Barbara Szuladzińska-Kulenty „Wanda”

Archiwum Historii Mówionej
  • Jak pani zapamiętała wybuch drugiej wojny światowej, ile miała pani wtedy lat, co pani robiła?

W tym momencie miałam czternaście lat. Nie miałam orientacji zupełnie, że samoloty, które się zjawiły nad Warszawą, to są samoloty niemieckie. Widziałam jakiś krzyż, nic nam nie mówiono, człowiek nawet machał ręką, bo uważał, że to jest coś [niezwykłego] – taka postawa trochę dziecinna. Było to pod Warszawą, ponieważ mój tatuś był chory na gruźlicę i mieszkaliśmy trochę w lesie. Było to w Ząbkach pod Warszawą, Ząbki były jeszcze niezabudowane. Byłam zdziwiona bardzo, że jakieś samoloty, ale byłam przekonana, że to nasze samoloty. Potem szybko, niestety, zorientowałam się. Tatuś miał lepsze oczy i orientację, i mnie uświadomił.

  • Czy pani wychowanie w domu, w szkole wpłynęło jakoś na pani postawę w czasie okupacji?

Tak, wychowanie było zdecydowanie bardziej patriotyczne.

  • Na czym to polegało?

Tatuś pracował w Ministerstwie Spraw Wojskowych, stykałam się z koleżankami, których rodzice razem tam pracowali. Atmosfera w domu była bardzo patriotyczna.

  • Mówiło się o tym...

Rozmawiało się, naturalnie, na temat tamtej wojny, rodzice mówili. Bardzo byli dobrzy, budując nasze życie wewnętrzne.

  • Czyli to wychowanie w domu później zaowocowało pani postawą?

Tak, naturalnie.

  • Czym się pani zajmowała, co pani robiła podczas okupacji?

Oczywiście chodziłam do szkoły, która była nieoficjalna. Oficjalna była, ale na wymogi niemieckie. Podziemne było normalne Gimnazjum i Liceum Humanistyczne imienia Klementyny z Tańskich Hoffmanowej.

  • Czy pani i pani rodzice zdawaliście sobie sprawę z tego, że chodzenie do tej szkoły jest niebezpieczne?

Naturalnie. Ja zdawałam sobie sprawę, że nasze nauczycielki, które częściowo chodziły do szkoły, a częściowo do domu [ryzykują], bo część przedmiotów była w szkole, a część w domach, nie można było wytłumaczyć, że my się uczymy łaciny, francuskiego. Na co nam takie rzeczy. Niemiecki był nakazany, musieliśmy się uczyć tego języka.

  • Jak oficjalnie się nazywała ta szkoła?

Gimnazjum i Liceum Humanistyczne imienia Klementyny z Tańskich Hoffmanowej.

  • Tak, ale jako niemiecka szkoła czego ta szkoła uczyła?

Ja powiedziałam „niemiecka”? Nie, to przepraszam, jakoś niewłaściwie to powiedziałam. To nie była niemiecka szkoła, tylko pod dyktat niemiecki, pod ich plan pracy w szkole.

  • Ona się oficjalnie nazywała tak, jak pani mówiła?

Oficjalnie nie. Nazywała się Obowiązkowa Szkoła Zawodowa, mówiąc po polsku, oczywiście po niemiecku nazywała się Berufpflichtschule.

  • Czego się pani uczyła oficjalnie?

Oficjalnie moja siostra uczyła się modniarstwa, a ja uczyłam się gotowania na gazie, tylko nie miałam co gotować. U nas bieda była straszna, bo tatuś umarł i mamusia oczywiście pracowała, ale było bardzo ciężko. Chodziłam niby do tej szkoły na ulicy Książęcej, każdy miał kuchenkę i każdy miał tam coś ugotować, tylko nie miałam co wsadzić do tego garnka, niestety tak było.

  • Poziom życia w porównaniu do przedwojennych czasów bardzo się zmienił?

Do czasów przedwojennych to było zupełnie nieporównywalne.

  • W jaki sposób pani zetknęła się z konspiracją?

To było łatwe, ponieważ szkoła nie była taka, jak powinna być [według Niemców]. Niektóre koleżanki należały już do AK. Ja dość szybko się zorientowałam i przyjęła mnie koleżanka, która później stała się naszą patrolową, tego patrolu sanitarnego.

  • Jak wyglądały szkolenia, bo pani miała jakieś szkolenia?

Tak, były szkolenia. Musieliśmy się uczyć robienia zastrzyków, oczywiście w poduszkę, ale oprócz tego przyznano nam staż, to było na rogu Floriańskiej i Jagiellońskiej. Kiedyś przed wojną był tam zakład powstańców styczniowych. Ci panowie chodzili w granatowych ubraniach i mieli czerwone guziki, i takie wcięte stroje, wiec jak ludzie na ulicy zobaczyli takiego powstańca, to się mu kłaniali, bo to były wtedy jeszcze takie czasy. Ale później to się już zupełnie zmieniło. W czasie okupacji to wymarli ci powstańcy. Tam się zrobił taki przyczółek Szpitala Przemienienia Pańskiego, z tego placu Powstania Styczniowego.

  • Tam miała pani praktykę, tak?

Tam miałam praktykę, tak. To była przychodnia, wiec ludzie przychodzili z rozmaitymi ranami. Pamiętam, że tam się tak obnażali – nogi, ręce – leżeli. Lekarz tylko przychodził i patrzył na te rany i mówił: „Tu trzeba to, tu to, tu to”. Myśmy się musieli nad tym zastanawiać i później kłaść te maści i uczyć się bandażowania ludzi. Nie przypominam sobie, żebym autentycznie robiła zastrzyki.
Naszym obowiązkiem była też nauka młodzieży [szkoły powszechnej], która wymagała jakiś uzupełnień, przedmiotów. Mnie przypadła w udziale geografia rozszerzona i historia, tego miałam uczyć. Po wojnie cała policja granatowa była przeklęta, [ponoć] nieomalże wysługiwała się Niemcom. Tymczasem było odwrotnie, dlatego że ci policjanci w bardzo dużej mierze należeli do AK. Przykładem było to, że u jednego policjanta granatowego (przy placu Zawiszy, niedaleko mieszkał) były zebrania [konspiracyjnej] młodzieży. Kilka osób było, ze sześć, i ja tam zawsze chodziłam; policjant chodził w stroju [granatowym].

  • Czyli pani była nauczycielką, w takich kompletach?

Nauczycielką... Uczyłam tam.

  • To było pani zadanie z...

Z ramienia AK. Oprócz tego kolportaż, trzeba było nosić gazetki i roznosić.

  • Skąd pani brała te gazetki?

Dostawałam od swojej patrolowej, ona miała wyższą rangę. Ona powiedziała, że jeśli by nas złapali, to nie jest wskazane, żebyśmy mieli orientację jakąkolwiek na temat tych osób, dlatego nie starałyśmy się dopytywać.

  • Ile osób pani znała?

Tę swoją grupę. To chyba było pięć osób.

  • A gdzie pani te gazetki roznosiła, jak je już pani dostała?

Po sąsiadach, po koleżankach, które nie należały do AK, też im się dawało te gazetki, i oczywiście w rodzinie. Nie były to duże paczki, ja zawsze miałam dwadzieścia [egzemplarzy]. Taki miałam przypadek, trzeba było jeszcze nosić materiały opatrunkowe, żeby przygotowywać punkt opatrunkowy. To było między 1942 a 1943 rokiem, już było przygotowywanie do Powstania. Trzeba było nosić jodynę (na którą ja byłam uczulona i zawsze się bałam, żeby się nie rozbiła butelka), materiały różne, gazy i materiały opatrunkowe gotowe, i to się roznosiło. Tego typu funkcje były.

  • W 1944 przed Powstaniem...

Tak, przed Powstaniem. Przed tym miałam przysięgę na Pradze, major „Dąb” był.

  • W którym to roku było?

Gdzieś na początku 1943 roku.

  • Czy pani zapamiętała jakoś szczególnie dzień przysięgi?

Tak, bo to było bardzo uroczyste. Kilka osób stało i trzeba było całować krzyż, była rota przysięgi: „Stawie się wtedy, kiedy mnie ojczyzna zawoła...”. Właśnie o Powstaniu było wspomniane, tylko nie pamiętam dokładnie treści. To było dość oficjalne i sporo osób wtedy było tam.

  • W 1944 roku, gdy zbliżało się lato, czy zauważyła pani jakąś zmianę?

Szalona zmiana na ulicach. Ja miałam takie uczucie, wiedziałam, że Niemcy są bardzo okrutni, ponieważ mieszkając całą okupację na Nowym Świecie, widziałam dwie egzekucje, co było potworne, zwymiotowałam, bo nie mogłam patrzeć. Wiedziałam, że Niemcy są tacy okrutni. O co pani mnie pytała?

  • Pani mówiła, że atmosfera na ulicach była inna.

Tak. Były łapanki i były rozstrzeliwania, tak że ja wiedziałam, jacy są Niemcy. Jak zobaczyłam, że już zaczynają iść szeregi tych Niemców, powiedzmy, nie zupełnie eleganckich, wytwornych, tylko takich przestraszonych i oberwanych czasami, sporo takich żołnierzy, to myślałam: „Boże kochany”. Słychać było już strzały, myślałam sobie: „Dobrze, jak już mają wejść ci Rosjanie, to niech już wejdą”. I pomyślałam sobie, że jak będzie Powstanie, to będzie okropny rozlew krwi. Nie byłam wtedy jakoś tak bardzo zwolenniczką Powstania, ale jak już Powstanie wybuchło, to nie było żadnych rozmów na ten temat i myśli [zwątpienia] mi nawet nie powstały.

  • Czy pani miała jakieś miejsce wyznaczone, gdzie pani się ma zgłosić?

Nie. Tylko przyszedł rozkaz, że jak dostanę rozkaz, to mam się zgłosić i wtedy mi powiedzą. A mnie nic nie powiedzieli, do mnie nie przyszedł żaden rozkaz.

  • Jak pani pamięta dzień 1 sierpnia?

Poszłam po olej, który był wielką zdobyczą, i zobaczyłam, bo byłam na samym Powiślu...

  • Pani mieszkała na Nowym Świecie?

Tak. Poszłam tam, mamusia na Browarnej miała kuzynkę, i zobaczyłam przy Wiśle młodzież, która biega z butelkami. Już się wtedy zorientowałam, i strzały, i strzały.

  • To było jeszcze przed siedemnastą?

Tak, przed siedemnastą już chłopcy tam biegali, nad samą Wisłą. Byłam strasznie przerażona, jak to będzie, Niemcy są okrutni do entej potęgi. Przyszłam do domu, z trudem przyszłam, bo już były strzały, już ludzie zaczęli kopać okopy, bo już były strzały z mostu Poniatowskiego.

  • Pani wróciła do domu?

Tak, wróciłam i oczywiście nie było żadnego rozkazu. Moja mamusia była bardzo patriotycznie nastawiona i naszykowała mi torbę z materiałami opatrunkowymi, ze wszystkim.
  • Żadnych przeszkód w rodzinie pani nie miała?

Nie absolutnie. Nie, mimo że byłam jedna. [To znaczy] nie byłam jedna, ale siostra wyszła za mąż. Mimo wszystko mamusia mnie wysyłała, jak najbardziej. Z tym plecakiem poszłam Tamką zobaczyć, czy nie ma…

  • To było 1 sierpnia ciągle?

Tak, 1 sierpnia. […]. Poszłam zobaczyć, czy nie będzie jakiegoś punktu opatrunkowego, jakiegoś szpitala, czy coś się nie szykuje, bo jak nie mam możliwości z moim oddziałem się zetknąć, to przynajmniej sprawdzę [gdzie iść], żebym pracowała w tej dziedzinie. Poszłam na róg Tamki i Cichej, tam jest dom sióstr urszulanek, bursa tam była. Łóżka wolne, bo to 1 sierpnia, młodzież wyjechała do domów. Lekarz, który mieszkał naprzeciwko, przyszedł i powiedział, że można by było skorzystać z tych łóżek, bo jednak będą potrzebne.

  • Czyli to też był lekarz, który nie był w żadnej organizacji?

Tak, zupełnie. Znaczy on podobno był jak najbardziej zrzeszony, ale ja jego nie znałam, nie miałam pojęcia.

  • Zna pani jego nazwisko?

Tak, nazywał się Jerzy Rowiński.

  • Czyli pani organizowała punkt sanitarny?

W jakimś sensie, razem, tak.

  • Jak to wyglądało, była ta bursa z wolnymi łóżkami, lekarz, pani, kto jeszcze?

Tak, od razu pojawiły się tam osoby, jakaś harcerka, która chciała pomagać, bo słyszała, że coś się już dzieje. Były takie osoby, a poza tym były te siostry, które starały się zapewnić nam jakiś wikt, że jak będziemy pracować, to żeby było [co jeść].

  • Jak duży był ten punkt opatrunkowy, tam były łóżka szpitalne, tak?

Nie były szpitalne, ale były łóżka. Na pierwszym piętrze i na parterze.

  • Pani pamięta, na ile osób te łóżka były przygotowanie?

Nie umiem powiedzieć, na ile osób było łóżek, bo tych osób później było dużo, wszędzie, na korytarzach, no wszędzie.

  • Czy pani dostała opaskę powstańczą albo Czerwonego Krzyża?

Tak, tak. Z zapisem do „Krybara” to dopiero po jakimś czasie, wcale nie tak wcześnie, już było źle wtedy. Pamiętam, była taka sytuacja, że w korytarzu leżał człowiek, ludzie go przynieśli, coś mu podłożyli, bo już nie było łóżek, on cały czas miał krwotok, jego wyciągnęli spod gruzów, widocznie był jakiś ucisk na głowę. Jak ja cierpiałam, jak ja starałam się mu to watą szklaną zabezpieczyć, mimo wszystko zmarł. W tym momencie jak ja przy nim siedziałam, przyszła jakaś pani, w takim stroju i mówi: „Czy pani była w AK przed Powstaniem?”. Ja mówię: „Byłam”. Myślę: „Co ona teraz przychodzi, jak tu teraz taka jest sprawa”. Zaczęła sobie zapisywać moje nazwisko, pseudonim, wszystkie dane, ona później przyniosła mi legitymację, stąd wiem, że to „Krybar”, porucznik „Bicz”, VIII Zgrupowanie.

  • Do tego zgrupowania została pani dołączona?

Przydzielona, tak, bo tam na Tamce było to szefostwo.

  • A czy pani pamięta, kiedy to było, którego dnia?

Nie, tego nie pamiętam, zupełnie. Wiem, że to już nie było tak wcześnie, na pewno po 15 sierpnia.

  • Ale wróćmy do początków. Czy pani pamięta swojego pierwszego rannego?

Tak, owszem. Pamiętam, bo on pierwszy zaczął mnie nazywać „Królewna”, dlatego że ja miałam koronę, miałam grube czarne włosy, długie bardzo, ja je zawijałam, bo w czasie Powstania nie było mowy [by rozpuścić], dlatego je zawijałam i zapinałam. Miał ranę postrzałową uda, przebite udo, oczywiście leżał, ja mu opatrunki robiłam i to się dość łatwo zagoiło.

  • Ale czy pani nie była przerażona, że to pierwszy taki prawdziwy pacjent?

Nie, nawet powiedziałabym, że w jakimś sensie mi się to podobało, że to takie łatwe. Jednak człowiek niby się uczył przez tę okupację, ale jak przyszło co do czego, to nie było takie łatwe.

  • I tam na tej Tamce była cała obsługa tego punktu, czy pani tam nocowała, czy wracała do domu?

Nie, już nie wracałam, dlatego że dość szybko, prawie z dnia na dzień zaczęło się zjawiać dużo pacjentów.

  • Czy pamięta pani, jak duża była ta obsługa, ile tam było tych pielęgniarek, lekarzy?

Dopiero później przyszła pielęgniarka kwalifikowana, która miała przestrzelone płuca, ja ją zmobilizowałam, żeby do tego punktu przyszła, bo byłam na mieście. Wody zaczynało ować, trzeba było nosić w kubłach z fabryki Domańskiego [...] . Światło było długo, bo to było lato, nie było takiego kłopotu, ale wody dość szybko ło.

  • A żywność dostawaliście?

Te siostry starały się, po wojnie pomyślałam sobie, że nigdy nie będę jadła kaszy, bo była ciągle kasza, robiły co mogły. Mnie kiedyś wysłano do tego szefostwa, żebym zamówiła, żeby nam dali jakiegoś chleba i takie inne rzeczy.

  • Czy pani pamięta jakieś ciężkie przypadki?

O tak, były ciężkie przypadki. Pamiętam, byłam zdumiona, bo doktór mówi: „Coś pani pokażę”. On opatruje, gazą głowę przykrywa, część tak jakby odciął, skorupę głowy i dosłownie widać pulsujący mózg. Ta pacjentka normalnie rozmawiała, wszystko było dobrze, w tym sensie. On mówi: „Proszę pani, trzeba tutaj to zrobić”. A to był internista, to nie był chirurg. Owszem tam przyszedł młody chirurg, ale ze słabym stażem, za młody, żeby mu jakieś poważne zadania dawać. Poza tym widziałam, jak przywieźli chorą, która, powiedziałabym, nie miała twarzy, nie miała warg, twarz cała ziejąca krwią, nosa nie miała, oczu nie miała, ale usta ruszały się, głos miły, mówi: „Proszę sobie zapisać adres moich rodziców i zawiadomić ich”. Ze zdumieniem patrzyłam na to, ale jednak takie cuda były podczas okupacji. Było jeszcze dwóch Niemców, jeden Niemiec, w jednym sensie, był bardzo uciążliwy, ale w jakiś sposób później bardzo zbawienny, nieomalże.

  • Ale jak oni się tam znaleźli, ktoś ich przywiózł?

Szpitale były systematycznie niszczone, więc do nas przenosili chorych niejednokrotnie, więc ten Niemiec to nie był nasz pacjent, ale myśmy się nim opiekowali. Dlaczego mówię, że on był taki uciążliwy, bo on miał cały brzuch otwarty i oczywiście kał wychodził bokiem, ale to, że bokiem wychodził, to dzięki temu on żył, dlatego że nie było gazów i natychmiast by był proces gnilny. Z tym pacjentem miałam szalone kłopoty, ponieważ nie było takich wielkich materiałów, takiej gazy, nie dostarczano nam tego, a nie mieliśmy możliwości przetransportowania się gdziekolwiek, tak że okropne to było.

  • Skąd były te środki opatrunkowe, lekarstwa?

Dla niego to ja prześcieradła stare rwałam i nosiłam wodę w kubłach. Mówi się „sanitariuszka” czy „pielęgniarka”. Nie, nie, to był człowiek, który ratuje drugiego człowieka w miarę możliwości. U Domańskiego była woda, wiec ja dwa kubły takimi rowami nosiłam, żeby przejść. Tam nie było materiałów opatrunkowych, ja prałam to, co on zabrudził, było niemożliwie gorąco, wieszałam to wszystko i kładłam na dachu, żeby słońce wyprażyło te materiały. On przeżył i kilka lat żył, jego córka pisała z Niemiec i dziękowała. Przeżył to zupełnie dobrze.

  • Czyli traktowaliście go tak samo jak każdego innego pacjenta?

Tak, tylko że on był bardziej kłopotliwy, bo nikt nie miał otwartego brzucha.

  • Nie było takiej myśli, że uje leków, uje środków opatrunkowych dla naszych, dla Polaków, a tu trzeba dla Niemca?

Tak, zgadza się, ale takie małe bandaże mieliśmy, a tych wielkich nie było.

  • Ja rozumiem, ale to był wróg, a mimo to traktowało go się tak samo?

Tak. On bez przerwy się bał, żebym ja nie postąpiła jakoś ostro w stosunku do niego, to zawsze mówił: „Mam żonę i dzieci” – bez przerwy. I chciał mi zdjęcia pokazywać.

  • A inni leżący chorzy jak go traktowali?

Był taki jeden, który miał jakoś tak bardzo strzaskaną miednicę, pamiętam, że pantoflem rzucał do niego. Ja mu mówię: „Boże, niech pan tego nie robi, to jest chory człowiek, nie można, już musimy inaczej patrzeć na niego”. Na Powiśle Niemcy weszli 6 września, on wybronił ten szpital, bo powiedział, że myśmy o niego dbali.

  • Bo do tego szpitala przyszli Niemcy?

Tak, przyszli Niemcy. Ja w tym momencie nie byłam [tam], bo moja mamusia zachorowała na czerwonkę i musiałam nieść jakieś leki dla mamusi, żeby przeżyła, bo doktór mówił, żeby do nas nie prowadzić, zresztą mamusia by nie przeszła, bo trzeba było przebiec Kopernika, a tam była kanonada od uniwersytetu.

  • Ale cywile też byli w tym punkcie opatrunkowym, który się później rozrósł prawie jak szpital?

Tak wszyscy. On wybronił, bo tam weszli Niemcy i on się wstawił za nami. Tak mi opisywał ten doktór, że wpadli Niemcy i karabinem przed twarzą machali temu lekarzowi, który świetnie znał niemiecki, i ten Niemiec mówi: „Wy jesteście bandyci, was wszystkich trzeba rozstrzelać!”. Tak robili niestety w innych szpitalach. Ten lekarz powiedział: „To jak pan ma ochotę, to proszę iść rozstrzelać swojego krajana, bo tam leży jeden”. On poszedł do niego i ten Niemiec powiedział, że byliśmy dla niego dobrzy bardzo. Ten Niemiec powiedział: „Masz szczęście”. To było straszne, tylko że ja przy tym niestety nie byłam.
Ta kobieta bez twarzy była wspaniała, przy tym taki ciepły, swobodny głos. Na Tamce ustawiała się, na Wiśle, kanonierka niemiecka i strzelali, takimi jakimiś armatami, specjalnymi urządzeniami, które sześć razy strzelały co jakiś czas, co trzy, co pięć sekund i później była jakaś przerwa, myśmy o tym wiedzieli. Kiedyś idzie oddział, oni nie wiedzieli tego, a myśmy ich nie widzieli, bo przecież chorymi trzeba było się zajmować, ja akurat byłam w korytarzu, bo tam chorych też było dużo. Niemcy akurat strzelili tą bronią i urwali dowódcy obydwie nogi, w udach, krew z tętnic strzelała na metr. Czekam, bo myśmy wiedzieli, ile strzałów ma być, doskoczyłam i łapię te tętnice, za mną oni przyszli, to był mężczyzna, ja bym go nie udźwignęła, trzymam za te tętnice, i zabraliśmy tego chorego. Nie znam jego przyszłości, dlatego że w tym szpitalu nie było możliwości, żeby jemu pomóc, bo nie było chirurga.

  • Czyli chorych transportowało się gdzie indziej?

Na Konopczyńskiego był szpital. To nie był szpital, tylko taki at hoc zorganizowany [punkt], ale już z jakimś wyprzedzeniem, widocznie tam akowcy zmobilizowali się wcześniej. Doktór Rowiński był w AK, ale nie był tutaj w tym obszarze.

  • Jakie nastroje panowały wśród tych chorych leżących, wśród obsługi?

Podczas Powstania bomby rzucali i ten świst taki był przerażający, bo – uderzy czy nie. Na szczęście w ten dom nie uderzył, bo ten dom stoi do tego czasu. Wracając do tych chorych, to obok nas, tej bursy, był taki warsztat samochodowy, w którym to warsztacie, był chyba pierwszy czołg zdobyczny, którego naprawiał mechanik. Miał piękną córeczkę, szesnastoletnią, śliczna blondyneczka, ona stała w bramce, tak patrzyła na tą ulicę, ja tego nie widziałam, patrzę (bo człowiek starał się spojrzeć, bo zawsze mogło się coś zdarzyć), a ona upada, więc ja bez pardonu podbiegłam do niej. Pierwsze uczucie, jakie miałam, było potworne – wzięłam ją pod plecy i poczułam płuca w rękach. Niestety zaraz zmarła.

  • Czy to panią przygnębiało, jak ci chorzy umierali?

Okropnie mnie to przygnębiało.
  • Pani przecież była młodą dziewczyną.

Tak, okropnie mnie to przygnębiało. Aha, ten młody człowiek z tymi udami dostał szoku jakiegoś chyba, jak mnie zobaczył, ja go trzymam, a on mówi: „Siostro, proszę mi zdjąć zegarek, bo się pobrudzi”. Myślę sobie: „Boże, on o zegarku”. Oczywiście na razie mu tego zegarka nie zdejmowałam, tam później mu zdjęli. Takie były sytuacje i wtedy człowiek, taki młody, był tak zmaltretowany tymi sprawami, że naprawdę to bardzo wpływało [na samopoczucie].

  • Czy pani wtedy tam myślała, że zginie, czy myślała pozytywnie?

Ja myślałam, że zginę, dlatego że jak pan doktór był na obchodzie – nie wypominając mu – jak tylko był nalot, [uciekał] do piwnicy. Ja uważałam, że to jest okropne. Oni zostają i zakrywają sobie kocami głowy, bo to mogło uchronić od zbitego szkła, ale na bomby to co to było. Ja zawsze siadałam na jakimś łóżku i czekałam, aż się to skończy, po prostu uważałam, że ja nie mogę, jak się nimi opiekuję, iść i lecieć do schronu (to nie był schron, to była piwnica).

  • Ale jaka była atmosfera wśród tego personelu, czy oni też mieli nadzieję, czy nie mieli?

Oni myśleli, że wszystko jakoś będzie. Bali się tych nalotów, więc tak się przykrywali i bardzo się lękali.

  • Czy jakieś przyjaźnie się nawiązywały?

Tak. Mam takie zdjęcie, jak łączniczka przyszła, my mówimy: „Zrobimy sobie zdjęcie”. Trochę ukartowane to zdjęcie było, ale prawdziwa łączniczka i my wszyscy. Były takie przyjemne stosunki.

  • Czy oprócz tych Niemców zetknęła się pani z osobami innej narodowości podczas Powstania?

Tak. Niedaleko był zburzony dom i tam znaleźli Żydów, w piwnicy, oni byli zamurowani, że tak powiem. Dawali im jeść, oni żyli, nie byli wychudzeni jakoś bardzo, żona była chora. Ten pan był architektem, a żona była pianistką. Bardzo miły pan, ale było już dość późno i Niemcy mogli wejść, my zdawaliśmy sobie z tego sprawę, jak się przesuwali z północy na południe. On był bardzo podobny do Żyda, taki typowy Żyd. Ja mu musiałam z głowy obierać wszy, obcinałam, ja się nie znam na tym, bo strasznie wszy mieli. Ja mu mówię: „Co pan zrobi, jak tu Niemcy wejdą?”. A no mówi: „Proszę pani, ja sobie odbiorę życie”. Ja mu mówię: „Zaraz, może my tu pana jakoś ukryjemy, niech się pan nie przejmuje, pana się w coś położy”. Bardzo przyjemny człowiek. Takie były osoby, [spotkałam] tylko tę narodowość: Niemcy i Żydzi.

  • Czy była pani może świadkiem jakiś okrutnych scen, czy zetknęła się pani z jakimiś scenami ludobójstwa?

Tak. Jak wchodzili Niemcy podczas Powstania była taka sytuacja. Jak ja poszłam do swojej mamy, to już nie było możliwości się cofnąć, to było koło 7 września. Przy pałacu Ostrogskich codziennie na trąbce była grana „Warszawianka”. Nasz dom się palił i mamusia była gdzieś w piwnicy, ja musiałam mamusię szukać tam i wtedy nagle patrzę, a tu szwaby. Do mnie, czy mam broń. A ja dostałam, żebym mogła przeskoczyć przez Kopernika, jakoś wrócić normalnie, dostałam kombinezon.

  • A kto pani to dał?

Tam ludzie mieli wszystko, z dobytkiem rozmaici ludzie starali się tam zatrzymać.

  • Ktoś z tych ludzi, którzy byli w około szpitala, dał pani?

Tak, do szpitala starali się dostać, ja już nie pamiętam, kto mi go dał. W każdym razie on mnie tak łapie, bo w kombinezonie były kieszenie, ja mówię: „Nie mam żadnej”. I kopnął mnie, a to była wielka uprzejmość z jego strony, niemalże dobroć, bo niestety jak ktoś nie miał spodni, takich cywilnych, zabijali; jak ktoś tylko w takich slipach był, zabijali natychmiast. Niektórzy mieli taki strój i oni o tym wiedzieli.

  • Pani widziała, jak oni zabijali?

Widziałam, niestety, jak oni zabijali.

  • A tak na co dzień w szpitalu, jak pani była ubrana?

Biały fartuch, normalnie.

  • A opaskę Czerwonego Krzyża pani miała czy powstańczą?

Miałam jedną i drugą, po jednej Czerwony Krzyż, a po drugiej ta akowska [opaska].

  • Czy pani wychodziła z tego punktu na uliczne patrole, żeby jakoś ściągnąć rannych?

Nie mogłam, tam było okropnie. Wyciągnęli rannych z kanału między Nowym Światem a Ordynacką. Trzeba było ich obmyć z tego szlamu, z tego wszystkiego, oni mieli rany, to było bardzo trudne.

  • Pani też tym się zajmowała? Czyli przyprowadzali rannych do tego punktu?

Tak.

  • Jak się rozchodziły wtedy po Warszawie informacje? Czy pani wiedziała wtedy, co się dzieje na Starówce, czy pani czytała jakąś gazetkę?

Nie, nie miałam czasu na te rzeczy, czytanie, śpiewanie, ponieważ do nas z centrum ściągali tych chorych. Taka na przykład sytuacja: przynieśli chorych na noszach, bo oni mieli nogi w gipsach, normalni chorzy, którzy byli w szpitalach, ale pamiętam, mieli koło kolan dziury porobione, to zrobił ten pan doktor, on był praktyk, i pod tym zobaczyłam kupę liszek. Mówię: „O Boże kochany”. On mówi: „Bardzo dobrze, przeniesie pani do tej drugiej nogi”. Ja mówię: „Co?”. Nie wiedziałam, ale to było słuszne, przecież nie było penicyliny, może i była, ale do nas nie docierała, a liszki oczyszczały rany.

  • Czy pani pamięta jakąś sytuację u leków, u środków opatrunkowych?

Całkowicie. Bardzo dobrze pamiętam, jak musiałam te płachty suszyć.

  • Brakowało środków, a co godzina nowy ranny, prawda?

Cały czas.

  • Trzeba było sobie jakoś radzić, tak?

Tak, trzeba było coś robić. Bardzo trudne warunki życiowe. Przez to, że mnie ci Niemcy złapali i zagonili mnie do tego uniwersytetu, ja się tam w końcu spotkałam z mamusią.

  • Do tego jeszcze wrócimy. A czy podczas Powstania pani brała udział w jakiś religijnych uroczystościach?

Nie, w żadnych. Nie, ja tylko miałam tych rannych i to ciężko rannych.

  • Jak wyglądały takie warunki bytowe, jak pani myła się, jadła?

Jak sobie przyniosłam wodę, to myłam się.

  • Jakiegoś wolnego czasu pani miała chwilę?

Nie, o wolnym czasie nie było mowy, absolutnie.

  • A czy pamięta pani 15 sierpnia, jakieś uroczystości?

Tak, moja mamusia przyszła, nie wiedziałam, gdzie jest, przyszła, a ja powiedziałam, że to cud, 15 sierpnia.

  • To było pani pierwsze spotkanie z mamą od wybuchu Powstania?

Tak, pierwsze spotkanie z mamusią.

  • Czy pani słyszała jakieś opinie ludności cywilnej na temat Powstania, na temat tego, co się działo?

Ludzie przy mnie nie mówili nic złego na Powstanie, ale jakbym była do końca (bo mnie wywieźli), to bym usłyszała takie głosy. Ale w tym okresie… Co prawda to były zbyt poważne przeważnie wypadki, żeby wyrażać jakieś opinie. Ja się nie zastanawiałam. Było tak: przynieśli tego rannego, ja się nim zajmowałam, obmywałam rany i zaczęłam – bo on miał mnóstwo odłamków – przykryłam go i wyjmowałam te odłamki. Oczywiście nie było mowy o żadnych znieczuleniach, w każdym razie tu mu wyjmowałam, a on szykował sobie broń i w tym momencie zaciął się – nic nie mówi, że go boli, ale się jakoś zaciął, ścisnął coś tam, zobaczył krew i wtedy zemdlał.

  • Właściwie przez cały czas była pani bardzo zajęta?

Tak, bo po prostu była praca. Pierwszy, drugi dzień, nie było dużo, ale potem nie było możliwości pomieścić tych ludzi wszystkich.

  • Przejdźmy do momentu, kiedy Niemcy panią złapali. Gdzie to było, czy to było tam, w tym domu, gdzie pani mieszkała, czy nawet nie zdążyła pani dojść?

Nie, mamusia była obok tego domu, w piwnicy w innym domu, stamtąd mamusia podobno wyszła. Ja nie zdążyłam dojść do tego domu, ja uważałam, że jak ja przeskoczę przez Kopernika, to po pierwsze modliłam się długo i tak: „Ciach!” – [przeskakiwałam], a za mną zawsze „tratata”, dosłownie. Jak szłam po tych schodkach, koło Ostrogskich, to jakiś snajper musiał być na górze, bo odpryski były z tych schodów [spadały] koło mnie. Widziałam, że on się bawi, że ja idę, a przecież byłam w tym kombinezonie.

  • Znalazła się pani na tym uniwersytecie?

Tak, na uniwersytecie. I tam ksiądz powiedział, żebyśmy poklękali […]. Dostaliśmy ostatnie namaszczenie. I później – ja z mamusią się tam spotkałam. Mamusia nie była zupełnie zdrowa, ale organizm jakoś się mobilizuje w takich sytuacjach. Myśmy szły Chłodną.

  • Ci Niemcy tak zgromadzili ludzi, których złapali na ulicach?

Tak.

  • I potem całą grupę gdzieś prowadzili?

Tak, potem całą grupę prowadzili. W każdym razie dostałam się do Pruszkowa.

  • Proszę nam jeszcze opowiedzieć, jak było na uniwersytecie, jakie tam były warunki?

Żadnych warunków. Myśmy tylko byli ściśnięci, ja nawet nie pamiętam, jak się leżało, spało się tam na ziemi.

  • A jakieś jedzenie dawali, wodę?

Wodę tak, ale z tym jedzeniem to nie za bardzo.

  • A potem pani razem z tym zgromadzeniem szła?

Tak szliśmy, dużo młodych ludzi. Mamusia mi kazała zakryć twarz, bo strasznie „ukraińcy” gwałcili dziewczęta i niestety się zdarzyło tak, że ta moja patrolowa była wśród nich.

  • Ale to nie było przy pani ani w budynku, w którym pani była?

Nie. Ja się później dowiedziałam, ja nawet widziałam krwawiące nogi.

  • Ta kolumna, w której pani szła, czy miała jakieś zdarzenia z „ukraińcami”?

Tak jak mówiłam, widziałam dziewczynę krwawiącą.
  • Oni wyciągali z tłumu?

Tak, wyciągali.

  • Czy trzeba było oddawać jakieś rzeczy, jakieś rewizje były?

Nie, raczej nie. Mnie się nie zdarzyło. To, że wyciągali, widziałam na własne oczy, a ja byłam tak okutana, że nie widzieli, kto to jest.

  • Czy pani pamięta, jak długo trwał ten marsz z uniwersytetu do Pruszkowa?

Powiem szczerze, że wejścia do Pruszkowa nie pamiętam, ale w tym Pruszkowie, moja mamusia wzięła futro karakułowe, i na tym leżałyśmy, to pamiętam. Chcieli moją mamusie zatrzymać, tylko mnie wysłać, wcale nie była taka stara przecież, była dużo młodsza niż ja teraz, bo to było w [1944] roku, a mamusia się urodziła w 1897, to miała 47 lat, to nie tak dużo.

  • W Pruszkowie odbywały się jakieś selekcje?

Tak, oczywiście. Zbadali mamusię i powiedzieli, że jest chora na płuca. Tatuś zmarł na płuca, ale mamusia miała niezwykle silny organizm, przeżyła 86 lat, nigdy ani jednej tabletki nie brała. W każdym razie mamusia pojechała do Niemiec, bo nie chciała, żebym ja została sama.

  • Czyli razem pojechałyście?

Tak, tak.

  • Czy pani pamięta moment tej selekcji, jak to wyglądało?

Ludzie mieli jakieś powiązania, możliwości, ktoś był czyimś znajomym, więc wyciągali tych ludzi, a ja akurat nie miałam nic takiego. Zawsze mi się chciało płakać, bo Powstanie się kończy, a mnie tam nie ma. Nie mam dokładnego obrazu z tego okresu, wiem jak było w tym Pruszkowie, jakąś tam zupę dali.

  • Długo pani była w Pruszkowie?

Może trzy, cztery dni. Później zabrali nas do pociągu, zawieźli nas do Wrocławia i szwab mówi: Aussteigen Breslau. Breslau to Wrocław po niemiecku. A jakaś babka krzyczy: „Przywieźli nas na Prusy!”. Ja mówię: „Nie, to jest dawne polskie miasto, to nie jest tak daleko”. A ona: „Pani nie mówi, bo to Prusy”.

  • Gdzieś pani pracowała?

Nie, tam to już Niemcy potrafili jakoś zawsze zawładnąć tymi ludźmi. Zrobili taki Trefpunkt, to znaczy ogrodzili drutem kolczastym i tam była mykwa, myśmy się musieli myć, zostawić rzeczy, wszystko zdjąć. Ja zobaczyłam pierwszy raz tyle nagich osób. Chodziło się takimi wąskimi przejściami, żeby dostać Mehlsuppe, nie, najpierw kawę, to trzeba było naokoło chodzić. Niemcy we Wrocławiu (nie wiem, czy to byli Niemcy) rzucali nam cebulę przez ogrodzenie. Później dostałam się do pociągu niemieckiego i o dziwo, byłam zdumiona, bo po drodze zobaczyłam ślub, i myślę sobie, to będzie szczęście. Rzeczywiście [było], w tym sensie, że nie wywieźli nas bardzo daleko, tylko do Jawor i tam była cukrownia, więc moja mama zaraz robiła cukierki. To wszystko było do stycznia.

  • Tam panie pracowałyście?

Ja byłam uhonorowana, bo potrafiłam odczytać jakieś „alfa”, „cotangens” na tych rozmaitych manometrach, więc ja byłam w centrali elektrycznej. Z tym że oczywiście, byłam od tego, żeby tam sprzątać. [Chodziłam] z kubłem, podłoga musiała być cała przetarta na mokro, cała wielka centrala, ale wpisać również… Bo było biurko, co dwie godziny, musiałam pamiętać. Jak był nocny dyżur, to wtedy było fatalnie. Wpisywałam stan tego do księgi, więc byłam i urzędniczką, i sprzątaczką. Niemcy już nie darowali tych rzeczy, oni tak to wykorzystywali.

  • Pani mówi do stycznia tylko, bo w styczniu?

Tylko, bo się zbliżali Rosjanie. Był Lagerführer, taka najważniejsza postać, on był nawet bardzo dobry, przyjemny, starszy człowiek, a tutaj, takie zbiorowisko wszystkich obcokrajowców, jak to mówili „auslenderzy”, i nas bez przerwy tylko ciągali. Mamusię oddzielili ode mnie, starzy tu, młodzi tu. Okropne to były czasy i ta okropna droga, kiedy prawie nie dawali nam jeść.

  • Zima, zimno.

Zimno, nie było gdzie spać. Bywało, że my w stogach spaliśmy, ale bywało, że nawet w filharmonii spałam i to na fortepianie. Wlazłam na fortepian, bo jak wszyscy leżą na dole pokotem, to ja weszłam. „Diabli z waszym fortepianem” – takie były sytuacje.

  • Kiedy pani została wyzwolona?

Znalazłam się w końcu, po tej straszliwej drodze, w której chciałam umrzeć, bo byłam głodna, słaba, nie miałam siły, więc nawet Niemiec – taki szedł z Volkssturmu, taki starszy z karabinem – [pyta]: „Nie podnosisz się?”. Ja mówię: „Strzelaj”. Po prostu tak byłam zmęczona tym wszystkim. Włoch, który miał jakieś taczki, złapał mnie za ramiona i posadził na tą taczkę, więc takie były sytuacje. Pamiętam, że kiedyś spałam w jakimś tam pomieszczeniu i tak myślę: „Boże, jak mi ciężko, jakiś [odór], co to jest?”. I tak otwieram oczy, patrzę, a tu takie pazury brudne jakiegoś chłopa, miałam tu na piersi te pazury, w takich sytuacjach człowiek był. Te wszystkie „rajzy”, jak to oni mówili, to okropne były. W końcu po drodze spotkaliśmy jeńców polskich, ze stalagu i oni powiedzieli: „Nie idźcie nigdzie, bo was prowadzą do Lipska, a tam całe metro zburzone. Straszna była tam masakra”. Mówili: „Zostańcie tu, my się postaramy u tych bauerów, bo oni teraz przyjmą chętnie, dlatego że wiedzą, że wojna już się kończy”. Rzeczywiście, ta bauerka przyjęła mnie, i powiedziałam, że pierwszy raz się dobrze najadłam.

  • Do kiedy była pani w Niemczech?

Do sierpnia.

  • Jak później pani wróciła do Polski?

Tak. Byłam w koszarach niemieckich, ale tam był na miejscu szpital. Zawsze w takich koszarach musi być takie miejsce opatrunkowe, taki mały szpital. Jak zobaczyłam aurę, sytuację w tym obozie, bo do Erfurtu nas przywieźli, myślę sobie: „O niedobrze. Ja muszę gdzieś pracować i koniec, żeby się odosobnić trochę”. Działy się takie rzeczy, jak człowiek rozpasany po wojnie, ja wiem co ludzie robili między sobą, coś strasznego, dlatego tak... Przydałam się, bo troszkę się człowiek orientował. To był punkt zrobiony przez późniejszego prezydenta Warszawy, Zarzycki, pierwszy taki po wojnie. Tam jak ja jego poznałam, to on był Neuegebauer. Ale jak wracaliśmy z Niemiec, a ja tam grałam na fortepianie, on zrobił taki punkt kultury, Polski Ośrodek Kultury, obok tego szpitala.

  • Całą tą grupą wróciliście do Polski?

Tak, myśmy wrócili, ale przechodziliśmy prawie pieszo, bo wszystkie tory były zniszczone. Owszem, autobus nam dali, żeby jakoś swoje rzeczy przywieźć, a my szliśmy pieszo. Wtedy zwróciłam uwagę na Niemców, którzy zostawiali swoje osiedla, po prostu, dymiące, dosłownie kuchnie gorące, uciekali na zachód, bo się bali. Te wszystkie domostwa mnie nie interesowały, nie chciałam tam wchodzić, mi się wydawało, że to okropne jest, grzebać w ludzkim życiu. Jakoś to człowiek musiał ścierpieć, ale zwróciłam uwagę, że Niemcy, uciekając, zostawiali swoje staruszki, eleganckie, w mantylkach, pięknych koronkach, żabotach, ale widać taki nieobecny wyraz twarzy. Oni sobie pomyśleli: „To jest skleroza, co mi tam”. U nas Polacy by tego nie zrobili, przynajmniej ja to tak odbierałam i myślałam – [Niemcy] podli od początku do końca. One podnosiły rękę, pomyślałam sobie, i co ja mam zrobić. Tych staruszek to było [dużo], wszystkie pozostawiali. Takie zawsze można spostrzeżenia poczynić.

  • Kiedy pani dotarła do Warszawy?

Chyba 18 sierpnia 1945 roku.

  • Pani dom stał?

Skąd, wszystko było spalone. Chcę jeszcze powiedzieć, że jak później spotkałam się z mamusią, jeszcze na początku zupełnie (u nas było jeszcze luźno na początku Powstania), to mogłam pójść w tym stroju.

  • To znaczy w jakim stroju?

W białym fartuchu. Nie. Ja tylko miałam te opaski, lekarz powiedział, że nie można w fartuchach chodzić. Jedna opaska na jednej ręce, druga na drugiej. Pamiętam, że sąsiad, powiedział w ten sposób: „My was wszystkich po wojnie na latarniach wywiesimy”. Widać było, kto [on jest].

  • Czy pani miała jakieś przykrości, z powodu tego, że pani brała udział w Powstaniu?

Nie, dlatego że nikt się nie przyznał, nigdy, przez cały czas się nie przyznawałam, że byłam w AK. Jak można się było przyznać za komuny? Oni stale robili jakieś trudności, nic się nie przyznawałam. Ani się nie zapisałam do partii, ani do ZMS-u całego. Jak byłam na komisji lekarskiej, bo był przydział pracy, trzeba było koniecznie tam pójść. Pytał mnie lekarz: „Gdzie pani chce pojechać?. – „Chciałabym jeszcze popracować, mieć jeszcze jakiś staż”. A on mówi tak: „w ZMP pani była?”. – „Nie”. – „To w partii pani była?”. – „Nie”. – „To co pani chce?”.

  • Proszę powiedzieć, jak Warszawa wyglądała w 1945 roku, jak pani przyjechała?

Mam takie zdjęcie, jak w czapce studenckiej odgruzowuję, odgruzowywałam własny dom, tak się zdarzyło. W radio pracowałam, już studiowałam, musiałam pieniądze jakieś zarabiać, pracowałam w biurze, żadna spikerka. Przywieźli nas z uczelni i przyszłyśmy akurat na nasze podwórko. Pamiętam, mówią tak: „Ojej, tu jakiś metal wielki, jakieś druty są”. A to był nasz fortepian, tatuś grał na fortepianie. Takie były sytuacje.



Warszawa, 10 stycznia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Barbara Szuladzińska-Kulenty Pseudonim: „Wanda” Stopień: sanitariuszka Formacja: Grupa „Krybar” Dzielnica: Powiśle Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter