Bogusław Józef Lustyk

Archiwum Historii Mówionej

[Nazywam się] Bogusław Lustyk, urodziłem się 15 lipca 1940 roku.

  • Wspomniał pan o tym, że nazwisko pana rodziny w czasie Powstania brzmiało…

Luśtyk.

  • Nie jak obecnie Lustyk, tylko Luśtyk.

Tak, cała rodzina mojego ojca nazywała się Luśtyk i to prawdopodobnie powstało od „Lustig”, bo to był rejon, gdzie od dawna byli niemieccy koloniści, i tam jest kilka spolszczonych niemieckich nazwisk.

  • Gdzie pan się urodził?

Urodziłem się w Warszawie na ulicy Ogrodowej 5, a w czasie Powstania mieszkaliśmy na ulicy Żelaznej, ale nie pamiętam numeru.

  • Ponieważ pan urodził się w 1940 roku, proszę nam opowiedzieć, w jakiej rodzinie urodził się pan w czasie wojny?

To była chyba proletariacka rodzina. Ojciec pracował w pralni, w farbiarni. […] Ojciec pochodził z biednej rodziny chłopskiej i właściwie całe rodzeństwo mojego ojca – mężczyzn, ściągnął do Warszawy kuzyn, który tutaj był dozorcą w dobrym domu i miał możliwości, żeby [ich] pościągać. Rzeczywiście to był bardzo biedny rejon koło Kozienic. Jeszcze tę rodzinę spotykały nieszczęścia, bo matka ojcu umarła, jak miał dwa lata, [jego] ojciec umarł, jak miał osiem lat, i wszystkie te dzieci zostały z macochą, i musiały pójść na służbę do gospodarzy. Tak że to wszystko się spaliło w międzyczasie – były same nieszczęścia. Tak że ojciec, jak miał chyba szesnaście lat, został ściągnięty do Warszawy i tutaj nauczył się zawodu, i tutaj chyba poznał mamę, jak pracował w pralni. Mama pochodziła z rodziny rzemieślniczej dworskiej. Skończyła szkołę podstawową, sześć klas, ale była bardzo zdolna i bardzo… Tak że nawet namawiali mamę, żeby uczyła się dalej, ale ponieważ też były nieszczęścia w domu: ojciec umarł, jak mama miała kilka lat, i trzeba było pracować, więc mama też przeniosła się do Warszawy i pracowała u różnych ludzi jako kucharka. I tam poznała ojca. Tak że to była napływowa rodzina proletariacka.

  • Jakie pierwsze obrazy pamięta pan ze swojego życia? Co panu jako maleńkiemu dziecku utkwiło w pamięci?

Jeszcze może powiem taką rzecz. Wrócę do tego, że potem, jak się rodzice pobrali, to ojciec założył firmę – pralnię, farbiarnię. Miał spółkę z dwoma Polakami, którzy go oszukali i okradli. Drugą spółkę stworzył już rodzinną, ze swoimi kuzynami, i to wtedy był już bardzo dobry czas. A największy dochód był z farbowania niemieckich mundurów i kradzionych niemieckich materiałów z feldgrau na kolor czarny albo brązowy. Natomiast jeśli chodzi o okupację, to pamiętam oczywiście… jak to się nazywało? Wyjeżdżaliśmy na wakacje na wieś. Pamiętam sceny z wakacji: na łące z koniem, pamiętam, że kurczaczka gdzieś tam drzwiami przygniotłem – no drobne rzeczy. Pamiętam wujka, jeszcze jak żył, jak przyniósł puszkę marmolady, która spadła z jakiegoś transportu. Potem pamiętam – jak już wujek zginął – pogrzeb, jak jechaliśmy… Pamiętam, jak jechałem tramwajem i jakieś zakonnice tam jechały: ja mówiłem, że to są czarownice.

  • Który to mógł być rok?

Mogłem mieć trzy lata, to 1943 rok. Pamiętam, jak jeszcze w domu bawiliśmy się konikami na biegunach. Jak jakaś kolejka spadła ze stołu – takie rzeczy też pamiętam.

  • Czy miał pan rodzeństwo?

Miałem brata młodszego o półtora roku, tak że… właściwie tego brata nie pamiętam. Natomiast mój wujek należał do jakiejś tam organizacji, niezlokalizowanej, bo babcia znalazła u niego w szufladzie pistolet, a zginął po godzinie policyjnej. Szedł z jakimiś dwiema kobietami i jak Niemcy ich zaczepili, to zaczął się ostrzeliwać i zginął.

  • Jak nazywał się wujek?

Kazimierz Ignarowicz. […] On pracował w zakładach kolejowych, tak że miał dobre papiery, ale prawdopodobnie z tego [powodu], że te kobiety nie miały papierów, tak że… no nie wiem. W każdym razie wersja jest taka, że on się ostrzeliwał – wersja niemiecka, a tak dokładnie to tego nie [wiadomo]. Jeszcze moja ciocia, młodsza siostra mojej mamy, też była w Warszawie. To właściwie z okupacji tyle wiem, tyle pamiętam.

  • O rodzinie?

Tak. W Warszawie mieszkał też jeszcze brat ojca. Przecież miał dozorstwo i po wojnie z kolei on ściągał wszystkich do Warszawy. Tak że to było bardzo niesamowite, że te rodziny tak się wtedy trzymały. Jak sobie to wyobrażę, że ten jeden człowiek, który był dozorcą, ściągnął do Warszawy właściwie pół wsi. Załatwiał tamtym wszystkim [pracę]. Te wsie to były właściwie jedną rodziną albo kilkoma rodzinami – to wszystko było tak [spokrewnione]. Dzięki temu była zmiana pokoleniowa, bo to byli bardzo biedni ludzie, a po wojnie – od razu w następnym pokoleniu – wszystkie dzieci pokończyły studia. Tak że to był jakiś zupełnie niesamowity skok.

  • Czy z tego okresu pamięta pan, że był pan głodny, że były problemy z ubraniem? Pamięta pan takie rzeczy?

Nie pamiętam tego. Po prostu. Natomiast z opowieści mamy wiem, że… Mój ojciec był bardzo apodyktyczny, zresztą jestem podobny… To znaczy, uważał, że robi dobrze, że on ma rację. Nie przyjmował do siebie krytyki czy refleksji. Moja mama odwrotnie: była bardzo pragmatyczna, bardzo praktyczna i tak [dalej]. Ojciec, jak założył tę pralnię z takim…

  • Czy założył ją w czasie wojny, czy jeszcze przed wojną?

Trudno mi powiedzieć. Natomiast oni go okradli w czasie wojny. Po prostu ojciec był od roboty, oni byli od papierów. Ojciec był fachowcem, a oni byli od papierów i okazało się, że wszystkie pieniądze wypływały, natomiast nic nie wpływało. Tak że w ogóle nie było co jeść. Mama nie miała czym nas karmić. W ogóle nawet zupy nie było z czego ugotować – tak ojciec doprowadził do takiego stanu. Dopiero jak już zupełnie nie było co jeść, to rodzina się zebrała i założyła drugi interes, już rodzinny. Wtedy już było [dobrze], bo ciocia prowadziła kasę, wujek prał razem z moim ojcem i po prostu wtedy już [było dobrze]. Jak ojciec wspominał: „O, to było tak dobrze! Ja mogłem pół Warszawy kupić”. Gdyby nie to Powstanie i nie koniec wojny, ale oczywiście nie w tym kontekście, tylko w kontraście do tego pierwszego okresu, kiedy – tak jak mama mówi: „To było coś rozpaczliwego”. W ogóle nie było nawet z czego zupy zrobić. Oni rozkradli wszystkie pieniądze, a ojciec nie miał takiej siły argumentacji, żeby się temu przeciwstawić. Tak że to było coś takiego.

  • Wspomniał pan o Powstaniu. Ile lat pan miał w momencie wybuchu Powstania?

Jak wybuchło Powstanie, to miałem cztery lata i dwa tygodnie.

  • Co z tego, co działo się wokół pana, docierało do pańskiej świadomości?

Do świadomości docierało tylko to, że myśmy cały czas siedzieli w piwnicy. To było życie w piwnicy.

  • Na jakiej ulicy?

Na Żelaznej. Siedzieliśmy w piwnicy i pamiętam to, że było ciemno, że jakieś światełko, że straszny tłok, że dzieci płakały: „Gdzie moja mamusia!? Gdzie moja mamusia!?”. Podobno ta mama poszła ukopać gdzieś tam ziemniaki, nie wiadomo… Właściwie pamiętam tylko ten tłok, ktoś wchodził po schodach do piwnicy, ktoś wychodził, i to [był] straszny rozgardiasz, i to…

  • Czy pan się bał? Czy miał pan świadomość, że dzieje się coś groźnego, coś złego, czy też czuł się pan przy swoich rodzicach bezpiecznie?

Nie mogę [nic] powiedzieć na ten temat, bo samo to zagrożenie nie utkwiło mi w pamięci. Okres Powstania, który przeżyliśmy, pamiętam tylko jako ten schron: że siedzieliśmy w schronie. Potem po prostu pamiętam wyjście z Powstania.

  • Czyli nie pamięta pan, żeby w międzyczasie wychodził pan na zewnątrz?

W tej chwili trudno mi [powiedzieć]. Mam jakieś epizody z mieszkania, ale czy one były wcześniej, czy one były w tym czasie, [kiedy] myśmy po prostu wychodzili [ze schronu] do mieszkania, to tego nie pamiętam. Nie mogę tego [powiedzieć]. Natomiast wiem na pewno, że w tym czasie siedzieliśmy w piwnicy i dzieci płakały, i pełno ludzi, i tłok, i jakieś worki, jakieś torby – to wszystko było w takiej kupie i to rzeczywiście utkwiło mi w pamięci. […] Ktoś tam spadł ze schodów w pewnym momencie, jak wchodził – coś takiego było… Nie miałem świadomości powagi tego, co się dzieje na zewnątrz. „Idziemy do schronu” – to szliśmy do schronu. To się wtedy nazywało „schron”…

  • W tej piwnicy razem z panem była pana matka i brat – czy ojciec też był?

[Jeszcze] babcia. Ojciec też – tak, tak. Czy stale, to trudno mi powiedzieć, jak tam było. To było w tym samym domu, w którym mieszkaliśmy i w którym mieliśmy tę pralnię. Tak że to wszystko było w jednym budynku.

  • Czy pamięta pan, jak długo tam byliście? Czy pamięta pan datę wyjścia z tej piwnicy?

[Jeśli chodzi] o datę wyjścia, to pytałem mamę i wiem, że albo 13, albo 15 sierpnia. To jest na początku Powstania, tak że myśmy tego Powstania mało tam przeżyli. Natomiast moja ciocia, siostra mamy, była w Śródmieściu. Ona była do końca. Potem była na Starówce i kanałami przechodziła… Ale nie przypuszczam, żeby brała jakiś aktywny udział [w Powstaniu], bo bym o tym wiedział.

  • Jak nazywała się ciocia?

Helena Ignarowicz.

  • Czy jeszcze żyje?

Nie, ciocia nie żyje i babcia nie żyje, i mama nie żyje – i to jest straszne, że tylu rzeczy mogłem się dowiedzieć, a nie dowiedziałem się.

  • Przejdźmy do okresu pańskich wspomnień, z którego zapamiętał pan już więcej rzeczy. Do momentu wyjścia z piwnicy.

Pierwszy epizod na zewnątrz to jest taki, że my idziemy i gdzieś tak od Żelaznej jest widok na ten kościół… tam przy straży… Ten kościół się palił i myśmy się odwracali, a mama nas brała, żebyśmy nie patrzyli na ten płonący kościół, i odwracała nas w drugą stronę. To jest pierwszy epizod, który pamiętam.
Potem pamiętam, że szliśmy ulicą – szły straszne tłumy ludzi i niosły garnki – i przechodziliśmy koło muru… Przed murem, na murze były poduszki, wszędzie było dużo pierza. Z tego muru zwisali zabici ludzie: leżeli, wisieli – tacy ciemni. Potem jak zobaczyłem Cyganów, to sobie skojarzyłem, że ci ludzie z muru byli podobni do Cyganów.
Potem, po latach, pytałem [o to] mamę, to mówiła, że to Szpital Wolski, i myśmy przechodzili koło muru tego szpitala. Szliśmy gdzieś w tamtą stronę i doszliśmy do Pruszkowa. Tak że następne sceny, które pamiętam, to były już z tego obozu: w wielkich halach, pełno ludzi, krzyki, płacze – tak to pamiętam. Pamiętam brata, jak płakał. Był głodny, nie było w ogóle co jeść. Nie mieliśmy co jeść. Nie było co gdzie ugotować. Byliśmy z całą rodziną, to znaczy: mama, ojciec, brat i babcia, bo właściwie stanowiliśmy taką grupę. Nie wiem, jak długo tam byliśmy. […] W każdym razie następne co pamiętam, to była selekcja na wywóz na roboty do Niemiec. Tam była taka zasada – nie wiem, czy dowiedziałem się potem, czy wtedy – że brali tylko rodziny z jednym dzieckiem. Z dwojgiem dzieci już nie brali, tylko brali ojca. Myśmy chcieli, żeby wzięli nas wszystkich, żeby nas nie rozdzielali. Dlatego mama miała na rękach młodszego brata, ojciec miał na rękach mnie. Pamiętam, że były tam jakieś wagony, pociągi. To było na torach. […] Jakoś tak było, że tam był Niemiec w czapce oficerskiej i on nie zgodził się na to, żeby nas wszystkich wziąć razem, tylko wziął ojca. Ojciec mnie trzymał. Tam [było] trochę szarpania. […] Aż on w końcu wyrwał mnie z rąk ojca i postawił mnie między szynami, i właśnie tu mój powstańczy udział zaczyna się i szybko kończy, bo – pamiętam to dokładnie – znalazłem podkładkę pod śrubę kolejową. Wziąłem tę podkładkę i rzuciłem w niego. Podobno powiedziałem: „Ty Niemcu niedobry!”.
  • Nie skończyło się to źle dla pana?

Nie, nic się nie stało. Widocznie to był jakiś lepszy Niemiec. To pamiętam.

  • Co się z panem stało, gdy rozdzielili pana z ojcem?

To już przeszedłem do tej grupy ludzi, których oni wyganiali. Oni robili selekcję i tych ludzi puszczali, żeby szli… Na jakiej zasadzie oni robili selekcję, kogo tam szukali, tego nie wiem. Natomiast tych ludzi rozpuszczali gdzieś tam…

  • Kto znalazł się przy panu po rozłączeniu z ojcem?

Moja mama, babcia i rodzina i [dołączyliśmy] do tej grupy ludzi, którzy nie byli zabierani na roboty do Niemiec. Po prostu mama podjęła decyzję – właściwie to nie było wyjścia – żeby pójść do jej rodziny. Do rodziny mamy, która pochodziła spod Końskich, z Paradyża – to [jest] między Końskimi a Opocznem. Tam było gniazdo rodziny mojej mamy, a ojca było w Kozienicach. Tak wędrowaliśmy kilka dni.

  • Jak pan dawał radę jako małe dziecko? Był pan niesiony?

Trudno mi powiedzieć. Oczywiście może trochę byłem niesiony, bo była babcia, mama też [wtedy] była młodsza, brat był do niesienia na rękach. Ale nie pamiętam, jak byłem niesiony. Natomiast pamiętam, jak zbierałem grzyby w lesie. To znaczy, podbiegałem tak do lasu… ta droga, którą szliśmy, pamiętam, biegła przeważnie [przez las]. I ja tam [wołałem]: „O grzyb!” – i znalazłem jakiegoś grzyba. To pamiętam: że zbierałem [grzyby]. […] Trudno mi powiedzieć, czy byłem zmęczony… Na pewno to było ciężkie, ale nie wyobrażam sobie… Nie mam na ten temat żadnych wspomnień. Natomiast pamiętam, że po lewej stronie tej szosy, którą szliśmy, byli Niemcy. Oni byli w takich dołkach. Co jakiś czas, nie wiem, może mniej więcej co pięćdziesiąt czy co sto metrów, było stanowisko ogniowe. Pojedyncze: stał tam [Niemiec] i miał, pamiętam, karabin na nóżkach. To pamiętam, co jakiś czas oni byli. Pamiętam, [że] oni ciągle pytali, każdy z nich pytał, czy Warszawa kaputt – „Czy Warschau kaputt?”. To też pamiętam.

  • W jak dużej grupie pan szedł do Paradyża?

Trudno mi powiedzieć. [Bo] ci ludzie tak szli i szli, [a] myśmy mieli taką naszą rodzinną grupę. Nie pamiętam innych ludzi. To, co pamiętam, to nasza grupę: babcia, mama, brat i ja. Oczywiście niemożliwe, żeby tam nie było innych ludzi, może nie bezpośrednio, bo przecież ci ludzie musieli się gdzieś tam rozchodzić i część musiała iść w kierunku [Paradyża].
Pamiętam, że doszliśmy do wsi, która nazywała się Petrykozy. Też to pamiętam, nie wiem dlaczego. W Petrykozach doszliśmy do gospodarstwa, [gdzie] było duże i trochę pochyłe podwórko, i stał tam konik na biegunach, ale obciągnięty skórą – taki jak prawdziwy. Może wtedy tak zaraziłem się końmi, może wcześniej. Tak że potem już mi to zostało. Ale tego konika pamiętam.
W tej wsi była taka sytuacja, że już nie mogliśmy iść. Już nie mieliśmy siły. Mama umówiła się z jakimś chłopem. Wynajęła furmankę, że nas podwiezie. Byliśmy umówieni na rano, że pojedziemy, i chyba nocowaliśmy tam u tego chłopa, gdzie był ten konik. […] W każdym razie wieczorem przyszli Niemcy i za coś tam podpalili jego sąsiada. Tak że on już nie pojechał i powiedział, że już nie pojedzie. Oni wszyscy już się bali, że ich wszystkich spalą. Znowuż wędrowaliśmy. Doszliśmy do Żarnowa. W Żarnowie, przy głównej ulicy – nie pamiętam, jak ona się nazywa – mieszkał właśnie nasz wujek, mąż siostry babci. Jeszcze dalej brat babci miał kuźnię. […] To było jak większość małych pożydowskich miasteczek: typowe niskie domki – część należała do Polaków, część do Żydów. Nie wiem, w jaki sposób wujek wszedł w posiadanie tego domu. Ale wujek był handlarzem: handlował bydłem, więc był dosyć dobrze sytuowany. Z tego, co wiem, wynajmował część domu Żydom. Bo to był – tak jak ja widzę w rozkładzie – trzy pokoje, jeden duży, potem dwa mniejsze, i była jeszcze oficyna. Jak byłem tam już po wojnie, to na strychu znalazłem całe sterty żydowskich książek. Cały strych był zawalony żydowskimi książkami. Bardzo mnie to zainteresowało – na krótko, bo okazało się, że tam nie ma ilustracji i te wszystkie książki są… Jeszcze lubiłem książki z obrazkami, więc tam nic nie było, więc to było nieinteresujące. Pewnie wszystko poszło na śmietnik, zresztą – na pewno. Taka refleksja. […] Od frontu mieszkał wuj z ciocią i jeden pokój zajmował Niemiec, który zbierał kontrybucję w tym terenie. Najpierw był taki – pamiętam – mały, bardzo nielubiany, był oschły… A potem zmienili na drugiego, który był duży. Spał w tym samym łóżku, [co tamten] i się nie mieścił: nogi mu wystawały, to pamiętam. On już był przyjacielski. Pamiętam spotkania… do cioci, do wuja – tam ciągle trzeba było przychodzić. A nie mówiąc o tym, że my z bratem… a, bo to jeszcze o tym trzeba powiedzieć.

  • Czyli rodzina zatrzymała się w Żarnowie?

Tak. Rodzina zatrzymała się w Żarnowie, ojca wzięli do obozu…

  • Pamięta pan, do jakiego obozu?

Nie pamiętam. To, co mówił, to Ludwiszrus [zapis fonetyczny]. Jak byłem w Niemczech, to próbowałem to znaleźć, ale nie znaleźliśmy takiej miejscowości. Może to była jakaś miejscowość tu na Pomorzu? Może gdzieś tutaj?

  • Ludwikszlus?

Ludwikszlus, Ludwiszlus [fonetycznie] – to prawdopodobnie coś takiego. Ale to to, co ja pamiętam, co ojciec mówił. Było strasznie biednie. Oczywiście nie było co jeść. Żeby przeżyć, moja mama z babcią zajęły się handlem. To znaczy – handlem. Ktoś tam poradził, żeby coś tam kupić: kilo cukru w Końskich, bo tam jest cukier, pójść do Opoczna i tam sprzedać, kupić chleb, a potem kupić jakąś tasiemkę. Pamiętam, że mama gdzieś tam kupowała farbki do farbowania. Tak po prostu: tu kupić, tu sprzedać, żeby przeżyć. To się mamie bardzo sprawdziło. Mama była bardzo rezolutna i…

  • A czy pan w tym czasie towarzyszył mamie?

A my po prostu siedzieliśmy z bratem w domu i płakaliśmy. To była zima. Jak babcia z mamą szły na handel, to myśmy łapali [je] za nogi, płakali, żeby nie odchodziły. Oczywiście to pamiętam. […]

  • To była dla was trauma, że babcia i mama was opuszczają?

Tak, że opuszczają. Myśmy tam oczywiście spędzali dużo czasu u wujka i cioci, bo to było to samo podwórko. Oni nie mieli dzieci. W międzyczasie spotykaliśmy się też z tym Niemcem. Pamiętam, siedzieliśmy wieczorem – już potem, jak przyszły mama i babcia – i on pokazywał zdjęcia swojej rodziny. Było takie jedno zdarzenie, że – bo byłem dosyć ruchliwy, takie ADHD miałem – wlazłem pod łóżko i wyciągnąłem stamtąd niemieckie granaty, z taką rączką, i zacząłem się nimi bawić. W domu był popłoch. Wiem, że ten Niemiec tak skoczył – to była taka pamiętna sytuacja z tym Niemcem. Natomiast w oficynie to były dwa pokoje. Jeden nasz, przejściowy, w którym mieszkaliśmy, a drugi został przydzielony „ukraińcom”. Kim byli ci „ukraińcy”? Byli tacy Kozacy w czarnych ubraniach, w czapkach – z pięciu ich było i oni mieszkali w pokoju za nami. Mogliśmy tam do nich wchodzić, widzieliśmy te karabiny… Nie wolno było wchodzić tylko wtedy, kiedy się golili. To było dla mnie nie bardzo zrozumiałe.

  • Czyli oni traktowali was dosyć przyjacielsko?

Tak. Bo oni chyba musieli. Trudno mi powiedzieć, co to byli za ludzie. Natomiast ja wspominam ich bardzo dobrze, bo brat już nie pamięta. Bo oni jak wracali wieczorem, tak już późno, w długich płaszczach, to ten najstarszy – pamiętam, włosy miał siwe w lokach, tak jak widzi się na filmach – klękał i myśmy mu szukali po kieszeniach cukierków. To pamiętam. Myśmy ich lubili, [czekali], kiedy oni wrócą, bo będą cukierki. To ci „ukraińcy”. Oni gdzieś tam chodzili na akcje, coś tam robili, pewnie dużo złego, ale nie robili tego u nas. Tak samo jak ten Niemiec. Tak że to pamiętam.

  • Wspominał pan o tym, że pana rodzina wynajmowała pokój również Żydom. Czy ci Żydzi byli w tym domu?

Z tego, co dowiedziałem się potem, to ci Żydzi byli tam do likwidacji. Trudno mi powiedzieć, jak i dokąd ich zabrali. To [był] 1942 czy 1943 rok. Ale przed wojną to oni po prostu tam mieszkali, wynajmowali pokój. […] Myślę, że część z tych domów, które potem dostali [i] zasiedlili Polacy, była na pewno zajmowana przez Żydów. Domy opuszczone przez Żydów wchłonęły jakieś polskie rodziny. Nigdy nie umiałem tego rozszyfrować, ale w Kozienicach, gdzie była rodzina mojego ojca, to przed wojną było siedem tysięcy Żydów, a pięć tysięcy Polaków – z tego, co gdzieś wyczytałem. Tak że całe miasteczko było właściwie żydowskie. Rejon: Kozienice, Kowaczów, Magnuszew. To widać po strukturze budynków, które domy były żydowskie, a które były polskie. […] Tak jak przykład w Kozienicach, te główne ciągi, gdzie były sklepy, gdzie był handel, to były żydowskie. A już potem te ulice dalej – to już były polskie.

  • Czy ta architektura się zmieniła?

O tak, tak! To od razu widać.

  • Mógłby pan powiedzieć w dwóch słowach, czym się różniły?

Wszystkie domki w żydowskich miasteczkach [miały] dwuspadowe dachy, niskie fronty, bramy wjazdowe na podwórko. One były jeden koło drugiego. Natomiast polskie były inaczej posadzone: one nie były jeden koło drugiego, tylko po prostu były [rozrzucone]. Tamte były typowe jakby biznesowe, tak to odczuwam. Jak teraz patrzę, to od razu jestem w stanie powiedzieć, które domy były żydowskie, a które polskie, bo to bardzo wyraźnie widać. To [było] w całym tym rejonie Mazowsza czy Małopolski w małych miasteczkach… Nie mogę powiedzieć o dużych miastach, o tych większych, tak jak Radom czy Łódź, bo nie znam ich z tego okresu. Inna była skala tych budynków, i wielkość… Ci Żydzi, którzy byli w małych miasteczkach, to była straszna biedota. Oczywiście wszystko było bardzo biedne. Pamiętam jeszcze po wojnie, jak… Ale to już przeskakujemy.

  • No właśnie, wróćmy jeszcze do tego Żarnowa.

No więc w Żarnowie to jest właściwie to, co pamiętam. Potem [pamiętam] to, że myśmy łapali [mamę] za nogi, że było zimno, że wracaliśmy po śniegu, płakaliśmy, żeby oni nie odchodzili. Potem, któregoś dnia, [była] strzelanina w nocy. Wszyscy czekają, spięci, i naraz spokój. Wychodzimy rano. Na tej ulicy, prawie przed naszym domem, stoi działo, taka armata, a potem, tam dalej, koło cmentarza, spalony, czarny czołg. Ten czołg podobno był rosyjski, a działo było niemieckie. No i nie ma już Niemców. Ale to też jakoś tak [wyszło], że nasze podwórko było takie szczęśliwe. Naraz na podwórko przyjechał kryty, metalowy samochód, wielki jak ambulans pocztowy. To był jakiś sztab, bo oni się od razu rozładowali…

  • Niemiecki?

Polski. Przepraszam – rosyjski. Niemców już nie było. Niemcy znikli. Przyjechali Rosjanie i mieli… Zrobił się ruch. Pamiętam, że był z nimi mały chłopczyk, też ubrany w rosyjski mundur. Podobał nam się. On mógł mieć może z dziesięć lat. Pamiętam, że on coś tam robił – dopiero potem zobaczyłem, że on na maszynie pisał albo [obsługiwał] radiostację. Był ubrani tak jak dorośli. Jakiś „syn pułku”. Oni tutaj byli, coś tam zrobili, szybko coś ugotowali. Podobno nawet jeszcze im się nie dogotowało – jedli twarde. I pojechali. To był ten sztab. Jeszcze w tym czasie przyjechała drużyna sanitarna. Potem nigdzie tego nie spotkałem, próbowałem to znaleźć. To była taka formacja z psami, które miała małe wózki. Wózki to były tej wysokości, tak nad ziemią, kółka [miały] wielkości około dwudziestu pięciu centymetrów, metalowe. Psy były duże jak na mój wiek. […] Były w szelkach. Oni [je] przyczepiali do wózków i te wózki szły na pobojowisko, i zbierały rannych. […]
Potem byłem w Żarnowie i dokładnie lokalizowałem te wszystkie miejsca, i sfotografowałem [je]. To była drużyna sanitarna i [oni też] zaraz poszli. Jeszcze na tym samym podwórku zrobili wielkie mycie Rosjan – przemundurowanie. W kącie był śmietnik i tam spalili wszystkie mundury, w których byli przedtem. Dostali nowe mundury i tam było jakieś duże mycie. […]
Pamiętam krowobicie. Zrobili [je] Rosjanie na łące. Był płot i ustawione w rzędzie stoły z białymi obrusami. Wojskowi w białych fartuchach stali w rzędzie, [podprowadzano im] krowy i oni je zabijali – i tak szybko [trafiały] na stół. To pamiętam.
Natomiast to, co najbardziej utkwiło w pamięci i co mnie najbardziej gryzło przez te lata, to było to, że widziałem – bo jak przyszli ci Ruscy, to już mogliśmy [wszędzie] latać – jak ruski żołnierz z karabinem prowadził Niemca, który był rozebrany do kalesonów [i do] podkoszulki. To był styczeń. Prowadził go przez całe [miasteczko] aż na rynek – myśmy biegli za nim – do remizy strażackiej. W remizie strażackiej zabici Niemcy leżeli już [aż] pod sufit. On tam musiał wejść – nie wiem, czy to widziałem, chyba nie widziałem, jak on go zabijał. W każdym razie [Niemiec] musiał tam wejść i [Rosjanin] go tam zabijał. To pamiętam. To wspomnienie było najbardziej prawdopodobne-nieprawdopodobne. Nikt mi tego nie mówił. […] Pamiętam, że potem wykopali wielki dół, wysypali wapnem, i tam wrzucili tych Niemców.
  • Tych z remizy?

Tak, z tej remizy. Potem jak rozmawiałem z mamą i pytałem o to, to ktoś powiedział, że oni Niemców tak zabijali – na pewno może nie wszystkich, może żeby nie brać jeńców. Natomiast jak łapali „ukraińców”, to podobno wiązali ich w pęczki i jeździli po nich czołgami, ale tego [nie mogłem] znaleźć, bo tego nie widziałem, tylko słyszałem. Tak że próbowałem ustalić [prawdę] o rozstrzeliwaniu Niemców [w remizie w Żarnowie]. Tego też nigdzie nie znalazłem. Ale kilka lat temu pojechałem do Żarnowa i pierwsza osoba, którą spotkałem na rynku – znaczy: jak stanąłem na rynku, podszedł do mnie trochę starszy ode mnie człowiek i zaczął rozmawiać. Mówię, że byłem tutaj w czasie wojny i szukam tutaj [śladów]. Okazało się, że on sobie szybko przypomniał: „A, to wy dwóch, co tutaj […]”. Okazało się, że to jakaś daleka rodzina. Mówię: „Szukam tej remizy”. A on mówi: „A to tam, gdzie ruscy Niemców zabijali”. […] I mówi, że nie ma już tej remizy. Rzeczywiście nie ma. To nie była duża remiza – jak byłem mały, to wydawała mi się duża, ale [to była] remiza taka na jedną furę czy pojazd. Tyle pamiętam z Żarnowa.

  • Co się potem z państwem działo?

Jak tam byliśmy, to musieliśmy jeszcze ojcu wysyłać chleb i cebulę. Robiliśmy suchary. To był rytuał. Cały czas robiliśmy suchary, bo jak ojciec był na robotach [w Niemczech], to okazało się, że był u bauera, który nie dawał im jeść, tylko jakąś polewkę […]. Żeby [mógł] przeżyć, to musieliśmy ojcu wysyłać z Polski cebulę i suchary. Potem to już jakby było łatwiej. Handel mamy się rozszerzył, bo już zaczęła jeździć do Częstochowy. Tam ktoś powiedział, że jest coś do kupienia w Częstochowie […] – i tak jeździły i handlowały. Tak że myśmy w tym czasie nie mieli niedostatku. […] Szło przeżyć. W pewnym momencie – to pamiętam – że ktoś przyleciał [i zawołał]: „O! Marysiu! Bolek – ojciec – wrócił!”. Wybiegliśmy i ojciec wrócił z Niemiec.

  • Pamięta pan, jak wyglądał? Jak był ubrany?

Ojciec był w ubrany w taką czapkę, mycę. Był dosyć dobrze ubrany, bo oni – jak już wracali z Niemiec – to się trochę obłowili. Wracali grupą – we troje. Mieli nawet furmankę i na tej furmance wieźli różne rzeczy. „Nawet – mówił ojciec – nie wiedzieli, co wieźli”. Jakieś walizki, bo jechali i zbierali. To było do czasu, jak dojechali do frontu. Jak dojechali do frontu, to już wszyscy mówili, że ruscy wszystko zabierają, że nie pozwolą tego [przewieźć]. Zaczęli kombinować. Tak że ojciec schował za pasek od spodni i przywiózł kilka zegarków kieszonkowych. To było właściwie jedyne, co przywiózł z Niemiec. Wszystko inne zabrali Rosjanie: konia, wszystko… […] Ojciec myślał, że on przyjedzie z koniem, bo wiadomo było, że tu nie ma, to będzie miał czym gospodarzyć. Okazało się, że wszystko zabrali Rosjanie. Ale jakieś tam ubranie przywiózł: nie wyglądał na strasznie obdartego. Ojciec w ogóle był mały, niski, suchy – nigdy nie był tłusty. […]

  • Jak po powrocie ojca zmieniło się pana życie?

Po powrocie było tak, że ojciec mówi: „O, jaka tu u was bieda! Pojadę do swoich, to się odżywię po tym obozie”. Pojechał do swoich pociągiem. Mówił, że na dachu jechał. Po tygodniu wrócił i mówi: „Tam dopiero jest bieda!”. U tych podkozienickich chłopów. […] Wtedy ojciec oddał rządy mamie. Przedtem to ojciec był rządzący w domu. Od tego momentu oddał rządy mamie, bo wiedział, że mama potrafiła i… Właściwie potem już cały czas były rządy mamy. Ojciec był strasznie pracowity, był pracoholikiem. Zresztą [oboje] pracowali potwornie. […]

  • Jak długo byliście w Żarnowie?

Niedługo, bo zaraz potem przenieśliśmy się w rejon Kozienic. Tam wynajmowaliśmy izbę u chłopa. Potem pół roku mieszkaliśmy w Pionkach. Potem znowu wróciliśmy do Kozienic. Ale rodzice handlowali już cały czas. Już cały czas były paczki na ramionach, zawiązane – i [szli] do pociągu, i po odpustach, po targach. Okazało się, że to jest sposób na przeżycie. Tak trwało chyba ze dwa lata. Ale było coraz ciężej, bo milicja, UB… […]

  • Czyli ten okres, o którym pan opowiada, to już był koniec wojny?

Tak, to już było po wojnie.

  • A kiedy wrócił ojciec? Pamięta pan?

Dziewiętnastego maja.

  • 1945 roku?

Tak, 1945 roku. Ale jeszcze wrócę do Żarnowa, bo pamiętam [stamtąd] dwa epizody. Już zaraz po wojnie to po prostu [była] strzelanina w nocy. Jak wyszliśmy – rano czy w nocy – to w naszej bramie leżał zabity koń i na chodniku byli poukładani ludzie. Kilkanaście zabitych osób. Pamiętam, że jedna miała otwarte usta.

  • Czy to byli Polacy?

To już byli zastrzeleni przez policję, przez Służbę Bezpieczeństwa czy jak to się wtedy nazywało. Ludzie mówili, że to byli chłopi, którzy jechali na targ. Tamci prawdopodobnie wzięli ich za członków NSZ-u lub rzeczywiście [nimi byli]. Bo wtedy cały tamten rejon był bardzo rozszalały, jeśli chodzi o [tę] organizację. To pamiętam – że ich [zastrzelono]. To jedna strzelanina. A druga strzelanina to była z kolei między milicją a wojskiem. […] Chyba zginęło tam kilka osób – nie tyle, co [w tej pierwszej], ale kilka. Była tam taka mała przydrożna kapliczka. Byli [tam] ułożeni w trumnach – po jednej i po drugiej stronie. Tak to pamiętam. A z tej pierwszej strzelaniny to jeszcze pamiętam, że bardzo dużo koni było zabitych [i] rannych. One stały przy takim drągu i miały poprzetrącane nogi. To mi bardzo utkwiło w pamięci. To już chyba właściwie wszystko, co pamiętam z Żarnowa. Potem to są już tylko epizody. Mogę powiedzieć, że już nie dało się handlować. Ale z tego handlu rodzice potrafili wybudować mały domek.

  • Gdzie?

Pod Kozienicami. Teraz już [są to] Kozienice. Mały domek właśnie w tej wsi, gdzie była cała rodzina. Wuj, który też [wrócił] z Warszawy, wybudował się obok. Oni wszyscy handlowali, dokąd się dało. Ale potem już nie dało się handlować, bo konfiskowali wszystkie materiały, więc ojciec poszedł do pracy do fabryki kalafonii. Ale z tego były strasznie małe dochody, bo ciągle podnosili normy – z trzech metrów [początkowo] na dwanaście potem. Ojciec pracował przy rąbaniu karpiny, to są korzenie sosny, strasznie twarde. To była zupełnie potworna robota.

  • A pan? Kiedy zaczął pan chodzić do szkoły?

[…] Więc w dzień ojciec pracował w fabryce, a w nocy działała u nas w domu pralnia. Bo po Powstaniu, po wyzwoleniu, ojciec pojechał do Warszawy, ale już wszystko z pralni było rozgrabione, wszystkie maszyny. Ale przywiózł kotły i blaty do prania i z tego zrobił pralnię i farbiarnię – nielegalne. […] Ale co najciekawsze – to trwało całe lata aż do śmierci ojca. W tym małym miasteczku wszyscy prali, wszyscy farbowali i nikt ojca nie zakapował. Wiadomo, że farbowali i ci z UB, i ci z milicji – i nie było z tego powodu [problemów].

  • Nie było możliwości zalegalizowania?

Nie, nie było możliwości zalegalizowania – wtedy nie było już prywatnych [przedsiębiorstw].

  • Do którego roku to trwało?

Myślę, że chyba… no długo. […] W każdym razie przez całą szkołę podstawową, zanim pojechałem do liceum.

  • Właśnie – gdzie chodził pan do szkoły podstawowej?

Do szkoły podstawowej chodziłem w Kozienicach, no pół roku w Pionkach, ale to nieważne. Wyróżniałem się w rysowaniu, więc z tej szkoły delegowano mnie na wszystkie konkursy rysunkowe, a potem do liceum plastycznego.

  • Pamięta pan, kiedy zaczął pan rysować?

O tak, tak. Jeszcze w Żarnowie układałem z polan zwierzęta na podłodze. Potem jak już rodzice handlowali – mogłem mieć sześć lat – to z na papierze pakowym rysowałem wojny, kawalerię – to był mój główny temat. Wszystkie moje wyobrażenia były związane z końmi, bo zaraziłem się końmi. […] Natomiast zachowało mi się kilka rysunków już [z czasów], gdy miałem osiem lat. Właściwie te rysunki były listami do cioci. Ciocia mieszkała w Łodzi. Taki rysunek: „Ciociu, to jestem ja, a to jest Darek, a to jest Reks, który nas ciągnie na sankach” – na przykład taki.

  • Pisał pan listy z rysunkami?

To znaczy: ponieważ mama pisała, to ja się dołączałem do tego. Tak że pisanie listów nie weszło mi w wielki nawyk. Ale kilka rzeczy zachowało się z tego [okresu].

  • Pana rodzina nie wróciła po wojnie do Warszawy?

Nie było możliwości, bo nie było gdzie wrócić. Wrócili tylko brat mojego ojca z żoną. Oni mieszkali na Powiślu i tamten dom się zachował. Potem z kolei oni ściągali wszystkich do Warszawy. Następne pokolenie znalazło się na studiach właśnie dzięki [nim]. Pierwsze pokolenie do pracy, a drugie – na studia…

  • Czyli chodził pan do szkoły najpierw w Pionkach…

Tak.

  • I w Kozienicach.

Tak.

  • Potem liceum…

W Bielsku-Białej, ponieważ jak już zdecydowałem się pójść do liceum, to wziąłem mapę i zobaczyłem, gdzie najdalej od domu.

  • Dlaczego?

Ponieważ ojciec miał długi pas. Pas to była u ojca jedyna metoda wychowawcza, a ja byłem bardzo niedobry. Ciągle dostawałem baty. Brat nie dostawał, ja dostawałem. Było tak, że na przykład na wiosnę przez cały tydzień chodziłem pływać na krach – jak już miałem dziesięć, piętnaście lat – i codziennie przychodziłem skąpany po szyję, mokry. Dostawałem baty i na drugi dzień – na kry. Polegało to na tym, że kilku było na jednej krze, kilku na drugiej i był „aboarding” – i wtedy ta kra odpływała, a tamta tonęła, i myśmy wszyscy [wpadali do wody po szyję]. Teraz jak widzę ten staw, to [dziwię się], że myśmy się tam nie potopili, te dzieciaki – to jest cud, [że] nikt się nie utopił. Byłem rzeczywiście [niedobry]: wszędzie wlazłem, w każdą dziurę…

  • Czyli zabawa polegała na zabawie w wojnę?

O tak. Ciągle podchody… Jeszcze pamiętam, miałem sześć lat, [gdy] był Pionkach starszy chłopak, który z nas – gówniarzy, dzieciaków – zrobił jakąś drużynę. On nam robił wycieczki. On miał jakieś pistolet czy wiatrówkę, bo pokazywał nam, jak strzela się do drzewa. […] Myśmy nieśli sagan na zupę – [on] robił zupę z jabłek na ognisku. Jakaś zupełnie nieprawdopodobna sprawa. To był 1946 rok, zabawa w partyzantkę… To mi zostało [w pamięci]. Byłem bardzo ruchliwy i pamiętam, żeby już być grzeczny, przywiązywałem się do ławki: nogi sobie przywiązywałem. […]


  • Miał pan trudne relacje w szkole z tego powodu, że nie mógł pan usiedzieć na miejscu…

[…] Jednym nauczycielom to przeszkadzało, innym nie. Generalnie nie byłem pilny, ale nie byłem tępy, [więc] przechodziłem [przez] wszystkie [klasy]. Natomiast miałem taką [skłonność], że wszędzie, gdzie coś się działo, to ja musiałem być pierwszy. Tak że to mi przeszkadzało. Potem dostawałem baty. […]

  • Stąd to szukanie szkoły jak najdalej od domu?

Tak, jak najdalej od domu. Tak że jak już byłem w szkole i po pierwszej klasie przyjechałem na wakacje – w pożyczonych spodniach, ponieważ mnie okradli: ktoś włamał się do szafy i okradł – to bałem się, że dostanę baty. Ale pierwszy raz nie dostałem. Jak przyjechałem, to założyłem spodnie ojca. Ojciec mówi: „A dlaczego ty jesteś w moich spodniach?”. A matka mówi: „Bo go okradli”. A on mówi: „No to trzeba iść kupić nowe”. To było pierwszy raz normalne zachowanie. Nie mam pretensji do ojca, broń Boże. Miałem takich kolegów, [że gdyby nie ojciec,] nie skończyłbym szkoły. Wszyscy moi koledzy to byli chłopcy ze wsi. Oni mieli gospodarstwa i myśmy ciągle jeździli na koniach kilka kilometrów na łąki. Spędzaliśmy noce na łąkach, z tymi końmi – tak że mam fantastyczne wspomnienia…

  • Czy to się źle nie kończyło? Czy któryś z was nie trafiał na niewypał? Czy w czasie tych zabaw nikt nie zginął?

Nie, nikt nie zginął. Pamiętam, raz znalazłem w lesie granat i rzuciłem nim o drzewo. Nie wybuchł. Teraz jak wspominam, to dobrze, że nie wybuchł. Pamiętam: wszędzie były jeszcze okopy, druty kolczaste. Pamiętam, że jak w Pionkach byliśmy nad wodą, było tam pełno – z tej fabryki w Pionkach – prochu, jakiejś waty: to wszędzie się unosiło. Ale to już jest inny okres. Potem to już właściwie… Ojciec umarł na raka mózgu, jak byłem na pierwszym roku studiów. Do Warszawy wróciłem dopiero na studia, po skończeniu liceum. Dostałem się na akademię…

  • Na jaką akademię?

Na Akademię Sztuk Pięknych i właściwie uprawiam ten zawód. Ale długo nie mogłem się zameldować w Warszawie. To była straszna udręka. Mieszkałem w Kobyłce, ścigałem się z kolejką – różne tam, żeby zdążyć z tymi projektami… Wynajmowałem pracownię na Brzeskiej, na ostatnim piętrze – koszmar. Trwało to kilka lat. Potem przypadkiem udało mi się dostać mieszkanie. […]
Robiłem dużo rzeczy. Wygrywałem konkursy na plakaty, na grafikę, pisałem podania, ale nie można się było zameldować, jeśli się nie mieszkało. A nie można było mieszkać, jeśli się nie było zameldowanym, więc po prostu… Dopiero mój kolega, który pracował w Radzie Stołecznej w Oddziale do Spraw Dekoracji Miasta, zaproponował mi, żebym z nimi pracował… […] Mówię: „Dobra, ja mogę zacząć pracować, ale będę mieszkał w Warszawie, jak mi to załatwisz”. – „No załatwię, załatwię”. Trwało to kilka lat i nie załatwił…
Projektowałem Marszałkowską przez trzy lata – nie ma się czym chwalić, ale każdy różne tam rzeczy robił. Tak że pracowałem w Oddziale do Spraw Dekoracji Miasta. Robiłem wianki czy coś tam. Pieniądze były żadne, bo to było na pół etatu. Tyle tylko, że się nie pracowało [ciągle], tylko okazjonalnie. Ale to jednak był stres, bo trzeba było już ostatecznie wykonać projekt. Komitet Centralny przychodził to zatwierdzać i wszyscy byli w popłochu. Kiedyś było tak, że zbliża się 1 Maja, mamy robić dekoracje – a on mi tego [mieszkania] nie załatwił – już wszyscy tacy napięci, a ja nie włączyłem się w to. Przyszedłem po pieniądze i akurat spotkałem dyrektora gospodarczego, któremu podlegał nasz oddział. On mówi: „No, Panie Lustyk, tu wszyscy pana szukają. Dlaczego pan nie przychodzi?”. Mówię: „Nie przychodzę, bo urząd nie jest w stosunku do mnie w porządku. Pracowałem tyle lat, robiłem to, czego ode mnie wymagano, ale urząd się nie wywiązał”. – „A z czego się nie wywiązał?”. Mówię: „Borowicz przyrzekł mi, że dostanę zameldowanie”. Bo nie mówiłem o mieszkaniu w Warszawie, ale że zameldowanie. Mówię: „Dostałem już wszystkie ostateczne odmowy, Borowicz mi nic nie załatwił. Ja nie widzę powodu, żebym tu pracował”. – „A to dlaczego pan do mnie przyszedł?”. Mówię: „Przychodzę do swojego szefa”. On mówi: „To niech pan siada”. Usiadłem, on [wziął] telefon [i mówi]: „Połączyć mnie z panią Łojkową”. [Mówi]: „Pani Katarzyno, tutaj mam naszego pracownika, któremu trzeba dać mieszkanie”. I za pięć minut miałem mieszkanie na Żoliborzu. Tak że…

  • Spełniło się pana marzenie powrotu do Warszawy…

Tak, powrotu do Warszawy. Ale gdyby nie to, że postawiłem [wszystko na jedną kartę]… Bo ja dostałem wszystkie odmowy i już nie wiedziałem, co [mam robić]. I miałem poparcie od mojego kierownika. Pisma, że dobry, że tu robi – nic nie było. Odmowa ostateczna. Więc okazało się, że ta odmowa ostateczna to jest tylko jeden telefon i już. Za dwa dni dostałem mieszkanie. Trzy pokoje z kuchnią. Zupełnie niesamowite.




Warszawa, 19 października 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Bogusław Józef Lustyk Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter