że zakonnice zasłoniły te okna i nie wolno nam było patrzeć. Potem, jak było powstanie żydowskie, no to myśmy wszystko słyszały, to było widać. To było coś tak tragicznego, że trudno opisać. Dajmy na to, jak wracałam ze szkoły, to widziałam armaty poustawiane, takie małe armaty po stronie naszej i [Niemcy] z tej strony strzelali do getta. To było bardzo smutne.

  • Czym zajmował się pani ojciec podczas okupacji, czy był gdzieś zatrudniony?

Mój ojciec dostał posadę nauczyciela w Klarysewie i tam dostali dwa pokoje z kuchnią, tak że moja najmłodsza siostra z rodzicami tam była. Ale moja mama była w szczęśliwym położeniu, dlatego że mieliśmy pieniądze, więc kupiła kawalerkę. To też jeden pokój, ale kuchnia tam była i bardzo duży pokój, tak że jeżeli któraś z nas na noc chciała z rodzicami zostać, to mogła. Mnie strasznie było rodziców żal – dlatego że dajmy na to, jak myśmy szły do szkoły, to rodzice nas prosili: „Broń Boże, nie wsiadajcie do autobusu”. Powód był taki, że Niemcy zatrzymywali autobus i wszystkich wysyłali na roboty, a jak pani pieszo szła, to można było uciec. W Warszawie przy kamienicach są drzwi frontowe duże, które na noc dozorca zamykał z powodu godziny policyjnej.

  • Gdzie mieściła się szkoła, do której pani uczęszczała?

Moja szkoła... […] To było gimnazjum Hoffmanowej przed wojną. [Gimnazjum Hoffmanowej na rogu Marszałkowskiej i Złotej. Z tyłu gimnazjum była księgarnia Gebertnera, w której Prus, pisząc „Lalkę” obserwował uczennice gimnazjum].

  • A później ta szkoła...

Druga... Mam to zapisane w domu, ale zapomniałam. […] [Prywatna Żeńska Szkoła Rolnicza II stopnia. Własność inżyniera Wiśniewskiego, Warszawa ulica Moniuszki 8].

  • Kiedy zetknęła się pani z konspiracją?

W czterdziestym drugim roku. I to w taki dziwny sposób. Jak nas wysiedlali, to naszymi sąsiadami była rodzina i córka tych państwa była dużo, dużo starsza ode mnie. Ona kiedyś przyszła do mnie do domu, jak wiedziała, że nikogo nie ma, i ona mnie wciągnęła. Dopóki się przysięgi nie złożyło, to nie wiadomo było, do jakiej jednostki się pani dostanie. Ja się dostałam do policji. Tam skończyłam kurs podoficerów policji i po wakacjach miałam pójść na kurs oficerski. I strasznie śmiesznie, bo potem, [po Powstaniu] jak się dostałam do 1 Dywizji Pancernej, to przyjęli nas sześćset i Anglicy chcieli, żeby było dziesięć żołnierzy kobiet [w żandarmerii] i ja byłam jedną z nich. Znowu wysłali mnie na kurs. Tak że przez okres okupacji Niemiec dwa lata byłam w 8 Szwadronie Żandarmerii w Meppen.

  • Czyli rozumiem, że początki konspiracji były w Toruniu?

Nie, nie. Już w Warszawie.

  • Czy miała pani kontakt z wieloma osobami w konspiracji?

Nas nie było za dużo. Tak jak ja rozumiem, to ponieważ policja polska współpracowała z Niemcami, to chcieli stworzyć policję, której mogliby ufać, jak się wojna skończy. Oczywiście to tak się nie skończyło. Jeszcze ciekawa rzecz, bo moja mama po wojnie wróciła do Torunia i spotkała właśnie tą, która mnie wciągnęła do konspiracji, i, te dziewczęta wszystkie z jej jednostki zginęły, tylko ona ocalała. Teraz wracam do tego, że łączniczka po mnie przyjechała do majątku, gdzie byłam. Jak ja przyjechałam, to z Marszałkowskiej musiałam przejść przez Aleje Jerozolimskie, żeby dostać się do mojej jednostki. Po prostu bałam się, już pełno trupów leżało, więc wróciłam na [Wilczą] i też taki zbieg okoliczności... Zawsze mówię, że w życiu to wszystko kołem się kręci. Wiedziałam, że jednostka „Bogumiła” tam jest, więc poszłam, było tam kilku oficerów i powiedziałam, jaka jest sytuacja. Na to była odpowiedź, czy mam tu kogoś, kto może za mnie gwarantować. Jednym z oficerów był właściciel majątku, w którym rok temu byłam na praktyce, dlatego mnie z miejsca przyjęli. [Początkowo dowódcą tam był „Litwin”]

  • W jaki sposób byli państwo w konspiracji przygotowywani do Powstania?

Ja właśnie w ten sposób, że poszłam na kurs policyjny. A z drugiej strony, jakbym poszła do mojej jednostki, to bym nie żyła, bo wszyscy zginęli.

  • Czy czekali państwo niecierpliwie na ten moment, na wybuch Powstania?

Oczywiście, że tak. Rosjanie zrzucali ulotki: „Polacy pomóżcie nam, to my pomożemy wam”. Powstanie było przygotowane na trzy, cztery dni, a to co się potem działo, to nie można tego opisać. Był głód. Co było robione? Wpierw barykady, a potem, ponieważ kamienice tutaj łączą się, to robili dziury od piwnicy do piwnicy, tak że częściowo mogliśmy tamtędy przechodzić. I dajmy na to, ja amunicję roznosiłam, pomagałam przy robieniu granatów. To też było ciekawe, dlatego że używaliśmy tarkę do tarcia ziemniaków, ten proch był w kawałkach, tak jak ser taki twardy, musiałyśmy to na tej tarce zetrzeć i potem to dawało się chłopcom i oni resztę z tymi granatami robili.
  • Gdzie pani była, w jakim majątku, w jakiej okolicy, na praktyce przed wybuchem Powstania?

Już naprawdę zapomniałam. Nas cztery było i dopiero w Oberlangen spotkałam jedną z tych dziewcząt. To [miejsce praktyk] było niedaleko Warszawy. Zdaje się, że właściciel nazywał się chyba Cegielski. Wiem, że on jeszcze też miał cegielnię, ale nie ręczę, nie pamiętam, naprawdę.

  • W jaki sposób dotarła pani do Warszawy po otrzymaniu rozkazu, żeby stawić się na godzinę „W”?

Łączniczka po mnie przyjechała kolejką. W Klarysewie wtedy byłam, wtedy była kolejka do Klarysewa. Przyjechałyśmy razem.

  • Czy pamięta pani, gdzie była pierwsza kwatera, w której stacjonował oddział, do którego pani dołączyła?

Wie pani, rzeczywiście śmiesznie się złożyło. Jest ulica Marszałkowska i tu jest [Wilcza], a ja tutaj mieszkałam na Marszałkowskiej [82], tu mieliśmy ten pokój. Tak że ja mogłam z mamą się [kontaktować]. Cywilna ludność cały czas w ciągu dnia była w piwnicy, tak że to było tak blisko Marszałkowskiej [i Wilczej]. Na przykład w Alejach Ujazdowskich – to co pamiętam – wyciągaliśmy w kanałów Żydów. Ja do dzisiaj pamiętam ich białe twarze. Ci Żydzi przez pięć lat mieszkali w piwnicach, opiekowali się nimi Polacy, dzięki temu nie dostali się do getta. To byli pierwsi, których wyciągaliśmy z kanałów, potem oczywiście Powstańców z Nowego Światu. Jak Starówka upadła, to też przychodzili do nas. Tak że to były Aleje Ujazdowskie...

  • Czyli rozkaz dotarł do pani 1 sierpnia i 1 sierpnia znalazła się pani w Warszawie.

O, tak, tak. Przyjechałam tuż przed syreną, tak.

  • I stawiła się pani w oddziale...

Starałam się pójść do swojego oddziału, nie mogłam się dostać, więc od razu dostałam się do „Bogumiła”. Tam byłam dwa razy awansowana, dostałam Brązowy Krzyż [Zasługi] z Mieczami.

  • Jaką funkcję pani pełniła?

Łączniczka.

  • Czy jakaś akcja, jakieś zadanie bojowe szczególnie utkwiło pani w pamięci?

Nie, nie używałam broni, ale przenosiłam amunicję, rewolwery, pomagałam w robieniu granatów.

  • Cały czas w obrębie Śródmieścia?

Tak, tak.

  • Czy pamięta pani jakieś zdarzenie, które szczególnie utkwiło pani w pamięci?

Bardzo dziwna rzecz mi się przytrafiła, do dzisiejszego dnia nie potrafię tego wytłumaczyć. Kiedyś wracałam na placówkę i straszny obstrzał był, więc schowałam się do domu na Ujazdowskich. Właścicieli tam już nie było, ale było parę osób, które się też schowały. Zobaczyłam łóżko i na chwilę się położyłam, musiałam zasnąć. Nagle obudził mnie taki huk, że automatycznie ręce położyłam na twarzy. I jak oczy otworzyłam, to widziałam, że krew mi leci z ręki i nic. I potem nagle, po pewnym czasie usłyszałam, że ktoś się głośno modli. Proszę pani, to byłam ja, nikogo ze mną nie było. W jakiś sposób ja się znalazłam w piwnicy, ja do dziś nie wiem, czy ktoś mi pomógł, czy coś. Ale to jest taki odcinek, że ja w ogóle nie pamiętam, co się ze mną stało. Jak wróciłam na placówkę, to reakcja była: „»Nina«, co się z tobą stało?”. Moje włosy były zupełnie białe. Myśleli, że osiwiałam, a to był pył. Oczywiście to była bomba, jak się budynek zawalił, to... Ale w jaki sposób ja dostałam się do piwnicy, to naprawdę nie wiem.

  • Czy zapamiętała pani koleżanki, z którymi była pani w oddziale?

Wczoraj – to było naprawdę dziwne – siedziałyśmy, czekałyśmy na taksówkę. Po drugiej stronie siedziała taka pani, która też czekała na taksówkę i ona zaczęła ze mną rozmawiać. Proszę pani, myśmy były razem w tym samym odcinku, potem byłyśmy w Sandbostel w pierwszym obozie i potem byłyśmy w Oberlangen – ona, jej mama i ja w tym samym baraku, wyobraża sobie pani? To było tak coś wspaniałego i tak wzruszającego. Ona mieszka w Stanach Zjednoczonych. Nazywa się Danusia Piwowońska [w AHM Rudnicki] z domu. A widziałam się z nią ostatni raz, jak z mężem pojechałam do Ameryki, ale zapomniałam jej nazwisko, ona zapomniała moje, ale zaczęłyśmy rozmawiać. Ja widziałam, że jej mąż był tak ubrany jak ja, ale ona nie, więc pytam: „To pani mąż był [w Powstaniu]?”. A ona mówi: „Ja też”. Więc ja na to mówię: „No dobrze, a gdzie pani była w czasie Powstania?”. – „W Śródmieściu”. Ja byłam trenowana jako policjantka, więc zaczęłam wykorzystywać to i doszłyśmy – w tym samym baraku byłyśmy! I od czasu jak ona emigrowała do Ameryki, tośmy się raz widziały w Polsce na zjeździe lata temu, potem w Ameryce i teraz.

  • A inne koleżanki? Czy pani pamięta, czy spotkałyście się panie po Powstaniu?

Proszę pani, wszystkie pomarły. Mam jeszcze jedną, z którą byłam w Powstaniu, ale ona jest w domu starców, starsza cztery lata ode mnie, już w ogóle jest w takim stanie, że nie bardzo może się kontaktować. Miałam kilka koleżanek, ale wszystkie umarły.

  • Czy pamięta pani ich nazwiska czy pseudonimy?

Irka Barbarska. Ona się z domu nazywała Kramczyńska i też była ze mną w czasie Powstania i potem w Oberlangen byłyśmy razem. Ona jakieś trzy lata temu umarła. Jej ojciec był pułkownikiem i on od trzydziestego dziewiątego roku był w Anglii. Myśmy bardzo blisko siebie mieszkały i w Londynie razem chodziłyśmy na spotkania do POSK-u. POSK to jest największy polski klub w Londynie. Ona była. Potem była też Zosia Kaczmarek, Więckowska z domu. Ona w strasznych warunkach umierała. Ona przez rok umierała, leżąc na plecach z przymkniętymi oczami w domu starców, w Antokolu, w Chislehurst. [...] Drugi [Penros] jest w Walii. I tam jest koleżanka, ona się nazywa Barbara [Białowąs] z domu Kowalska i też brała udział w Powstaniu.
Z tym że jak nas wywozili do Niemiec, to nas podzielili na grupy. Nasza grupa to było jakieś dwieście pięćdziesiąt kobiet i nas umieścili z Sandbostel. Mężczyzn też, ale nie wiem, ilu mężczyzn tam było. Jak przyjechaliśmy do Sandbostel, to rozdzielili nas. Dla mężczyzn było przygotowanych dziesięć baraków, dla nas przygotowali dwa baraki. Ja się dostałam do baraku dziewięćdziesiątego. Ten barak stał na czterech nogach, pod tym barakiem była woda, która stale stała. Nie było łóżek, były sienniki na podłodze, dali nam po poduszce i kocu. Ponieważ to był październik, listopad i grudzień, to było strasznie zimno. Ja tam zaczęłam reumatyzmu dostawać. A potem, właśnie po trzech miesiącach, zorganizowali Oberlangen. Oberlangen był niedaleko granicy holenderskiej i tak się złożyło, że polska 1 Dywizja oswobodziła Holandię. I w Holandii dowiedzieli się, że bardzo niedaleko jest obóz kobiecy, ale Holendrzy nie wiedzieli, kto tam jest, tylko wiedzieli, że kobiety. 1 Dywizja Pancerna oswobodziła nasz obóz. Początkowo myśleliśmy, że to Anglicy. Potem zorientowaliśmy się, że mają odznaki (to jest odznaka 1 Dywizji Pancernej). I wtedy rzeczywiście się nami zajęli, zaczęli żywność przywozić i tak dalej. [Potem przenieśli nas do Niderlangen]

  • Jak wspomina pani swojego dowódcę w Powstaniu?

Właśnie, właśnie. Myśmy się tak strasznie ucieszyły. Jak nasz obóz był odbity, to [„Bogumił” Henryk] Malec przyjechał nas odwiedzić i potem nie wiem, co się stało [z nim] […]. Anglicy zgodzili się, żeby przyjąć sześćset kobiet [do I dywizji]. Mężczyznom nie było się łatwo dostać do 1 Dywizji Pancernej. Więc co się robiło. Wyjeżdżali do Murnau, to był obóz dla oficerów polskich, tam był przystanek i stamtąd transportem… normalnie się jeździło na autostop, jechali do Włoch i łatwiej się było dostać do armii Andersa.

  • Ale w czasie Powstania kto był pani dowódcą? Od kogo dostawała pani bezpośrednio rozkazy?

W czasie Powstania... Aha, tam był kapitan... Wie pani, że ja już nie bardzo pamiętam.

  • Od kogo pani dostawała rozkazy, meldunki?

Tam było kilku oficerów. Ponieważ nie było telefonów i nie było poczty, to przychodziło się i meldunek był, dawali nam co trzeba i myśmy po prostu roznosiły i przynosiłyśmy wiadomości z tamtej strony. Bo inaczej to w ogóle nie można się było porozumieć.

  • Jaka atmosfera panowała w pani oddziale i wśród ludności?

Bardzo entuzjastyczna, na początku. Wspominałam, że myśmy mogły przechodzić w piwnicach przez otwory i był taki okres, że myśmy bały się tam pójść, dlatego że ludność… Ja się naprawdę nie dziwię – ludność była głodna, te biedne kobiety, które miały dzieci, to naprawdę tylko współczuć i już taki bunt był: „Dlaczego wyście to zrobili, my tak cierpimy”. I jak się widziało, dajmy na to, [PASTA] w Śródmieściu – tam doszło do strasznej walki i było bardzo dużo trupów. Ja do dzisiejszego dnia czuję zapach palonych trupów. Ja pani powiem w inny sposób – jak człowiek jest młody i znajdzie się w takich warunkach, to czasem nawet nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Po prostu powiedzą nam, co mamy robić i robi to automatycznie, tak na to patrzę.

  • Co robiła pani w wolnym czasie, po służbie?

Nie było, nie było. Zawsze coś trzeba było robić, przynajmniej tam, gdzie ja byłam.

  • Czyli nie było takiego czasu, żeby porozmawiać, pośpiewać?

[...] U mnie tego nie było, nie było śpiewania. Była msza od czasu do czasu, ale tego nie było.

  • Kto uczestniczył w mszach, Powstańcy czy także ludność cywilna?

Każdy mógł pójść, ale ludzie się bali, siedzieli po piwnicach.

  • Msze odprawiane były na zewnątrz czy w pomieszczeniach?

Na zewnątrz, na zewnątrz. Nawet śluby się odbywały.

  • Czy pani była świadkiem takiego ślubu?

Tak… Na mnie wielkie wrażenie zrobiło to widowisko w Ratuszu... [...] [w czasie zjazdu z okazji 70. Rocznicy].

  • Czy zetknęła się pani osobiście z przypadkami zbrodni wojennych popełnianych przez Niemców czy członków innych hitlerowskich formacji?

Mój ojciec umarł rok przed Powstaniem i jest pochowany na wojskowych Powązkach. I moja mama, i prochy mojego męża, i moje prochy też tam będą. Mama prosiła nas, żebyśmy na cmentarz nie jeździły, bo było to bardzo niebezpieczne, ale kto w tym wieku zawsze słucha rodziców. Więc z siostrą pojechałam i dojechałyśmy do tego muru, gdzie jest żydowski cmentarz. Nagle pojazd stanął i widzimy… to był straszny szok dla nas. Akurat odbyła się egzekucja. Stał ciężarowy samochód i Niemcy brali tych biednych ludzi zabitych, jeden za nogi, drugi za ręce i wrzucali do samochodu. Pełno było krwi, nawet mózg było widać. Więc jak myśmy już jakoś ten pierwszy szok przeżyli, to zaczęliśmy uciekać. Słyszałyśmy, że Niemcy zaczęli strzelać. Nie oglądałyśmy się, czy to za nami, czy nie. Ale byłyśmy w takim szoku, że ja do domu od razu nie poszłam, tylko do koleżanki domu. Ona nam dała aspirynę, do łóżka położyła i jak się uspokoiłyśmy, to wtedy poszłam do domu. A mamie dopiero po dwóch tygodniach powiedziałam o tym. Nie życzę nikomu, żeby ktoś widział taką egzekucję.

  • A w czasie Powstania?

W czasie Powstania nie widziałam.

  • Czy zetknęła się pani z przedstawicielami innych narodowości, organizacji walczących w Powstaniu?

Wie pani co, była [Armia] Ludowa. Niemcy początkowo nie chcieli nas jako kobiety uznać jako żołnierzy, w końcu uznali, ale nie chcieli uznać Niemcy [Armii] Ludowej. Oni na nas napadali, żeby nam legitymacje zabrać. Myśmy ostrzegali innych, żeby uważali. Czasem nawet strzelali do ludzi. A inne organizacje? Nie, nie.

  • Ale to byli Polacy?

To byli Polacy, ale [Armia] Ludowa i Niemcy nie uznawali ich.

  • Czy w czasie Powstania z którąś z koleżanek szczególnie się pani przyjaźniła?

Tak, tak, zaprzyjaźniłam się. Pani Wyganowską, jej mąż był oficerem, od trzydziestego dziewiątego roku w Londynie. I później, jak się wojna skończyła, przez granicę przeszmuglowali jego żonę, panią Wyganowską, z trojgiem dzieci i myśmy się tak zaprzyjaźnili, że pani Wyganowska była chrzestną matką mojej córki.

  • Ale to już w Anglii, a ja pytałam o czas Powstania.

No tak, tak. Właśnie Danusia Piwowońska, Irka Barbarska, Zosia Kaczmarek. Myśmy się zaprzyjaźniły w czasie Powstania i przyjaźń stale jeszcze trwa. Danusia żyje, Bojanowska [Basie nie żyje, Barbarska i Kaczmarek nie żyją]. Czy w czasie Powstania odczuwała pani strach, czy się bała się pani, biegając z meldunkami, wykonując rozkazy?
Oczywiście, że się bałam. Jakbym się nie bała, to próbowałabym przejść przez Aleje Jerozolimskie do mojego odcinka, ale bałam się. Wtedy nie było jeszcze barykad, po prostu trzeba było lecieć przez ulicę.

  • Ale obowiązek był silniejszy niż strach.

Wtedy, na początku Powstania, to jeszcze człowiek bardziej się bał. Potem... No przecież jak myśmy roznosiły meldunki, to strzelali wszędzie, nie tylko strzelali, ale bomby leciały na nas, z okien strzelali i człowiek to tolerował. A wtedy to był początek, to jeszcze... Ja wiem, że jak pierwszy raz zobaczyłam kobietę na noszach z rozwaloną nogą, to mną to wstrząsnęło. Potem to już przyzwyczaiłam się do tego. Tylko trzeba było tym ludziom pomagać, a nie bać się.

  • Czy wyprawy z meldunkami były na dłuższe odcinki?

Tak, potrafiły być na dłuższe.

  • Czy także do innych dzielnic?

Tak, ale to już trochę jest zatarte w mojej pamięci. Najbezpieczniej było iść piwnicami, a potem, jak już barykady były zrobione... Ale nigdy nie wiadomo było – z jednej strony była pani bezpieczna, ale nie wiadomo było, czy z drugiej strony ktoś nie będzie strzelał. Ja po prostu miałam szczęście.

  • Czy podczas Powstania zetknęła się pani z prasą powstańczą, czy czytała pani gazetki, czy był dostęp do radia?

Tak, można było. Ja nie wspomniałam tego, jak się wojna zaczęła, to nie tylko broń trzeba było oddawać, ale i radio. Tak samo strzelali, jak znaleźli u pani radio, jak i broń, nie było zupełnie różnicy. Więc przez całą wojnę, przez te pięć lat podziemie oczywiście miało radio i była gazetka, którą myśmy roznosiły po cichu, żeby Niemcy nie złapali. Czekaliśmy na obojętnie jaką wiadomość, obojętnie, z Anglii czy z Ameryki, żeby coś wiedzieć. I ta sama historia była w czasie Powstania, to też istniało.

  • Czy było to sporadycznie czy regularnie?

Nic nie było regularnego w czasie Powstania, nic, nic absolutnie, nawet jedzenie, bo początkowo, jak zupy [robili], a potem to się wszystko zmieniało, tak że trzeba było istnieć.
  • Jak wyglądało życie codzienne, zaopatrzenie? Czy były okresy głodu?

Była żywność na cztery dni, ale tam gdzie ja byłam, chłopcy odbili hurtownię tytoniu i wie pani co, te papierosy w końcu zastępowały jedzenie. Do mojej mamy przyczepił się piesek, ona była w ciąży i urodziła tam te szczeniaczki. Potem był koniec Powstania i moja mama mówi: „Słuchaj, ja nie wiem... Weź i umieść jakoś tego psa”. Ja wiedziałam, jak to się skończy, ja oddałam chłopcom i zaczęłam uciekać. Uciekłam. Oni zjedli na pewno, bo taki głód był i mało wody było, ale człowiek jest tak wytrzymały. Przecież jak myśmy wychodzili z wojskiem (ja z 72. pułkiem wyszłam, jedni z pierwszych wychodziliśmy), to było dwa miesiące i trzy dni, nim się Powstanie skończyło. Głodowaliśmy jak nie wiem i dwadzieścia kilometrów do Ożarowa szliśmy, maszerowaliśmy do Ożarowa. Skąd myśmy znaleźli tę siłę, ja nie wiem.

  • Czy na początku Powstania były kuchnie polowe, które wydawały posiłki Powstańcom?

No były, były, ale potem tak się człowiek przyzwyczaił, że jak znalazł coś do jedzenia, to obojętnie czy to było tu, czy tam, to się jadło, ale to była straszna głodówka. A ci cywile, to ja nawet nie chcę myśleć. To była straszna głodówka, bo my przynajmniej mieliśmy trochę szansę, że coś dostaniemy do jedzenia. Tylko ja nie rozumiem tego, jak myśmy doszły te dwadzieścia kilometrów, nie rozumiem tego. A potem to takie poniżające historie były, jak nas wieźli do obozu. Raz dziennie pociąg zatrzymywał się w pustkowiu. Po dziesięć nas wypuszczali z wagonu i nad [nami] stał policjant, żeby, wie pani... I pomału człowiek zaczynał się przyzwyczajać do rzeczy, których by nigdy w życiu nie robił.
Potem koło Hamburga zabrali nas do łaźni – proszę pani, tego się też opisać nie da – musiałyśmy się zupełnie rozebrać, ubranie wzięli do dezynfekcji, Niemcy w mundurach chodzili między nami, śmiali się, żarty i tak dalej. My, młode dziewczyny, byłyśmy tak speszone, nie wiedziałyśmy, co robić. Starsze panie mówiły: „Patrzcie przed siebie i nie reagujcie. Pamiętajcie – to nie są ludzie, to nie są ludzie”. Są takie rzeczy, których się nie zapomina.

  • Wracając jeszcze do czasu Powstania, czy pamięta pani tytuły prasy, którą zdarzało się pani czytać?

Tego już nie pamiętam.

  • Czy były jakieś dyskusje o przeczytanych artykułach, o informacjach w nich zawartych?

Przepraszam, że ja się śmieję – kiedy? Nie było czasu, proszę pani. Jak człowiek gazetę złapał, to prędko przeczytał i dalej.

  • Rozumiem, że nie było ani czasu, ani okazji, żeby uczestniczyć w koncertach, przedstawieniach teatralnych.

Nie, tam gdzie ja byłam, nie było czasu na to, absolutnie nie było czasu. Tam był czas na to, że jeżeli nie trzeba było coś zrobić, to na materac, gdziekolwiek, i pospać trochę.

  • Oddział pani stacjonował kolejno w dwóch miejscach, na dwóch kwaterach?

Tak, bo nas potem przenieśli, to znaczy z [Wilczej] przenieśli w Aleje... Ujazdowskie. Park Ujazdowski, niedaleko od Wilczej, niedaleko był park. Tam byłyśmy potem.

  • W notatce mam napisane Wilcza 8/10.

Tak, najpierw Wilcza, a potem Aleje Ujazdowskie 33.

  • Wszyscy się przenieśli? Cała grupa?

Nie wiem, może trochę zostało. Ale wszystkie moje koleżanki, o których wspomniałam, też wszystkie nas przenieśli.

  • Ile osób stanowił pani oddział?

Nie wiem, bo przychodzili, wychodzili. Wszystko było w ruchu. Ale wczoraj jak patrzyłam [na program w telewizji]… Nie było żadnego śpiewania, nie było czasu na to. Zależy od dzielnicy.

  • Czy miała pani w tym czasie kontakt z rodziną?

Z mamą miałam kontakt. Siostra była na Starówce, właśnie w internacie. Ona była w harcerstwie i ja spotkałam jedną z koleżanek z internatu. Ona mi opowiedziała, że wszystkie siostry i uczennice zostały wyprowadzone przed czołgiem i że nie żyją. Ja oczywiście mamie nie powiedziałam, ponieważ po co martwić mamę, jak ja nie wiedziałam, że ona nie żyje. Okazało się, że ona wróciła, żeby się wykąpać. W tym czasie Niemcy przyszli i wszystkie je zabrali i wywieźli do Niemiec na roboty. Pracowały w fabryce nici i urszulanki z Krakowa przez Watykan zaczęły się starać, żeby je zwolnić, i przed Bożym Narodzeniem wszystkie wróciły do Polski. To jest coś niesłychanego.

  • Którego roku?

Tego samego roku, czterdziestego czwartego. Tak że obie moje siostry były w Polsce z mamą, wróciły do Torunia. Moja siostra, ta która była wywieziona, jak miała sześć lat, powiedziała, że chce być dentystką i była. Skończyła uniwersytet w Poznaniu.

  • Czy mama opuściła Warszawę razem z ludnością cywilną?

Moja mama wyszła z [ludnością cywilną]. Moja mama miała wtedy czterdzieści trzy lata i nie chciałam mamy wypuścić, chciałam z nią zostać. Ona powiedziała: „Ja jestem starą kobietą, to mnie wypuszczą, a ciebie mogą zabrać na roboty”. Czterdzieści trzy lata – stara kobieta? A jedna siostra była wtedy w Niemczech, wywieziona, a druga moja siostra była w Łowiczu w szkole, tak że jej to nie objęło. I to też ciekawe – jak nas wieźli, po drodze wyrzuciłam cztery karteczki gdzieś koło Łowicza, żeby moja siostra nie wyjeżdżała ze szkoły, bo się z mamą nie znajdą. Po wojnie się dowiedziałam, że wszystkie te cztery karteczki zostały doręczone mojej siostrze. Tak że [ludność] wiedziała, że Powstańców wiozą i to było bardzo wzruszające. Tak że one się znalazły – mama i siostry.

  • Którego dnia zakończyła pani swój udział w Powstaniu, to znaczy którego dnia wyszła pani z wojskiem z Warszawy?

To było bardzo wcześnie, bo kiedyśmy wyszli... W październiku, na początku października. Powstanie skończyło się 3 października, prawda, to dzień potem z 72. pułkiem wyszłam. Niemcy zachowali się w taki sposób, że właściwie po tym wszystkim, cośmy przeżyli w czasie wojny, to myśmy się nie spodziewali, że oni tak na to zareagują. Oni byli tak zdziwieni, jak widzieli, ile kobiet szło, nawet jak dzieci szły. Normalnie to mężczyźni mieli broń, więc tam były takie pojemniki i do tych pojemników trzeba było tę broń wrzucić. Żaden Niemiec nie krzyczał na nas, nikt nie popędzał nas i to było takie dziwne, bo po tym jak przez pięć lat człowiek był niczym, był poniewierany przez Niemców... Proszę pani, jak ja zaczęłam wyjeżdżać za granicę na urlop, powiedzmy do Hiszpanii, to trochę potrwało, jakieś sześć, siedem lat, to jak słyszałam mowę niemiecką na plaży, to coś z moimi plecami działo się dziwnego, cały czas się bałam. I ja bardzo dobrze mówiłam po niemiecku, uczyłam się w gimnazjum niemieckiego, potem okupowaliśmy Niemców przez dwa lata, u Niemców mieszkałam, a teraz już nic nie pamiętam. Gdyby to był inny język, to bym się starała, żeby pamiętać, ale niemiecki – nie.

  • Jak pani przeżyła decyzję o kapitulacji Powstania?

Człowiek odetchnął, naprawdę, dlatego że gdyby dłużej było, to by więcej ludzi zginęło. Już byliśmy zadowoleni, zadowoleni, że to się skończyło. Zdawaliśmy sobie sprawę, że pójdziemy do niewoli, ale z drugiej strony wiedzieliśmy, że Czerwony Krzyż nie dopuszcza do tego, żeby się tam nad nami znęcali. Dobrze – [w obozie] był głód, był brud, wszystkie wszy miałyśmy i tu, i tam, ale nikt nas nie bił, nikt się nad nami nie znęcał. Był taki okres przy końcu, że myślałyśmy, że będą nas na roboty wysyłać, ale nie zdążyli. Pamiętam, że tam był taki Niemiec okrutny i ktoś w 1 Dywizji o tym się [dowiedział] i oni go wyprowadzili za obóz i zastrzelili. Ale tylko jednego Niemca.

  • Czy była pani świadkiem wychodzenia ludności cywilnej z Warszawy? Czy widziała pani, jak wychodzili z piwnic?

Nie, mnie już nie było, nasza grupa była pierwsza, a ludność cywilna wychodziła ostatnia. Wojsko pierwsze wychodziło. Cywile nie wychodzili, nie, nie, dopiero na samym końcu, jak już wojsko wyszło. Takie duże sale były i tam nas umieścili, przez dwa dni tam mieszkaliśmy i potem pięćdziesiąt dwie osoby na jeden wagon i trzy dni jechaliśmy. Żeby się położyć, to mowy nie było.

  • Jeszcze zapytam o Powstanie – czy może była pani świadkiem zrzutów?

Nie, właśnie o to chodzi, że Śródmieście najwięcej domów miało, więc to wszystko by się o domy rozbiło. Ja tylko tyle słyszałam o tym. Ale dużo zrzutów angielskich Niemcy dostali, a Rosjanie rzucali bez spadochronów, więc nie było co podnosić. Ale tam gdzie ja byłam, nie było zrzutów.

  • Z jakim stopniem wojskowym wyszła pani z Powstania?

Byłam najpierw starszy strzelec, potem kapral. [...]

  • Jak była pani ubrana, wychodząc z Warszawy, w czasie transportu do Niemiec?

Wie pani, w porównaniu z innymi, dobrze, dlatego że tak blisko była moja placówka od tego [miejsca], gdzie mieszkałam. Ale widziałam, jak kobiety szły w sandałkach, w bluzeczkach. Ja też dużo nie miałam, ale płaszcz miałam z sobą, miałam porządne buty z sobą. Potem w obozach Niemcy nas ciągle rewidowali, tak że jak coś im się nie podobało, to zabierali, tak że nigdy nie miałyśmy dużo rzeczy. Najgorsze było, co oni zrobili, jak myśmy musiały stać na zbiórkach. Czasem nas trzymali po kilka godzin. To była zima, to oni nam dali takie buty z drzewa, jak w Holandii mają, więc to nas chroniło od odmrożenia stóp. Bo godzinami, czasem kilka godzin, stałyśmy na dworze.

  • Czy w Powstaniu miała pani cywilne ubranie, czy może jakieś umundurowanie?

Cywilne, cywilne. Opaski miałyśmy. I teraz, jak jechałam autobusem, to zobaczyłam, że jeden pan miał opaskę na lewej ręce. Jak ja byłam w żałobie, to nosiłam na lewej ręce, ale w Powstaniu był powód, teraz już zapomniałam jaki, że nosiło się na prawej ręce.

  • Czyli cywilne ubranie i opaska.

Tak. Jeżeli ktoś miał coś przypominającego mundur, to miał, ale mnóstwo ludzi nie miało.

  • Czyli akurat pani nie miała dostępu.

Nie miałam, nie miałam dostępu. Ważniejsze było, żeby mężczyźni mieli mundury.

  • Jak na kwaterach, na których pani stacjonowała, wyglądała sprawa toalety, możliwości dostępu do wody, umycia się?

[...] W Warszawie to nie było problemu. No, potem już woda nie leciała w toalecie. A tak, w takim wypadku jak się pani znajdzie, to gdzie pani może znaleźć miejsce…

  • Czy kwatery były w mieszkaniach?

To było normalne mieszkanie, w normalnym domu. I w jednym wypadku, i w drugim.

  • A właściciele tych mieszkań byli w piwnicy czy...

Albo pouciekali z Warszawy, [to znaczy] ci, którzy spodziewali się, że może coś być... Jeśli chodzi o Warszawę, to była bombardowana, tak że jak ktoś miał szansę, żeby na noc wyjechać z Warszawy, to wyjeżdżał. Tak jak pani powiedziałam, mój ojciec był w Klarysewie, bo tam uczył, ale akurat poszedł na operację. Niemcy go pobili, jak był w więzieniu, i uszkodzili mu nerki. I my widziałyśmy tego dnia, jak był operowany, z Klarysewa, jak Warszawa była bombardowana. A na drugi dzień jak poszliśmy do szpitala, to powiedzieli nam, że ojciec umarł na atak serca. Ale myśmy wiedzieli, że po prostu nikt się nie opiekował ludźmi, którzy byli operowani, bo bombardowali, więc przypuszczalnie siostry były w piwnicy i był niedopilnowany. Ale proszę pani, nie można nikogo winić z tego powodu, tylko to jest rzeczywistość, tak było. To było straszne, straszne było właśnie to bombardowanie w nocy. Człowiek nigdy nie wiedział, kiedy to będzie.

  • Czy często odwiedzała pani mamę w czasie Powstania?

Tak, odwiedzałam. To było bardzo blisko, więc starałam się, żeby raz dziennie ją widzieć. Potem raz nie mogłam przyjść, to sąsiadka mi powiedziała, że mama się rozchorowała, więc powiedziałam mamie, że mnie teraz nie wolno tutaj przychodzić, postaram się od czasu do czasu przyjść, ale mnie nie wolno przychodzić tutaj, więc przepraszam.
Ale jeszcze do czegoś wrócę, to było ciekawe. Była u nas dentystka, która w czasie Powstania przyjmowała pacjentów, więc jak miałam problem z zębem, to poszłam do niej i ona mówi do mnie: „Proszę pani, miałam czworo dzieci, wszystkie zabite. Żeby mi Pan Bóg chociaż jedno zostawił, a jak już nie zostawił, to czemu mnie nie zabrał”.

  • Jak długo trwała podróż do obozu jenieckiego?

Właściwie ja najbardziej pamiętam, że trzy dni jechaliśmy do Sandbostel. Potem to już tak długo nie, może dzień i oczywiście zawsze do obozu trzeba było pieszo dojść, więc latem – to już ja mówię o Oberlangen – to szesnaście kilometrów szłyśmy do obozu.

  • Czy w Oberlangen były lepsze warunki niż w Sandbostel?

No, były prycze, proszę pani, były prycze. A tam na podłodze się spało w zimie i woda pod spodem. Ale jeszcze coś było – ostatni dzień przed wyjazdem z Sandbostel przenieśli nas do innego baraku i ten barak był otoczony barakami, w których byli Rosjanie. Proszę pani, oni na nasz widok… Oni nie widzieli kobiet przez pięć lat, oni wyli jak psy, dosłownie, zaczęli przecinać druty. Myśmy były przerażone i bałyśmy się, że jeszcze jedną noc musimy tam przenocować, ale Niemcy…
Co jeszcze w Oberlangen było – ponieważ my byłyśmy Polkami i tam byli Polacy, więc Niemcy zgodzili się na to, żeby kilku wrześniowców przychodziło do baraku i nam w razie czego pomagali. W różny sposób mogli pomagać, w różny sposób, jeśli chodzi o język czy coś takiego. I właśnie jednego takiego wrześniowca w baraku otoczonym Rosjanami to nożami pocięli, no ale potem Niemcy widzieli, co się dzieje, zdwoili straż i jakoś, jakoś… Przecież tam było dwadzieścia dwa tysiące jeńców wojennych różnej narodowości, wiedzieli, jak się zachować, ale Rosjanie nie.

  • Czyli w Oberlangen były utrzymywane kontakty z jeńcami z innych baraków?

Tak, [...] mogli podchodzić pod nasze druty i wymienialiśmy różne rzeczy. Dajmy na to, ja korespondowałam z Francuzem, bardzo przyjemnym i on… Mój francuski nie był dobry, bo ja tylko dwa lata się uczyłam i przerwa była pięć lat, ale ponieważ on chciał korespondować ze mną, to miał tam Polaka, który znał dobrze francuski i zawsze tłumaczył. On mi przyniósł dwa koce. Proszę pani, co tu dużo mówić, na pewno były kradzione, bo ci wrześniowcy, którzy tak długo tam byli, to oni byli zatrudnieni, więc przypuszczalnie tam był skład koców czy ubrań, musiało to być. Dlatego jeden z wrześniowców dał mi zeszyt. Jedzenia nam przynosili, dlatego że oni dostawali paczki z Czerwonego Krzyża, a myśmy nic nie dostawały. Tak że był kontakt i rozmawiało się. I niech sobie pani wyobrazi, ten Francuz po wojnie znalazł mój adres i napisał do mnie, że bardzo on i rodzina chce, żebym do niego przyjechała z koleżanką, ale ja już wtedy byłam mężatką. To też było wzruszające, że po tylu miesiącach on jeszcze pamiętał.
  • Wspomniała pani o zeszycie, który pani dostała od kombatanta z września. Prowadziła pani tam notatki, zapiski, rodzaj pamiętnika. Ten zeszyt się zachował i przywiozła go pani teraz ze sobą.

Tak. Miałam go dwadzieścia lat i potem córce dałam jakieś czterdzieści lat temu i ponieważ jechałam na zakończenie tutaj, to poprosiłam ją, żeby mi przyniosła, żebym sobie trochę przeczytała. Nie przypuszczałam, że tam jest tyle ważnych wiadomości, co się działo w Polsce, historia dywizji pancernej, jak myśmy potem do Anglii wyjeżdżali, okupacja Niemiec. Tak że sobie pomyślałam, że może dobrze byłoby, żebym do Muzeum to oddała.

  • Jak często pani robiła te zapiski?

Co kilka dni, zależy. Czasem to te notatki są bardzo nudne, ale jak było coś do pisania, to pisałam. Jak się dowiedziałam o czymś ważnym, napisałam.

  • Proszę powiedzieć o swoich dalszych losach po wyzwoleniu obozu.

Ponieważ zaszłam w ciążę i nie chciałam, żeby moje dziecko się urodziło w Niemczech... Bo mieszkając w Toruniu, wiedziałam, jakie były konsekwencje tego. Dajmy na to, pani pojechała do Niemiec na wakacje i dziecko się pani urodziło – w czasie wojny to był folksdojcz – nie Reichdeutsch, tylko folksdojcz – musiał iść do wojska. I potem jak byłam w 1 Dywizji Pancernej, [dowiedziałam się, że] jeżeli w czasie walk dywizja zdobyła jeńców wojennych, to dowódca stawał i pytał po polsku: „Czy tu są jacyś Polacy?”. – „Tak”. Dawało się im inne nazwiska, żeby w razie czego, jeżeli się dostaną do niewoli niemieckiej, żeby nie było konsekwencji. Ponieważ ja byłam w tym szwadronie żandarmerii, to tam było kilku takich.
Więc wracając do tego, zaszłam w ciążę i jak byłam w czwartym miesiącu, koniecznie chciałam wyjechać do Anglii i miałam możliwość, więc statkiem trzy dni płynęliśmy do Anglii z Niemiec. Zawieźli nas najpierw do Szkocji i potem pociągiem jechaliśmy cały dzień do Anglii. Tam nas umieścili w obozie, który nazywał się Haydon Park. Tam były baraki i to były baraki dla rodzin, więc początkowo mieszkałyśmy w sali, łóżko koło łóżka, bardzo mała przerwa była – po prostu to miało być tymczasowe. Jak ktoś miał dziecko, to dostawał mały pokoik. I teraz była taka sytuacja – w Sherborne, miasteczko najbliższe, był mały szpital, a nas było [wiele kobiet] w ciąży i ten szpital by nie podołał. Stamtąd musiałyśmy jechać do Diddington, tam był 5. szpital wojskowy, polski. Jechałyśmy pociągiem i tam czekałyśmy cztery tygodnie, aż się dziecko urodziło. Mój mąż był wtedy w oficerskim obozie i byliśmy rozłączeni. Jak się dziecko urodziło, mąż musiał przyjechać i zabrać nas z powrotem do Haydon Park i tam byłam przez osiem miesięcy. Elżunia miała osiem miesięcy, jak stamtąd wyjechaliśmy do Londynu. Ja już wyszłam z wojska i jako osoba cywilna przyjechałam, ale mąż mój stale był jeszcze oficerem do demobilizacji, przez pierwsze dwa lata.
Warunki, jakie były, zaraz pani powiem... Pokój na pierwszym piętrze z wodą kosztował cztery funty tygodniowo, bo mój mąż jako porucznik dostawał dwadzieścia funtów miesięcznie, ja osiemnaście na [córkę], to jest trzydzieści osiem funtów miesięcznie, pokój kosztował trzy funty plus funt za gaz. Na taką sumę, na trzydzieści osiem funtów, cztery funty to był majątek. Ludzie zarabiali wtedy cztery-pięć funtów tygodniowo, tak pani daję do porównania, więc było bardzo ciężko. Potem zmieniliśmy mieszkanie, dostaliśmy mieszkanie w piwnicy (u nas to się inaczej nazywa), jeden pokój i używalność kuchni, tam płaciliśmy dwa i pół funta. Ale to była lekarka, musiałam pilnować jej dziecka, jak ona poszła do surgery [na dyżur] i musiałam jej mieszkanie posprzątać, korytarz. Tak że na początku warunki były bardzo ciężkie.
Ale jak byłam w wojsku, to poszłam na kurs krawiecki, który trwał [około] sześciu tygodni i tak sobie wtedy pomyślałam: „Nigdy nie wiadomo”, i zaczęłam wtedy szyć i tym zarabiałam na życie. Byłam w parku, wtedy mój angielski był bardzo słaby i Angielka zaczęła ze mną rozmawiać i zapytała, gdzie mieszkam, więc jej pokazałam i ona mówi: „Słuchaj, staraj się o mieszkanie z county council”. Ja powiedziałam: „My, »forinersi«? Przecież jest tyle Anglików, którzy mają problemy”. Ona powiedziała (też będę pamiętać to do końca życia): „To ciebie będzie znaczek kosztować”. I w ciągu półtora roku dostaliśmy mieszkanie na trzecim piętrze, dwie sypialnie i sitting room. To było coś nadzwyczajnego, że po tym jednym pokoju mamy takie mieszkanie. Tam szyłam, przywozili mi pracę do domu, bluzki szyłam, spódnice szyłam. W przeciągu ośmiu lat uzbieraliśmy tyle, że można było kupić dom. Ale mieszkaliśmy w takiej dzielnicy, że ja nie chciałam, żeby moja córka nabrała [tamten] akcent, więc posłaliśmy ją do prywatnej katolickiej szkoły. To kosztowało, mimo to zdołaliśmy zebrać tyle pieniędzy, że kupiliśmy pierwszy dom, a potem już było łatwo.

  • Wróćmy jeszcze do czasów z obozu, do wyzwolenia obozu. Jak pani zapamiętała dzień wyzwolenia obozu Oberlangen?

Jak [wyzwolono] Oberlangen, to ja z miejsca postarałam się o pracę. Niemcy tam mieli folwark, tam było coś dziesięć świń, dziesięć cielaków, były kury i tak dalej. Ja tam pracowałam i ze mną właśnie pracowała jedna z moich koleżanek, z którą na praktyce byłam i chodziła do mojego liceum. Potem stamtąd przenieśli nas do trochę lepszego obozu Niederlangen, który był dla Niemców, którzy coś tam zbroili, i tam był folwark i tam też pracowałam. Potem YMCA wysłała mnie do spadochroniarzy polskich jako świetliczankę i tam trochę pracowałam, ale to jakoś nie wychodziło, tam nie było żadnych gwarancji, tam mogli wypowiedzieć na miesiąc i co potem. Ale dowiedziałam się, że tworzy się baon kobiet, które zostaną przyjęte do 1 Dywizji Pancernej, więc komisję lekarską przeszłam i potem właśnie byłam w żandarmerii, w Meppen. W Meppen było dowództwo 1 Dywizji Pancernej.

  • Jak pani przyjęła zakończenie II wojny światowej?

Radośnie. Gdzie to było? To było właśnie w Oberlangen. Więc nas oswobodzili 12 kwietnia, ale [wtedy] byłam w Oberlangen. Uwolnienie – nareszcie. Mogłyśmy sobie z baraku [wychodzić]. Ja [tam] pracowałam na folwarku, to już nie mieszkałam w baraku, miałyśmy dwa pokoiki, tak że przy folwarku mieszkałyśmy, ale wtedy mogłyśmy sobie wyjeżdżać. Pojechałyśmy z Danusią Piwowońską, o której wspominałam, i z jej mamą, w piątkę pojechałyśmy na autostop do Holandii. I co mnie uderzało – po tej Warszawie zniszczonej, po tych obozach wszystkich, jak zobaczyłam te piękne, czyste domy, myślałam, że to wszystko kwiaciarnie, bo pełno kwiatów w oknach było. I zobaczyłyśmy, że fotograf wywiesił tam jakieś fotografie, stanęłyśmy i patrzyłyśmy, ten prędko wybiegł i mówi: „Chodźcie, chodźcie”, i zrobił nam zdjęcie. I mamy, właśnie pięć nas, i przysłał nam do obozu. Ja to zdjęcie mam i to zdjęcie było w gazecie, która została wydana w Londynie, tylko nikt nie wiedział, kto ja jestem. Ale tak nas witali, naprawdę tacy byli przyjemni, wszystko by dla pani zrobili Holendrzy. Napisy były: „Polacy, dziękujemy”.

  • A zakończenie wojny, 8 maja? Gdzie pani wtedy była?

W maju stale byłyśmy w Oberlangen. Na rocznicę uwolnienia to była w Meppen defilada polska. No ale tam to już żyliśmy, byliśmy panami… Pamiętam, była tam powódź, która trwała przez tydzień. To nas nie dotyczyło, bo... Aha, co jeszcze, wojsko polskie rekwirowało mieszkania dla nas wszystkich, więc mój mąż miał dwa pokoje w domu, [którego właściciel] był oficerem, kapitanem w wojsku niemieckim, a z zawodu był weterynarzem, więc oni musieli się ograniczyć i dwa pokoje były nasze i jeszcze jeden starszy sierżant z żandarmerii mieszkał na dole. Byli bardzo uprzejmi. Po obozie to w żandarmerii, tam w jadalni, to jedzenie było za tłuste dla mnie, to ta Niemka gotowała dla mnie. Ta Niemka mi powiedziała, że jestem w ciąży, dlatego że mi dała jedno jajko, to ja chciałam pięć. To ona mi od razu powiedziała, co jest. Mieli służącą, która mnie tak samo tam wszystko robiła, tak że było bardzo dobrze w czasie, kiedy okupowaliśmy Niemcy.

  • Gdzie pani poznała swojego przyszłego męża?

Gdzie poznałam? Na kursie żandarmerskim. Więc mój mąż, też dziwnie, ten mój pierwszy mąż był w armii polskiej i [w czasie wojny] już przekroczył granicę polską... Ponieważ mieszkał w Rzeszowie, niedaleko, a nie miał dokumentów, postanowił przekroczyć granicę po dokumenty i wrócić. Wtedy go Rosjanie złapali i wysłali na Sybir. I teraz tam jak się dostał do wojska, to on właściwie powinien być u Andersa, ale część Polaków, którzy byli w Afryce, przywieźli do Anglii, więc on w czterdziestym drugim roku już był w Anglii, w 1 Dywizji Pancernej. I on był w regulacji ruchu i regulacja ruchu była bardzo potrzebna w czasie wojny, ale po wojnie nie była potrzebna, więc zaproponowali oficerom, gdzie, do którego pułku chcą być przeniesieni. Mój mąż, ponieważ był przyzwyczajony do tego, że dżipa zawsze miał, to powiedział: „Do żandarmerii”. Więc musiał pójść na kurs, więc pięćdziesięciu mężczyzn z 1 Dywizji Pancernej było na kursie i nas dziesięć. Ja skończyłam z drugą lokatą, bo miałam już ten kurs policyjny, jak przypuszczam. No i tam go poznałam – [porucznika Kazimierza Bursztyna].

  • Gdzie to było?

W Niemczech, w Niemczech właśnie w Meppen był ten kurs i on był oficerem w żandarmerii.

  • I później trafiliście do Anglii.

Trzy miesiące wcześniej przyjechałam do Anglii, bo on musiał zostać. I po trzech miesiącach, jak przyjechał, to jego umieścili w obozie dla oficerów.

  • Jak wpływ na pani życie miał udział w Powstaniu, te wszystkie przeżycia okupacyjne i powstańcze?

Moja wnuczka Antonina, Nina, zaczęła studia w Cambridge, historię i zaczęła [mnie] wypytywać, a moja córeczka: „Ja tego nie wiedziałam, czemuś mi nie powiedziała?”. – „Pierwsze, nie pytałaś, po drugie, jak tyś dorastała, stale była mowa o zimnej wojnie. Po co ci miałam dzieciństwo zepsuć”. Od tego czasu mnie wypytują i nakręcają to, co ja mówię, a co się potem stanie, to tylko one wiedzą. Tak że wykreśliłam z pamięci, nie mówiło się o tym, nie rozmawiało się na ten temat.

  • A wewnątrz...

Wszystko to gdzieś istniało, ale jeśli pani chciała przeżyć to i żeby jakąś mentalność tam utrzymać, to trzeba było o tym wszystkim zapomnieć, bo inaczej, to jakąś chorobę psychiczną można mieć.

  • Kiedy pierwszy raz przyjechała pani do Polski?

Pierwszy raz przyjechałam – widzi pani, to wszystko od córki zależy – jak córka miała trzynaście lat. A urodziła się dwa lata po tym, jak za mąż wyszłam, to jakieś piętnaście, szesnaście lat po Powstaniu. Wtedy musiałam mieć wizę i pierwszy raz pociągiem przyjechałam. Pamiętam, że jak zobaczyłam Niemców w wagonie z tymi karabinami, to nie było przyjemnie. Chciałam jak najprędzej przyjechać, ale bałam się. Zresztą Home Office powiedziało nam, że pomimo że mamy obywatelstwo brytyjskie, to nie gwarantują, że będą mogli nam pomóc, ale szczęśliwie… A potem, ponieważ mama żyła, no to dopóki mama żyła, to ja co roku jeździłam. Mama umarła trzydzieści lat temu. Potem jeszcze siostra żyła, to co jakiś czas jeździłam i przy okazji zawsze sobie pojechałam do Ciechocinka, bo pamiętam, przed wojną jak mieszkaliśmy w Toruniu, moi rodzice wysyłali mnie i moją siostrę na sześć tygodni do Ciechocinka. Tam było takie sanatorium [świętego Tadeusza] dla dzieci urzędników państwowych, już nie pamiętam, jak to się nazywa, ale było wspaniale. A na drugi rok to na sześć tygodni do Juraty, bo tam tak samo ci urzędnicy państwowi mieli dom. Tak że miałam wspaniałe dzieciństwo.
W Toruniu to mam [wspomnienia]… Ja nie wiem, czy to powinnam powiedzieć, ale powiem. Jak nas przyszli wysiedlać, jak się wojna zaczęła, służąca zaczęła płakać: „Ja chcę z moją rodziną być”, to mama powiedziała: „Jedź”. Mój ojciec był w więzieniu, a moja mama jechała do Kutna, bo jak się zorientowała, że przypuszczalnie nas wysiedlą, zaczęła się starać o pozwolenie na wyjechanie z Torunia. Więc wywoziła trochę rzeczy, dokumentów. Ja mam dokumenty takie, że jak mama mi pokazała, to mi się wierzyć nie chciało; przez te wszystkie nieszczęścia, ja mam najstarsze dokumenty – wszystko mam dzięki mamie. Więc mama wywoziła tam rzeczy. I nas przyszli wysiedlać o godzinie szóstej rano i ja sama byłam, najstarsza, i dwie młodsze siostry. Otworzyłam drzwi – dwóch Niemców stało ze służącą, która miała być tłumaczem. I to, co ja wtedy przeżyłam… Siostry moje płakały, ja jakoś musiałam utrzymać równowagę, więc wysłałam najmłodszą siostrę do stróża, żeby nie wpuścił mamy do domu. Dlaczego to robiłam, naprawdę nie wiem, to było coś takiego podświadomego. Wiedziałam, że jemu mogę ufać. Jego żona była Niemką, on był Polakiem, więc takie małżeństwa zostawiali w Toruniu. Więc [Niemcy] tak obeszli pokoje, mówią: „Dlaczego tu są rzeczy spakowane?”, a ja mówię: „Bo mama się stara o pozwolenie na wyjazd z Torunia”. Więc oni, ponieważ to był początek, oni jeszcze nie bardzo wiedzieli, jak zareagować na tę sytuację, więc co zrobili – w jednym pokoju nas zostawili, resztę pozamykali, powiedzieli, że przyjdą o godzinie pierwszej. No to do tego czasu nim oni przyszli, to stróż z mamą trochę rzeczy wynieśli do mieszkania stróża, dzięki temu pościel mieliśmy czy coś takiego. Jak Niemcy przyszli i się zorientowali, że części rzeczy nie ma, to mama powiedziała, że brat przyjechał i zabrał, więc tylko powiedzieli mamie: „My jutro przyjdziemy sprawdzić, czy ty tu jesteś. Jeżeli my cię zastaniemy, to my ciebie do więzienia weźmiemy”. Myśmy od razy wyjechali z Torunia. To było moje pierwsze zetkniecie się z Niemcami, jak miałam piętnaście lat.

  • Dokąd rodzina pani wtedy pojechała?

Z Torunia nie pojechaliśmy od razu do Warszawy, tylko do Kutna. Tak jak mówiłam, tam przez trzy miesiące do gimnazjum chodziłam, a potem w czerwcu ojca zwolnili i pojechaliśmy do Warszawy.

  • Jaki pani miała pseudonim konspiracyjny?

„Nina”. Zresztą to jest moje imię Antonina, Nina. Od początku konspiracji. [...]

  • Jakie jest pani najprzyjemniejsze wspomnienie, jeśli w ogóle można mówić o przyjemności w czasie Powstania?

Wie pani – że wtedy ocalałam w jakiś sposób, jak się znalazłam sama w piwnicy. Bo ja nie mogłam tego rozwiązać, jak to się stało. Przypuszczalnie ktoś mnie musiał tam wprowadzić, ale ja nie wiem, bo nikogo nie było, jak ja usłyszałam, że się ktoś modli. A z samego Powstania to ja nie mam przyjemnych wspomnień, tam nie było przyjemnych wspomnień. Ciągle kogoś ubywało, nie było przyjemnych wspomnień. Ja nie mam przyjemnych wspomnień.

  • A jakieś najtragiczniejsze wspomnienie, które wryło się w pamięć?

Proszę pani, ja… Właściwie najgorzej było na Starówce. Pamiętam, jak myśmy wyciągali tych Powstańców po Starówce, tam była rzeź, i przy tej [PAST] była. Ja szczęśliwie nie byłam w takiej sytuacji i dzięki temu... Śródmieście ocalało, ten dom, w którym ja mieszkałam, stoi. Byłam, zaprowadziłam tam córkę – stoi. Na Marszałkowskiej [82], to było prawie róg Marszałkowskiej i Wilczej, bardzo blisko.

  • Ale nie pamięta pani numeru?

Nie, nie pamiętam.

  • Mam napisane, że Wilcza 8/10.

Tak, to była nasza placówka. A tam... Nie pamiętam, ale to było bardzo blisko.

  • Czyli tam, gdzie pani mama mieszkała.

Tak, tam gdzie mama mieszkała.

  • Czy pamięta pani w okolicy, gdzie stacjonowała, groby powstańcze w podwórkach, na ulicach, czy nie było tego?

Spotykało się to. Ci biedni ludzie byli grzebani wszędzie. [...]

  • Czy jest jeszcze coś, o czym chciałaby pani powiedzieć, o co nie zapytałam?

Nie, myślę, że i tak dużo mówiłam, dziwię się, że ja tyle pamiętam. Wie pani, ja muszę zupełnie szczerze powiedzieć, że ja byłam bardzo zadowolona, że zostałam przyjęta do 1 Dywizji Pancernej. Naprawdę byłam z tego i zadowolona, i dumna, bo niełatwo się było dostać. Ja byłam w żandarmerii, jeśli była kobieta zaaresztowana albo był problem z kobietą, to właśnie ja szłam, a tak to sprawozdania pisałam na maszynie. W czasie wojny to ja skończyłam, nie wiem dlaczego, ale skończyłam kurs pisania na maszynie i bardzo dobrze robiłam to, tak że w biurze byłam.
Naprzeciwko biura było – to może panią zainteresować – naprzeciwko biura było kasyno oficerskie, więc chodziliśmy tam i Walentynowicz, słyszała pani takie nazwisko Walentynowicz, to on karykatury robił do...
  • „Koziołka Matołka”.

Tak, tak, więc ja go bardzo dobrze znałam. On był korespondentem wojennym i to kasyno bardzo często było zawieszone karykaturami mojego męża [Kazimierza Bursztyna], bo był taki charakterystyczny. A kiedyś, jak stanęłam tam, na coś czekałam, przechodzili ci oficerowie, popatrzyli na mnie i się śmieją. Ja myślę sobie, co się dzieje. Więc w końcu mi pokazali, ja popatrzyłam – widziałam wózek, w wózku głowa mojego męża, a ja pcham ten wózek. Więc on wrócił do Polski, ja nawet mam zdjęcia, jak myśmy go odprowadzali. On paki tych karykatur wziął, ale mężowi dał tylko jedną. W każdym razie to właściwie była bardzo ładna pamiątka. On się długo zastanawiał, czy wrócić, czy nie wrócić. Ale on był starym kawalerem, sam był i wiedział, że na pewno w Polsce nie zginie, bo uszanują to, co robi. Każdy znał tego „Koziołka Matołka”. Nie wiem, co potem się stało, jak on do Polski wrócił, ale była [jego] wystawa w ogrodzie Ujazdowskim, akurat byłam tam i widziałam to.

  • Nie myślała pani o powrocie do Polski?

Proszę pani, wiem, że jak bym wróciła… Bo dajmy na to, jak ktoś był przypadkowo w Powstaniu [może miałby łatwiej], ale ja byłam w podziemiu. Ja tylko tyle wiem z opowiadania jednej z moich sióstr – to było też dziwne. Jak powiedziałam, moja mama [wiele] dokumentów ocaliła. Nie od razu, ale wróciły do Torunia i był taki okres, że koniecznie jakiś dokument mojej siostrze, tej najmłodszej, był potrzebny i mama nie mogła jej [go znaleźć] i przez pomyłkę dała mój. Wie pani, jak moja siostra poszła na policję, to oni popatrzyli i powiedzieli: „To nie jesteś ty, to jest twoja siostra, która mieszka w Londynie”. Proszę pani, skąd oni w Toruniu wiedzieli, co ja w Warszawie robiłam? Oni by mnie aresztowali z miejsca. Ja miałam już dziecko, moja mama miała dwie córki na utrzymaniu, gdy mnie aresztują, jaka będzie sytuacja? Mamie nie pomogę, córka moja bez opieki zostanie mojej. Ja nawet się zgłosiłam... Jak moja córka miała dwa lata, to ja strasznie przeżywałam to, że do Polski nie mogłam wrócić i moje zdrowie nie było dobre. Nawet się zwróciłam do konsulatu na powrót, ale potem, jak to wszystko przemyślałam, to powiedziałam, że nie. I do tego stopnia, że ten konsulat tak prędko zadziałał, że jak dwa czy trzy lata potem zaczęłam się starać o obywatelstwo brytyjskie, to oni o tym wiedzieli, zapytali się, co i jak. Tak że był okres taki, że naprawdę chciałam wrócić.

  • Powstrzymywał panią strach przed represjami?

Przede wszystkim przyszłość mojej córki. [...] Tu miała dobre wykształcenie. Ona jest wykładowcą na uniwersytecie w Kencie, socjologię wykłada. Jej córka ma dyplom z uniwersytetu Cambridge, więc takie wykształcenie, jak mają... Mój wnuk, Brunel University. Nie wiem, czy moje dzieci, moja córka, dajmy na to, czy by miała szansę z tym, co ja robiłam, żeby się dostać do szkoły, bo jak słyszałam, żeby tutaj dostać się na uniwersytet, to punkty trzeba było mieć. Ja żadnych punktów nie miałabym. Były koleżanki, które wróciły, które zostawiły męża czy dzieci tutaj, były. Ale nie wszystkie były w tak dobrym położeniu, że się dostały do 1 Dywizji Pancernej czy do armii Andersa.

  • Na koniec jeszcze zapytam jeszcze – jakie najtrudniejsze zadanie, jakie miała pani do wykonania jako łączniczka w czasie Powstania?

Wszystkie były bardzo ważne, wszystkie. Bo jak pani broń przenosi, jak pani pomaga przy robieniu granatów… Ja się nie nadawałam do tego, żeby strzelbą strzelać czy pistoletem. Sanitariuszką nie mogłabym być, dlatego że jak widzę krew, to nie bardzo [to wytrzymuję]. Tak że to tylko jedna możliwość była, właśnie być łączniczką.
A w razie jakby się wojna skończyła i nie musielibyśmy uciekać, to ja miałam kurs policyjny, jeżeli bym się od razu na uniwersytet nie dostała. Bo dzięki temu, że chodziłam do tej Prywatnej [Żeńskiej] Szkoły Rolniczej, pewne przedmioty były na pierwszym roku zaliczone. Nie wiem, jak tam teraz jest, stale jest SGGW? Potem chciałam tak samo w Anglii pójść na to, a jak bym się nie dostała, to na weterynarię, ale już miałam dziecko i warunki były takie, że nie mogłam pójść. [W 1968 roku wyszłam za Bogusława Kalinkę, mój mąż zmarł czternaście lat temu, jego prochy są pochowane w grobie moich rodziców na Wojskowych Powązkach, miał pogrzeb wojskowy].



Warszawa, 2 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska
Antonina Maria Kalinka Pseudonim: „Nina” Stopień: starszy strzelec, kapral, łączniczka Formacja: Obwód I Śródmieście, 2 Rejon Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter