Bogdan Jan Małolepszy

Archiwum Historii Mówionej

[Nazywam się] Bogdan Małolepszy.

  • W jakiej dzielnicy pan przebywał podczas Powstania?


W czasie Powstania Warszawskiego przebywałem w dzielnicy Marymont.

  • Proszę opowiedzieć coś o swojej rodzinie, o swoim dzieciństwie przed wojną.


Przed wojną mój ojciec, Bernard Małolepszy, był żołnierzem w 21. pułku piechoty w Cytadeli. Urodził się w Szprudowie na Pomorzu za czasów, kiedy Pomorze było niemieckie. W związku z powyższym był po szkole niemieckiej, [niemieckiego] się nauczył. Oczywiście był czystym Polakiem. Matka jego jest z domu Gąsiorowska. Mam nawet wiadomości o tym, kiedy umarł jego ojciec, urodzony w tysiąc osiemset którymś roku. To typowi, normalni Polacy. Pradziadek się nazywał Małolepszy, tata – Małolepszy i ja to samo. Na Żoliborzu spotkał w jakiś sposób moją matkę, w jaki, nie wiem. Moja matka miała chyba wtedy osiemnaście lat. W 1930 roku wzięli ślub. Urodziłem się w Warszawie na Marymoncie 6 maja 1933 roku. Byliśmy rodziną, mieszkaliśmy na ulicy Kamedułów 11 mieszkania 12. Kamedułów to jest obecna Gwiaździsta, tak się nazywa. Po wojnie [taka nazwa] była niezbyt cenna, jakaś dziwna. Jest to jedna z najdłuższych ulic, bo jest od Cytadeli do CIWF-u aż, do kościoła na Bielany. Ochrzczony byłem w dużym kościele na Bielanach, gdzie Wołodyjowski wojował czy Zagłoba.
Żebym chciał mówić od początku, co o sobie wiem, to pierwsza rzecz, którą zapamiętałem do końca życia, była chyba 17 maja 1935 roku. Ojciec mój wtedy wziął mnie za rękę i z Kamedułów poszliśmy na Żoliborz, bo ulicą Mickiewicza szedł kondukt zmarłego Józefa Piłsudskiego. Józef Piłsudski, jak wiadomo, zmarł 15 maja 1935 roku. Miałem wtedy dwa lata i sześć dni. Ojciec chciał pokazać mi, bo szedł kondukt i to pamiętam do dzisiaj, po tylu latach. Szedł kondukt, tłumy ludzi stały. Ojciec wziął mnie na ramiona, trzymał mnie, żebym nie spadł, bo dwa lata miałem. Trzymał mnie cały czas, patrzył i ja patrzyłem. Szło sześć koni w zaprzęgu, ciągnęły czarną lawetę, trumna, za nimi orkiestra żałobna, kawalerzyści na czarnych koniach i to przechodziło. Tysiące razy mi się to przypominało, bo to było pierwsze, co sobie zapamiętałem.
Byłem w ogóle, nie chwaląc się, tak zwanym cudownym dzieckiem, ponieważ czytałem książki w wieku lat czterech. To się zdarzyło tak, że jak ojciec przychodził z pracy, to kładł się na kanapie i czytał sobie gazety. Zawsze do ojca lgnąłem, więc chciałem się dowiedzieć, co on robi z tymi gazetami. Powoli mi powiedział: „To jest literka taka, a to taka, owaka”. Potem, ku zdziwieniu rodziny, która przychodziła do mnie, czytałem gazety. Myśleli, że żartuję, że się nauczyłem. Jak miałem cztery lata, to pierwszy raz kupili mi książkę o Królewnie Śnieżce. Moja matka była mocno zatrwożona o mnie, bo kumy zaczęły jej opowiadać, że zgłupieję, jak będę tak czytał. W związku z powyższym wzięła tę książkę, spaliła i to był dla mnie pierwszy największy cios, jaki otrzymałem w życiu. Płakałem długo za tą książką, potem jakoś uszło. I tak rzecz się działa.
Z matką i z ojcem chodziliśmy do kościoła. Myśmy mieli bardzo blisko do kościoła, bo na rogu Tylżyckiej i Kamedułów był kościółek drewniany, który został zresztą potem przez Niemców spalony. Pamiętam, że chyba dziesięć lat mając zostałem ministrantem.

  • To już w czasie wojny?


W czasie wojny.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny?

 

Wybuch wojny pamiętam doskonale. Wybuch wojny zastał nas w domu. Było nastawione radio i głos: „Uwaga, uwaga, nadchodzi bomba”. To były głosy nadawane chyba przez prezydenta Warszawy. Ludzie wszyscy zaczęli uciekać do piwnic. Akurat przyszedł do nas wujek, czyli brat rodzony matki, ze swoim synem starszym ode mnie o trzy czy cztery lata. W tym momencie radio przestało grać i zobaczyliśmy głośne wybuchy bomb. Niedaleko całkiem spadła bomba i był duży huk, aż szyby zadzwoniły. Matka przysunęła dębowy stół z okrągłymi nogami i mówi: „Właźcie obaj ze Zdziśkiem pod [stół], bo jak szyba spadnie, to was pokaleczy”.

  • Kto to był Zdzisiek?


To był syn mojego wujka, czyli brat cioteczny. Zresztą żyliśmy potem długo... Tak się zaczęła wojna.
Później już się działy rzeczy coraz bardziej trudne. Jeszcze przed zajęciem Warszawy przez Niemców rząd ewakuował swoich urzędników i policja, w której ojciec... Nie powiedziałem jeszcze, że mój ojciec po wyjściu w wojska przeszedł kursy policyjne, został policjantem. Przez kilka lat to było, chyba przez cztery lata. Mam nawet jego zdjęcie: Bernard Małolepszy (był w policji śledczej), starszy posterunkowy służby śledczej. Potem się okazało, z latami, że to była tak zwana polityczna „dwójka”. Miałem trochę kłopotów z tej przyczyny później, już po 1950 roku. Chodziliśmy z matką, z ojcem do kościoła, jakoś tam było. Wojna jak to wojna, w wojnę było nienajlepiej, bo ojciec nie pracował już przecież. Nastąpiła ewakuacja urzędów państwowych, w związku z powyższym policję też wsadzili na wozy, żeby rodzinę zabrała i jedziemy, uciekamy, tak jak wszyscy uciekali, na wschód, na Zaleszczyki, Rumunię. Już żeśmy siedzieli, ale czekaliśmy, bo się jacyś spóźniali. Pamiętam, że wóz dwukonny był, chłopski, chłop z batem siedział. Coś mieli rodzice zabrać, wtedy miałem sześć lat, to za bardzo nie [pamiętam]. Wsadzili mnie na to i matkę, i czekamy. To już był któryś września. W pewnym momencie matka mówi: „Nigdzie nie jadę, nie jedziemy, wysiadaj Bogdan!”. W związku z powyższym ojciec doszedł do wniosku (poszedł gdzieś, powiedział), że nie będzie nigdzie wyjeżdżał, zostajemy w Warszawie. Wróciliśmy do domu. Ojciec oczywiście wtedy już nie pracował, gdzieś tam chodził, coś załatwiał, jakieś pieniądze były.


W czasie okupacji matka jeździła na szmugiel, to znaczy jeździła gdzieś na wieś, bo nie było w ogóle co jeść. Pamiętam, że tylko jakąś marmoladę z beczek sprzedawali buraczaną i żeśmy smarowali chleb tą marmoladą z buraków i żeśmy jedli. Dobrze jeść było, jak matka na wschód, za Mińsk Mazowiecki jeździła na wsie i kupowała od chłopów. Ulica Kamedułów to jest ostatnia ulica od Wisły w Warszawie. Tam były łachy wzdłuż, stawy długie, ciągnące się, są do dzisiaj zresztą. Ludzie doszli do wniosku, że… Od 1940 roku ludzie wzięli łopaty i zaczęli kopać sobie ogródki wszyscy, żeby posadzić kartofle, marchew, posiać coś, żeby było co do jedzenia. Ogrody działkowe się zrobiły na przestrzeni dosyć sporej, od ulicy ze dwieście metrów. Ludzie tam chodzili, kopali, żeby jakoś przeżyć.

  • Pana rodzina też miała taki ogródek?


Tak, oczywiście, myśmy mieli jako jedni z pierwszych, bo myśmy przy samej ulicy mieszkali, to zanim ludzie przyszli dalej, z Marymontu, żeśmy najbliższe [miejsce zajęli], co się nie okazało później dobre, ale to już co innego. Tam matka sadziła kartofle, buraki, kapustę, brukiew, takie rzeczy i z tego się jadło. Oczywiście nie było żadnych dobrych rzeczy. Od czasu do czasu gdzieś [mama] mleko kupowała, bo na Marymoncie mieli krowy jeszcze. [Mama] chodziła do znajomej, która miała dwie krowy, i zawsze przyniosła, tak że mleko było. Tak żeśmy dożyli do Powstania.
Była taka sprawa, że ojca gdzieś potem wsadzili do pracy przez znajomych. Zresztą mieliśmy tam bardzo dużo znajomych, później się okazało, że byli oficerami z AK. Przychodzili do nas, rozmowy rozmaite były. Ojciec zaczął pracować. Z tego [powodu], że zna niemiecki, to mu załatwili robotę. Już nie pamiętam, gdzieś na Krakowskim Przedmieściu, w jakimś Arbeitsamtcie był tłumaczem. Tłumaczył coś i jakieś pieniądze dostawał, jakoś się wszystko łatało.
Ode mnie z rodziny… Już wtedy opór był, AK, już się zaczęło, że młodzi ludzie... W domu, w którym mieszkałem, były dwadzieścia dwa lokale, to był chyba największy wtedy dom na Marymoncie, bo na Marymoncie budy były, jeszcze krowy chodziły, świnie mieli. Potem się Marymont spalił. W domu były dwadzieścia dwa lokale, myśmy mieszkali pod 12 na drugim piętrze. To był chyba jedyny trzypiętrowy budynek. Drugi budynek był na rogu Kołobrzeskiej. Ulicy Kołobrzeskiej teraz nie ma. Tam stał krzyż, bardzo wysoki, ten krzyż był postawiony dla poległych żołnierzy w wojnie z Rosją w 1920 roku. Ten krzyż tam stał, wielki, ogromny, chyba do pierwszego piętra sięgał albo wyżej. Ogrodzony był, tam zawsze nasi lokatorzy sieli kwiaty, porządek robili, modlili się. Jak była procesja na Boże Ciało, to był ołtarz. Później ten krzyż miał pewną rolę, ale to już jak się Powstanie zaczęło.
Później, [pamiętam], gdzieś już w 1943 roku, w 1944 na początku, że mój drugi brat cioteczny (nazywał się Czesław Szymański) przyszedł do nas i mówi: „Ciociu, wujku, musimy się pożegnać, bo niedługo nie będę już w domu, tylko będę w akcji”. Później poszedł do akcji, ta akcja się zaczęła o godzinie piątej po południu na Żoliborzu na Suzina, pierwsza strzelanina. Okazało się, że był u „Żywiciela”, miał pseudonim „Orzeł Biały”. W tej chwili jedyny ślad po nim jest [w Muzeum Powstania] na tablicach. Chyba sześćdziesiąta albo sześćdziesiąta pierwsza [pozycja]: Czesław Szymański, pseudonim „Orzeł”, zginął… On zginął trzeciego dnia Powstania. Na ulicy Krasińskiego po prawej stronie były domy Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Dawni pepeesiacy przedwojenni założyli tę spółdzielnię i tam się mieściły żoliborskie sztaby, jeśli tak można nazwać. Naprzeciwko był klasztor sióstr, nawet już nie wiem jakich, elżbietanek czy jakichś. Niemcy zajęli ten [klasztor] i strzelali.

  • To było w czasie Powstania?


To już w czasie [Powstania].

  • Mówił pan, że w pana otoczeniu były osoby, które były zaangażowane w konspirację. Czy pamięta pan jakieś osoby?


Pamiętam. Na przykład wiedziałem na pewno, że w sąsiednim domu szefem tych młodych, którzy potem przyszli, jak się zaczęło, był pan Antoni Kozdrak. Był właścicielem dwóch domów, człowiek, który potrafił dać pieniądze, dać jedzenie, wszystko, porządny facet. Zresztą jego brat, Leon Kozdrak, nie przeżył Powstania. W naszym domu mieszkał, na drugim piętrze. Do ojca przychodził jego przyjaciel z policji, nazywał się Jaszcz, pamiętam nazwisko, bo on dosyć często do nas przychodził. Z ojcem rozmawiali, mnie wyganiali, żebym sobie poszedł na podwórko, to wychodziłem na podwórko, a oni sobie rozmowy toczyli różne. Tak się złożyło, że do naszego domu zaraz drugiego dnia Powstania przyszło z ośmiu chyba Powstańców, już z opaskami. Jeden miał rewolwer, drugi miał rewolwer, dwóch miało jakieś karabiny z I wojny światowej chyba. Zaczęli kopać okop.

  • Pan był chłopcem w czasie okupacji.


Dzieckiem byłem, nierozumiejącym jeszcze. W ogóle to byłem strasznie mały, miałem nie więcej chyba niż osiemdziesiąt centymetrów, jakoś słabo rosłem.

  • Jak pan wspomina okres dzieciństwa w czasie wojny?


Na samym początku to żeśmy uciekali na sam widok każdego Niemca, bo matka powiedziała: „Jak zobaczysz gdzieś, to uciekaj czym prędzej do domu”. W ogóle sprawa była taka, że ulicą Kamedułów Niemcy, którzy stacjonowali w tak zwanym CIWF-ie (to jest Centralny Instytut Wychowania Fizycznego, czyli AWF dzisiejszy), w tych budynkach byli Niemcy i w Cytadeli byli. A ta ulica łączyła CIWF i [Cytadelę] i na początku Powstania Niemcy na motocyklach przelatywali tą ulicą. Pewnie nasi, którzy byli na Marymoncie, dostali rozkaz, żeby ich powstrzymali w tych jazdach. I rzeczywiście, koło krzyża na ulicy Kołobrzeskiej wykopali okop. Jeden był z karabinem, drugi, zawsze dwóch ich było do jednej broni. Celnie chłopcy strzelali, bo widziałem na własne oczy, jak nadjechał motocykl trzykołowy. Dwóch ich było, jeden z przodu, drugi z tyłu i przyczepka boczna. Na tej przyczepce bocznej stał karabin maszynowy i jechał Niemiec. Wtedy wszyscy uciekali, dlatego że oni strzelali bez [ostrzeżenia], jak w kaczki. Jak ktoś ruszył się i uciekał, to od razu strzelali do niego. Koło nas zabili chyba ze trzy, cztery osoby, które uciekały na łachy, w krzaki. Potem jakieś służby przyjeżdżały, które trupy zabrały. Chodziliśmy to oglądać. Jak zrobili okopy, to jeden znowu leciał. Oni dawali sygnał: „Ta, ta, ta!” – taka trąbka. Jak się to usłyszało, to wszyscy uciekali. Od razu wiadomo było, że to jest groźba i dla dzieci, i dla dorosłych, bo Bóg wiedział, czy on strzeli, czy nie strzeli, bo jechał, miał karabin maszynowy postawiony i strzelał. Wreszcie tego kierowcę któryś z akowców zastrzelił. Strzelił, benzyna się wylała i ten zabity leżał, a dwóch uciekło w drugą stronę. Już nasi nie gonili, bo nie wiedzieli, co jest grane, czy następni przyjadą, czy jak. Znowu przyjechali i zabrali trupy.

  • Wspominał pan wcześniej, że był pan ministrantem w czasie okupacji.


Byłem cały czas. Tam był wspaniały ksiądz, nazywał się Trószyński. Potem się okazało, że on jest kapelanem Armii Krajowej, całego Żoliborza. Koło Gdańskiej jest kościółek. On potem poszedł na Żoliborz i był w tamtym kościele. Służyłem do mszy najpierw w kaplicy na Tylżyckiej róg Kamedułów, a potem (już po powrocie) byłem ministrantem u świętego Stanisława Kostki.

  • Wielu pana kolegów zostało razem z panem ministrantami? Jak to wyglądało wtedy?


Wtedy już chodziłem do szkoły, bo w 1939 roku już poszedłem do szkoły.

  • Gdzie pan chodził do szkoły?


Szkoła [numer] 64 na Krechowieckiej, na Żoliborzu, tam się uczyłem do szóstej klasy, ale szósta klasa to była po Powstaniu.

  • Jak pan wspomina szkołę?


Ponieważ, jak powiedziałem, byłem takim cudownym dzieckiem, to w ogóle nie chodziłem do pierwszej klasy. Jak poszedłem, to umiałem czytać, pisać. Od razu nauczycielka powiedziała, że to nie ma sensu, żeby go uczyć alfabetu, jak on czyta książki. Z początku dali mi książkę do przeczytania, to czytałem. Patrzyli się jak na wariata, bo byłem mały i czytałem to wszystko. „Pisać umiesz?” – „Umiem”. Jak umiałem czytać i pisać, to do drugiej, tak że byłem tylko druga, trzecia, czwarta, piąta klasa. To był [rok] 1939, 1940, 1941, 1942, 1943, a w 1944 już nie było szkoły, już było Powstanie i we wrześniu nikt nie poszedł do żadnej szkoły. Dopiero w 1945, jak żeśmy wrócili, skończyłem szóstą klasę. Trzy czy cztery miesiące tej szóstej robiłem w 1945 roku do wakacji, ale później to opowiem.
Kiedy zginął brat cioteczny, to nic żeśmy nie wiedzieli, pytaliśmy ludzi wszystkich. W końcu doszły do nas wiadomości, że on nie żyje. Nie wiadomo było, jak to się stało. Akowcy atak zrobili, Niemcy byli niesamowicie mocno uzbrojeni i w związku z powyższym ogień dostali. Ciężko rannego go zanieśli do szpitala na Krechowiecką, bo to jest blisko, i w szpitalu umarł, i tam był pochowany, okazuje się, na podwórku. Potem nie wiadomo było gdzie, jak, co. Żeśmy szukali po Powstaniu, żeśmy nie znaleźli. To już po powrocie, tragiczny styczeń i luty 1945 roku.

  • Jak obecność Niemców wpływała na działalność szkoły?


Dzieciaki chodziły do szkoły podstawowej, bo oni kazali widocznie, żeby pisać i czytać nauczyć. Nie uczyli nas na przykład historii polskiej, ale w każdym razie skończyliśmy to, świadectwa miałem.

  • Czy w czasie okupacji miał jakieś pan przykre spotkania z Niemcami?


Parę razy. Przede wszystkim to były straszne rzeczy takie najważniejsze… Zacząłem rosnąć, miałem w 1939 roku sześć lat, [potem] siedem, osiem, dziewięć, już te lata rosły.

Jak miałem dziesięć lat, to już się czułem dosyć [dorosły]. Niemcy zrobili getto, w 1943 roku zaczęła się wojna w getcie. Chodził tramwaj „czternastka” na Marymont i można było przejeżdżać nad gettem, jakiś pomost był. Wiem, że tramwaje jechały i się patrzyliśmy z góry w getto, na głodnych Żydów. Ale jak to dzieci, myśmy ze szkoły przychodzili, żeśmy w krzaki chodzili, żeśmy się bawili. Któregoś dnia rano przyszedł mały dzieciak jak my, Żydek, Icek się nazywał. Głodny przyszedł, to myśmy go wzięli. Myśmy wykopali okopy, beczki wielkie żeśmy znaleźli, w tych beczkach żeśmy siedzieli i w krzakach żeśmy mieli zrobione namioty niby z wikliny. Tak żeśmy się tam bawili. Wzięliśmy go, mówiliśmy: „Nie łaź tutaj, nie chodź, uważaj”. Powiedzieliśmy mu, żeby broń Boże nie wychodził na ulicę, i on z nami siedział. Myśmy mu jedzenie przynosili z domów, kolejno każdy przynosił, żeby się najadł i on tam siedział. Po jakichś dwóch tygodniach już się odżywił trochę i wbrew temu co [mówiliśmy], wylazł i przyszedł (ze sto metrów było od tej łachy) do ulicy. Przejeżdżali akurat, zaczął uciekać, zastrzelili go. Tak płakaliśmy wszyscy! Dzieciaki wszystkie płakały. Samochód przyjechał, żeby go zabrać, zabrali go, wrzucili go gdzieś, nie wiem.

  • Rodzice wiedzieli, że ten chłopiec tam był?


Oczywiście, że wiedzieli. Matka gotowała, to zawsze zupy nam dała, żeby mu zanieść. Na śniadanie ktoś poleciał i dał mu jakiś chleb, herbatę, żeby przeżył. Po prostu bawił się z nami normalnie.

Bawiliśmy się jak zwykle w partyzantów i Niemców, nikt nie chciał być Niemcem, tylko wszyscy partyzantami. Byłem mały, ale byłem zawsze dowódcą, bo jeden umiałem dobrze czytać, pisać, to byłem trochę szef towarzystwa. Dziewczynki latały z nami oczywiście też, były zabawy. Jak Żydka zabili, to myśmy, chłopaki, sobie przysięgli. Zrobiliśmy sobie proce z gumy. Proca to widełki, guma, skóra i można było ładnie strzelać. Znaleźliśmy w piwnicy mutry, nakrętki od śruby dużej grubości i każdy z nas wziął do kieszeni z dziesięć. Poszliśmy na plac Wilsona. Żeśmy wymacali, że przed placem Wilsona jest sklep Meinla. To był sklep dla Niemców i dla folksdojczów, po drugiej stronie placu Wilsona, od strony Mickiewicza. Poszliśmy tam wieczorem z tymi procami, we czterech.

  • Pamięta pan kolegów, którzy z panem byli?


Był Jędrek Kozdrak, to wiem, był Rysiek Sikorski i jeszcze Wasilewski, mieszkał na parterze. Daliśmy ognia, jak szyby zaczęły lecieć, to my nura i każdy uciekał w inną stronę. Jeden tu, jeden tu, jeden wpadł w Suzina, gdzieś tam doleciał. Potem byliśmy bardzo zadowoleni, jak szybę tam wstawiali. Tam się chodziło nie wiem po co, po chleb? Tam oczywiście żeśmy chodzili, rejwach był, [mieliśmy] dziesięć, jedenaście lat. Na Mickiewicza był fotograf, który fotografował Niemców, Niemcy się tam fotografowali i były zdjęcia Niemców, to oczywiście potłukliśmy tę całą zabawę. On już ze cztery razy szklił, a myśmy mu ciągle rozrabiali. Oczywiście było kino „Tęcza”, ale było powiedzenie: „Tylko świnie siedzą w kinie”. Rodzice nie dawali chodzić. Były jakieś filmy wyświetlane, ludzie chodzili do kina „Tęcza”, to właśnie na Suzina było, ale myśmy nie chodzili, bo ojciec i matka powiedzieli: „Ja ci dam zaraz kino!”. I tak to jakoś szło. Jeden z kolegów wpadł pod tramwaj, zabiło go, Bawa się nazywał. Pod „czternastkę” wpadł i go przejechała. Oczywiście czepialiśmy się tej „czternastki”, to był nasz najlepszy sport. Piłki nie mieliśmy, mieliśmy szmacianki, żeśmy grali w szmacianki, jak byliśmy maluchami. Dopiero później, już po Powstaniu, żeśmy na łąkach grali w piłkę.

  • Gdzie pana zastał wybuch Powstania?


W domu. Nagle patrzymy: od razu 2 sierpnia się ruszył Kozdrak ze swoimi ludźmi. Już poubierani, z opaskami, ze sztandarem. Radość ogromna, przyszli do naszego domu, zaczęli przekuwać piwnicę do domu na Kołobrzeskiej. Jakby ktoś wpadł od strony Kamedułów, można było uciec piwnicami przez Kołobrzeską 4. Uciekało się na Kołobrzeską, a nie wylatywało na [ulicę]. Powykuwali przejścia i tam siedzieli. Tam właśnie, na rogu Kołobrzeskiej, wykopali okop, o którym mówiłem, i stamtąd strzelali. To trwało mniej więcej dziesięć dni.

  • Mieszkańcy też pomagali budować ten okop?


Oczywiście, kto mógł, to kopali. Łopaty były, bo żeśmy kopali ogródki, było czym kopać. To trwało, nie pamiętam, ale może jedenaście, dwanaście dni czy więcej. Potem Niemcy już zaczęli Marymont otaczać od bielańskiej strony. Na końcu ulicy Kamedułów była fabryka, ona się nazywała „Blaszanka”. Przed wojną była i nawet po wojnie też ktoś coś tam robił. To jest przy samym końcu Kamedułów, jak jest wał. Podjeżdża się pod wał i jedzie się wałem koło lasku Bielańskiego. Niemcy zrobili tam jakiś taki obóz, tam „ukraińcy” byli i mordowali ludzi. Złapali jakichś Powstańców do niewoli czy coś, zabijali. Tam było strasznie, wszyscy się bali zbliżyć nawet.

Potem, gdzieś około 20, 19 sierpnia… Myśmy cały czas byli zdenerwowani. Dom na Kamedułów 11, gdzie mieszkałem, miał ogrodzenie z siatki, akacje tam były posadzone. Myśmy się bawili na tym podwórku, a jak jechał samochód… Najpierw jakiś czołg przejechał, nie wiem, czy dojechał, czy wyjechał, w każdym razie wiem, że przejeżdżał. Zaczęło się tak, że Niemcy zaczęli wyganiać. Rozpoczęła się ewakuacja Marymontu, wyganiali w ten sposób, że ludzi wszystkich, a ich domy palili. Praktycznie rzecz biorąc, wszystko spalili przy Kamedułów, wszystkie drewniane budynki, które były. Wreszcie przyszedł straszny dzień, podjechał czołg i przez megafony krzyczał po polsku: „Wychodzić z domu! Ustawiać się z tej strony i nie ruszać się!”. Strach się trochę zrobił, że ewakuacja, coś takiego. Od razu kupa Niemców z pistoletami maszynowymi i dwa czołgi, które tam były. Słabo jakoś szło i myśmy już się cofali. W tym momencie czołg strzelił w nasz dom. Na nieszczęście ściana naszego mieszkania na drugim piętrze była od strony Kamedułów. Dziurę wywalił, wpadł pocisk, potłukł meble, wszystko się tam rozwaliło. Odłamkami byli potłuczeni ludzie, poranieni. Zaczęliśmy wtedy uciekać.
Jeszcze zapomniałem powiedzieć, jaką miałem sprawę, jak poszedłem w czasie Powstania podbierać kartofle. Tam była bardzo dobra ziemia, więc nać we wrześniu już była duża, już kartofle były. Kartofli zało, byłem mały, to wziąłem koszyk i poszedłem. Nikogo nie było, to poszedłem w dzień. Wlazłem w redliny, chodziłem, podbierałem, leżałem tam. W pewnym momencie coś mnie uderzyło w stopę. Myślę: „Kamieniem ktoś rzucił” – więc leżałem i czekałem. Nagle kula leci, druga. Z któregoś z domów strzelał snajper. Tam leżałem, jak już zaczęło się zmierzchać, to się powoli wycofywałem. Leżałem tam chyba z godzinę z tymi kartoflami. Idę do domu. To było w pierwszych dniach Powstania. Przychodzę do domu, wszedłem, noga troszkę taka nieczuła, ale idę. Wlazłem po schodach, potem wchodzę do domu, matka mówi: „Krew ci leci”. – „Gdzie, jaka krew?” – „Zobacz, zakrwawiłeś, gdzieś wlazłeś w krew”. A ja szedłem i co schodek, to była plama krwi. Przestrzelili mi nogę. To tak się pięknie udało, że między palcami akurat miałem dziurę i but przestrzelony. Pielęgniarka w tym czasie u nas mieszkała, pani Dobrosz się nazywała. Ta pani Dobrosz przyszła, opatrzyła mi nogę. To się zagoiło, obandażowała mi i chodziłem z tym. Już potem mi krew nie leciała, jodyny mi nalała, pamiętam, szczypało mnie.

  • Jak wyglądało życie codzienne do momentu ewakuacji?


Najczęściej większość ludzi siedziała w piwnicy, wszystkie kobiety, wszystko siedziało w piwnicy. Każdy się bał być na górze, bo szyby tłukli, strzelali do tego domu, tak że każdy się bał po prostu.

  • Państwo też w piwnicy byli?


Matka tam była, gotowała w piwnicy. Ale matka to była odważna kobieta. Umarła, mając dziewięćdziesiąt lat, całkiem niedawno, piętnaście lat temu chyba.

  • Pan siedział w piwnicy?


Ja nie siedziałem, gdzie tam będę siedział w piwnicy. Z dzieciakami myśmy wylatywali ciągle. Ponieważ tam były akacje, to myśmy się kładli na trawę i w tych akacjach wyglądali przez parkan. Jak coś jechało, to uciekaliśmy do piwnicy – dopiero wtedy jak Niemcy jechali. Nie mogliśmy się bawić już wtedy.


  • Jak pan pamięta samych Powstańców z okresu Powstania?


Młodzi ludzie, z nich wszystkich najstarszy człowiek to był ojciec jednego z moich kolegów, Kozdrak. A tak, to byli ludzie tacy jak mój brat. Mój brat cioteczny, który zginął, miał chyba osiemnaście czy dziewiętnaście lat. Teraz mu noszę na Zaduszki, stawiam… Jest sześćdziesiąty albo sześćdziesiąty pierwszy na parkanie poległych.

  • Jak wielu było Powstańców w pana okolicach?


Tam niedużo było i dlatego prawdopodobnie ich wycofali. Nie było broni, słabo uzbrojeni. Jak zdobyli dwa karabiny, jak strzelili, to największą zdobyczą było: karabin maszynowy i jeszcze coś, jeszcze jakiś inny karabin. Drugi Niemiec, który uciekł, to z karabinem nie uciekał, tylko rzucił. Oni się dozbroili w ten sposób.

  • Jakie panowały nastroje w piwnicach? Pamięta pan jakieś rozmowy może?

 

Świece się ciągle paliły, rozmawiali, okienka były malutkie. Ludzie na początku byli wszyscy zachwyceni. „Boże, już nie będzie Niemców!” Ludzie wierzyli, że to się uda. Dopiero potem, czym dłużej Powstanie trwało, to ludzie narzekali, że żyć trzeba, że kogoś zabili. Nie było wielkiej radości.

  • Czy mieli państwo może dostęp do prasy powstańczej?


Nie.

  • Wiedzieli państwo, co dzieje w innych dzielnicach miasta?


Na Żoliborzu wiedzieliśmy, bo na Żoliborz latali, jak jeszcze tam byłem, to można było polecieć na Żoliborz uliczkami. Tam są uliczki kręte, to tam się latało.

  • Czy z tych wypadów chłopięcych coś panu zapadło w pamięć?


Jak poleciałem na Żoliborz, żeśmy tam polecieli we trzech, to tam było dużo Powstańców, ale oni nas z miejsca wygonili, a specjalnie mnie. Tam nawet jeden z naszych kolegów chyba został przez jakiś czas, ale też go wyrzucili. Za mali byliśmy.
Zaczęło się to, co zacząłem mówić: jak strzeliło, to matka złapała, co miała i zaczęła uciekać, bo wyrzucają i zabiją nas, jak nie wyjdziemy z domu. Ojciec złapał mnie za rękę i wyskoczyliśmy. A dziesięć metrów od nas już [Niemcy] z pistoletami – wszyscy stawać. Chyba z pięćdziesiąt, sto osób już stało, czekało, aż od nas wyjdą. Myśmy z ojcem zeszli, a matka jeszcze czegoś zapomniała wziąć. Jak się później okazało, zapomniała sobie wziąć jakiegoś ubrania. Wróciła do mieszkania, złapała to ubranie i zbiegła na dół. Zobaczyła, że sąsiedzi uciekają przez piwnice. Uciekali przez piwnice na Kołobrzeską i na Żoliborz. Matka uciekła z nimi na Żoliborz, a nas otoczyli i żeśmy szli piechotą, pędzeni byliśmy przez jakieś pola na Wolę. Tam żeśmy nocowali w kościele. [Mam] krzyż, to jest też pamiątka z tamtych czasów. Ojciec siedział na ławce, ludzie siedzieli na ławkach całą noc, a ja się położyłem na ziemi, pod nogami i pod nogami znalazłem krzyżyk. Może to jest dziwne, ale ten krzyżyk ze mną jeździ wszędzie. Po całej Europie później jeździł ze mną, gdziekolwiek byłem, gdziekolwiek pracowałem, to zawsze ten krzyżyk miałem ze sobą i zawsze mi się dobrze z tym żyło. Teraz wisi [u mnie] i to jest pamięć przedostatniego widzenia ojca.

  • Proszę powiedzieć o wydarzeniach w kościele.


W tym kościele spędziliśmy całą noc, a potem, już rano, wypędzili z kościoła wszystkich, którzy tam byli, a ludzi było gęsto. Ludzie leżeli na podłogach, modlili się wszyscy w tym kościele, w tym czasie. Płakali, różaniec odmawiali, modlili się do świętego Antoniego, żeby się ktoś odnalazł. Rano wyrzucili nas wszystkich i piechotą nas pogonili do Pruszkowa. Do Pruszkowa żeśmy szli przez pola, pamiętam, z obsadą niemiecką. Wtedy z osiemset ludzi się nazbierało chyba i wszyscy żeśmy szli. Każdy to, co miał w ręku, trzymał, szedł z tym. Tam były jakieś działki, już nie pamiętam, gdzie to było, już gdzieś poza Warszawą, jak Piastów, tamtędy szliśmy. Tam były pomidory czerwone, ludzie skoczyli, żeby urwać tych pomidorów. Zaczęli strzelać i pozabijali tych ludzi. Jezus Maria! Wtedy się okazało, że to jest coś strasznego, że strzelają do dzieci, do kobiet. Padły, ale dalej jazda, co dziesięć metrów szedł z automatem, jazda.

 

Zapędzili nas do Pruszkowa. Pruszków jest już znany wszystkim, wszyscy wiedzą, że tam były warsztaty kolejowe, naprawy. Tam były wielkie budynki naprawcze, ponumerowane. Zagonili nas do baraku numer pięć, wielki, długi. Tam jakieś maszyny były, coś. Zanim żeśmy doszli, wieczór się zrobił i tam zostaliśmy. Kto miał co do jedzenia, to zjadł. Wieczorem podobno zupę dawali, ale nikt nie jadł tego, ja nie jadłem w każdym razie. Żeśmy przespali jedną noc. Rano część wyrzucili już na segregację. Tam było tak to ustawione, że z baraków wyprowadzali ludzi, wszyscy ludzie szli, starsi, mężczyźni, kobiety, dzieci. Dopiero nastąpiła segregacja, już niedaleko torów kolejowych. Podstawiali świńskie wagony, zamknięte. Krowy i świnie tam kiedyś widocznie były. Pakowali nas i tak było, że zdrowych jeszcze mężczyzn z miejsca osobno. Będą jechali do Reichu, do obozów koncentracyjnych. A dzieci, kobiety, starcy – wywozili ich do Generalnej Guberni. Jeszcze żeśmy tam przesiedzieli i drugiego dnia (dwie noce spałem tam, jeszcze z ojcem) wpadli rano i wyłazić. Żeśmy wszyscy wyszli. Dali nam jakiejś brukwi do jedzenia, jakiejś zupy i pędzą nas. Ponieważ byłem mały, to ojciec mnie wziął. Jeszcze mnie noga bolała trochę, miałem dziurę, ale to się szybko u mnie goiło, jak na psie. Miałem tę nogę zawiązaną i ojciec wziął mnie na ręce. Liczył na to, że jak będzie szedł z dzieckiem, to go może dadzą na prawo, żeby pojechał razem z kobitami i ze starcami. Ojciec miał wtedy trzydzieści dziewięć lat. Dochodzimy, selekcja następowała. Raz, dwa, trzy – podskoczył, zdjął mnie. Ponieważ ojciec znał niemiecki, to zaczyna mu tłumaczyć, że dziecko ranne jest samo, nie ma nikogo. To wzięli jakąś kobietę pierwszą lepszą i dali, żeby mnie niosła, a ojca zabrali. Okazało się potem, że tam była jedna z naszych sąsiadek i ta sąsiadka mnie odebrała. Już potem z nią [byłem]. Musieliśmy odczekać oczywiście, jak jeden pociąg odjedzie, do drugiego pociągu z innego peronu żeśmy wsiadali, do innych wagonów i nas wywozili.

 

Wywieźli nas do Rozprzy koło Piotrkowa, jest taka stacja. Na tej stacji wyrzucili nas wszystkich, a na stacji stało chyba ze trzydzieści furmanek, bo chłopów zgarnęli, że muszą wziąć do siebie kobiety po dziesięć czy po pięć. Wyrzucili nas tam, chłopi z różnych wsi naokoło Rozprzy [nas zabierali]. Mnie wysłali z tą panią, ona już szła ze mną.

  • Jak ta pani się nazywała?


Teraz już nie pamiętam. Na początku była pani Dobosz, ta pielęgniarka, ale potem gdzieś w tej Rozprzy… To było koło 25 sierpnia.
Dali mnie do chłopa i ten chłop kazał mi, że będę pasł krowy, tam były krowy. Było całkiem nieźle, dlatego że miał tam stodołę, w tej stodole miał kury, te kury niosły jajka. Mnie i takiego drugiego chłopaka dali do tych krów, żebyśmy poszli. Ze dwa tygodnie tam byłem, najadłem się, bo jajka się podebrało zawsze, ugotowało na ognisku. Żeśmy sobie wiaderko wzięli, żeśmy zjedli te jajka. Poza tym on nam dawał jeszcze jakieś jedzenie. W każdym razie odpocząłem. Przecież w Warszawie nie było żadnych jajek. Tam trochę było niedobrze, bo widać było, że ci chłopi nie byli bardzo z otwartymi rękami. Nagle wtrącili im do jedzenia dziesięć osób chyba czy osiem. Były tam jakieś trzy panie, para jakichś bardzo starych ludzi, którzy już nic nie mogli robić, tak że oni nie byli zachwyceni, ale jakoś dawali nam jeść. W stodole spaliśmy. To domostwo, w którym było, było od stacji ze cztery kilometry i słychać było, jak jadą pociągi do Warszawy.
Przypomniałem sobie, że w Pruszkowie, na Żbikowie, mamy kuzynów, że z ojcem i matką bywałem u tych kuzynów. Ci kuzyni nazywali się Beta. Okazuje się, że ta rodzina Betów była znana na Żbikowie. Myślę sobie, że to fajna rodzina, oni przyjeżdżali do nas, do Warszawy. Myślę sobie: „Chyba tam trafię”. Myślę sobie: „Gwiżdżę na to!”. Poszedłem któregoś dnia na stację, popatrzyłem. Ten chłopak popilnował krów, a ja poszedłem na stację. Wtedy już byłem stary, jedenastoletni chłop. Poszedłem, przeczytałem rozkład jazdy: jest do Warszawy, chodzą pociągi. Te pociągi nie chodziły do Warszawy, do Pruszkowa dochodziły tylko. Jak dochodzą do Pruszkowa, to sobie myślę: „Muszę się tam załapać”. Oczywiście pieniędzy nie miałem żadnych, biletu kupić nie mogłem. Zauważyłem, że do każdego pociągu na samym końcu, przy ostatnim wagonie, jest budka. Nie wiem, co tam było. Myślę sobie: „Wskoczę do tej budki, zamknę się i jadę. Co Pan Bóg da. Jak nie da, to wyskoczę, jak zwolni z tej budki i cześć”. Wlazłem tam. Ta budka miała metr na metr, na tyle ostatniego wagonu.

  • Na dworcu Niemców nie było?


Byli na dworcu, ale akurat, jak podjechał, a byłem na samym końcu, to otworzyłem drzwi, zobaczyłem, że ich nie ma, wyskoczyłem i na boczek z toru. Głupiego udałem, że chodzę po tym peronie. Wyszedłem, popatrzyłem, nikt mnie nie goni, to idę. Poszedłem do Betów, a oni mieszkali w Żbikowie, bardzo niedaleko tych zakładów pruszkowskiego obozu. Cały obóz parkan miał wysoki, ze dwa i pół metra chyba, z desek betonowych. Trafiłem. Pytałem się ludzi, gdzie oni mieszkają, szukałem. Wreszcie sobie przypomniałem, że górka tam była i wlazłem. Oni krzyczą, jak mnie zobaczyli: „Bogdan, Boże Święty! Żyjecie?”. To zacząłem opowiadać, że ojca nie ma, matka poleciała gdzie indziej i zginęła, nie mam matki. „To chodź prędko, będziesz u nas mieszkał, to się przecież jakoś skończy”. Przyjęli mnie i u nich byłem

.
Będąc u nich (to było już po połowie września), przeżyłem jakoś. Chodziłem, oglądałem, jak to wygląda, gdzie jesteśmy. Okazało się, że ludzie, którzy tam byli, rzucali przez parkan kartki papieru do znajomych ludzi. Myślę sobie: „Może matka takie coś rzuci kiedyś?”. Myślałem sobie, że może już pojechała gdzie indziej, tak sobie kombinowałem. Ci Betowie też chodzili koło tego parkanu i jak ktoś rzucił, to otwierali, bo adresy były zawsze, że ulica taka i taka, dajcie znać. Żoliborz poddał się 30 września, wtedy już wszystkich ludzi wygonili z Żoliborza.

W październik już poszło, pierwsze dni października. Już nie pamiętam, który to był, czy to był 5 czy 4 października, czy coś takiego. Przybiega jakaś dziewczyna i mówi: „Pani Betowa, do pani list ktoś wyrzucił”. To ciotka niby była dla mnie. Wzięła, otwiera, mówi: „Bogdan, matka jest w obozie!”. – „Chryste Panie, to ja tam lecę!” Matka napisała do nich list (nie wiem, ona się nazywała Irena chyba): „Irena, jeżeli coś wiecie o Bernardzie i o Bogdanie, gdzie oni są, czy coś się stało… Może coś wiecie, bo umrę chyba. Jak możecie, to dajcie znać – bo z tamtej strony, to z kolei im się przerzucało, jak ktoś znalazł – jestem w baraku 5”. Akurat do tego samego baraku [trafiła], gdzie byłem poprzednio z ojcem. To już wieczór był. Z samego rana poleciałem do wejścia głównego i chciałem tam wejść. Z Czerwonego Krzyża jakaś pani stała i Niemcy stali na czarno ubrani, kolejarze jacyś czy coś takiego. Mówię, że chciałem wejść. Ona tłumaczy, że chcę iść do matki, a on jak się wydrze na mnie, jak mnie kopnie w tyłek! Przewróciłem się, z płaczem poleciałem do domu, do Betów. A oni mówią: „Bogdan, nie płacz. Dzisiaj wieczorem cię przerzucimy przez ten parkan”. Poszli obejrzeć, gdzie najbliżej jest barak 5. Wiedzieli wszystko, oni tam pracowali. Podeszliśmy, chodził jakiś wartownik. Było tak, że już się zrobiło ciemno. Wzięli mnie we dwóch, jednemu stanąłem na rękach, drugiemu na rękach. Podnieśli mnie, złapałem się za górę, trochę się podciągnąłem. Mówią: „Teraz cię wysyłamy, uważaj, żebyś tylko na łeb nie upadł, skacz na nogi”. Przykuliłem się, oni mnie zrzucili, przerzucili mnie. Spadłem z tamtej strony. Cicho, nikogo nie ma. Czekam, czy wartownik jakiś tam będzie, czy coś. Nikogo nie było. Ludzie chodzili jeszcze, bo z baraku do baraku przechodzili, do ubikacji wychodzili. Wlazłem do tej „piątki” i szukam matki. Nie znalazłem. Śpię tam w takim razie. Pomyślałem sobie, że jedyna możliwość, że wstanę o świcie i polecę tam, gdzie była selekcja. A selekcja była tak zrobiona, że obok stały stosy szyn równiusieńko ułożonych i między tymi szynami dziury były. Wlazłem tam po cichu i czekałem, aż zaczną prowadzić [ludzi]. To było o świcie już, już się zrobiło biało i tam siedziałem. Było koło godziny dziesiątej, leżałem tam, zmarzłem jak cholera, bo to już październik był. Potem patrzę: idą ludzie z baraku. Idą, ja się patrzę, żeby mnie ktoś nie przyuważył i wyglądam. Zasłoniłem się tak, że nie było mnie widać, a ja widziałem, jak idą. Leżę, idą kobiety i mężczyźni. Patrzę: idzie sąsiadka z naszego domu, pani Bałowa się nazywała. Wyskoczyłem, przeleciałem z pięć metrów i od razu w tę kupę. Podleciałem do niej, a ona: „Bogdan, Boże Święty, przecież twoja matka tutaj całymi dniami płacze!”. – „Gdzie jest?” – „Idzie tutaj gdzieś”. Patrzę: matka idzie. Jezus Maria! Płacz! Ja płakałem, matka płakała. Jak sobie przypomnę, to teraz mi się płakać zachciało, taka radość okropna. Powiedziałem, jak było, matce wszystko opowiedziałem.

 

Wpakowali nas razem do wagonu i wywieźli do Końskiego. To były wagony świńskie, śmierdziało w tym wagonie, Boże! Ale to szybko jechało, parę godzin. Zajechaliśmy do Końskich i znowu taka sama zabawa, jak w Rozprzy. Już wiedziałem, jak to się odbywa, i mówię: „Na pewno, mamo, będzie tak samo jak w Rozprzy, że nas wyrzucą wszystkich i potem porozsyłają”. Ludzie się bali, że znowu ich do obozu zawiozą albo zabiją. W wagonie już powiedziałem, że już raz jechałem, to już teraz wiem, a oni mówią: „Co się mądrzysz tutaj, gówniarzu?”. – „Nie gówniarzu, tylko już byłem raz wywieziony z Pruszkowa, to wiem, jak to wygląda”. Powiedziałem im wszystkim, jak to będzie wyglądało. I tak było.
Dojechaliśmy i oczywiście w Końskich znowu to samo, wozy z chłopami, konie zaprzężone i ładują wszystkich. Mówię: „Mamo, my nigdzie nie jedziemy, zamykamy się w ubikacji na dworcu i czekamy, aż wszystko minie. Wszystko minie, wszyscy pojadą, a my zostaniemy”. Matka pieniądze miała, mogliśmy kupić bilet. I tak też się stało. Myśmy posiedzieli w tym kiblu, potem do poczekalni normalnie żeśmy poszli. Matka kupiła bilet i wsiedliśmy do pociągu, i przyjechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie żeśmy wyszli, poszliśmy do Batów. Na drugi dzień oczywiście to wszystko się działo.


Jak przyjechaliśmy, radość była niesamowita, matka płacze cały czas: „Jezus, Maria, jak to dobrze, że jesteś!”. Straszne to było, bo mnie nie było przecież ze dwa tygodnie, ze trzy tygodnie mnie nie widziała, nie wiedziała, co się stało. W Pruszkowie matka się rozchorowała, do lekarza chodziła, jeździli, lekarza wołali. Jakoś doszła do siebie.
Pieniądze się skończyły, nie było pieniędzy. Myśmy się tam zwalili, trzeba było pieniędzy. Poszedłem, patrzę, a tam chłopaki chodzą i sprzedają papierosy. Mają małe pudełeczka i papierosy, chodzą i chłopom, którzy przyjeżdżają na bazar pruszkowski, sprzedają papierosy. Z takim chłopakiem jednym się zgadałem, mówię: „A skąd ty masz te fajki?”. – „Tu jest taka jedna meta, my podbieramy”. I się do nich dokleiłem. Tam były magazyny dla wojska w barakach. Chodził żandarm naokoło, rów był i oni tym rowem podchodzili. Właził jeden do tego baraku, łapał parę kartonów i rzucał do tego rowu, a my z tego rowu wyciągaliśmy i nura. Też złapałem taką paczkę papierosów. Przez listopad i grudzień handlowałem tymi papierosami i mieliśmy na jedzenie, i to zupełnie dobre jedzenie. Tak przeżyliśmy do stycznia.
W styczniu matce się zrobiło lepiej. Matka bardzo była pobożna, mówi: „Bogdan, pojedziemy do Częstochowy pomodlić się do Matki Boskiej Częstochowskiej o ojca, żeby się znalazł, żeby mu się nic nie stało”. Wybierała się, wybierała, jeszcze chora trochę. Wreszcie się zebraliśmy, wzięła mnie i bilet żeśmy wykupili. Pamiętam, to było 16 stycznia. Dojechaliśmy do Częstochowy 16 stycznia, poszliśmy do kościoła. Rano jeszcze byliśmy w kościele, poszliśmy na mszę, pomodliliśmy się do Matki Boskiej. Nagle rozpoczyna się wojna, 17 stycznia ruszyła ogromna rosyjska falanga, otoczyli to wszystko, cały front poszedł i dojechali do Częstochowy. W Częstochowie zaczęło się grzanie, wpadły czołgi rosyjskie, z Niemcami zaczęli się łomotać. Myśmy siedzieli w piwnicy całą noc, baliśmy się wyjść na ulicę, bo tłukli się okropnie. Nagle się okazało, że w ciągu jednego dnia (kogo wytłukli, to wytłukli, Niemcy uciekali już wcześniej, już wiedzieli, że idzie wielka lawina Rosjan) wyzwolili Częstochowę. Myśmy się dowiedzieli, że Warszawa jest już wolna, też już nie ma Niemców. Ale już w tym momencie koleje nie chodziły, już nic nie było, bo powysadzane. Niemcy, jak uciekali, to poniszczyli rozjazdy wszystkie, już nie było pociągu.
Myśmy z matką przez pięć dni szli piechotą z Częstochowy do Warszawy w dwudziestoparostopniowy mróz. Mróz był jak jasna cholera i jeszcze, jak żeśmy wychodzili, ludzie rabowali zapasy żywności. Niemcy tam mieli swoje zapasy żywności. Pamiętam, matka poleciała, coś wzięła. A ja tam wszedłem, patrzę, a tam puszki. Myślę sobie: „Co to jest?”. Pytam się ludzi: „Co to jest?”. – „To szynka jest. Rozumiesz, co to jest szynka?” – „Rozumiem”. – „No to szynka”. Wziąłem pięć kilo tej szynki, włożyłem w worek, wziąłem na plecy i poleciałem do matki. Matka czekała, wołała mnie: „Chodź, idziemy gdzieś przenocować”. Potem żeśmy wyszli. Przez Radomsko żeśmy szli i szli, nocowaliśmy, przez pięć dni żeśmy szli z Częstochowy i żeśmy doszli do Pruszkowa zmęczeni, wytłuczeni.

Po drodze spotkaliśmy jakąś wieś i szli Rosjanie – brudni, biedni, pobandażowani. Jakiś oddział musiał przenocować w dworze, a myśmy w tym dworze właśnie byli. Po południu przyjechali i też będą tutaj nocować. To my mówimy, że musimy uciekać. Oni mówią: „Nie uciekajcie, nie nada”. I siedzieli. A były tylko same kobiety. Tam mężczyzn już nie było, tylko kobiety, starcy, którzy nie szli w ogóle do Warszawy, tylko zostawali gdzieś w tych wiochach wszystkich. Tylko tacy wariaci jak ja i matka żeśmy poszli piechotą w ten mróz. Szczęście, żeśmy byli dobrze ubrani. I spaliśmy tam. Oni zrobili sobie jedzenie i zwołał mnie taki jeden, i mówi: Ty kuszajesz? Coś do mnie mówi, nie wiedziałem co. A on mi otworzył puszkę i była swinnaja tuszonka, tak się nazywała, (to było z amerykańskich dostaw dla Rosji), w tłuszczu wieprzowina zrobiona. Oni dostawali to do jedzenia, bo im nikt nie gotował. On mnie poczęstował tą swinnają tuszonką. Patrzę: on je, jak je, to znaczy, że to nie jest zatrute, to i ja zjem. Pierwszy raz poczułem swinnają tuszonkę, którą później zresztą żeśmy jedli. W Warszawie to się kupowało, bo tym handlowali ruscy.

Tak się przespaliśmy. Żeśmy spali w jakiejś stodole na słomie, a pod tą słomą szczury łaziły, tak że matka nie mogła spać w ogóle, ja też nie mogłem spać, bo się podnosiła ta słoma, ledwo żeśmy się przespali. I tak od miejsca do miejsca, pięć nocy żeśmy przenocowali.
Doszliśmy do Pruszkowa zmęczeni tacy, że spałem chyba ze dwa dni. Zmordowany byłem niesieniem tej szynki, ale przyniosłem do Pruszkowa.

  • W Pruszkowie państwo już zostali do końca?

 

Nie do końca. Warszawa była 17 stycznia wyzwolona, to myśmy się od razu szykowali, że wracamy do Warszawy. To jest pierwsza sprawa. W Warszawie byłem już chyba 28 stycznia, już pojechaliśmy. Wzięliśmy jakiś wózek dziecięcy, wszystko, co mieliśmy, w ten wózek dziecięcy i piechotą żeśmy poszli do Warszawy z Pruszkowa z matką, do domu. Tragiczna sprawa była. Pchaliśmy ten wózek oboje, jeszcze jakichś dwóch chłopaków szło z matką i jeden pomógł nam pchać ten wózek. Żeśmy szli ulicami, ulice pełne gruzów. Niemcy przecież rozpoczęli od razu, od października, wysadzanie wszystkich domów po kolei. Jak myśmy byli w Pruszkowie, to huki były olbrzymie. Ludzie z Pruszkowa na szaber latali do Warszawy, mężczyźni. Rozwalony cały dom, w piwnicy coś może się znajdzie. Przywozili stamtąd pościel, rozmaite rzeczy przywozili do Pruszkowa i na bazarze sprzedawali. Myśmy tak przeżyli tę całą zabawę, że jak już styczeń przeszedł, żeśmy poszli. Tutaj miny, nie wolno. Żeśmy szli od drugiej strony, żeśmy doszli jakoś, przeciągnęli ten wózek. Już trochę była oczyszczona jedna jezdnia, już nie pamiętam, która. W każdym razie jak żeśmy na Żoliborz już doszli, to już ręce do Pana Boga żeśmy złożyli. Pojechaliśmy do domu, w domu rozwalone wszystko, meble potłuczone, bo pocisk wpadł. Mróz jak grom, strasznie zimno, więc trzeba przede wszystkim tę dziurę zatkać. Myśmy byli chyba drudzy w tym domu, z tych dwudziestu paru, którzy wrócili. Znaleźliśmy jakąś poduszkę wyrzuconą na dwór i tą poduszką żeśmy zatkali dziurę, żeby można było się w domu przespać. Jakimś cudem jakieś kołdry żeśmy znaleźli i jakoś żeśmy przeżyli te pierwsze dni.
Potem doszedłem do wniosku, że to trzeba zamurować. Nie było wapna, tylko w piwnicy była glina, ten dom stał na glinie. To wykopałem gliny, zrobiłem zaprawę. Cegieł tam nie owało, to wziąłem. Pamiętam, osiem cegieł przywiozłem na sankach i tymi ośmioma cegłami tę dziurę zatkałem na glinę, żeby już wiatr nie wiał. Matka powiesiła jeszcze jakąś kołdrę na tej ścianie, żeby nie tak ciągnęło i żeśmy tam zaczęli żyć. Zaczęła się sprawa, że ani jeść nie ma co, ani nie ma czym palić, bo to, co było u nas w piwnicy, co do palenia mieliśmy, to na zimę jeszcze nie było przywiezione w sierpniu. Zawsze ojciec i matka węgiel kupowali gdzieś w listopadzie, a tak to się patykami paliło, bo tam wiklina rośnie nad Wisłą. Żeśmy chodzili nad Wisłę, rąbałem te kije i przynosiłem tych kijów i żeśmy tymi kijami palili w kuchni, w domu. Jakoś powoli szło.

 

Ale już zaczęli się zjeżdżać powoli, na początku lutego już było sporo osób, chyba z pięć rodzin. Dalej żeśmy szukali opału przede wszystkim. Niemcy zrobili sobie od marymonckiej strony w wale wiślanym (tam jest duży wał wiślany) bunkry. Wykopali ziemię, to wszystko obłożyli deskami z różnych połamanych mebli i tam siedzieli. Potem, jak już ich wypędzili, to wszystko było puste. Żeśmy tam jeździli, rozbrajali to i się rąbało siekierą, i tak żeśmy palili. Ale szybko się spala drzewo, to idziemy szukać węgla. Ktoś nam powiedział, że na Żoliborzu oficerskim, gdzieś za ulicą Promyka (Kamedułów idzie równo, jest odejście na Żoliborz, na ulicę Promyka) są porujnowane wille i tam można wejść do piwnic okienkiem, i tam jest węgiel, ludzie węgiel, koks tam mieli. Żeśmy wzięli worki i we czwórkę (nas trzech i jedna dziewczyna), cztery sanki, pojechaliśmy tam. Ciągniemy, dojeżdżamy. Przy Promyka jest góra, śniegu było do cholery, żeśmy szli z ledwością. Potem nam mówili, że w ogóle [dziwne,] żeśmy tam doszli. Miny tam mogły być, jeszcze tam nic nie było napisane. Idziemy dalej, patrzę, stos stoi. Podchodzimy: Jezu Chryste! Patrzymy, a tu nogi tak leżą. Tam był stos trupów, leżeli czterech w tę stronę i czterech w tamtą stronę, i znowu czterech w tę stronę, tak że tylko im stopy wystawały, bo buty ktoś już ukradł. Gołe nogi, a wszystko było przysypane śniegiem. Śnieg padał i nie było widać, że to ludzie leżą. Dopiero, jak zobaczyłem te nogi wystające, to mówię: „O Chryste Panie! To trupy leżą!”. Nie wiem, czy to były niemieckie trupy, czy rosyjskie trupy, bo Rosjanie próbowali przeskoczyć Wisłę od strony Żoliborza. Pojechaliśmy, znaleźliśmy i potem żeśmy codziennie tam jeździli. Ta dziewczyna, która z nami jeździła, nasza koleżanka (taka dziewucha-chłopak, ona z nami w piłkę nożną zawsze grała, jak żeśmy się bawili, była w ataku, szybka była), mówi tak: „Słuchajcie, tylko jak będziemy przejeżdżać koło tych trupów, to powiedzcie mi, to ja zamknę oczy i będę szła. Jak już przejdziemy, to powiedzcie”. I tak szła za nami, a myśmy sobie dowcip zrobili. Jak naszła na te trupy, powiedzieliśmy: „No już, otwórz oczy”. A tutaj te stopy, o Jezu!
Tak powoli się to wszystko toczyło. Pod koniec lutego przyjechał brata matki syn, Zdzisiek. Ojca nie było, bo był wywieziony, tylko Zdzisiek został sam. Przyszedł do domu do nas i był z nami. Zdzisiek był cztery lata starszy ode mnie, to już handlował gazetami w czasie okupacji, „Nowy Kurier Warszawski”, coś takiego sprzedawał. Mówi: „Bogdan, nie ma wyjścia, trzeba coś zacząć handlować”. Myśmy przez połowę lutego i cały marzec z nim z Marymontu szli piechotą na ulicę Poznańską, bo tam była rozdzielnia gazet. To były już pierwsze gazety polskie, już nie pamiętam, była tam „Polska Zbrojna”, chyba „Życie Warszawy” wkrótce też już było. Handlowaliśmy tym. Braliśmy po pięćdziesiąt gazet, po sto. A naprzeciwko hotelu „Polonia”, po drugiej stronie, był ogromny bazar. Dworzec był zbombardowany, wszystko zrujnowane i zrobił się ogromny bazar, i tam się handlowało. To nas uratowało od głodu, bo zaczęliśmy zarabiać pieniądze. Kupowaliśmy po złotówce, pamiętam, i sprzedawaliśmy po pięć złotych. Od razu, jak żeśmy wyskoczyli z tymi gazetami, to żeśmy rozprzedali te gazety. Ale wstawaliśmy o trzeciej rano na Marymoncie, żeby dojść. Szliśmy drogami przez rozwalone getto. Getto było zrujnowane, cały Muranów nie istniał, to była jedna wielka kupa, powysadzali całe getto, jak już tam wszystkich wykończyli, domy były popalone. Iść czy nie iść? Ale to już był początek marca, Rosjanie puścili swoich saperów i oni chodzili po gruzach z czujnikami, i sprawdzali, czy nie ma [min]. Stawiali ścieżki i pisali: Min niet. Zapamiętałem, czerwonymi literami na desce pisali: Min niet. To wiadomo było, że tam można iść. Była cała kupa spraw, że człowiek poszedł na przełaj i leciał do nieba od razu, bo Niemcy na sam koniec pozostawiali miny, gdzie wiedzieli, że ludzie chodzą. Ale żeśmy tam szli, potem żeśmy kupowali od chłopów coś do jedzenia. Już i kartofle się kupiło, jakiegoś sera się kupiło, czegoś, żeby matce przynieść. Matka się rozchorowała na zakaźną chorobę, na którą potrzebna jest chinina. W każdym razie lekarz powiedział, że się zaraziła tam, gdzie ruscy byli, to pewno któryś z ruskich był chory, przyniósł, bo w Polsce to była rzadka choroba. Co robić? Po tych gazetach to jeszcze siadałem na furmanki, bo furmanki tylko chodziły wtedy na Pragę, a na Pradze były apteki. Tam kupowałem chininę, za zarobione pieniądze jeździłem kupować. Matka leżała chyba z miesiąc, dopiero wyzdrowiała, tą chininą ją uratowaliśmy.
Przyszedł koniec marca, kwiecień, przyszła wiosna, stopniały śniegi i dopiero się zaczęło. Woń trupów w Warszawie… Jak wiadomo, zginęło dwieście tysięcy ludzi, tych ludzi przecież wszędzie chowali po podwórkach. Gdzie umarł, leżał, przecież nikt na żadne cmentarze nie jeździł, nie woził. Duże doły kopali i tam ludzi wrzucali. Dużo ludzi pod gruzami leżało i był taki smród, że nie można było w ogóle wytrzymać, w głowie się kręciło. Jak żeśmy potem chodzili już normalnymi ulicami, to coś okropnego. Wszędzie były ekshumacje. Po to, żeby żyć, trzeba było wykopać te trupy i coś z nimi zrobić. U nas na Marymoncie na ulicy Marii Kazimiery, na łąkach, wykopali wielki dół. Z całego Marymontu i z Żoliborza wozili trupy i je wrzucali. Jak wiedzieli, kogo zabierają, to przyczepiali mu jakąś kartkę czy coś takiego. Myśmy chodzili szukać Cześka. Wiedzieliśmy, już nam ktoś powiedział, że Czesiek nie żyje, tylko on nie wie, gdzie jest. I tak prawdą a Bogiem to nie został odnaleziony, nie był pochowany. Widocznie gdzieś [leży] jako nieznany żołnierz, bo rodzina zwłok nie odzyskała. Ale to prześladuje. Ta ilość trupów dla takiego małego dzieciaka, jak byłem…
Miałem cały czas jedenaście lat, dwanaście lat dopiero kończyłem w maju 1945 roku. Jedenaście lat miałem i utrzymywałem matkę. Jedzenie dla siebie i dla matki, wszystko było na mojej głowie. Nie było możliwości innych, ludzie nie mogli pomagać, bo nie mieli jak, z czego. Nikt nic nie miał, ciężko było. Ludzie mieli jeszcze gorzej, z głodu umierali, z chorób przede wszystkim, z których się nie można było leczyć, bo aptek nie było, nie było jak. Dla mnie to było bardzo trudne, bo zaczynałem coraz więcej rozumieć, już nie patrzyłem jak dziecko, tylko patrzyłem jako dorosły człowiek. Rad udzielałem, co zrobić na przykład, w jaki sposób trupa wyciągnąć albo coś. Pomagałem zresztą, cegły wyrzucałem. Jak wiedziałem, że ludzie odkopują jakiegoś zabitego, przyłączałem się, żeby im pomóc. Takie było moje dziecięce życie.


Później matka już przestała chorować. Matka nigdy w życiu nie pracowała, ojciec przed wojną potrafił zarobić, bo był śledczym, musiał niezłe pieniądze zarabiać. Nadstawiał się mocno, [musiał uważać], żeby go nie zarżnęli, nie zabili. Miał jakąś szramę, to powiedział, że balon niósł. Pytam się, co się stało. Mówił, że się drutem od balonu zadrapał. Wcale się nie zadrapał, musiał mu ktoś przyłożyć.

  • Czy fakt Powstania miał znaczenie w pana późniejszym życiu, odbijało się to echem?


Przede wszystkim, żeby matka zaczęła chodzić. Jak matka zaczęła chodzić już, poszła do tak zwanych… Były grupy pracy, robota wszystkich tych kobiet polegała na usuwaniu cegieł z ulic. Nie było nawet czym, łopat nawet nie było, to rękami odnosiły gdzieś, ustawiały w kozły. Już jakieś pieniądze zaczęła dostawać. Jak matka [była] w tych grupach pracy, tam już płacili, jakiś chleb dawali za tę pracę. Już się coraz lżej robiło. Wreszcie doszło do tego, jak już był kwiecień, że matka zaczęła pracować w Stołecznym Komitecie Opieki Społecznej. Tam zupy gotowali dla ludzi, dla głodnych i matka się tam zatroszczyła. Jedna z naszych lokatorek była szefową takiego właśnie SKOS-u.
Potem było coraz lepiej i w kwietniu poszedłem do szkoły, do szóstej klasy. Kwiecień, maj i czerwiec, w trzy miesiące zrobiliśmy szóstą klasę. W 1951 roku zdałem maturę, poszedłem do gimnazjum księcia Józefa Poniatowskiego, do „Poniatówki”. To też były cudowne rzeczy. Apel był na placu Inwalidów. Hotel był na placu Inwalidów i apteka Bergera. Berger to był jeden ze znakomitych akowców, walczył. Było tak, że nas w tym gimnazjum i liceum (bo to gimnazjum i liceum) podzielili, kto do liceum, kto przerwał. A najmłodsi, którzy chcieli przyjść do Poniatowskiego, to na samym końcu byli. A ja w ogóle byłem na samym końcu, bo byłem najmniejszy z całej „Poniatówki”. Codziennie były apele wojskowe, bo to zawsze była szkoła dawnych żołnierzy, powstała po 1920 roku. Dostałem się do tej szkoły, bo najbliżej była. Były fajne apele, prowadził je pan profesor Borzęcki. Pan profesor Borzęcki to też był jakiś oficer AK i zawsze [krzyczał]: „Do szeregu stań!”. Były krzyki i cała szkoła, każdy leciał. Miałem dobrze, bo pierwszy zawsze stał Berger, on miał ze dwa metry chyba, i Stanisławski, później znany lekarz. A na końcu byłem ja i Leszek Wyszyński. Żeśmy od razu lecieli na sam koniec, bo wiedzieliśmy, że tam jest nasze miejsce. Zaczęła się „Poniatówka”. Potem już powoli, w 1951 maturę zdałem.

  • Czy teraz, po latach, ma pan jeszcze jakieś refleksje na temat Powstania, którymi chciałby się pan podzielić?


Z dziecka się człowiek stał dorosłym, takie są moje refleksje. Już się nie zastanawiałem, skąd się bierze chleb, skąd się pieniądze biorą, już nosiłem pieniądze w kieszeni. Żeby kupić, to żeśmy stali w kolejce. W lewej kieszeni miałem pieniądze na kupno, a w prawej kieszeni te za to, co sprzedałem. Odliczałem sobie, ile potrzebuję na jutro pieniędzy, żeby kupić gazety, a resztę mogę wydać. Parę groszy, ale nie więcej. Nie ma żadnych cukierków, tylko jest jedzenie przede wszystkim i lekarstwa. Mentalność się taka ułożyła, że byłem później taki, że nie liczyłem na nic, że ktoś mi da. Już było bez ojca. Moja matka biedna łapała się wszystkich robót, jakich mogła. Była gdzieś magazynierem. Na Rudzkiej była piekarnia, to poszła tam, sprzedawała chleb. Piekarze dawali jej do magazynu, a ona sprzedawała wszystkim i chleb codziennie mieliśmy. Już nie musiałem nosić chleba z Warszawy. Takie były sprawy.
W „Poniatówce” były historie, to wszystko było żołnierzami AK, którzy przeżyli, albo partyzanci jacyś przychodzili, którzy byli gdzieś w partyzantce. Tam się zdarzały rzeczy niesamowite. U mnie w klasie przy mnie kolega z klasy… Profesor coś robi, a on siedzi na ławce i coś robi. Profesor mówi mu: „Co ty tam robisz?”. – „Nic, tak sobie”. Ten poszedł, a on spluwę czyścił sobie wyciorem. Profesor: „Więcej żebyś do cholery nie przynosił, bo cię wyrzucą ze szkoły”. Ile razy się zdarzało, że komuś wypadł w czasie gimnastyki! Ten pierwszy rok był taki.
A w ogóle to myśmy potem, jak już chodziłem do szkoły, duży chłopak byłem, w 1945 roku jeździliśmy do Cytadeli, wchodziliśmy do zbrojowni i wybieraliśmy najróżniejsze bronie, amunicję przede wszystkim, jakieś przeciwpancerne. Zresztą znalazłem dwie nowe pepesze ze zrzutów rosyjskich i przytargałem do domu. Dwie pepesze z okrągłymi [magazynkami], pistolety maszynowe i amunicję, i przyniosłem. Potem, jak już śnieg opadł, poleciałem do starszych i powiedziałem, że tam leży taki zrzut. Rosjanie, jak zrzucali broń, to zrzucali w drewnianych pudłach okrągłych. Miały być ze spadochronem zrzucane. Jak walnął w ziemię, to się rozsypywało wszystko. Amunicji do tych pepesz miałem ze cztery kubły. Jak wiosna przyszła, to żeśmy z kolei granatami, które żeśmy znaleźli w Cytadeli, ryby łowili w łasze, rzucało się. Pamiętam, przy tej łasze bomba uderzyła i zrobił się ogromny dół, i tam były ryby. Wziąłem granat, odbezpieczyłem, wrzuciłem i czekałem, aż to wybuchnie. Jakoś długo mi nie wybuchało. Pójdę, zobaczę. Jak poszło do góry! Zimno było jak cholera, a ja błotem cały ubrudzony i lecę do domu. Do domu miałem ze dwieście metrów. Jak przyleciałem, to matka ręce załamała: „Zaziębisz się i zdechniesz”. A myśmy ryby łapali. Tam były płotki, liny i piskorze, to żeśmy mieli mięso z tego. Bawiliśmy się zupełnie dobrze jako dzieci, braliśmy na przykład pistolety i chodziliśmy strzelać nad Wisłę. Mieliśmy taką zabawę, koło kwietnia już, jak już było widno. Zrobiliśmy sobie wojnę i żeśmy się poszli bawić. Jedni byli Niemcami, drudzy [nasi]. Z tej strony było pięciu, z tej strony pięciu. Zaczęliśmy strzelać. W pewnym momencie doszło do tego, że nagle się zorientowaliśmy: „Na Boga jedynego! Przecież my się nie bawimy, to są kule, możemy się pozabijać!”. I żeśmy przestali. Dopiero starsi nas troszeczkę… Bo dwanaście lat i chodzę z pepeszą. W „Poniatówce” się okazało, że chciałbym być dziennikarzem. Pierwsze pieniądze w życiu zarobiłem w gazecie, do której napisałem artykulik o tym, że autobus puszczony na Marymoncie Potocką, Kamedułów, powinien jeździć inaczej. Trochę więcej się rozpisałem i przysłali do domu honorarium za to 164 złote. To były moje pierwsze zarobione pieniądze.



Podkowa Leśna, 5 marca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Bogdan Jan Małolepszy Stopień: cywil Dzielnica: Marymont, Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter