Barbara Kołecka

Archiwum Historii Mówionej

Mieszkaliśmy w Warszawie. Mieszkanie rodziców było na Koszykowej 51 w prawej oficynie, w pierwszym podwórku, na szóstym piętrze. Mieszkanie było trzypokojowe: kuchnia, oddzielnie WC, tak jak to przed wojną było, był gabinet rodziców, tak zwany stołowy pokój i ostatni [pokój] – sypialnia, z której było wejście do łazienki. Myśmy mieszkali do bombardowania rosyjskiego (to było chyba 3 maja [1943 roku]) na Koszykowej pod 41 u moich dziadków, a później po bombardowaniu wróciliśmy do naszego mieszkania, bo w naszym mieszkaniu z kolei mieszkali ludzie, którzy nie mieli wtedy innego schronienia.

  • To było 3 maja [1943] roku?

[1943] roku. Myśmy w tym momencie wrócili do mieszkania moich rodziców i do wyjścia z Warszawy mieszkaliśmy... Nie do samego wyjścia, bo w połowie, tak na początku września, jak był obstrzał, mieszkanie nasze zostało zniszczone i myśmy w lewej oficynie mieszkali na trzecim piętrze u znajomego. On był kapitanem w Narodowych Siłach Zbrojnych – Tadeusz Danielewicz. W tym mieszkaniu zatrzymała się matka Beaty Tyszkiewicz ze swoją teściową, bo Powstanie zastało matkę Beaty – panią Barbarę Tyszkiewicz – u teściowej gdzieś na Marszałkowskiej. Jak Niemcy wyganiali, to ona znalazła się na podwórku domu, w którym myśmy mieszkali, a ponieważ tata mój znał panią Tyszkiewiczową wcześniej, więc umożliwił zatrzymanie się u pana Danielewicza.

  • Czym zajmowali się pani rodzice?

Mama moja nie pracowała w czasie okupacji, ojciec był związany z gisernią mojego dziadka, która była na Ogrodowej pod 50, a jak gisernia nie funkcjonowała, to tata był przy Zjednoczeniu papierniczym i jeździł do pracy do Radomia. Ojciec posiwiał w jedną noc, bo kiedyś, jak wyjechał do Radomia, to na dworcu ktoś do niego podszedł i powiedział, że jest wsypa tutaj, gdzie tata pracował, i żeby szybko wracał do Warszawy. Jak tata przyjechał do Warszawy, to Dworzec Główny był obstawiony całkowicie i wybierali ludzi. Kogoś szukali. Ojciec posiwiał wtedy w jedną noc, ale szczęśliwie zdołał do domu wtedy wrócić. Brat urodził się 5 maja 1944 roku, więc to był taki okres bardzo ciężki już dla moich rodziców. To się pamięta i raczej do śmierci będzie się pamiętało: rodzice zgromadzili trochę puszek skondensowanego mleka, żeby było do karmienia niemowlęcia. Moim marzeniem zawsze było wylizać dekielek od puszki, ale tam się liczyła każda kropelka mleka i dekielka nie wylizywałam. Głód, który był, to się zapamiętało chyba do śmierci [nie zapomnę] i na przykład nigdy u mnie się jedzenie nie marnuje i nigdy nie wyrzucę kawałka chleba, czego nie mogę zupełnie ścierpieć, jak przy śmietniku całe bochenki wielokrotnie leżą.

  • Czyli pamięta pani ten okres jako ciężkie warunki?

Ciężkie warunki.

  • Zostały pani jeszcze jakieś wspomnienia okupacyjne z okresu przed Powstaniem?

Przed Powstaniem to dwa razy zauważyłam, że łapanka się zaczęła. Raz szliśmy tata, mama i ja i dałam sygnał, że łapanka jest; a drugi raz mama mnie prowadziła na spacer, bo chodziłyśmy do parku Ujazdowskiego albo do ogródka jordanowskiego na Wawelskiej, [dałam znać], że jest łapanka. To dwa razy, co tak konkretnie uratowałam. Był nalot rosyjski w 1943 roku, w maju, to została zbombardowana część budynku, w którym mieszkali dziadkowie – Koszykowa 41. To był róg [Śniadeckich] i Koszykowej. Teraz takiego rogu już nie ma przecież. Na rogu był sklep [kolonialny] Pakulskich. Jeszcze w czasie Powstania piwnicami było przejście [od Koszykowej 41] do Koszykowej 53 i wtedy była taka komunikacja między dziadkami [a rodzicami], żeby się dowiedzieć, jak im się żyje, czy w ogóle jeszcze żyją, czy nie umarł dziadek, bo był ciężko chory, to tata chodził wtedy. Raz mnie wziął na spacer, żeby przejść tymi piwnicami. Teraz określiłam to jako spacer, ale to było straszliwe przechodzenie. Jak weszliśmy do bramy w budynku, gdzie mieszkał dziadek i babcia, to Garkowienko (to był bokser polski, on mieszkał w tym domu, gdzie mieszkali dziadkowie) wychylił się [z bramy] i był zabity. Tak pamiętam Garkowienkę. Dalej z takich przeżyć, to już te powstaniowe. [Na wszystkich ubrankach miałam wyszyte imię, nazwisko, datę urodzenia i imiona rodziców. Chodziło o to by dziecko nie było, w przypadku rozłąki, nieznane].

  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania?

To w ogóle było tak, że mama postanowiła kupić ziemniaki i poszłyśmy do hali na Koszyki. Nic nie można było absolutnie kupić, wszystko było rozkupione. Ta, która prowadziła sklepik, w którym myśmy zawsze robiły zakupy z mamą, powiedziała: „Pani przyjdzie jutro. Będę jutro miała ziemniaki. Wieczorem przyjadą”, ale już nic nigdy nie przyjechało. Pierwsze wystrzały, jakie były, takie, co mama usłyszała, to były koło godziny piętnastej, pierwszy taki, ale to nie kanonada, tylko pojedyncze [strzały]. Wtedy kazała mi siedzieć w przedpokoju, bo to się wchodziło do takiego dość długiego przedpokoju – [z jednej strony] było WC, była kuchnia, było wejście do gabinetu, mieszkanie było w amfiladzie – jako że tu najmniej szkła było, to mama kazała na stołeczku siedzieć. Dziecko, Zbyszek mały, zawsze gdzieś przy nas był.

  • Pamięta pani, jak rodzice przyjęli wybuch Powstania?

Dla rodziców to był cios niesamowity przecież, bo okupacja w zasadzie zakończyła pogodne, radosne życie i zaczęło się cały czas borykanie ze wszystkim. W domu, w rodzinie byli ludzie, którzy byli zaangażowani w ruchu oporu, ale ten, który był najbardziej zaangażowany, nie powiedział, że szykuje się Powstanie i że trzeba zrobić jakieś zapasy, tylko to właśnie było po większej części zaskoczenie. To lekarz, jak na kontrolę ze Zbyszkiem mama poszła, powiedział: „Takie są czasy. Pani kupi trochę mleka skondensowanego, żeby było ewentualnie czym dziecko karmić”. W naszym podwórku różni ludzie byli. Uchowali się i Żydzi, którzy nie przesiedlili się do getta z tego względu, że byli w polskiej rodzinie i po prostu tutaj zostali.

  • Pamięta może pani nazwisko?

Nie, tych nie pamiętam, ale pamiętam taki nieduży krępy dość, nazywał się Gajda, też był Żydem. On namawiał mojego ojca do tego, żeby nie wychodzić z Warszawy, tylko zostać w gruzach Warszawy po Powstaniu, że on ma zgromadzone tyle jedzenia i zabezpieczenia, że starczy na rok i ponieważ rodzice pomagali panu Gajdzie, to on proponuje właśnie takie zostanie.

  • On został w gruzach?

On został w gruzach, ale gdzie miał kryjówkę swoją, to nie mówił. Po wojnie tata spotkał go w Szczecinie. On przeżył i był w jakichś władzach ludowych w Szczecinie. Gajda przeżył. Była rodzina Ukraińców: Ukrainiec i jego śliczna, nie wiem, czy to była żona, czy siostra, ale śliczna była ta kobieta. Oni się okropnie bali wejścia Ukraińców z oddziałów, które współpracowały z Niemcami, jako że wtedy murowane poderżnięcie gardła. Oni się okropnie tego bali. Co się zapamiętuje? Pogrzeb, który był na klombie, duży klomb na środku podwórka.

  • To było podwórko-studnia?

Nie klasyczna „studnia”, bo klasyczna „studnia”, to było wąskie. Jest na Próżnej takie podwórko-studnia w tej części żydowskiej ulicy Próżnej, a tu było jednak spore podwórko. Nie pamiętam, czy były dwie klatki w oficynie bocznej, czy trzy klatki były. W każdym razie było przejście do drugiego podwórka i w drugim podwórku we wrześniu 1944 roku był szpital powstańczy.

  • W tym domu, w którym pani mieszkała?

Tak, Koszykowa 51, drugie podwórko.

  • Pani uczestniczyła w jakiś sposób w Powstaniu, bywała w szpitalu?

Nie, w szpitalu nie bywałam. Kiedyś, to co zapamiętałam, to ze szpitala szli po jedzenie na Pole Mokotowskie czy na działki. Chcieli się tam przedostać i coś zebrać. Tata mój wtedy poszedł i przyniósł do domu dwa kartofle. To było objawienie. Te kartofle to było coś tak wspaniałego, że pamięta się do śmierci. Tak że to były wszystko przeżycia niesamowite. Coś, co tak zapamiętałam – pogrzeb. Zmarła właśnie ta babcia Żydówka i wiadomo – przykryta prześcieradłem w pozycji siedzącej, nie leżącej. Skrzynia była zbita z jakichś desek. Na balkonach ludzie stali i była cisza jak makiem zasiał. To było uszanowanie.

  • Chowali ją w tym klombie?

Na podwórku, bo nie było gdzie. Z tego szpitala powstańczego też tam chowali, ale żeby było ciekawie, to był niewybuch, ale to nie był pocisk z pociągu pancernego, tylko to było coś mniejszego, bo trochę z ziemi wystawało, więc nie wiem, czy to była bomba, czy coś.

  • Pocisk został potem rozebrany?

Ten pocisk? Myśmy wychodzili z Warszawy, to on był.

  • Został?

Tak, to on był. Nikt tego nie ruszał, bo to był niewybuch. Dzięki temu myśmy może ocaleli tutaj, że to nie wybuchło.

  • Jak pani zapamiętała codzienne życie? Były trudności aprowizacyjne?

Okropne były, było głodno. Było tak, że handel wymienny oczywiście był, że coś się dawało, za to coś, coś się dostawało, a później za to coś jeszcze coś. Tata przyniósł do domu worek [koło dziesięć kilogramów] – nie wiem, czy to była pszenica, czy zboże – i to się mełło w młynku od kawy. [Młynek] był koloru drewna. Ja ciągle uda sobie tym młynkiem przycinałam, bo szczupła to raczej nie byłam, ale też nie byłam dziecko antał. Z tego [rozdrobnionego ziarna], z zarobieniem wodą (okropne było zdobywanie wody), [powstawały] takie podpłomyki i na płycie, bo trochę węgla jeszcze mieliśmy, to na płycie kuchennej opiekało się i to było jedzenie. Póki była sól, to było wszystko jeszcze bardzo smaczne. W handlu wymiennym tata jeszcze przyniósł do domu bochenek chleba – duży bochenek chleba, więc radość będzie niesamowita, bo dostaniemy fajne jedzonko, ale nic z niego nie można było ugryźć, bo chleb [był z] mąki z naftaliną, więc to było w ogóle niejadalne. Póki jeszcze były jakieś przetwory, takie jak mama zrobiła – dżem, jakąś konfiturę – to mama wydzielała to, żeby na jak najdłużej starczyło, bo myśmy nie wiedzieli, na ile [czasu ma starczyć]. Jak był szpital, to wtedy były zupy gotowane, na przykład krupnik, ale krupnik – kasza z robakami była, ale to nie było tak, że odstawiało się, bo [są] robaki w kaszy, tylko robaki się wyciągało na brzeg talerza i resztę się zjadało. Nie było mowy o grymasach, bo było wiadomo, że więcej nie będzie. Mama wspominała zawsze do śmierci, jak dała troszeczkę tego jedzenia, a ja się później pytałam: „Mamusiu, czy ja już jestem najedzona?”. – „Tak, Basiulku”. – „Dziękuję”. Wstawałam od stołu. To było takie nasze życie.

  • Pamięta pani, gdzie zdobywaliście wodę?

Gdzieś chodzili podwórkami, piwnicami, gdzieś wodę brali. Było zagadnienie, bo Zbyszek był malusieńki i trzeba było go umyć.

  • Jak brata udało się wychować?

Brata mama, że tak powiem, wyhodowała przez ten okres okropny. Zbyszek był bardzo drobniutki, bardzo chorowity, ale wyrósł na słusznego mężczyznę i w miarę zdrowego, a tamte dolegliwości minęły.

  • Rodzice ze względu na to, że brat był noworodkiem, nie mieli ochoty wyjść z Warszawy w czasie Powstania? Czy rozważali taką możliwość wcześniej?

Nie, w czasie samego Powstania nie było mowy. Myśmy wychodzili w czwartek po kapitulacji z ludnością. Przechodziliśmy ogromną barykadę na [Śniadeckich], co była głęboko w dół wykopana, żeby podnieść ją w górę. Mnie się wydawała wtedy jako dziecku, prawie nie do przebycia. I jak się wychodziło na plac Politechniki, szło się – wtedy się nazywała 6 Sierpnia, teraz Nowowiejska – do Wawelskiej, Wawelską, Kopińską do Dworca Zachodniego.
  • Czy zapamiętała pani Powstańców?

Przy naszej klatce schodowej był wykop i była barykada. Pamiętam taki moment, jak już był szpital, więc to był wrzesień, on był łącznikiem. To był młody chłopiec. Nie wiem, mógł mieć jedenaście, może więcej lat, dokładnie wieku nie uściślę. Tłumaczyli mu, że snajper poluje na takich jak on, że trzeba o innej godzinie, kiedy już będzie ciemno, trochę spróbować przejść, a on się uparł i oczywiście od razu go śmiertelnie postrzelili. Mam w oczach, jak go niosą przez podwórko, blond włosy rozmierzwione i przez ręce przewieszony chłopak był. Ten chłopiec miał na nazwisko Gepner. Później się okazało, że to była jakaś rodzina dość dalekiego kuzyna. To tyle zapamiętałam. Oczywiście syn naszego – teraz się gospodarz nazywa, dawniej się mówiło dozorca – Jana był w organizacji i jak z akcji kiedyś wracał, to wrócił w niemieckim mundurze gestapo, który szybko schował. W naszym podwórku była kapliczka w rogu oficyny, w której myśmy mieszkali (róg z oficyną frontową). Na początku zbierali się ludzie i zawsze były nabożeństwa śpiewane, wieczorem...

  • Pamięta pani, czy codziennie?

Na początku było codziennie, ale znalazł się „gołębiarz”, jak go wtedy nazywali, który strzelał, i już nie można było się przy kapliczce gromadzić i wtedy były w mieszkaniu na parterze w tej pierwszej zaraz klatce [lewej oficyny] (myśmy w drugiej klatce [prawej oficyny] mieszkali), zaraz w pierwszej klatce od frontowej, [lewej] oficyny na parterze po prawej stronie [klatki], w mieszkaniu zrobili ołtarzyk i tam odprawiały się nabożeństwa. Do naszego podwórka trafił ksiądz, którego złapało Powstanie w kościele Zbawiciela. Przyjechał z Częstochowy. Wtedy były śpiewane takie pieśni, jak (on uczył, jak w Częstochowie śpiewali): „Wtedy pójdź do Jezusa, do niebios bram”, „Serdeczna matko” to wszędzie śpiewali, tak że takie z tym związane wspomnienia. Obserwowali rodzice ze strychu z naszego budynku. Ale ze strychu, jak się wychodziło, to była nie bocznej naszej oficyny, tylko tak jakby tej oficyny frontowej; jak była obrona PAST-y, to rodzice to obserwowali. Z tego strychu było widać, ile budynków jest już zniszczonych. Jak był obstrzał z pociągu pancernego, to zmiotło budynek naprzeciwko nas, po parzystej stronie Koszykowej (myśmy byli po nieparzystej stronie).

  • Widziała Pani zdobycie PAST-y?

Myśmy widzieli po ciemku, bo to się po ciemku obserwowało, jak się to wszystko odbywało, i rodzice tłumaczyli, w którym to jest miejscu. To takie wspomnienia z tego okresu.
Wychodziliśmy z Warszawy, to przecież zabrany był dobytek. [Zostało] tylko to, co człowiek mógł na plecy wziąć, więc byłam w dwóch sukieneczkach, w płaszczyku, buty miałam trzewiki sznurowane. Tak było gorąco, taki upał nieprawdopodobny, że wprost wydawało się, że człowiek tego [nie wytrzyma].

  • Zapamiętała Pani, że tak było, jak wychodziliście?

Tak, taki upał był.

  • To był październik.

Tak, to był październik. Kapitulacja była w niedzielę, a myśmy wychodzili w czwartek.

  • Pamięta pani, jak spędzaliście noce? Byliście w mieszkaniu, czy schodziliście do schronów?

Było tak, że myśmy schodzili do naszej piwnicy.

  • Nocować czy w czasie bombardowań?

Jak był obstrzał duży, to siedzieliśmy w piwnicy.

  • Był urządzony schron?

Schron był w tym drugim podwórku – w piwnicach drugiego podwórka. Tam mieszkał brat naszego – obecną terminologią – gospodarza. To nie był człowiek schludny i tam były nieprawdopodobne pluskwy. Okropne pluskwy tam były. Tam był lęk, strach w ogóle schodzić. Kiedyś, jak był okropny obstrzał, to gospodarz (miał na imię Jan) wołał: „Czy pan ma rodzinę na stracenie?! Proszę zejść do schronu!”. Na szczęście myśmy wtedy jeszcze w naszym mieszkaniu byli na szóstym piętrze, a zejście z szóstego piętra z małym dzieckiem było dość trudne i później się wdrapać, przecież winda była nieczynna.

  • Pamięta pani, jaki był stosunek rodziców czy w ogóle ludności cywilnej do Powstania? Jakie były nastroje? Czy one się zmieniały w czasie Powstania?

W ogóle to początkowo była myśl, że szybko to będzie zakończone. Nikt nie myślał, że będzie wychodził z Warszawy i cały dobytek zostanie. A później najważniejsza rzecz, tak, jak mój ojciec stwierdził, żeby nie być bezimiennym, to zabrać dokumenty dotyczące wykształcenia i takie bardzo różne osobiste papiery. Ojciec miał to wszystko naszykowane, że jak będzie hasło: „Wychodzimy”, to to zabieramy. Mama uważała, że po co jej, jak wszystko traci, na pewno nie przeżyje, to po co ma dyplom brać. Ojciec powiedział: „Weź, bo może ci to być bardzo potrzebne w życiu”. Miał rację, bo to dzięki temu mama później zarobkowała.

  • Zapamiętała pani Niemców w czasie Powstania?

Tylko po kapitulacji w momencie wychodzenia, kiedy wypędzali z budynku.

  • Jaki to był kontakt? Jak pani to zapamiętała?

Raus! Raus! –i koniec, wynosić się. Tylko to, żadnej w ogóle dyskusji nie było. Tata nam zginął. Zginął, dlaczego?

  • Niemcy byli brutalni, stanowczy?

Nie, stanowczy do wychodzenia. Mieliśmy szczęście, że „ukraińców” nie było tutaj, bo przy Filtrowej to Ukraińcy działali, więc to było i zarzynanie, niesamowite rzeczy się działy, a tu tylko Niemcy byli i nikt więcej. I wypędzanie, żeby się szybko zebrać. Ojciec, jak zginął, to poszedł do [resztki] mieszkania...

  • Rozumiem, że zaginął?

To znaczy był i nie ma. Mama chodzi i szuka, [woła]: „Bodziu! Bodziu!”. Bodzia nie ma, wreszcie krzyczy, bo pomyślała, że może poszedł do mieszkania na szóste piętro. Okazało się, że ojciec postanowił zjeść słoik konfitur, żeby nie zostawiać Niemcom takiej dobrej rzeczy i te konfitury tam zjadł.

  • Dlatego nie mogliście go znaleźć?

Jak wychodziliśmy, to tak: ojciec pchał wózek z malutkim Zbyszkiem, naokoło w wózku były ustawione butelki z przegotowaną wodą, w wózku jechał tak zwany prymus. To była maszynka na spirytus do palenia, żeby jakąś mieszankę temu dziecku ugotować, a pod tym jechały dokumenty i rzeczy, które mogłyby się w tym naszym pierwszym życiu na tułaczce ewentualnie przydać. Mama pchała wózeczek spacerowy dziecinny i było powiedziane, że dotąd mama pcha wózeczek z rzeczami, dopóki ja mam siłę iść, a jak już nie będę miała siły iść, to wszystko zostawia przy drodze, którą idziemy i ja jadę wózeczkiem. Szłam cały czas do Dworca Zachodniego, bo na Dworcu Zachodnim nas załadowali do pociągu. Już był Pruszków załadowany i myśmy wylądowali w Ursusie.

  • Na terenie zakładów?

Tak, na terenie zakładów. To było jak w zakładzie, wszędzie smary. Kto nie miał czegoś do rozłożenia, to tak w tym smarze siedział.

  • Zapamiętała pani, czy dużo ludzi było?

Dużo ludzi było, bo wszyscy, co tego dnia wychodzili, byli ładowani do Ursusa, bo Pruszków już był pełen. Z Ursusa to takie wspomnienie, że latał człowiek (podobno to był Niemiec) i sprzedawał długie białe bułki. Miał cały plecak bułek i dawał. Niemcy pozwolili, z tym że mama nie pozwoliła ojcu pójść po bułkę, bo powiedziała: „To może być zatrute”. Myśmy z tego nie skorzystali. Znaleźliśmy się, nie wiem, w którym budynku zakładów, ale to chyba był drugi budynek, druga hala produkcyjna. W każdym razie mieliśmy ciężko, dlatego że rodzice mamusi to byli ludzie wiekowi. Dziadek był w trakcie zapalenia płuc. Bardzo był chory.

  • Wychodziliście z dziadkami?

Tak, bo jak wychodziliśmy, to już wszyscy, żeby rodzina była razem. Była jeszcze starsza siostra mamusi – Irena. Nie powiedziałam, że ciotka wyszła za mąż w lutym 1939 roku. Jej mąż był kapitanem audytorem. Pracował w sądownictwie wojskowym, był prawnikiem. Leszek, jak [zaczęła się] kampania wrześniowa, znalazł się w wojsku. Jak się znalazł w wojsku, wycofywali się, gdzieś znalazł się w rejonie dawnych naszych terenów polskich i stamtąd znalazł się w Katyniu, bo poszedł się pytać Rosjan, dlaczego są aresztowani. […] Ciotka nie wiedziała, gdzie jest wujek. Dowiedziała się w 1943 roku z megafonu, że zginął rozstrzelany w Katyniu. Podali, że miał szkaplerz i jeszcze jakieś rozpoznawcze rzeczy, więc nie było wątpliwości, że to wujek. Przyszła do domu i od galowego munduru wujka odpruwała wszystkie dystynkcje, żeby tego nie było. Wiem, że wyłogi przy mundurze miał koloru bordo.

  • Pamięta pani nazwisko?

Plocer – Leszek Konstanty Janusz Plocer czy Janusz Konstanty. Nie pamiętam dokładnie, jaka [jest] kolejność imion. W domu był jako Leszek.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z okresu Powstania, zanim wyszliście z Warszawy? Co pani zapamiętała jako najcięższą rzecz?

Okropny nalot jakiś, kiedy się wszystko naokoło trzęsło, bo tak trzeba powiedzieć. Po drugiej stronie przecież dom zmiotło. I ciągły strach... W zasadzie... Czy pan rozumie, żeby dziecko zawsze było kładzione spać w butach na nogach, a to było dlatego, żeby szybko poderwać się i już bucików na nogi nie zakładać...

  • Czyli zapamiętała pani, że cały okres Powstania spała pani w butach?

Tak, w butach, tak mama kładła. To było wszystko i ten głód okropny. Głód był straszny. Tadeusz Danielewicz przyniósł nam (myśmy jeszcze mieszkali w naszym mieszkaniu na szóstym piętrze) kawałki chleba, kawałek bułki i powiedział tak: „Pani Jadziu, pani to poleje wodą, macie jeszcze trochę węgla, w piekarniku, to tak do zjedzenia będzie”. Mama tak zrobiła. [Spytała]: „Skąd pan to ma, panie Tadeuszu?”. – „Ach, pani się nie pyta. Dałem, podzieliłem się, dobrze”. Jak nasze mieszkanie przestało istnieć, myśmy się przeprowadzili do małego pokoiku w mieszkaniu u Tadeusza. Tadeusz był z Powstańcami, niewiadomo gdzie, w każdym razie tutaj nie urzędował. Mama zobaczyła z największym przerażeniem, że to były pewnie dla jakichś kur znajomych odrzucane resztki, które leżały pod wanną, ale jak to się mówi: na bezrybiu i rak ryba, to myśmy to wyjedli.

  • Zostały pani w pamięci wesołe albo radosne wspomnienia z Powstania?

Radosny moment, to taki, że mama na tapczanie miała trzy piękne lalki. Była Lota, Heti i jakaś tam jeszcze lalka. Chciałam się strasznie bawić Lotą. Jak mama zrozumiała widocznie w pewnym momencie, że już nie wróci do tego, że nie będzie mogła sobie tego posadzić na tapczanie, to dostałam Lotę do zabawy. Pierwsza rzecz, którą zrobiłam, to lalce (która miała buzię nie porcelanową, tylko szmacianą, pięknie wymalowaną) umyłam tę buzię i oczywiście wszystko zmazałam. Zniszczyłam buzię Loty. Początkowo mama się gniewała, później już darowała.

  • Jak długo byliście w Ursusie?

Myśmy byli... To chyba było cztery albo pięć dób. Było widać ostrzał Warszawy. Był ostrzał i tego terenu wokół zakładów, dlatego że przy takich krzewach, nie wiem, jakie to było drzewo...

  • Ostrzał rosyjski?

Nie wiem, czy Niemcy strzelali tutaj. Rosjanie to niemożliwe, żeby w tym momencie strzelali przecież. Gdzie? Do Ursusa? Skąd by się Rosjanie [tam] wzięli?
  • Pamięta pani, że był ostrzał?

Ostrzał był i zginęli jacyś ludzie przy kępie krzaków. Wstrząsające było to, jak Niemcy zgotowali miejsce latryny. To był dół szerokości, tak jak szafa tutaj przez pokój idzie, jeszcze kawałek z tamtego mieszkania, niczym nieosłonięty i tylko żerdki przerzucone przez rów, z tym że to były sosnowe. Tu, gdzie było od ziemi, to to było dość grube, na drugą stronę coraz cieńsze, coraz cieńsze, dalej wręcz cieniutkie. Wchodzili ludzie i na świat cały wystawiali się i załatwiali. To było okropne. Pierwszy raz się wtedy z czymś takim w ogóle zetknęłam. Okropnie się bałam tych żerdek, bo był taki przypadek, że ktoś tam wleciał, ale nie było jak z tego wyjść.

  • Co się potem z państwem działo?

Było tak, że trzeba było wybrać kolejkę sobie, taką wiadomość tata przyniósł, kolejkę, w którą [trzeba było] się ustawić i iść. Ojciec powiedział tak: „Jadziulka, dla mnie najszczęśliwsza jest siedemnastka, bo ja ciebie poznałem 17 lipca”. Ustawił się do kolejki z numerem siedemnaście. Myśmy zostali pognani do wyjścia. Niewiadomo było co i jak, tylko trzeba było się ustawić. Było tak, że tata spotkał w Ursusie, to był taty dobry znajomy, kolega, syn profesora Grabskiego od reformy gospodarczej. Ponieważ on wyszedł bez niczego zupełnie, więc tata mu dał swój płaszcz. Teraz to się mówi prochowiec, a to były płaszcze, jak później mówiło się o nich angielskie – beżowe, miały podszewkę w kratę. U ojca podszewka miała [kolor] bordo, czarny i coś białego, tak jak szkocka krata to było. Jak myśmy wychodzili, w pewnym momencie zobaczyłam płaszcz taty i lecę za płaszczem, nie bacząc, że rodzice moi idą z tyłu. Mama woła: „Basiulku, wróć z powrotem. Tutaj jesteśmy”. Poznałam tylko płaszcz i za nim leciałam.
Jak wychodziliśmy [z hali w kierunku bramy], to Niemcy odstawili... Myśmy szli z mamusią, dziadek z babcią, ja przy mamusi, a tata pchał wózek i jeszcze miał wielki plecak na plecach. Niemcy ojca odstawili na bok, a wózeczek ze Zbyszkiem odstawili przy takim budyneczku. Usłyszałam: „Moja żona! Moja żona!”. To wołał tatuś. Mówię: „Mamusiu! Tatuś woła”. Mama się odwróciła, jak zobaczyła, co jest, to jak wyjść z tego szeregu, którym gnają – dorosły człowiek nie mógł. Mama powiedziała: „Basia, próbuj!”. Ja ten wózeczek ze Zbyszkiem wypychałam, ale żeby to był jakiś chodnik, żeby brukowany podjazd był, to jeszcze byłoby łatwo, a tu była trawa do pokonania tak najkrótszą drogą trochę ściąć. Ja takimi zrywami: popchnęłam troszkę, zryw, znowuż popchnęłam i do takiego momentu dociągnęłam, że jakiś młody człowiek wychylił się z tego szeregu, pociągnął i już dalej byliśmy razem. Zostaliśmy załadowani z babcią, z dziadkiem i z dwoma wózkami, i w związku z tym zabieraliśmy okropnie dużo miejsca na odkrytej platformie – tak, jak węglarka, bo to chyba węgiel był wożony tym wagonem. Noc była zimna, dzień był wściekle gorący i to prażące słońce. Ponieważ jechaliśmy, mieliśmy dobytek: dwa wózki skarbów, to od razu był okropny stosunek do nas, bo [mówili, że] burżuje jadą. To była ewidentna sprawa. Wobec powyższego jakaś babka rzuciła teczką z przyczepioną do niej patelnią w wózeczek Zbyszka. To był wózeczek [taki], jak wyglądały tak zwane limuzynki. One nie miały takiej ściąganej jak teraz miękkiej budki, tylko była taka jak gdyby z dykty [po dwóch bokach]. Ten wózeczek miał, tak, jak mówię, sztywne dwa boczki budki, a [góra tej budki była ruchoma] jak w takich szafach biurowych z żeberek składające się zsuwało się, i wtedy dziecko miało dostęp powietrza. Żeby nie ta budka, to mógłby być Zbyszek zabity, ale burżuje jechali, wobec powyższego burżui trzeba było jakoś upodlić. Wybierała zza pazuchy wszy i obrzucała dziadka, babcię, mnie. Z takimi wszami to bardzo ciężko było walczyć po tym, jak się dojechało.
Dowieźli nas do Kielc. W Kielcach na bocznicę i z bocznicy pół godziny, godzina – nic się zupełnie nie dzieje. Ludzie zaczęli po prostu uciekać z wagonów. Myśmy też [uciekli]. To był po prostu transport przeznaczony do Kielc, ale byli ludzie i tacy, co dojechali do obozu koncentracyjnego, więc to był naprawdę traf, [co] się wybrało. Myśmy się znaleźli w Kielcach. Babcia przypomniała sobie, że tam jest jakaś bardzo daleka rodzina. Oni nam pomogli złapać pierwszy nocleg. Pierwszy nocleg był niesamowity, bo dostaliśmy pokój. Niemcy tam mieli kwaterę. Już Niemcy z tej kwatery wyszli. Pani bardzo widocznie Niemcom sprzyjała, warszawiakom nie, bo na łóżkach zostawiła tylko sprężyny, nic więcej. To były takie dawne łóżka, co materac się kładło na sprężyny. Myśmy mieli te sprężyny do spania, ale i to było dobre i na tym można było się przespać. Zaczęła się nasza okropna wegetacja, dlatego że stamtąd... Mieszkanie znalezione było... Dopiero dzisiaj mi się przypomniała ulica Złota, że to na ulicy Złotej mieszkaliśmy w Kielcach. Nie pamiętam, czy to był numer 13 czy 15. Już teraz nie skleję, ale trafiłabym tam. Myśmy mieszkali na pierwszym piętrze. To było mieszkanie trzypokojowe i mieszkaliśmy tam w trzy rodziny: każda rodzina w innym pokoju. Na początku spało się na siennikach. Później mama skądś gdzieś zdobyła prycze, ale prycze miały za wąskie deski między jednym brzegiem a drugim. Wobec powyższego w nocy się zawsze zapadały, akurat albo pod pośladkami, albo pod nogami, albo pod plecami deski i [robiły się] takie góry doliny. Wreszcie ktoś nam nadbił listwy i było już później lepiej. W naszym mieszkaniu pani, która w oddzielnym pokoju mieszkała, przeprowadziła się gdzie indziej – ona się nazywała Machnikowska – a tam mieli kwaterę żołnierze, jak już Rosjanie weszli do Kielc, to żołnierze rosyjscy. Naprzeciwko tego domu, w którym myśmy mieszkali, była poczta polowa niemiecka. Jak już wiedzieli, że się zbliża ich koniec bytowania, to przez trzy doby cały czas palili dokumenty. Tam ciągle, ciągle ognisko szło i ciągle dokumenty były rzucane. Jako dziecko zapamiętałam taki moment, że już jak Rosjanie weszli do Kielc, myśmy jakoś zostali się bez chleba, ale było wiadomo, że na ulicy – teraz wróciła do starej nazwy, do Sienkiewicza (nie teraz, tylko już po wojnie), ale w czasie okupacji nazywała się ulicą Kolejową, a myśmy mieszkali na ulicy Złotej. To była przecznica, jak się szło teraz od Sienkiewicza w stronę przeciwną, tak jakby kierunek na kościół garnizonowy, to ulica była w prawo i była bliżej ulicy, która się nazywała Dworcowa, która szła wzdłuż torów kolejowych. Doszli do wniosku, mama z babcią i z dziadkiem, że Basię trzeba wysłać po pieczywo, bo Basia taki mały krasnolud lepiej sobie poradzi i przemknie niż dorosły człowiek, bo z tej strony była zamknięta ulica, dlatego że tam zaraz miało SB – Służba Bezpieczeństwa z NKWD swoją siedzibę i tutaj się raczej wtedy nie chodziło.

  • Długo państwo byliście w Kielcach?

W Kielcach byliśmy do popołudnia 23 czerwca 1945 roku i wyjechaliśmy wtedy już do Podkowy.

  • Do rodziny?

Nie. Tu było wynajęte mieszkanie i myśmy mieszkali w wynajętym mieszkaniu. Rodzice moi, którzy wszystko stracili, mama uważała, że już nic nie będzie w życiu kupowała do urządzenia mieszkania, bo i następnym razem ją wyrzucą i mieszkanie było wynajmowane z umeblowaniem.

  • Czyli nie kupowała mebli?

Nie kupowała. Pierwsze meble kupione były w 1957 roku.

  • Co się stało z waszym mieszkaniem?

Z naszego mieszkania została tylko wisząca wanna w łazience i nad wanną z boku szafka pawlacz. Została jedna jedyna oficyna, nie wiem która.

  • Czyli dom zniszczyli Niemcy już po Powstaniu?

Tak. Została jedna oficyna. Ona jest na tyłach sklepu sportowego na placu Konstytucji. Jedna jedyna. Nie wiem, [czy zostały] trzy piętra teraz chyba ma czy cztery. Tego już nie powiem, ale nie wiem, która to jest, bo przecież Koszykowa inaczej przebiegała, więc to, co zostało, to nawet może być boczna oficyna.

  • Kiedy wróciliście państwo do Warszawy?

W 1965 roku. Jeszcze jak wychodziliśmy z Warszawy, moment wyjścia z naszego podwórka przejścia barykadą, to przypomniało mi się, bo to było tak, że mamie ciągle spadało kółko z wózeczka spacerowego i zauważył to Niemiec i szedł w naszym kierunku. Mama zaczęła się modlić, tak okropnie bała się tego, a on podszedł i powiedział, że jest Ślązakiem i że on to naprawi. Jak on założył i coś tam przy tym kółku podłubał, to dojechaliśmy i wyszło się już później do pociągu w kierunku Kielc i nie spadało.

  • Jak z perspektywy lat ocenia pani, czy Powstanie było potrzebne?

To był zryw narodowy, który... Pewnie jak liczyć ilość ludzi, którzy polegli, straty, zrównanie Warszawy z ziemią, to była straszna cena tego wszystkiego, ale chyba dzięki temu my mamy swoją tożsamość. Mnie się wydaje, że dzięki temu mamy tożsamość, bo przecież jak Wanda Wasilewska prosiła Stalina, żeby Polska była republiką siedemnastą, to on tego wtedy nie chciał. Przecież myśmy pokazali, że mamy, że jesteśmy siłą jako naród i nie chciał walczących polaczków.




Warszawa, 14 września 2010 roku
Rozmowę prowadził Piotr Ziółkowski

Barbara Kołecka Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter